Na prowincyi (Orzeszkowa)/Część II/XI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Na prowincyi |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część druga |
Indeks stron |
Dzień był jesienny, suchy, z bladém słońcem i mgłą przezroczystą, szmatami błądzącą pod szarawym błękitem. W Niemenkowskim dworku cicho było bardzo, lekki wiatr poruszał białą roletą, zawieszoną u jednego otwartego okna. Pokój, w którym okno to było otwarte, wnętrzem swém dość szczególny przedstawiał widok. Widoczném było, że czyjaś troskliwa a pełna smaku ręka zrobiła wszystko, co można, aby pokój ten uczynić śliczném, wesołém i barwném gniazdeczkiem.
Po śnieżnych ścianach pięły się szerokie gałęzie bluszczu i w kilku miejscach tworzyły ramy wkoło obrazów, dobrym malowanych pęzlem, a przedstawiających wesołe sceny życia wiejskiego, albo piękne, uśmiechnięte twarze kobiece. Pod samemi ścianami stały nizkie i wygodne, zieloną materyą obite sprzęty, na stołach leżało mnóztwo ilustracyi, albumów, litografii, mogących zająć i zabawić oko.
Przy oknie, ozdobioném białą haftowaną firanką, stały dwa rozłożyste drzewa oleandrowe, a śród nich, w ślicznie wyrobionéj z kolorowanéj łozy klatce, szczebiotała na wyścigi para kanarków. W rogu pokoju naprzeciw otwartego okna stała nizka miękka sofa, tak otoczona zielenią bluszczu i wazonowych roślin, ustawionych na etażerkach, że zdawała się stać w altanie.
Nad nią wisiał wesoły obrazek, przedstawiający parę białych gołębi, trzepocących skrzydłami śród kępy kwiecistéj, a wkoło rozściełał się puszysty o żywych kolorach dywan.
Mimo te wszystkie ozdoby i wesołe barwy, któremi pokój był napełniony, miał on dziwne piętno smutku. Oleandry pod oknami pokryte były kwiatem, który, na wpół zwiędły i zżółkły, opadał z cichym szelestem na posadzkę; gałęzie, oplatające ścianę, smutnie poruszały listkami, kołysanemi jesiennym powiewem, wnikającym przez okno; kilka miesięcznych róż okwitało w wazonach, i wielkie bukiety blado liliowéj hortensyi żałobnie odbijały od ciemnego tła myrtu i rozmarynu.
Na sofie leżała Wincunia.
Była sama i twarz miała zwróconą do okna. Wzrok jéj spotykał w ramie rozwartych firanek ciasny, lecz pełen rozmaitości, obrazek. Z boku wysuwała się część gaju, pokryta bogactwem barw jesiennych; wysmukłe brzozy o złocistym liściu stały na tle oranżowych dębów, po których przemykały się gdzieniegdzie różowe smugi osiczyny, albo ponsowiały obfite, zwieszające się po gałęziach grona jarzębin. W górze było niebo blade i bez blasku, ale pogodne i tylko szarawą a przezroczystą mgłą zasnute; u dołu trawnik dziedzińca, zarzucony opadłém z drzew liściem, otaczał wielki klomb astrów, z których białe pożółkły i pochyliły głowy, a różowe stały jeszcze wyprostowane i dumne, niby urągając wczesnéj śmierci sióstr słabszych. Daléj, pod samą bramą dziedzińca, kilka sumaków, blizko siebie rosnących, powiewało zwolna szerokiemi krwistego koloru liśćmi, a za bramą widać było kawałek białéj drogi, wiodącéj w pole, i jeszcze kawałek tego pola, o zagonach, pokrytych bujną żółtawą zielenią, i obrazek urywał się nagle, w ukośnéj linii przerżnięty ramą okna. Wzrok Wincuni to zawieszał się na szczytach dębów o pałającéj barwie, to opuszczał się na klomb astrów półzmarłych, to znowu płynął w górę po różowych smugach osiczyny, albo ścigał powoli złocisty listek brzozy, oderwany od gałęzi i lecący z wiatrem po żółtéj trawie, nad krwistemi sumakami, w pole. Niekiedy biała roleta, osunięta powiewem wiatru, pokryła część obrazka; wtedy Wincunia czyniła ręką słaby gest, jakby chciała usunąć tę przeszkodę, dzielącą ją od kawałeczka świata, na który patrzyła, ale wnet wiatr powiewał silniéj, roleta w inną unosiła się stronę i odkrywała znowu na najdalszym planie obrazka ukośne linie zagonów, ze snującemi się nad niemi srebrnemi nićmi pajęczyny.
Cicho było bardzo wokoło, tylko u okna szczebiotały żywe kanarki i kiedy niekiedy odpowiadał im szczebiot jakiéjś osmuconéj jesienią, w głębi gaju zbłąkanéj ptaszyny.
Cała postać młodéj kobiety, leżącéj na sofie, objawiała zupełne wycieńczenie i upadek sił fizycznych, ale oczy błyszczały szklistym połyskiem i na policzkach wybiły się karminowe rumieńce. Czoło jéj, bardzo blade i otoczone światłemi splotami, smętnym zarysem odbijało od ciemnego tła poduszki, na któréj spoczywała głowa. Ręce miała alabastrowéj białości i jak alabaster przezroczyste; splotła je i bezwładnie opuściła między fałdy sukni. Kaszlała często i oddychała prędko a z trudnością.
Z tą bezwładną postacią, z tém czołem śmiertelnie bladém, dziwną stanowił sprzeczność dziewiczy, radosny ubiór Wincuni. Miała ona na sobie tę samę różową perkalową sukienkę, którą zwykła była nosić, będąc młodziuchną dzieweczką, a nad czołem w warkoczu kilka śnieżnych drobnych astrów. Słońce zniżało się, już tylko jednę godzinę miało do zachodu; Wincunia coraz częściéj, coraz tęskniéj spoglądała na drzwi przyległego pokoju.
Pod oknem szybko idąca mignęła męzka postać; po ustach Wincuni świetlany przebiegł uśmiech, do pokoju jéj wszedł Bolesław. Zbliżył się i ujął rękę młodéj kobiety, ale zaledwie rzucił okiem na różową jéj suknią i kwiaty, we włosy wplecione, zbladł bardzo i, przyciskając rękę jéj do ust, szepnął z boleścią:
— Wincuniu moja!
Radość zalała twarz Wincuni, podniosła na Bolesława wzrok pełen niewypowiedzianéj wdzięczności i wymówiła cicho:
— O, dziękuję ci, żeś mię tak nazwał!
Usiadł obok niéj milczący, wpatrzony w nią, z ręką jéj w swych dłoniach. Wincunia podniosła oczy na twarz jego i zaczęła mówić z nieopisanym wdziękiem:
— Tak dawno pragnęłam, czekałam, ażebyś mię nazwał Wincunią... myślałam sobie, że gdy mię tak nazwiesz, serce moje poczuje tę samę pogodę i radość, jaką czuło niegdyś... niegdyś... a od téj pory, gdyśmy się wówczas rozstali, nazywałeś mię zawsze panią... patrz! dziś umyślnie ubrałam się tak, jak ubierałam się przed wielu laty, aby ci przypomniéć twoję dawną Wincunię... twoję dawną narzeczoną, która była czysta, jak krople rosy, zdrowa, jak rybka w zdroju, wesoła, jak ptak pod obłokiem... Minęło... ależ na ziemi i kropla rosy, tak srebrna zrana, w południe miesza się z ziarnkiem kurzu i ciemnieje, różowa rybka wpada w sieć rybaka, a radosna wiosną ptaszyna, po jesieni opuszcza zziębnięte skrzydełka i umiera śród pożółkłych listków brzozy... Patrz! biedna sukienka moja oddawna nie widziała już światła dziennego; schowałam ją była na pamiątkę i leżała sobie w ciemności... dziś przywitałam się z nią, jak z kochaną przyjaciółką... zbladła trochę.... obie zbladłyśmy razem; w niéj zaczynałam życie, w niéj je skończę...
— Wincuniu! nie mów o tym strasznym końcu! — przerwał Bolesław z rozpaczą w głosie.
Wincunia uśmiechnęła się łagodnie, miękko położyła dłoń na jego ręce i zaczęła mówić znowu cichym, przerywanym głosem:
— Bolesławie! pocóż się łudzić? Ja wiem, że umrę za chwilę... i pocóż rozpaczać? Dla mnie śmierć lepsza, niż życie... Inne kobiety, dotknięte takiém, jakiém było moje, nieszczęściem, męczą się długie lata i psują się nieraz moralnie w swych męczarniach. Ja nie będę tak długo miała ciężaru boleści i czysta zejdę ze świata... a umrę przy tobie, najlepszy mój przyjacielu, i przed śmiercią będę mogła wyspowiadać ci całą duszę moję...
Milczała przez kilka sekund i oddychała bardzo szybko, potém, zdobywając się na nowe siły, mówiła daléj:
— Dziś z rana poczułam się silniejszą, niż byłam oddawna; mogłam wstać i przejść się przez pokój o własnéj mocy; zdawało mi się, że krew zaczęła szybciéj krążyć mi w żyłach, a w oczach miewałam olśnienia, śród których widziałam roje iskier na czarném tle. Ciocia cieszyła się, widząc mię silniejszą i mówiła mi, że niezawodnie przyjdę do zdrowia. Ale ja tak nie myślałam, bo dawno, dawno już czuję, jak życie ulatuje ze mnie zwolna, zwolna, po jednéj iskierce, i robi się w piersi méj próżnia, z którą długo oddychać nie można. Ta siła więc, dziś wzmożona, to pewno znak, że lada chwila umrę, bo Bóg tak dobry, że przed skonaniem daje najsłabszym jednę choćby chwilę mocy, aby wdzięczném spojrzeniem mogli pożegnać ten świat piękny i ukochanym swoim zostawić na pamiątkę opowiedzianą treść swego konającego serca...
Mówiła to z wielkim spokojem, po ustach jéj błądził uśmiech pełen pogody i ufności. Umilkła na chwilę, bo gwałtowny kaszel przerwał jéj mowę. Bolesław milczał i patrzył na nią wzrokiem nieopisanéj boleści.
— Biedna moja ciocia — mówiła daléj Wincunia — miała dziś jakieś sprawy do załatwienia w X., a widząc mnie silniejszą, wyjechała, pocieszona. Sama ją namawiałam, aby wyjechała, bo pragnęłam w ostatniéj chwili być z tobą sama, Bolesławie, bo czułam, że ta ostatnia chwila do ciebie jednego należéć powinna... Ciocię pożegnałam w duchu i ucałowałam jéj ręce z wdzięcznością... wszak ona zastępowała mi matkę, któréj nie znałam, a była dla mnie zawsze tak dobrą... Biedna! jak ona będzie smutną, gdy mnie już nie stanie!...
Westchnęła cicho, a jakby w rażącéj sprzeczności odpowiedzi, kanarki wesoło zaszczebiotały z okna.
— Wincuniu! — rzekł Bolesław — ty tak spokojnie mówisz o tém, że masz umrzeć! Czyliż ci wcale nie żal życia? Czy nie zostawiasz na ziemi nikogo, kto-by ci był drogim?
Głos jego drżał żałością bez granic.
Wincunia uśmiechnęła się z łagodnym smutkiem, jedna łza wypłynęła powoli z pod powieki i zawisła na długiéj rzęsie. Z trudnością podjęła rękę i, ukazując nią różowy promień zachodzącego słońca, który za oknem przerzynał powietrze i spływał na murawę, wyrzekła powoli:
— Patrz: na tym promieniu za chwilę zawiśnie dusza moja i po nim, jak po złotych wschodach, wstąpi tam wysoko, gdzie dobry Bóg przyjmie mię może dla tego, że cierpiałam wiele i umarłam młodo... Tam uklęknę przed Świętą Maryą i modlić się będę za ciebie, a gdy tu na ziemi i twoja ostatnia nadejdzie chwila, ja w niebie z dzieciną moją na ręku spotkam cię...
Łkanie głębokie, nieposkromione, jęknęło w piersi Bolesława. U okna kanarki znowu zaszczebiotały wesoło. Wincunia silniéj oparła dłoń na ręce przyjaciela, oddech jéj stawał się coraz prędszy i krótszy, oczy coraz silniéj pałały, a czoło śmiertelniéj bladło.
— Słuchaj mię, Bolesławie, słuchaj — wyrzekła — bo lękam się, że mię siły opuszczą i nie dopowiem ci tego, co powiedziéć pragnę. Oto naprzód, kiedy w przyszłości wspominać mię będziesz, niech w żalu po mnie ta myśl cię pociesza, że umieram bez kropli goryczy w sercu, bez jakiéjkolwiek do kogo na ziemi urazy... W téj uroczystéj ostatniéj chwili mojéj, zdaje mi się, że oczy moje szerzéj otwierają się na świat i większe obejmują przestrzenie, a im więcéj mglą się przede mną zewnętrzne przedmioty, tém światléj i przezroczyściéj umysł mój przenika te niewidzialne krainy ducha, nad których pojęciem myśl moja tyle razy pracowała mozolnie a daremnie, wtedy, gdym żyła... Oto w téj chwili nie mogę już dobrze rozróżnić koloru téj róży, która tam okwita w wazonie, i nie wiem, czy ona jest różowa, biała lub żółta, i przypomniéć sobie nie mogę, jaką widziałam ją przed chwilą, bo wzrok mój mgli się, a pamięć się mąci... ale za to jasno, jasno widzę wszystkie światła i cienie ducha tych ludzi, z którymi żyłam... Dla tego przebaczam z całego serca Alexandrowi i nie mam do niego najmniejszego żalu, za wszystko, com przezeń cierpiała... Teraz dopiéro spostrzegam, że w grzechach swych mniéj on jest winien, niż ci, którzy za młodu kształcili jego myśl i serce, niż ci, którzy mu podawali truciznę pochlebstwa, i co go poili powietrzem próżności. W duszy jego były piękne światła, ale pogasły, a cienie, które zostały po nich, uczyniły go najnieszczęśliwszym z ludzi. Żal mi go, jam od niego stokroć szczęśliwsza, bo cierpiałam krótko i umieram czysta... On długie lata bezsilnie targać się będzie w żalu za światłością, którą utracił i już nie odnajdzie, a umrze skalany życiem pod palcem Boga, karzącym go za dopełniony na nim grzech jego rodziców. Bolesławie, jeśli go zobaczysz kiedy, powiedz mu, że umarłam, przebaczając mu i z modlitwą za niego w sercu...
Umilkła, głowa jéj opadła na piersi, rumieńce zniknęły z twarzy, zalanéj śmiertelną bladością, westchnęła ciężko i szepnęła:
— Boże mój! siły mię opuszczają! nie dopowiem!
Parę sekund straszne było milczenie, śród którego odgłos ciężkiego oddechu umierającéj łączył się z wesołym szczebiotem kanarków.
Nagle Wincunia podniosła się i wyprostowała, a jedną ręką opierając się o poduszki, silniejszym niż wprzódy głosem zawołała:
— Nie! powiem! Bóg pozwoli, abym powiedziała!...
Wyciągnęła drżącą rękę do Bolesława i pewnym głosem wyrzekła:
— Bolesławie, ty szlachetny i najlepszy mój przyjacielu, kiedyś, odrzucając cię, raniąc twoje zacne serce, byłam szalona, ale szaleństwo moje trwało niedługo... szczęścia miałam krótką tylko chwilę... Alexandra nie kochałam od dawna... nie kochałam go, bom spojrzała mu w duszę i porównałam ją z twoją... Kiedy opuścił mię, mogła-bym była żyć spokojnie, gdybym nie miała tu w sercu głęboko innéj miłości... miłości, którą sama beznadziejną uczyniłam, a która mię tak bolała, że życie mi pękło...
Zatrzymała się nagle, wzrok jéj wpił się w twarz Bolesława, splecione ręce wyciągnęła ku niemu i zawołała z wielkiém wysileniem:
— Bolesławie! ja umieram z żalu, żem cię utraciła... ja kocham cię!...
Jęk najwyższéj rozpaczy i rozkoszy wydarł się z piersi Bolesława, upadł na kolana przed osuwającą się w objęcia jego kobietą, i ogarnął ją ramionami...
W téj chwili ostatni promień słońca zniknął za dalekiemi lasy, świergot kanarków umilkł, a poruszona silnym powiewem roleta opadła z szelestem i zasłoniła okno.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Pod gankiem zaturkotały koła, cicho rozwarły się drzwi pogrążonego w cieniu pokoju i na progu zarysowała się wyniosła i poważna postać mężczyzny.
Wchodzący z wolna postąpił do okna, podjął roletę, a światłość ognistego pasa, złocącego niebo na zachodzie słabo rozświetliła pokój. Mężczyzna rozejrzał się wkoło i wzrok jego zatrzymał się w rogu pokoju. Tam w głębi, utworzonéj z zieleni altany, przed sofą nieruchomo klęczał Bolesław i trzymał silnie przyciśnięte do piersi martwe ciało kobiety. Rysy Wincuni, powleczone bladością śmierci, łagodnie rysowały się śród zmroku, głowa jéj bezwładnie leżała na ramieniu Bolesława, a długie warkocze, złocąc się i srebrząc, wiły się wkoło jego rąk i szyi.
Przybyły mężczyzna powoli i cicho zbliżył się do téj nieruchomej grupy i długo, ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, patrzał na nią, pogrążony w smutnéj zadumie. Po chwili wyciągnął rękę i, kładąc dłoń na ramieniu Bolesława, wyrzekł zniżonym a uroczystym głosem:
— Powstań!...
Na dźwięk jego głosu klęczący zadrżał, nie odwrócił się jednak ku niemu, ale pochylił głowę i usta swe przycisnął do ust umarłéj.
Po kilku sekundach milczenia, przybyły ozwał się znowu:
— Bolesławie! złóż ją w pokoju, a sam powstań!
— Powiedziała, że mię kocha i umarła! — wyrzekł cicho Bolesław i mocniéj jeszcze do piersi przycisnął nieżywą.
— Ona umarła, a ty żyć powinieneś — wymówił nad nim głos poważny.
Bolesław z wolna odwrócił głowę i, wpół z rozpaczą, wpół z przerażeniem, zapytał:
— I któż ty jesteś, co mi żyć rozkazujesz, gdy ja z nią razem umrzéć pragnę?
— Sumienie twoje! — odpowiedział przybyły, a wyniosła postać jego zdawała się wyrastać wśród cieniów.
Bolesław, cisnąc do piersi umarłą, długo na niego patrzył, aż usta jego cicho wymówiły:
— Andrzéj.
— Tak — odpowiedział przybyły — ja to jestem znowu przy tobie, aby ci po raz drugi w życiu twém powiedziéć: powstań i idź daléj!
Rzekłszy to, pochylił się, łagodnie ujął w ramiona umarłą i złożył ją na sofie, a obie ręce Bolesława ująwszy w swe dłonie, podniósł go z klęczek. Bolesław milczał, z głową spuszczoną na piersi. Pan Andrzéj, blady i wyniosły, wyciągnął rękę ku oknu i wymówił z wolna:
— Ty radość twą pochowasz w głębi serca i pracować będziesz!...
Bolesław nie odpowiadał długo, potém usta jego poruszyły się zwolna i wymówiły:
— Będę.
— Tam — mówił daléj pan Andrzéj — miliony ludzi, z okiem utkwioném w gwiazdy wielkich idei, po tysiącznych bólach dążą ku nim, ty zostawisz bóle twe za sobą i z nimi razem pójdziesz!
Bolesław podniósł głowę, ciężkie westchnienie pierś mu rozdarło, i odpowiedział:
— Pójdę.
Wtedy pan Andrzéj postąpił ku niemu i szeroko rozwarł przed nim ramiona.