Na pensyi/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Na pensyi | |
Podtytuł | Powieść dla młodzieży | |
Wydawca | Redakcja „Przyjaciela Dzieci“ | |
Data wyd. | 1903 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
NA PENSYI
POWIEŚĆ DLA MŁODZIEŻY
przez
KAROLINĘ SZANIAWSKĄ
WARSZAWA.
NAKŁAD REDAKCYI „PRZYJACIELA DZIECI”.
1903.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 28 Апрѣля 1903 года.
|
Z trzech stron pokoju drzwi naraz otworzyły się gwałtownie i wielka sala rekreacyjna zawrzała gwarem. Kilkadziesiąt dziewczynek różnego wieku wbiegło tam trzema wejściami — niby fala wezbrana; wciąż jeszcze napływało ich więcej. Grad pytań, odpowiedzi, żartów, pocałunków i wybuchów śmiechu ożywił puste przed chwilą ściany. Zrobiło się tak wesoło i tak gwarno, iż niepodobna sobie wyobrazić, jakim cudem porozumiewały się, szepcząc, dwie przyjaciółki spragnione zwierzeń.
Jest to pora tak zwanej wielkiej pauzy; słońce zalewa pokój, złoci ściany, posadzkę, mnóstwo ciemnych i jasnych główek, — dodaje życia temu, co samo przez się jest życiem najbujniejszem — wesołości temu, co samo jest weselem, ponieważ jest młodością.
— Co będziesz robiła dzisiaj po południu?
— A wy gdzie wieczór spędzicie?
Wszak można jutro nauczyć się lekcyj.
— Kazia pewno do teatru się wybiera.
— Znów do teatru?
— Tak.
— Szczęśliwe stworzenie!... Ciągle się bawi, a to wszystko dlatego, że ma dorosłą siostrę.
— Wielka mi też racya!
— Bardzo wielka, bo panna Wanda nie chce bez Kazi z domu się ruszyć.
— Co mówisz!? Pierwszy raz słyszę o takiej siostrze. Moje wiecznie się bawią — ani nawet wspomni która, czy ja mam kiedykolwiek rozrywkę, choćby najmniejszą.
— Teonia i Lola kupiły sobie śliczne łyżwy; muszę mieć takie, żeby niewiem co!
— Idziecie na ślizgawkę? A gdzie?... Może i ja z wami i Felka...
Nie darowano Kazi.
Koleżanki kazały jej się wytłómaczyć, z jakiego powodu towarzyszy starszej siostrze na zabawach. Dziewczynka opowiada historyę bardzo prostą, a taką wzruszającą, że głos jej się łamie; Zosia ma łzy w oczach, Józia odchodzi, aby je ukryć, Stefcia rzęsami długiemi zasłania.
— Było nas sześcioro, zostało tylko troje: dwie „jedynaczki,“ jak nas nazywa biedny tatuś, i jedynak. Wandzia miała towarzyszkę w Alince, rok od siebie młodszej; kochały się bardzo, nie rozłączały nigdy. Alinka umarła, teraz więc...
— Przestań! — woła Józia — to okropne!
— Czy dawno? — szeptem, cała drżąca, pyta Zosia.
— Trzeci rok. Ale dopiero tej zimy Wandzia zdjęła żałobę.
— Bywa na balach i ty z nią?
— O, nie! tańczyć nie może... taka słaba... do teatru jednak lub na koncert łatwiej już daje się namówić. Gdybym z nią nie pojechała, wspomina zaraz Alinkę, rozpacza, — ona w jednym pokoju, tatuś w drugim. Później zamiast rozrywki mamy w domu chorobę. Więc chociaż trudno czasem wydążyć z lekcyami, często za mało sypiam i głowa mię boli, muszę być Alinką dla Wandzi. Nie zazdroście mi więc... Koleżanki rzuciły się do Kazi i uściskały ją serdecznie.
— Biedna Kazia, droga, kochana! — powtarzały z ubolewaniem!
— Ale ktoby się spodziewał! Tyś zawsze uśmiechnięta, zawsze wesoła!...
— Czyż mogę być inną? Tatko tyle wycierpiał, tyle przeszedł!... Gdybyście słyszały, jak mówi teraz: Sieroty moje, mam was już tak mało, a pragnę widzieć szczęśliwemi... Gdy się śmiejecie, wstępuje we mnie otucha, zapominam, czy byłem kiedy smutny, czy kiedy cierpiałem. Kazik — tu przytula mnie do serca — to najczęściej twoje dzieło. Dla takiej nagrody warto łzy ukrywać, chociażby to nawet było bardzo trudne...
— O tak, masz słuszność... warto!
— Prawda, ale jabym tego nie potrafiła — odparła jedna z młodszych dziewczynek.
— I ja nie.
— Ani ja.
— Widać, żeście się nie znalazły nigdy w takiej potrzebie...
— Korczyńska! podchwyciły zdumione panienki i spojrzały na mówiącą.
— Patrzcie!... a ty skąd wiesz?
— Wiem.
— Przechwala się, żeby zaciekawić. Co ona tam wie!
— Może i wie.
— Alboż ją zna która? Nie bywa u żadnej, choć my wszystkie komunikujemy się ze sobą.
— Istotnie, to szczególne! Bywamy u siebie, jedna tylko Tecia, jak prawdziwy odludek, żyje na uboczu...
— Coś w tem jest.
— Nigdy się nie zastanawiałam, a jednak to dziwne...
Panienka, będąca przedmiotem powszechnej uwagi, zdawała się zmieszaną. Na twarz jej wybiegły rumieńce i spuściła oczy.
— Mówże, kiedy zaczęłaś — nagliły koleżanki. — Łatwo morały prawić, lecz gdy w nich jest cokolwiek sensu, trzeba dowieść, dlaczego tak lub owak powiedziałaś.
— Dajcie pokój — rzekła Kazia. — Mówi słusznie, choć dowieść pewno nie potrafi.
— Nie! — wołano zewsząd — niech dowiedzie. Kto wygłasza tak stanowcze zdania, musi być lepszym albo rozumniejszym od innych, kiedy chce nauczać i strofować.
— Udaje osobę doświadczoną bardzo, niech więc tem doświadczeniem podzieli się z nami.
Wzrok dziewczynki błysnął gniewem. Wyprostowana, z zaciániętemi dłońmi, głową w tył odrzuconą, stała tak przez chwilę. Sądzić było można, iż rzuci się na pierwszą z brzegu koleżankę. Potem z ust jej wybiegły krótkie, lecz wyzywające słowa:
— A jeśli nie chcę, to któż mię przymusi.
I pełna lekceważenia odeszła w głąb pokoju. Nie wiadomo, jaki byłby rezultat sprzeczki, cała bowiem klasa czwarta, lubiąca wojować „o zasadę,“ często dla samej przyjemności wojowania, czuła się obrażoną, gdy ktoś drzwi otworzył i w powietrzu zakołysał się kosz wielkich rozmiarów, potem drugi, jeszcze większy, a dopiero za niemi weszła kobieta mała, drobna, okryta czarną chustką.
Z uśmiechem przyjaznym ukłoniła się i stanęła przy drzwiach; panienki powitały ją hałaśliwie:
— Królowa obwarzanków!
— Ptysiowa!
— Pewno pączki ma i babki z kremem.
— Królowo! mnie parę babek...
— Mnie pączków, mnie!
— Tylko prędzej, boście się spóźnili, i teraz nie zdążymy pewno zjeść.
— Przepraszam! tłómaczyła się kobieta, nazwana królową. Człowiek też kłopoty swoje ma i od zmartwień wolnym nie jest, więc czasem, pomimo chęci najszczerszej, wolnym nie jest i od tego, aby czegoś złego nie zrobił. Niech panienki łaskawie darują.
— Ależ co znowu! nic się nie stało!... — upewniały dziewczynki, zaglądając do koszyków, napełnionych ulubionemi przysmakami. — Lepiej późno niż wcale, bo ponieważ my starsze dałyśmy sobie słowo, że tylko u was kupować będziemy, a z domu prawie żadna nic nie przynosi, więc jeść się chce, aż strach!
— Co tam nowego macie? co to jest? Aaa! ciastka ptysiowe, świeżutkie, jeszcze ciepłe, jak mamę kocham!
— Może panienkom się przydadzą, bo pięknie wyrosły.
— Przydadzą się, przydadzą!... I w mgnieniu oka ptyś między kilka dziewczynek podzielony został. — Patrzcie, próbujcie, jaki smaczny!
— Prawda, wyśmienity!
— Wszystko, co Królowa upiecze, jest doskonałe!
— Bóg zapłać, Bóg wam zapłać — powtarzała kobieta, zbierając pieniądze i wydając resztę, a w miarę tego, torebka, zawieszona u pasa, niegdyś czarna, obecnie pożółkła od starości, pęczniała coraz bardziej.
— Wy mi dajecie chleb, co zrobiłabym bez was?
— A my co bez was? — podchwyciła Olunia Żarska, znana w klasie trzpiotka. A my co?
— Robaczku złoty!.. — rozrzewniła się babina.
— Złoty, tak, właśnie tyle się należy. Tyle zjadłam i płacę gotówką.
Mała figlarka dobyła pieniądze i zaczęła liczyć:
— Trzy ptysie, dwa pączki, cztery wafle, możecie mi wierzyć. Kiedy mówię, że tyle zjadłam, tak jest napewno. — Korczyńska, dodała po chwili, w stronę koleżanki się zwracając — czemu nic nigdy nie kupujesz? To bardzo brzydko! Zobowiązałyśmy się wszystkie, czemu ty jedna stoisz na uboczu? Królowa i od ciebie powinna zarobić. A może? — tu powstrzymała się i rumieniec na twarz jej wystąpił...
— Chodź, pozwól, kupię ci ptysia, jest wyborny. Chodź-że prędzej!
Zamiast odpowiedzieć na propozycyę koleżanki, przyjąć obwarzanek lub też podziękować, Korczyńska, bardziej niż przedtem zachmurzona, jadła bułkę.
— Weź, moja droga, zrób mi tę przyjemność — prosiła Olunia, ciastko jej podając.
— Nie chcę, dziękuję ci!
— Dlaczego?
— Bo... bo to wcale nie wypada!.. za nic!.. — odparła żywo i zarumieniona uciekła. W tej chwili, na głos dzwonka, rozmowy, śmiechy, powtarzanie lekcyj — wszystko odrazu się urwało.
Wielki ruch powstał: młodsze dziewczynki biegły, starsze poważniej ruszyły za niemi. Cisza zaległa salę.
Kobieta w czarnej chustce szła prędko po schodach z pustemi koszami i prawie pędem przez sień wybiegła na ulicę. Twarz miała uśmiechniętą, z oczu jej biła radość. Nie śmiać-że się, nie cieszyć, gdy kosze leciutkie niby piórko, i torebkę nabitą pieniędzmi poniesie dziś do domu. Dużo napiekła, dwa razy tyle co zawsze i sprzedała wszyściuteńko. A stróżka i sklepiczarka odradzały przecież!... Były tak pewne swego, że ją, biedaczkę, strach ogarniał.
— Moja pani — mówiły — wszak z dobrego serca tłómaczymy, bo nie widzi nam się jakoś... Panny z pensyi dobrze jeść lubią, trudno im utrafić... dwom, trzem trudno, cóż dopiero tylu! Jedna jadłaby to, druga tamto, — ty głową kręć, przyprawiaj, żeby im smakowało, inne tymczasem nosami krzywią, urągają: niedobre! nie chcą kupować. Bo to przecież rozmaite dzieci tam się schodzą, pani kochająca, — i od hrabiów, i od bogaczy; kto je wie, co która jadać zwykła. A insza znów, choć kupi, nie zapłaci — jeno z wielkim honorem powie: „Jutro oddam!“ i szukajże owego jutra, niby wiatru w polu. Tak źle, tak też niedobrze. Albo przyniesiesz pani cały kram do domu, albo i kosze będziesz miała lekkie i sakwę próżną.
Jednak nie zgadły; choć bardzo przezorne i ostrożne, nie umiały wykalkulować. Dopiero trzy miesiące upłynęło od czasu, jak ona swój handel prowadzi, a już sporo grosza zarobiła. Nie umiałaby wprawdzie z całą dokładnością obliczyć — gdzież jej tam!... na literach się mało zna, jeszcze mniej na liczbach.
Ale panienka przecież wyrachowała wszystko co do odrobiny. Rubel na rublu prawie przybył; aż wstyd obdzierać!... gdyby nie to, że same powiadają: „Tak zawsze jest, tak się płaci po cukierniach“ nigdyby nie śmiała... Opowiedzieć komu, jak to się zrobiło i jak do tego doszło?... któżby dał wiarę? Zrządzenie Boskie, cudowne, niesłychane... opatrzność Boska, nic innego.
— Sieroteńki moje — powtarza i szparkim krokiem, wzruszona, sunie tuż koło murów, aby ludzi koszami nie potrącać, nikomu nie być zawadą i sobie drogi nie opóźniać. — Sieroteńki złote!....
Długo myślała, długo łamała sobie głowę, aż tu Bóg miłosierny, Bóg sam, za rękę ją poprowadził i prowadzi szczęśliwie po tem mieście wielkiem, co niby mrowisko ogromne, strasznem człowiekowi prostemu się wydaje...
— Już wam nie straszno teraz, dzieciny moje drogie, już wam dobrze będzie, szepcze w duchu i uśmiech ma na twarzy.
Ona też była sierotą, gdy starsza pani, rodzona babcia tych niewiniątek, ulitowała się i wzięła ją do dworu. Od złej macochy ją wzięła, ojcu wytłómaczyła z wielką biedą, przeperswadowała, by pozwolić zechciał i już nie puściła, aż w ręce mężowskie. Maciejowi Królowi ją oddała, co choć gruntu swojego nie miał, ale był chłop godny; jeszcze wywianowała, jak się patrzy, potem trzymała dwoje dzieciątek do Chrztu świętego. Bóg miłosierny dzieci nie uchował, zabrał też Macieja... Błogosławiona Jego wola i mądrość nad wszelkie mądrości, — bo oto przyszedł czas, że ona jest potrzebna wnukom dobrodziejów swoich i panów, że za wszystko co robili dla niej, odpłacić im musi.
I takiem szczęściem Bóg ją obdarzył, tak łaską swoją oświecił, że sama, bez pomocy niczyjej, wynalazła do tego drogę, nawet nie trudną, bo prostą jak strzelił, że tylko iść przed siebie, choćby omackiem, a nie zabłądzi.
— Niby niedawno — rozmyśla babina, mijając przechodniów, którym widać pilno, bo wszyscy biegną, jak gdyby ich kto gonił — niby niedawno, a gdzież ci państwo, ten dwór z pięknemi pokojami, ogrodem, sadem, gdzie las pełen chojaków, co wśród zimy najcięższej zielonością swoją się pyszniły i wyzierały z pod śniegu — dębów, co szumiały gęstym liściem a gwarzyły?... Dom niepodobny do dawnego domu, ogród na kawałki podzielony, chojaki i dęby w pień wycięte, a państwo, het! wszyscy, pod brzozą płaczącą na wieczny sen się układli...
Tylko sierotek dwoje Bóg pozostawił — tylko dwoje. Odeszła od nich matka, opłakawszy rodziców swoich, a potem męża — znalazł się jeden poczciwy krewny, który sierotki przygarnął, ale nie mają przy sobie nikogo, tylko ją, dawniej sługę, dziś opiekunkę jedyną.
Lecz nie stanie im się krzywda, nie poczują biedy — teraz napewno rzec można, iż nie poczują chudziaki. Matuchna tam pod brzozą białą niech śpi spokojnie — szmer listków do snu wiecznego śpiewa jej latem, zimą wiatr szumi, jak gdyby wołał: lulaj-że, lulaj!... Może też spać i ojciec, co gdy ostatni raz dzieci oglądał, łzami, niby grad ciężkimi, płakał, że zostawia żonę i sierot dwoje na poniewierkę losu.
— Śpijcie, ja tu jestem — szepcze babina, kułakiem łzy ocierając. — Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci...
— Amen! — huknął jej w samo ucho jakiś przechodzień. — Modlić się można, ale nie należy potrącać spokojnych ludzi.
Kobieta, niby zbudzona ze snu, patrzy wkoło siebie. Jest na ulicy — jaka to ulica... czy aby nie zmyliła drogi?... W domu sam jeden Romuś — pewno przyszedł, czeka na nią i jest głodny.
Przyśpiesza kroku, skręca na lewo i znów skręca; potem idzie już prosto — nie idzie, lecz biegnie, bo ulica spadzista trochę i nierówna. Idąc, wraca nieznacznie do swoich wspomnień... Widzi Anusię, pannę Annę, śliczną a smukłą jak topolka, jedynaczkę u rodziców, którzy dla niej gotowi życie oddać. Panienka uczy ją na książce — mozoli się, nie żałuje trudów. Codzień Frankę do pokoju woła, trzyma przy sobie, lecz dziewucha próżniak, wyrywa się; nudzą ją czarne znaczki, niby muchy uparte przed oczami wciąż latają i nie może zapamiętać — nie może.
Woli robotę.
Z samą panią dziedziczką przebywa za to chętniej; kuchnia jest dla niej rajem: przyprawiać, piec, gotować, mogłaby od rana aż do nocy. A gotowania jest tu dosyć, bo różni panowie przyjeżdżają, we dworze gości pełno, bawią się, weselą, panienka zaś, niby kwiatuszek, niby słonko jasne świeci nad wszystkimi. Przeszedł rok, przeszedł drugi, — dopiero się okazuje, że z pomiędzy bogaczów, z pomiędzy panów, którzy mieli po ojcach lasy, i pola, i łąki, i dwory piękne mieli, wybrała biedaka, który nic nie miał, tylko pracę. Rodzice pobłogosławili, radzi, że już wybrała, i gospodarza młodego dała im, starym, ale Bóg nie błogosławił.
Za starych państwa wiodło się, wszystko szło dobrze i szczęśliwie, — gdy zięć majątek objął, — jak gdyby kto przemienił.
Przyszły złe lata nieurodzaju, to grad, to ogień, inwentarz marniał, śliczne łąki zabierała woda, podrywała rzeka, dawniej spokojna, niby trusiątko.
Jeno siąść i płakać nad takim losem. Młody pan nie płakał wszakże i rąk nie opuszczał. Pracował zawzięcie do ostatniej kropli życia, do ostatniego tchu w piersiach. — najprzód dla Anusi, a potem jeszcze dla dwojga dzieciątek, które im Bóg dał.
Ale napróżno, bo chociażby człowiek ręce po łokcie urobił, chociażby wysechł od pracy, wypoczynku nie zaznał ani w dzień powszedni, ani w święto nigdy sobie nie folgował — gdy niema błogosławieństwa Boskiego, wszystko na nic!
Tak było tutaj! Za co? za jakie grzechy dawne i czyje Bóg miłosierny karał, lub też doświadczał — nie nam, ludziom, sądzić. Kara wszakże, czyli próba ciągnęła się rok za rokiem, coraz cięższa, coraz trudniejsza do zniesienia. Umarli starzy państwo, młody pan niedługo wytrzymał, Anusia — topolka poszła za nimi ostatnia. Dom, pola, łąki, las, co przecież należały do jej dzieci, sprzedali jacyś ludzie. Dlaczego sprzedali? jakiem prawem?... bladej kobiecinie ręce drżą, gdy wspomina tę chwilę. Rzucała im się do rąk, rwała, szarpała, krzycząc:
— To sieroce dobro, nie dam, nie pozwolę... Ja te dzieci wyniańczyłam, a byłam jeszcze u ich dziadków... Znam tutaj każde drzewo, każdy zagon, lepiej niż kto inny powiedzieć mogę i przysiądz mogę, że to wszystko ich mienie, ich rodzone, ich własne!
Mało zważali na jej krzyki; chciała przysięgać, śmieli się:
— Co ona tam wie! co może wiedzieć o interesach majątku pańskiego? Nie na jej głowę takie rzeczy!
Nieprzytomna z żalu, ujęła kamień — zamknęli ją w spichlerzu.
Gdy rano stamtąd wyszła, spędziwszy noc w płaczu i modlitwie, we dworze było wszystko po dawnemu: dzieci spały, krzątała się służba.
W pokoju młodego pana świeciło się, ktoś chodził wielkiemi krokami, ciężko, powoli. Zajrzała przez drzwi uchylone... niby on, a niby nie on — postarzały jakiś, trochę wyższy, ale wejrzenie to samo i uśmiech. Chciała mu do kolan upaść, powitać krzykiem pełnym szczęścia, że wrócił z takiej drogi, z której ludzie nie wracają, lecz coś ją przykuło do ziemi — stanęła, jak wryta.
Było jej błogo i zarazem straszno... „Nieboszczyk pan“ pierwszy się odezwał i dopiero wówczas poznała, że to jest ktoś inny.
— Nie wołałem nikogo! — rzekł łagodnie.
Cofnęła się ku drzwiom.
— Ale może to wy jesteście Maciejowa? — dodał po chwili głosem tak serdecznym, i tak poczciwie patrząc jej w oczy, że już nie była zdolna powstrzymać łkania, które ją dławiło. — To wy? — powtórzył — nie płaczcie, proszę was. Wyciągnął do niej rękę, lecz usunął z żywością, gdy całować chciała. Kazał rozpłakanej kobiecie usiąść, wypytywał o wszystko, tłómaczył, że ci ludzie, którym złorzeczyła, odbierali w ten sposób swoją własność, że inaczej być nie mogło, prędzej lub później.
— Jestem bratem stryjecznym Kazia — powiedział w końcu — stryjeczno-stryjecznym, ściśle mówiąc. Uważam się jednak za bardzo blizkiego, gdyż sieroty po Kaziu więcej krewnych ani ze strony ojca, ani ze strony matki nie mają.
Ona całowała nieznajomego pana po rękach, obejmowała za nogi, — śmiała się i płakała naprzemian.
— Więc te dzieciątka biedne mają kogoś! mają!... nie zabiorą ich sąsiedzi po jednemu — nie rozłączą siostry z bratem, ani brata z siostrą, by przez całe życie chowali się osobno, nie wiedząc, nie czując, że jedna matka ich karmiła, jeden ojciec przed śmiercią błogosławił... — „Miłosierdzie Boskie ulitowało się nad sierotami“ — powtarza z głębi serca.
Kto teraz w tym dworze białym, kto w ogrodzie i w sadku?... Nie ten, którego dziadkowie tam na świat przyszli i tam pomarli, a przez całe życie kochali siedzibę swoją, niby własną duszę.
W obcym domu, wynajętym, nie swoim, zawsze jest inaczej. Inaczej też było sierotkom, chociaż powiedzieć nie można, żeby źle było. Pan Teodor dał dzieciom po bracie wszystko, co mógł, a nawet i więcej. Człowiek biedny, mały urzędnik w miasteczku, podzielił się z sierotami skromnym swoim chlebem. Zaraz gdy przyjechali, mniejszą stancyjkę sobie wziął, im oddał większą, suchą i widną, podczas zimy dobrze opaloną, z oknami na ogród, darzący ich w lecie wonią kwiatów.
Dzieci, jak dzieci, zapomniały o tem, co przeszło, nawykły, wreszcie pokochały stryja Teodora, a on je też kochał; więc choć nie miały wygód dawniejszych, nie jadały przysmaków, rosły zdrowo i znać było, że są szczęśliwe.
Dziewczynka, słuchając opowiadań o Borkach, zamyślała się czasem, jak gdyby w jej pamięci budziło się coś nagle.
— Babunia! — wołała niekiedy, klaszcząc w ręce, babunia!... pończoszki robiła, całowała, dawała ciasteczka... Mamusia miała takie długie, długie włosy...
— Babcia! — powtarzał chłopczyk, ale ten, jako młodszy, nie pamiętał ani trochę.
Babcia, dziadzio, mama, tatuś... Maciejowa śliczne bajeczki opowiada o mamusi w dworku białym, o tatusiu w ogrodzie, o wielkim lesie, gdzie takie duże drzewa... Śliczne bajeczki!
Ona płakała, gdy chłopczyk to mówił. Wyrzekała na swoje prostactwo, wymawiała sobie, że nie umie przechować sierotom tego, co jest spuścizną najświętszą, co w sercu i w pamięci na zawsze pozostać powinno. Gdy raz dziewczynka znudzona, czy też może senna, zawołała:
— Wiem, wiem, słyszałam tyle razy! nie mów już, nianiu! — uniosła się tak, że chciała w pierwszej chwili ją uderzyć.
— Zapomną, zapomną! i wszystko przepadnie, jak gdyby kamień w wodę wrzucił.
Niema sposobu!
Czas upływał — dzieci podrosły, zatrudnienia było coraz więcej, gdyż pan Teodor gospodarstwo zaprowadził. Dzierżawili ogród, trzymali parę krów, (ślicznie jej się wiodły), w chlewniku także nie było pusto, w kurniku również. Przypomniała sobie dawne, dobre czasy i ulubione zajęcie. Co ona im gotowała, jakie różne ciastka piekła, jakie leguminki!.. To do siostry proboszcza szła po nowy przepis, to do pani doktorowej, a tłómaczyła zawsze panu, gdy mówił, że nie lubi zbytków.
— Cóż wielkiego? Jaja są, masło jest, a trochę tam cukru!.. Dzieciska od małego przyzwyczajone...
— Przyzwyczajone? — dziwił się pan — a to skąd? Nie jadaliśmy dawniej takich smakołyków, dopiero teraz.
Chciała czasem rzec swoje, opowiedzieć, jak to było w Borkach, nie śmiała jednak. Nuż pan się obrazi, pomyśli, że ona, sługa, mu przypomina, gdy Bóg jej świadkiem, modliła się o szczęście dla niego, o nagrodę za łaski, świadczone sierotom.
— Poczciwy pan! — wzdycha, idąc szparko przez środek ulicy, bo chodniki wązkie, a ona nie umie usuwać się co moment i zręcznie omijać przechodniów. Marnego słowa nigdy od niego nie usłyszała, zawsze: „Proszę was, zróbcie, proszę was, przynieście, uprzątnijcie.“
Sieroty przygarnął, najlepszy kąt im oddał, po całych dniach w każde święto z niemi przesiadywał, lub zabierał z sobą, Bóg wie jak daleko, żeby dobrem powietrzem odetchnęły, nabiegały się i nacieszyły. Jadły też później doskonale i spały jak zabite. Takiego opiekuna w świecie nie znajdzie — on chyba sierotkom z nieba spadł.
Ledwie dziewczynka sześć lat skończyła, kupił jej książkę; nieznacznie, powoli, drobiazg ten z literami się obznajmiał, a to przecież trudne. Ona, Maciejowa, dużą dziewką była i nie mogła dojść — tu szło jak po maśle.
Ze śmiechem, swawolą, figielkami dziecko do książki się zbliżało — gdy pan zamykał książkę, bo miał swojej roboty dosyć, wołało: „Jeszcze, jeszcze, wuju Dorku! nie odchodź, bawmy się, bawmy!“
Gdy mógł pozostać, książka wracała na stół, jeśli nie mógł — pocieszał dziewczynkę, że przyjdzie za cztery godziny. Ona później coraz do zegara przybiegała a patrzyła, ile czasu już ubyło, ile zaś jeszcze na stryjcia trzeba czekać. Chłopuś biegał za nią, wskazywał paluszkami i mówił po swojemu:
— Steli, pęć, dwa, osiem...
Zdawało się, że zawsze tak będzie, bo czegóż chcieć przy zdrowiu dobrem i kawałku chleba. Miasteczko, dawniej szkaradne, nieznośne, stało się dla niej, Maciejowej, prawie tak drogiem, jak Borki; ukochała ten kąt, niby swój rodzinny. Gospodarstwo szło dobrze, mieli na zbycie trochę mleka, ogród dawał kartofle, warzywo, jabłka, śliwki, gruszki — sprzedali od czasu do czasu nieco drobiu — czegóż więcej pragnąć?... Wiosną siać, latem i jesienią zbierać, dobytku pilnować i siedzieć cicho.
Prosty człowiek tak by zrobił, ale to przecież państwo! Oni mają obowiązki inne, inne żądania. Raz, w wieczór, pan do swego pokoju ją zawołał i rzekł ni stąd ni zowąd:
— Ciunia musi iść na pensyę, trzeba pomyśleć o ubraniu dla niej, a zwłaszcza o bieliźnie. Po wakacyach jedzie do Warszawy.
— Chryste! — krzyknęła w głos. — Do Warszawy? takie dziecko samo, bez opieki?
— Nie samo, ponieważ ją odwiozę i oddam w ręce ludzi uczciwych, znajomych, a nie takie dziecko, jak wam się zdaje, bo skończyła już dwunasty rok...
— Dwunasty? nie, pan chyba się przeliczył? Zkądże dwunasty?...
— Policzcie sami, bardzo proszę.
— Pięć miała, gdyśmy zjechali tutaj — pięć i miesięcy dwa. Zaraz... zaraz. W drugim roku pan kupił krowę; cielę sprzedaliśmy w trzecim i łaciastą jałówkę wziął pan od burmistrza. Łysa po łaciastej, ma teraz cztery, tak, cztery. Matko Boska! to całe siedm! Skąd się wzięło?... byłabym dała rękę sobie odjąć, że niema pięciu.
— Z tego wynika, że powiedziałem prawdę i że koniecznym jest wyjazd Ciuni. Uczyłem ją, ile mogłem, pomagał mi ksiądz, trochę doktorowa; wszyscy przyznają, że dziecko dość umie, ale trzeba umieć znacznie więcej, żeby z tej nauki mógł być w przyszłości kawałek chleba. Ciężko mi rozłączać się z Ciunią, lecz innej rady nie widzę. Gdybym przyjął nauczycielkę, wypadałoby mieszkanie powiększyć, różne rzeczy sprawić, a tu za rok najdalej trzeba oddać do szkół chłopca — nowy kłopot. Niech więc pojedzie jedno, trochę się obznajmi, odtęskni; gdy wyprawimy drugie, będzie im raźniej...
Zrobiła się jak nieżywa, zupełnie ją z nóg ścięło; rozumiała, że pan ma słuszność: dzieci na ludzi wyjść muszą, a do tego tylko szkoła doprowadzić je może, tylko nauka. Ale puścić niebożęta w świat!... zginą w tem mieście ogromnem, a jeszcze to do innej szkoły, tamto do innej!... Pogubią się i nie odnajdą napewno. Gdyby choć można oboje razem — gdzie zaś! nie można: chłopaki osobno się uczą, dziewczynki osobno.
Słowa nie rzekłszy, wróciła do kuchni — dopiero tam jęła płakać. Przez całą noc leżała na ziemi — to modliła się, to znów płakała, aż zaświtał ranek. Potem usiadła na kufrze zielonym, co stał przy drzwiach, zamknęła oczy, bolące od długiego płaczu, i siedziała nieruchoma, zupełnie bez życia. Do głowy szły jej różne myśli; co robić? jak poradzić, żeby i dzieciom było dobrze i żeby ona sama nie uschła z tęsknoty za niemi? Nagle, niby piorun strzelił, padła na nią jasność.
O mało nie krzyknęła w głos, lecz zacisnęła usta; w mieszkaniu było cicho, jak makiem zasiał — wszyscy spali. Dziesięć robót zaczęła, zanim pan się obudził, nie skończyła żadnej. Wszystko z rąk jej leciało, czuła, że jest nieprzytomna. Oszalałą też była z radości i uciechy. Wytłumaczyła panu — pan usłuchał.
— Macie racyę — mówił; fundusz jest nieduży, z tego, bowiem, co po nieboszce dzieciom pozostało, wolno tylko wydawać procent, ale prowadząc tutaj gospodarstwo i wysyłając do Warszawy masło, jaja, mięso, wędlinę, może wypadnie taniej. Ugotujecie im, dopilnujecie wszystkiego; Romek do szkół się przysposobi tymczasem — tak, macie racyę. Zostawcie mi tylko na swoje miejsce kobietę znajomą, trzeźwą i roztropną, a radę sobie dam.
Tak mówił, choć zbladł w pierwszej chwili, gdy zaczęła mu tłómaczyć, — później długo chodził po pokoju i rozmyślał.
— Spróbujmy! — rzekł nareszcie — w pierwszym roku się okaże, czy zły wasz projekt, czy też dobry. Dla dzieci w każdym razie dobry, dodał ciszej trochę, a głos mu drżał leciutko. Maleństwa, biedaki!... trzeba im kogoś, ktoby je kochał całem sercem i doglądał troskliwie. Od ludzi obcych zadużo wymagać nie sposób.
To rzekłszy, wziął kapelusz i na ulicę wybiegł. Myślał, że nie dostrzegła... ho! ho! ma ona dobre oczy. Toć wie, że się rozpłakał, niby małe dziecko. Lecz gdy wyjeżdżali później, był tak spokojny, że ani doktorowa, ani doktór, ani pan burmistrz, najbliżsi znajomi, którzy, ponieważ w tym czasie nie mógł na żaden sposób dzieciom towarzyszyć do Warszawy, odprowadzili je z nim razem za miasto, nie przypuszczali nawet ile cierpiał. Ciunia padła mu na szyję z płaczem, Romek całował i głośno zawodził; on uspakajał to jedno, to drugie, głaskał, pocieszał, przyrzekał odwiedzać — nareszcie krzyżyk w powietrzu zrobił, gdy konie ruszyły, a potem długo stał. Ledwie go dojrzeć było można, stał jeszcze i patrzył... anielska dusza!... Babina podnosi oczy w górę i zatrzymuje się; oddycha głęboko. Zmęczona jest... taki kawał drogi... pół mili, może więcej... Ale to nic! Odpocznie w domu, bo zarobiła; i dobrze nawet zarobiła.
— Miłosierdzie Boskie! — szepcze, żywo ruszając z miejsca. Miłosierdzie cudowne, opieka Matki Najświętszej...
Kiedy tu przyjechali, jak ona się bała!... W tem mrowisku ludzkiem było jej straszno. Dopiero przyjaciel pana uspokoił ją, w mieszkaniu obsadził, dziećmi rozporządził i wszystko tak obmyślił, że mogła już z dnia na dzień przywykać do murów, co het, ku niebu biegną, do gwaru, co ogłusza, i do ludzi, co nieustannie się śpieszą, jak gdyby ich kto poganiał. Najprzód oswoiła się z podwórkiem: poznała gromadę dzieciaków, stróża i stróżkę, a potem bardzo porządną panią, utrzymującą sklepik.
Odtąd było już łatwiej.
Poczciwe kobiety dały nieraz radę dobrą, objaśniły, pomogły. Wdzięczność im winna i wywdzięczy się napewno, aby tylko Bóg dał zdrowie.
Ale dzieciskom pierwszy rok dokuczył nie na żarty. Przywykły biegać od wczesnego ranka, niby młode źrebce, uczyć się jak dla zabawy, zasypiać o ósmej, tu posadzili nieboraków nad książką w pokoju małym, zamkniętym, nauka też inna.
Trudne, niezrozumiałe...
Ona uważa przecież: stanie czasem i słucha dobrą chwilę — gdzie zaś! nie wie nic a nic. Jakaś mowa niemiecka, francuska, poco to wszystko?
W początkach ciepło jeszcze było, więc otwierała okno, żeby dzieciom powietrza trochę dać.
Nie sposób, ani rusz! Tyle rozmaitego drobiazgu na podwórzu — jedno płacze, drugie śpiewa, starsze grę jakąś urządzają; krzyczy „handel,“ drze się kościarka, kołacze bednarz, dzwoni nożownik.
Ciunia zaraz woła, ręce łamiąc:
— Ach Boże, Boże! trzy błędy zrobiłam, muszę znowu przepisywać...
— Dlaczego, jagódko moja?
— Sama nie wiem. Ale taki krzyk, taki hałas — oj, Boże! Boże!
Niema rady, trzeba okno zamknąć. Zamyka. Romuś w płacz. Utula go, całuje, przerażona jest, że pewno zasłabł, bo czegóżby płakał?...
— Synku najdroższy — prosi, — nie płacz, nie płacz! Do łóżeczka sama zaniosę...
— Nie, nie! — woła Romuś — ja chcę patrzyć, do łóżeczka nie pójdę. Oni tak ślicznie się bawią, — patrz, nianiu! oni w wojsko się bawią, czapki złote mają, pałasze...
— Gdzie zaś! zwyczajne patyki.
— Nie, nie, pałasze! Słyszałem, jak ten duży mówił...
Wytłómacz tu dziecku!
Ono innemi oczami patrzy, widzi wszystko, co chce widzieć, co sobie w głowinie młodziutkiej przedstawia. Czapki papierowe, drewniane pałasze, były dla Romcia czemś tak ślicznem, że aby tylko chłopcy się pokazali, całemi godzinami siedział w oknie, na podwórko się wychylał i patrzył, patrzył...
Jakże więc biedakowi okno zamykać, ulubioną rozrywkę odbierać umyślnie.
A znowu Tecia.
Tak źle, tak jeszcze gorzej; co jednemu jest radością, — drugiemu przeszkodą, a pokój tylko jeden, okien też więcej niema.
Kuchenka żadnego widoku nie daje: między murami wgłąb wsunięte, zupełnie jak ślepiec, nieborak, co chociaż patrzy — nic nie widzi. Gdy było trochę czasu, ona, Maciejowa, wychodziła z Romciem, siadali na schodach oficyny i tu już chłopczyk używał miłego widoku, ile chciał. Potem, gdy wrócili, opowiadał Teci, jaka walna bitwa stoczoną została, ilu żołnierzy nieprzyjacielskich do niewoli wzięto, jaki był gwałt, rąbanina, hałas.
Rączkami wymachiwał, rozpłomieniony, przejęty, jak gdyby nie o zabawę szło, lecz o wojnę rzeczywistą. Teciunia śmiała się.
— Wojak, wojak! — powtarzała przekornie. Pałasz papierowy ci zrobię, z głowy cukru kaptur zdejmę, dopiero będzie ładny szyszak! Chcesz? Zaraz cię ubiorę i uzbroję; na poczekaniu zostaniesz żołnierzem.
Ale Romuś nie chciał. Skąd tam dziewczynie o podobnych rzeczach wiedzieć? ani ma pojęcie, z czego co się robi. Pałasz papierowy, gdy chłopcy mają takie mocne, wyrobione z drzewa i pewno ostre jak brzytwy; — kapelusz z tektury, szary, prawie czarny, a co za brzydka forma! gdy oni mają zgrabne, błyszczące srebrem lub złotem. Nie tylko Romuś, ale żaden chłopak nie chciałby pałasza, zrobionego przez dziewczynę, ani czapki, co przed chwilą jeszcze na głowie cukru siedziała.
— Już on się postara o broń i o czapkę, — zapewniał, wierząc silnie, że tak być musi, potem do wojska pójdzie, całemi dniami na gonitwie i mustrze czas mu będzie schodził. Okropną wojnę zrobią, tak, że aż strach! jeńców wezmą, fortecę zburzą, kamienie i cegły zaścielą pół podwórka.
— Zobaczysz — chwalił się, a rumieńce na twarz mu wystąpiły. — Zobaczysz, Teciuniu!
I byłby słowa dotrzymał, taki zawzięty jest, że co postanowi, musi wykonać, ale ni stąd ni zowąd wojsko się rozprzęgło, rozleciało.
Najprzód, cały niemal tydzień, było go dużo więcej — na podwórku hałas, że gdy Ciunia z pensyi przyszła, ani na chwilę okna nie otwierano; czapki jeszcze bogatsze, pałaszy kilka z blachy prawdziwej, a jeden chłopak z chorągwią biegał. Mieli nawet bębny i trąbki.
Kiedy zagrali pierwszy raz, Romuś ledwie oknem do nich nie wyskoczył. Maciejowa musiała pranie rzucić, i pobiegli na podwórko. Patrzyć jednak długo nie mogli; między chłopakami jeden szkaradny był: ciągle się wykrzywiał, pokazywał język, dzidą drewnianą Romusia straszył, a gdy Maciejowa za dzieckiem się ujęła — przykro nawet wspomnieć — od starych bab jej nawymyślał i do sieni wypchnął.
Romuś łzami rzewnemi płakał, ledwie go uspokoić mogła bajką, ze wszystkich, jakie umie, najdłuższą i przez Romcia najwięcej lubianą: o wilku żelaznym. Po obiedzie zaraz na ulicę wyszli; Romuś bogatym sklepom się przygląda, koniom, które nad życie lubi, dzieciom, powozom — o wojsku zapomniał, z czego ona, Maciejowa, bardzo się cieszyła. Gdy do domu wrócił, nad książką zasiadł; trochę Ciunia mu pomagała; dobrą godzinę cierpliwie, rozważnie, jak stary, po papierze piórkiem skrobał, wreszcie chleba z masłem trochę przegryzł i spać się położył.
Przez dni następne już tylko w oknie siedział; choć zamknięte było, wciąż patrzył.
Nawet zamknięte wolał, bo ów nieznośny chłopak i tu go znalazł. Niby strzelać chciał, celował do Romusia i krzyczał, aż huczało w uszach. Utrapienie Maciejowa miała z tym „bisurmanem.“
Już nie wiedziała, co robić.
Chyba do przyjaciela pańskiego pójdzie i przed nim się poskarży; taki znaczny pan da przecież radę i pomoc. Inaczej głowę przyjdzie stracić, chwili spokojnej niema. — Co tu się wyrabia w tym domu!...
Pod wieczór, ogarnąwszy się trochę, wybiegła do sklepiku. Niech sklepikarka sama powie, czy iść czy nie iść. A może pan się rozgniewa, obrazi? Niech ona powie.
Chryste, co się dzieje!... cała sień pełna ludzi, na schodach, na podwórku dym, a hałas, krzyk i zamieszanie okropne.
— Proszę ja kogo, woła jakaś gruba baba, — wszyscy przecie zginąć mogli!
— Nietylko zginąć, ale do ostatniego grosza się zatracić, w jednej koszuli zostać.
— A od czego jest Mateusz, powiedzcie, moi państwo? Próżno w bramie siedzi, na stołku się kiwa, w kamienicy tymczasem różności wyprawiają.
— Co takiego wyprawiają? kto wyprawia? — zapytuje głosem piskliwym wysoka, bardzo chuda jejmość, wpadając w sam środek tłumu. — Nic a nic nie wiem, siedzę przy dzieciach, robaczków moich pilnuję, nie tak jak inne. Co się stało, moi drodzy, mówcie prędzej?
— Pssik! — wrzasnął jej nad uchem chłopak od szewca, — a psik! powtórzył, kichając znowu.
— Nie pójdziesz ty, Ignac! — krzyknęła ze złością. Wyszłam na chwilę, bo przecież człowiek jest żyjący... Ignac, wynoś się, dopóki mam cierpliwość... Zkąd ten dym, moi ludzie?
— Zapalili.
— Matko Najświętsza!... kto zapalił? Chryste!... Trzeba dzieciska moje ratować, co tchu wyprowadzić, a może lepiej z góry oknem spuścić! Ludzie, kto w Boga wierzy! chłopa mojego w domu niema! jak sobie radę dam? Pobiegła pędem, krzycząc przeraźliwie; na podwórku robiło się coraz dymniej i coraz ciaśniej. Ona, Maciejowa, drżąca też o swoich, nie mogła już na żaden sposób do domu wrócić, ani w jedną, ani w drugą stronę się ruszyć, — czekała, co będzie. Obznajmiona przez całe życie z niebezpieczeństwami, z jakie na wsi wydarzyć się mogą, w małem miasteczku, do którego nawykła, też umiałaby się obracać, tu była ciemna. Nie pojmowała wcale, przed czem drży ten tłum wrzaskliwy a bezradny, ciśnie się, tłoczy, tamuje przejście i tem samem może niebezpieczeństwo sprowadzić.
— Straż jedzie! straż przyjechała! — wołano, cofając się nagle, przyczem jedni upadali, drudzy wywracali się na nich, a krzyk rósł w miarę popłochu.
— Naco straż? do czego? niepotrzebna! — krzyczał ze złością jakiś pan przyzwoicie odziany. — Kto wzywał straż, niech płaci, — kto się rozporządzał w moim domu? Nie taki bogacz jestem, żebym miał pieniądze napróżno wyrzucać. Poco straż? co ona tu robić będzie? ogień ugaszony.
To mówiąc, biegł w kierunku bramy i rękami machał. Zastąpiła mu drogę chuda jejmość, rzuciła się do nóg, tuż przy niej dwoje dzieci.
— Panie złocisty! — krzyczała z całych sił — gospodarzem tu jesteś. Chłop mój w Ameryce, pięcioro drobiazgu — nie daj nam zginąć! Każdy się ratuje, bo każdy pomoc ma, a ja, sama jedna kobieta, głowę tracę i nie wiem, co robić! Chyba młodsze oknem na dół spuszczę, jeśli jeszcze żyją... Pewno schody już spalone! o, ja nieszczęśliwa!...
Nowy obłok dymu zaciemnił podwórko. Mateusz, czerwony, jak piwonia, przepychał się przez tłum na wezwanie gospodarza, który wołał:
— Weź-że tę babę! Dostała obłędu, czy też nie miała nigdy zdrowych pięciu klepek; weź-że ją prędzej! Muszę ze strażą się rozmówić, a ta mnie trzyma, jak w kleszczach. Kobieta, oderwać się nie dając, powtarzała z krzykiem:
— Mój chłop w Ameryce! pięcioro maku!... panie złocisty ratuj, pomoc daj! O, ja nieszczęśliwa!...
Mateusz kobietę z ziemi dźwignął i uspokajać zaczął:
— Co wam się w głowie roi! Toć jego śmietnik podpalili te urwisy, te chłopaczyska! Jak który przyjdzie, miotłą wygonię. Po innych bramach niewolno, i dobrze... Człowiek odrobinę serca ma, na wszystko pozwalał, jeszcze jednemu pałasz wystrugałem — ot, jak zapłacili. — Forteca, powiadają, — kiedy wziąć się nie da — trza spalić.
Kobieta przestała lamentować, tłum rozszedł się powoli, a gospodarz domu ze stróżem rozmawiał. Ze śmietnika dymiło się jeszcze, choć był zalany, aż woda płynęła po całem podwórku. Romuś przez okno na fortecę niezdobytą patrzył, Ciunia odrabiała lekcye; miała ich zawsze dość; czasem wypadło nad niemi nawet w nocy posiedzieć.
Od tego dnia na podwórku było cicho, ale też i nudno bardzo.
Romuś wyglądał nieraz, czy wojsko się nie pokaże; ledwie z łóżka wstawszy, do okna przybiegał i wieczorami do szyby przyciskał twarzyczkę. Z czasem zapomniał. Ona, Maciejowa, kłopotu już z oknem nie miała: czy otwarte, czy zamknięte — dzieci nie zważały.
Otwierała je wszakże całemi dniami dla powietrza, dzieci bowiem bladły w murach — „wyblichowały się.“
— Miasto wzięło im rumieńce wzamian za naukę, za tę naukę, po której pan Teodor wielkich rzeczy się spodziewał. Co ona przyniesie? czy te wszystkie skarby, o jakich w bajkach ludzie prawią, góry złote, kamienie drogie, dwojgu sierotom da? Niechby tylko dwór biały, te łąki i ten las były znowu nasze, marzyła Maciejowa, patrząc na uczące się biedactwa — niechby tylko...
Więcej nie trzeba, tyle one znaczą, co góry złote, kamienie drogie i królestwa.
Gdyby były nasze!...
Za taką nagrodę warto i nad książkami ślęczeć, i drobne znaczki stawiać na papierze po całych dniach, po całych nocach; nie odpocząć nigdy, nigdy! Z uszanowaniem wielkiem składała książki i kajety, które Romuś, mało przywykły do pamiętania o sobie, rozrzucać lubił; gdy „wylał się“ atrament, gotowa była płakać; stalówki zużyte chowała „na wypadek.“ A nuż wyschnąwszy, wyleżawszy się spokojnie, znowu będą dobre i do użytku zdatne? Każdego grosza szkoda — trzeba oszczędzać. Oj, oszczędzać! tak to się mówi. Gdzieby w tem mieścisku ogromnem kto zaoszczędził? pieniądze lecą wciąż, płyną jak woda: rano, w południe i wieczorem trzeba rękę w kieszeni trzymać. Zdaje ci się, że niby rubla masz, choć zmieniony na drobne i niezupełnie cały, ale jest — ledwie się obejrzysz, oho! — wyfrunął.
Na Boże Narodzenie pan Teodor swoich wychowańców odwiedził.
Jak też wesoło święta przeszły! tylko mignęły się!
Dzieci dostały na kolendę nowe ubrania, ona, Maciejowa, dużą chustkę, ciepłą, że niczem kożuch. Aż z Białegostoku dla niej przywieziona naumyślnie, bo tam sławne fabryki są, a jedną przyjaciel pana ma pod swoim zarządem.
Do kolacyi, na Wigilię, siąść jej przy sobie kazali, choć wypraszała się, tłómaczyła. Nawet, szczerze mówiąc, trochę trudno było i usługiwać i siedzieć przy stole.
Z początku nie wiedziała, w jaki sposób to być może.
Ale pan króciutko się rozprawił: kazał wszystko odrazu na talerzach i salaterkach podać, i gdy powiedziała, że już niczego nie brakuje, do łamania opłatka się wzięli.
Kisiel to już później przyniosła, — ale żal się Boże!... smaczny był, w miarę słodki, a jaki różowy! Innym razem nie zostałoby odrobiny, tu spróbowali i łyżeczki kładą. Załamała ręce, nie wiedząc, co robić. Tak się cieszyła, bo przecież w Wigilię można, a nawet wypada jeść, co najlepsze, jak było w Borkach, i potraw dziewięć. Tymczasem ani pan, ani dzieci zupełnie tego nie przestrzegają.
— Zjemy jutro — tłómaczyli jej na pociechę, i kolendy odśpiewawszy, nie dali nawet zmyć nakrycia. Zabrali ją, choć bała się trochę mieszkanie zostawić; nie wrócili potem, aż późno w nocy. Ale co to za noc! Gdzieindziej podczas dnia tyle ludzisków się nie snuje, dzwony biją, wesoło i tłumno.
Przed samym wyjazdem pan Teodor długo z nią rozmawiał. Dzieci spały w pokoju, on usiadł w kuchni i powoli, cierpliwie jej tłómaczył.
Dowiedziała się rzeczy smutnych.
Gospodarstwo nie szło po dawnemu; kobieta, którą na swoje miejsce zostawiła, nie umiała sobie radzić: krowy mizerne, mało mleka, drób zmarniał.
Aż zapłakała, usłyszawszy te wieści. Zrozumiała odrazu, że sierotkom jej drogim braknie chleba.
Gdzież tu, w Warszawie, z tego ubogiego grosza się utrzymać! Dopóki była inna jeszcze pomoc, wystarczało jakoś, gdy pomocy nie będzie, nie wystarczy.
— Zginą! — szepnęła w duchu. Nie powiedziała jednak głośno, tylko patrzyła w ziemię, zmartwiona srodze.
— Cóż więc zrobimy? — zapytał po chwili pan Teodor. Ja, doprawdy, nie wiem, głowę tracę. Z której strony wziąć, zawsze wypada jedno i to samo: gdybyśmy mieli dwa razy tyle, co mamy, ledwie byłoby można związać koniec z końcem.
Część nocy zeszła im na gawędzie, przeplatanej westchnieniami. W końcu pan wspomniał, że trzeba dzieci pod opieką obcą zostawić, a ona, Maciejowa, niechby gospodarowała, jak dawniej.
Uderzyło to w nią, jak piorun; nie była w stanie jednego słowa rzec. Myślała, że ziemia się zapada, że pochłonie ją, dzieci i całą tych dzieci dolę.
Pan spać się położył, w domu było cicho, tylko stróż, na odgłos dzwonka, to wstawał, to, ziewając, wracał do mieszkania, a ona wciąż rozmyślała i rozmyślała i rozmyślała. Nie sądziła nawet, by jej, co nawykła od roboty do roboty przechodzić, godziny mogły zbiegnąć w bezczynności. Ale bezczynność ta była mozolnym trudem; w mroźną noc zimową bił od niej żar, jak gdyby od pracy najcięższej, krople potu wystąpiły na czoło, ręce drżały ze zmęczenia i wysiłku. Gdy zaświtał ranek, czuła się spracowaną i prawie chorą — spracowaną myślami i chorą od myślenia. Najgorsze jednak, że tyle czasu straciwszy, nie wymyśliła nic.
Gdy dzieci wstały, a nawet dużo wcześniej, krzątała się, jak zazwyczaj; samowar kipiał, bułka świąteczna, pokrajana w kawałki, bieliła się na talerzu.
Tecia, potem Romek, ucałowali swoją naniusię na dzień dobry, i jak tylko pan Teodor miejsce zajął, ochoczo do śniadania się wzięli. Patrzyła na nich z czułością, to znowu niespokojnie zwracała oczy w stronę pana.
— Co będzie? co usłyszy na odjezdnem? — pytała w duchu. Drżała — po chwili krzepiła się myślą: a może jeszcze... i znów drżała, oczekując wyroku.
Pan Teodor wzruszenia nie zdradzał, nic, ani trochę. Co tam w głowie jego się kłębiło, co łkało w sercu — Bóg jeden tylko wie; ale był spokojny, z dziećmi rozmawiał, żartował, i około czwartej wieczorem w drogę wybierać się zaczął.
— Do widzenia, moi najdrożsi! — mówił. Pisuj częściej, córeczko, nie żałuj fatygi, choć raz na tydzień list mieć powinienem — prosił, upominał, żegnając dzieci. A wy, Maciejowa...
Ona rada wtedy skryłaby się pod ziemię, żeby zapomniał, i tego słowa, tego strasznego, nie rzekł. Jednak wyrzeczone być musiało, a zresztą, im prędzej — tem lepiej. Przycisnąwszy obie dłonie do piersi, w której serce trzęsło się, niby ptak — czekała.
— Żegnajcie — mówił pan — niech was tu Bóg wspomaga.
Potem, przy drzwiach już, dodał ciszej:
— Odłóżmy sprawę do Wielkiejnocy. Mieszkanie zapłacone, niech tam jeszcze... Przyślę trochę grosza, jak tylko przyjadę. Dzieci mi żal, a także i was. Poczekajmy...
Wyjechał. Na cały kwartał ciężką niedolę odłożyli, lecz ona, Maciejowa, rozumiała, że wszystko skończone. Postanowiła zwolna dzieci przyzwyczajać, by więcej oglądały się na siebie, pamiętały o swoich rzeczach; gdy stara niańka ich opuści, muszą sobie radzić bez niej, to trudno...
— Ani Tecia, ani Romuś małemi dziećmi nie są — powtarzała z uporem, jak człowiek niepewny czegoś, pragnący jednak to w siebie wmówić. Ponieważ dziećmi nie są, wolno panu oddać ich do ludzi, nietylko wolno, lecz trzeba. Między obcymi każdy doświadczenia nabywa prędzej, uczy się, jak złych unikać, dobrym się zasłużyć. I to nauka... kto wie, czy nie najważniejsza z nauk, niech więc biedaki się uczą.
Tydzień za tygodniem upływał bez żadnej zmiany; pan pieniądze przysłał, mieli wszystko, co im potrzebne; chociaż oszczędnie bardzo — mieli jednak. Ale grosz topniał w rękach, wymykał się, jak złodziej; kupowali teraz każdą rzecz i płacili ceny wysokie, warszawskie. Ona, Maciejowa, ledwie mogła wytrzymać przy takim wydatku. Gdyby nawet pan nie chciał, poszłaby stąd, uciekła pracować tam, aby mu ulgę przynieść. Wspomniała też dzieciom, że je opuści.
— Będziecie — mówiła — pod opieką, jaka wam się przynależy. Ja, kobieta prosta, cóż moim paniątkom dać mogę? Ugotuję, upiorę, i na tem koniec. Wiem nie od dzisiaj, bo przecież u państwa służyłam, że potrzeba więcej: i dobrych obyczajów nauczyć, i ukłonów pięknych, i rozmowy...
Tecia, chociaż dziewczynka duża, niech jej Bóg nagrodzi! rozpłakała się w głos; co dopiero mówić o Romku!
— Nie chcę! nie chcę! — wołał. Powiem wujaszkowi, niech i mnie weźmie stąd. Dopóki Maciejka będzie, i ja będę, ale dłużej nie chcę! nie chcę!
Utuliła chłopczynę opowiadaniem o Borkach, słyszał je często, lecz dopiero teraz, gdy zaczął się rozwijać i zastanawiać, rozumiał potrosze. Nie pytał, czy to bajki; błękitne jego oczy śmiały się do obrazów, barwami jasnemi malowanych przez nią; dusza chwytała te obrazy, cieszyła się barwami.
Zapatrzony i zasłuchany, chłopiec wolał:
— Jeszcze, jeszcze!...
Dla niej, Maciejowej, była to radość wielka, i prawdę mówiąc, niespodziana. Ani przypuszczała po długich daremnych trudach, że zdoła utrzymać w dzieciach wspomnienie Borków, i wszystko, co z temi wspomnieniami związane było. Odkąd każdy szczegół utrwalał się w główce dziewczynki, a potem i chłopczyka, Maciejowa nie jadłaby, nie spała, tylko mówiła ciągle o domku białym, co wśród łąk zielonych, łanów pszenicznych i lasów stał niepozorny, a taki możny, niewielki, a całe rody w sobie pomieścił, tyle pamiątek w sobie przechował...
Czasami dziewczynka, porwana jej opowiadaniem, próbowała pisać:
„O domku mój, nieznany a miły, kocham cię!“
— Tak, panienko, miły on jest. Nie daj, Boże, nikomu stracić go na zawsze! Ale wyście nie stracili — Romek dorośnie, to odkupi.
— Odkupię! — wołał Romuś. Wszyscy będziemy w nim mieszkali, a najpiękniejszy pokój, ten od ogrodu z ptaszkami i kwiatami — dla naniusi.
— Chyba dla wujaszka. Skąd znowu dla mnie?
— Dla Maciejki. Wujaszek lubi mały pokój.
— Paniczu, co ty wiesz!...
— Jakto nie wiem! malutki przecież i u siebie ma; nam dał większy.
— Duszę-by wam oddał, duszę własną. Albo ty nie rozumiesz, dziecko kochane?
Romuś jasne źrenice szeroko otworzył, jak gdyby zdumiony. Później powiekami prędko mrugał, i łezka na nich się zaszkliła. Widać zrozumiał, ale mu dziwnem było, bo powtórzył kilka razy, kręcąc poważnie główką:
— Duszę-by oddał, duszę...
I wyciągnął ręce, jak gdyby chciał nieobecnemu rzucić się na szyję, a potem pytał codzień:
— Kiedy wujaszek przyjedzie, kiedy, moja złota Maciejko? może Tecia wie, może pisał do niej?
Tęsknił, i co jeszcze nigdy się nie zdarzyło, sam, bez pomocy siostry, jak umiał, wielkiemi literami list napisał. Nawet zaadresował sam i markę przykleił.
Po myśli to wszystko jej wypadło, więc znów zaczęła swoje. Kiedy trzeba, to trzeba; zamiast odkładać z dnia na dzień, Bóg wie, czego się spodziewając, sobie folgować, lepiej odrazu kończyć. Niech dzieci wiedzą, co ma być, a kiedy wuj tak postanowił, niech przyjmą wdzięcznem sercem.
Romuś już nie wołał: „Nie chcę! kiedy tak, i ja stąd pojadę.“ Tecia się nie opierała. Z pełnemi łez oczyma patrzyli spokojnie; usta im drżały, twarzyczki bladły, w miarę, jak mówiła, dlaczego i kiedy to nastąpić musi.
Zacisnąwszy dłonie, stali w milczeniu, a później padli jej na szyję, bez słowa skargi, bez słóweńka... Przygotowała więc wszystko i czuła się zadowoloną; między nią a dziećmi było już porozumienie zupełne. Wujaszek nie powinien wiedzieć, że to, co obmyślił, jest przykre, że kosztuje ich dużo. Gdy się rozejdą, choćby nawet każde poszło w inną stronę, choćby jak najdalej — nie będą płakali, nie, chyba ukradkiem.
— I pociemku! — dodawał Romuś. Niech nawet księżyc się nie dowie, ani gwiazdy, nikt, nikt na świecie.
— Nikt! — powtarzała Tecia.
— Gdyby ktokolwiek zobaczył, mogłoby się donieść do wujaszka.
— Księżyc przecież nie powie i gwiazdy nie mówią.
— No tak, ale może kto dostrzedz.
— Już ja za siebie ręczę... pilnuj się, pamiętaj!
— Oho!
Umacniali się wzajem, — i jak umacniali! Romuś, który przeczytał kilka książek o ludziach bardzo mężnych, o rycerzach, brał z nich przykłady wytrwałości. Tecia, o całe trzy lata starsza, patrzyła na braciszka z podziwieniem — był mężczyzną! Zazdrościła mu i za nic w świecie nie dałaby mu się wyprzedzić. A ona, „Maciejka?..“ Ją długie lata już przeżyte i troski przecierpiano nauczyły, jak brzemię ciężkie podjąć, a potem dźwigać, by wydało się lżejsze.
Uśmiechnięci, spokojni, mimo smutku, który chwilami ich przygniatał, okazując się silniejszym nad wszelkie umowy i postanowienia, spędzali razem ostatnie tygodnie. Już tylko jeden, Wielki Tydzień przedświąteczny. Na tym tygodniu zahaczyło się wszystko. Romuś od pewnego czasu niezdrów, poszedł do łóżka i przeleżał nietylko święta, lecz i prawie cały miesiąc po świętach. Miał odrę, połączoną z jakiemiś innemi chorobami; trzeba było w dzień i w nocy siedzieć przy nim, starannie doglądając. Maciejowa siedziała też ciągle, a gdy pan Teodor gwałtem ją oderwał, zdrzemnęła się trochę snem lekkim, czujnym, jak sen ptaka na gałęzi, i znów zajmowała swoje miejsce.
Ale zamiary, przed chorobą Romcia powzięte, rozwiały się bez śladu; gdyby jej teraz wspomniał kto o nich, krzyknęłaby zgorszona:
— Ja mam rzucić te dzieci? ja?.. prędzej umrę!
Przysięgła sobie, iż ich nie rzuci, nie odda ludziom obcym, „żeby tam nie wiem co!“ Po tej przysiędze miała jedną troskę tylko: do czego się wziąć, by w wielkiem mieście wyżyć można było? jaką pracą, jakim mozołem, chociażby najcięższym, dziecinom dopomódz? Aż tu pewnego dnia rada dobra przyszła, i to wypadkiem. Romuś jeszcze leżał, Tecia porządkowała szufladę, w której były książki, a później torebkę. Jakieś okruchy wysypały się na stół. Dziewczynka zebrała je i podniosła do ust.
— Cóż to, panieneczko, głodna jesteś? — zawołała Maciejowa i przykro jej się zrobiło. Wszak opuściła zupełnie tę biedaczkę, oddana Romciowi.
— Głodna? nie, bynajmniej. Ale to było dobre ciasteczko, bardzo dobre. Miałam wtedy dziesiątkę od wuja i kupiłam dwa takie ciasteczka na drugie śniadanie.
— W szkole, Teciuniu?
— Tak, na pensyi. Przychodzi tam kobieta z koszami, pełnemi różnych dobrych rzeczy, panienki kupują, niejedna codzień, która bogatsza, inne — czasami. Ale przełożona nie lubi tej kobiety; gniewa się, że ciastka przynosi nieświeże, wreszcie z przedpokoju zginął pasek, służba ją posądza. Kiedy cenzury nam rozdawano, przyszła, ale nie wpuszczono jej nawet do sieni.
— Teciu, panienko złota!
— Mówią, że dawniej przychodziła inna, przez cztery czy pięć lat bywała codzień. Starsze panienki nie mogą się nachwalić! — sama piekła ciastka, pierniki, pączki, i Bóg wie jakie rozmaitości wyrabiała, a potem gdzieś daleko się wyniosła, i już drugiej takiej nie było.
— Jezu! — krzyknęła Maciejowa wielkim głosem.
Stało się z nią coś nadzwyczajnego. Gdy wspomni tę chwilę, płacze za każdym razem; wówczas płakała i śmiała się naprzemian.
Dzieci patrzyły również wystraszone, zaczęły płakać. Całowała to jedno, to drugie, powtarzając:
— Matko Najświętsza! teraz dopomóż mi, naucz, prowadź! O, moje robaczki, skończyła się nasza bieda, o, mój złoty pan! dopieroż się ucieszy!
To znów składała ręce i wołała:
— Ach, Boże, Boże! ach, Jezu!
Długo nie mogła ochłonąć, uspokoić się, wreszcie umilkła. Nawiedzały ją rozmaite myśli, odbiegła pewność siebie. Zwątpiła teraz.
— Nie, nie! to w żaden sposób udać się nie może! Gdyby łatwem było, ileż kobiet wyciągnęłoby ręce po ten chleb. Wszak tutaj w mieście nie brakuje takich, które chcą pracować, bo cóż milszego nad zarobek z uczciwej pracy?
Spojrzawszy na dzieci, czuła się gotową iść przebojem, byle zdobyć dla tych sierotek drogich to, co im potrzebne. Nie wiedząc, w którą stronę się obrócić, postanowiła szukać wskazówek u osób mądrzejszych, z Warszawą obytych i doświadczonych.
Zna ich tak mało — chyba w sklepiku pytać będzie. Wziąwszy koszyczek, poszła. Bułki się przydadzą, o bułki się zamówi, bo jakże bez żadnego interesu do sklepikarki wejść, a jeszcze swojemi sprawami głowę jej zaprzątać.
Wszedłszy, chciała się cofnąć; tyle tam było kobiet!.. sługi, dorożkarka z drugiego podwórka, i dwie stróżowe. Przypomniała sobie o bułkach i została, a nawet umyśliła, wobec wszystkich zebranych tutaj niewiast pytanie swoje postawić. Niech każda szczerze i otwarcie powie, czy wypiek ciasta domowego, wiejskich pierników, pączków i obwarzanków opłaciłby się tutaj, gdyby je, jak panienka zapewnia, całemi koszami rozkupywano codzień?
Miała też za swoje!
Taki hałas powstał, że, zdaleka patrząc, można było sądzić, że przyjdzie do bitwy. Ile kobiet, tyle zdań się okazało, tyle zdań najsprzeczniejszych.
Sklepikarka, otyła, ciężka jejmość, była bardzo przeciwną. Nie warto ryzykować, teraz nic się nie wiedzie, złe czasy nastały, nie wiedzie się nikomu. Mnóstwo ludzi z całego świata się zwlokło, jedni drugim chleb od ust zabierają, rozbój prawdziwy... Każdy chce żyć z handlu, każdy chce sprzedawać, a przez to wszyscy biedę klepią...
— Stracisz pani — mówiła — stracisz napewno! Albo to źle ci jest? Siedzisz jak u Pana Boga za piecem, masz honor swój, bo nawet w bramie napisane, że z własnych funduszów. Niby hrabina! aż miło taką być, chociażby rok przed śmiercią.
— Zachciało się pani z koszami po ulicy ganiać? — pytała stróżka. — To dziadowski chleb całkiem, jak gdyby człowiek chodził i żebrał; jeszcze ile razy do bramy nie wpuszczą, bo gospodarz tak każe, a kto służy — słuchać musi.
— A panienka wasza, — wtrąciła jedna ze służących, wyświeżona jak na odpust — panienka, grzeczna bardzo, naje się wstydu. Żartować z niej będą, palcami wytykać. Że dochód jest, wiadomo, jaki taki zysk się okroi, ale dziecka przecież szkoda. Pośmiewiskiem będzie, możesz mi pani uwierzyć. Nadokuczają jej, naurągają więcej, niż wart głupi zarobek.
Maciejowa wyszła ze sklepiku jeszcze bardziej ciemna, niż przedtem. Niby źle, niby dobrze, ależ chyba dobrze...
— Dobrze! — wykrzyknęła sama do siebie, już na ulicy.
— A dobrze! — powtórzył za nią jakiś głos.
Odwróciła głowę.
To dorożkarka, która prawie jednocześnie z nią opuściła sklepik, i wracała z małem dzieckiem do domu, niosąc chleb, odrobinę kawy i cukier.
— Nieprawdaż, moja pani? — zawołała kobieta, ucieszona bardzo. — Ja i sama widzę, ale niech ci Pan Bóg da zdrowie, że tak mówisz.
— Kto by ich słuchał! Sklepikarka nawet nie tutejsza, trzy czy cztery lata mieszka w Warszawie dopiero, skąd jej o wszystkiem sądzić? A te dziewuchy... Naje się każda, troski nie ma, myśli tylko o kapeluszu i o sukniach. Jakiś tam wstyd dla panienki waszej ma niby wyjść z tego, niech będą uczciwie zapracowane pieniądze, reszta — bajki!
Tu ona, Maciejowa, przerwała mówiącej.
— Nie, moja pani! Jeśli panienka ma urągowisko znosić, niechbym lepiej dała wszystkiemu pokój; o panienkę mi idzie, o jej honor. Może te dziewki wiedzą? W domach pańskich służą, słyszą nie jedno, może patrzą jaśniej, niż człowiek prosty.
— Gdzie zaś! toć i ja służyłam — ze służby mnie „mój“ wziął. Jestem matka dzieciom, biedę przeszłam, niech pani mojej rady posłucha; im pstro w głowie. Ale znów, jeżeli panienka ambitna...
— Musi być!.. Już ja w tem, żeby ambitną była.
Dorożkarka, zdziwiona rzetelnie, pokręciła głową.
— Ano, to nie wiem! — odezwała się po chwili — chciałam szczerze radzić...
— Nie we wszystkiem radzić można; trzebaby do dna przejrzeć.
— Może i prawda. Niech więc sama pani obmyśli, kiedy tak, a gdy do czego przyjdzie, proszę pamiętać, że matkę mam; jeszcze bardzo raźna, choć stara, przyda się. W piecu napali, dopilnuje, albo też w domu wyręczy. Dawniej, kiedy była młodszą, handlowała ciastkami i piernikami, zna się, co po czemu może być. Nawet szło jej nie źle, żyła przecież i parę rubli dotąd ma, na wypadek choroby. Ale matka brała z piekarni ciasto gotowe; kto chce sam przyrządzać, musi kupić jak najtaniej, hurtem, jaja, mąkę, masło; inaczej ani grosza nie zarobi, nawet szkoda czasu. Dobrze też owoc, jaki się zdarzy mieć, powideł naszykować i konfitur; dla odmiany przyda się wszystko.
Maciejowa słuchała i rozważała sobie: to po myśli, tamto po myśli — gdyby jeszcze jedno!.. Trzeba nie od kształtu głowę mieć, na wszystkie strony przemedytować; bez pana to się nie obejdzie. On ma rozum i honor swój pański, a kocha panienkę i przecież jest krewnym, jest opiekunem.
Stuknęła się palcem w czoło.
— Próżno czas tracę, nie bałamucić tylko robić. Matka dorożkarki zostanie przy dzieciach, ja pojadę do pana, przywiozę od niego radę dobrą, i co potrzebne zakupię.
W dwa tygodnie potem, pierwszy kosz obwarzanków lekkich, świeżutkich, pachnących migdałami i wanilią, ukazał się na pensyi. Maciejowa zapamięta ten dzień na całe życie. Szła z nieśmiałością: myślała, że stróż ją odpędzi zaraz z bramy, nie wpuści na górę; gdy puścił — nowy strach... Jak-że tam wejść bez pytania, bez opowiedzenia. Jeszcze pomyślą, że przyszła co ściągnąć, posądzą, jak tamtę, co może Bogu ducha winna!..
Przeżegnała się do trzech razy i weszła. Obstąpiły ją panienki...
W kwadrans wywijając koszem zupełnie próżnym, biegła do domu taka szczęśliwa, jak gdyby cały świat należał do niej.
Z modlitwą na ustach, niby pieczęcią wspomnień złych i dobrych, pogodnych i smutnych, blada kobieta, minąwszy podwórze, zniknęła w sieniach oficyny bardzo wysokiej, lecz za to bardzo wązkiej.
U drzwi mieszkania, na parterze, powitał ją głos dziecięcy, wesoły, pieszczotliwy.
— Złota Maciejka! moja złota!
Następnie pocałunek, za nim drugi, trzeci, i skarga tak żałosna, jak gdyby ten, kto ją wypowiadał, był naprawdę godną politowania osobą.
— Jestem głodny, bardzo głodny, strasznie! Jeśli mi nic dobrego do ust nie wpadnie — umrę.
Skarga, chociaż zakończona śmiechem, poruszyła „Maciejkę“. Zaczęła się krzątać żywo i gderać.
— Przecież z sobą nie wzięłam. Mógł panicz Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/63 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/64 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/65 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/66 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/67 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/68 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/69 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/70 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/71 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/72 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/73 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/74 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/75 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/76 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/77 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/78 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/79 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/80 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/81 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/82 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/83 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/84 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/85 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/86 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/87 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/88 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/89 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/90 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/91 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/92 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/93 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/94 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/95 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/96 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/97 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/98 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/99 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/100 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/101 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/102 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/103 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/104 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/105 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/106 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/107 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/108 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/109 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/110 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/111 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/112 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/113 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/114 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/115 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/116 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/117 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/118 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/119 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/120 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/121 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/122 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/123 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/124 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/125 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/126 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/127 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/128 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/129 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/130 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/131 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/132 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/133 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/134 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/135 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/136 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/137 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/138 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/139 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/140 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/141 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/142 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/143 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/144 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/145 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/146 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/147 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/148 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/149 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/150 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/151 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/152 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/153 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/154 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/155 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/156 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/157 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/158 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/159 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/160 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/161 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/162 Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/163