Na prowincyi (Orzeszkowa)/Część II/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na prowincyi
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
„Falo, niewierna falo a tak wierna.“

I znowu w Niemence było lato zielone, słoneczne, ciepłe. Jednocześnie z przyjazdem pani Niemeńskiéj i nowém zbliżeniem się Bolesława do dwóch samotnych kobiet, ład, spokój i dostatek wrócił do dworku. Kredytorowie częścią zostali zaspokojeni zupełnie, częścią na jakiś czas złagodzeni; sam nawet butny ex-ekonom i ex-faworyt Snopińskiego, Pawełek, po całogodzinnéj rozmowie z Bolesławem w Topolinie wyszedł mocno zmieszany, zawstydzony i cofnął z sądu prośbę swą o exekwowanie należnéj mu sumy. Powiadano, że Topolski dowiódł mu kradzieży i spółki z lichwiarzami, a rzeczywistą należność opłacił. Pawełek jednak nie mówił o tém przed nikim i wydalił się nawet całkiem z okolicy, przyjmując służbę gdzieś w odległéj stronie.
Od Alexandra Wincunia nie otrzymała żadnego listu, — wyraźnie postanowił zerwać z nią na zawsze. Z razu tylko pan Jerzy pisywał do synowéj długie i niezmiernie czułe listy, przyrzekł, że wkrótce syna do domu wyprawi, upewniał ją o współczuciu swém i lepszéj przyszłości, a w słowach jego był żal głęboki ojcowskiego serca, bolejącego nad błędami syna i losem związanéj z nim kobiety.
Ale po dwóch miesiącach i te odezwy stały się coraz rzadszemi, w końcu całkiem ustały i wieść o młodym Snopińskim zaginęła. Tylko raz Szloma opowiadał Topolskiemu, że do oberży jego zajeżdżał jakiś, z dawna znajomy mu, podróżny pan, przybywający z okolic, w których mieszkali Snopińscy, i mówił mu o Alexandrze dziwne rzeczy: jakoby poróżnił się z ojcem i wyjechał z jego domu, a osiadł przy jakimś bogatym paniczu, u którego młodzież hulała wciąż i grała w karty; jakoby stary Snopiński począł chorzéć ze zgryzoty; jakoby Alexander udawał w okolicy, że jest nie żonatym i stawiał się przed pannami w roli konkurenta, posiadającego gdzieś daleko znaczne dobra; jakoby nawet dobrami temi uwodził panicza, u którego mieszkał, pożyczał od niego pieniędzy, grał szalenie w karty, a i upijać się coraz częściéj zaczynał, i t. d. O tych wszystkich szczegółach dowiedział się Topolski od Szlomy, ale nie powtórzył z nich ani jednego w Niemence.
Wincunia ani przed ciotką, ani przed Bolesławem nie wspomniała nigdy imienia Alexandra; nie żaliła się nigdy, nie płakała; owszem, spokojna zawsze, jak cień przesuwała się po cichym dworku, z uśmiechem na bladych ustach. Czy cierpiała i jak cierpiała, niepodobna było odgadnąć, tak była zawsze jednostajną, łagodną, a chwilami nawet wesołą, tą smutną wesołością, jaką miewają osoby, które pogodziły się ze swym bólem i wiedzą, że dłużéj niż on żyć nie będą.
Życie jéj gasło stopniowo, a widocznie była coraz słabsza, a więcéj lubiła słońce i światło dzienne, jak gdyby niemi dosyć nacieszyć się chciała. Całe dnie przesiadywała w ogrodzie lub na dziedzińcu pod lipą, a gdy nadchodził wieczór, smutniała, kaszlała mocniéj i mówiła z tęsknym uśmiechem:
— O, jakże pragnę jutra!
— Dla czego? — pytała ciotka.
— Żeby znowu słońce zobaczyć — odpowiadała. A zaledwie świt rozproszył nocne ciemności, wstawała, wychodziła przed dom i z rozkoszą przypatrywała się stopniowemu dnia wschodowi. Pani Niemeńskiéj zdawało się, że po całych nocach nie zasypiała, za to śród dnia obejmował ją niekiedy sen osłabienia, głowa jéj opadała na poduszkę kanapy i zamykały się oczy. Wtedy pani Niemeńska siadywała obok niéj z pończoszką w ręku i oczy jéj zaszłe łzami spoczywały na zmęczonéj cierpieniem twarzy synowicy.
Raz usta Wincuni poruszyły się przez sen: pani Niemeńska pochyliła się ku niéj, sądziła, że wspomni o mężu, ale Wincunia wymówiła z cicha imię Bolesława i bolesne westchnienie wstrząsnęło jéj ciałem.
Pani Niemeńska załamała ręce.
— Boże wielki! — szepnęła — dziwne są wyroki Twoje! miałaż-by ona pokochać go teraz!... — Topolski bywał w Niemence często... tak często, jak tylko mu pozwalały liczne, a obowiązkowe już teraz, jego zajęcia. Gdy kilka dni nie przychodził, Wincunia miała się znacznie gorzéj; gdy przybywał, ożywiała się, weselała, i chwilami wydawała się zdrową; ale gdy oddalił się, wpadała w większe jeszcze, niż wprzódy, osłabienie. Bolesław, z taktem i ostrożnością wielkiego serca, unikał wszystkiego, coby mogło jéj przypomniéć dawny ich do siebie stosunek. Przychodził do Niemenki zawsze pogodny, niemal wesoły, i z powierzchowności jego nikt-by odgadnąć w nim nie mógł najmniejszego wewnętrznego cierpienia. Raz tylko, gdy, po widzeniu się z doktorem w X. i długiéj z nim rozmowie, przyjechał do Niemenki, witając go, rzekła z niepokojem:
— Mój Boże! co panu jest? takiś pan dziś blady i zmieniony!
Bolesław uśmiechnął się swobodnie i odparł:
— Miałem w tych dniach mnóztwo kłopotliwego zajęcia, to mię trochę zmęczyło...
Dnia tego doktor powiedział mu, że stan Wincuni pogarsza się znacznie i mało zostawia nadziei wyzdrowienia.
— Słuchaj pan — mówił lekarz — nadaremnie byśmy się łudzili; ona nie może być zdrową, póki nie posiądzie zupełnego, moralnego spokoju...
— Ha — rzekł Bolesław — wszystko, co można było uczynić dla niéj w obecném jéj położeniu, zostało uczynioném. Czy sądzisz pan, że tęskni za tym człowiekiem, który ją opuścił?
— Nie — odpowiedział doktor — to być nie może; taka kobieta, jak ona, nie może kochać człowieka, którym musi pogardzać; przeciwnie, sądzę, że obecność jego musiała oddawna jéj być bolesną... Niemniéj jednak jest w niéj jakiś żal głęboki a tajony, który wciąż rozognia i rozrania pierś jéj.
— Może to żal po stracie dziecka? — spytał Topolski.
— I to nie; utrata córki wstrząsnęła nią silnie, a i teraz zapewne bolesném echem odzywa się w jéj sercu, ale takie rany muszą się goić... leży to w naturze ludzkiéj... Zresztą, wiész pan o tém, że my, doktorowie, z powołania naszego musimy być nieco spowiednikami duszy, i lubo nie mamy prawa pytać pacyentów naszych o tajniki ich serc, niemniéj jednak uczymy się przenikać je własném okiem... Otóż zdaje mi się, iż odgaduję w pani Snopińskiéj, oprócz żalu po stracie dziecka, oprócz naturalnéj goryczy, która wypływa z zawodu, jakiego doświadczyła, inny jeszcze jakiś żal, inną boleść dziwnie przejmującą, a przemienioną już w tę cichą, zrezygnowaną rozpacz, która nie żali się i nie walczy, ale jak gadzina zjadliwa wpija się w pierś ludzką, i wysysa z pod serca siły żywotne, aż cały organizm przyprowadzi do nieuchronnego upadku.
Bolesław ze skupioną uwagą słuchał słów doktora.
— Cóż-bym dał za to — rzekł po chwili, jakby do siebie — gdybym mógł odgadnąć źródło téj boleści, która ją zabija...
— Tego pan nie dokażesz — rzekł z żalem doktor — pani Snopińska ma dziwnie zamknięty w sobie i skryty charakter, który snadź wyrobił się w niéj w skutek doznanych smutków...
— O, tak! — rzekł Topolski — dawniéj była przezroczystą jak kryształ.
Doktor mówił daléj:
— Zdjęty niezmierném współczuciem i prawdziwym szacunkiem dla niéj, probowałem nieraz głębiéj zajrzéć w jéj duszę. Ale podobną jest ona do tego kwiatu, który przy dotknięciu ludzkiéj ręki zwija i zamyka swój kielich. Raz, pan byłeś wówczas nieobecnym, siedziałem przy niéj na ganku. Milczała, jak to bywa najczęściéj, i zamyślona bardzo, wiodła oczyma za białym obłokiem, który zwolna posuwał się pod niebem. We wzroku jéj był smutek, a przytém uśmiechała się; smutek ten i ten uśmiech tworzyły tak dziwny wyraz, iż przypatrywałem się jéj, myśląc, że mam przed sobą szczególne psychologiczne zjawisko. Ale zarazem sądziłem, że była to chwila, w któréj coś powiedziéć mogła. Uważałem siebie tym razem za kapłana lekarskiéj sztuki i spytałem ją, nadając słowom moim ton żartobliwy: „Co tam pani widzisz na tym obłoku, że go tak ścigasz oczyma?” „Widzę — odpowiedziała, nie zmieniając kierunku wejrzenia — widzę tam to, co od wielu dni, miesięcy, lat prawie, stoi wciąż przed memi oczyma... w światłości i w zmroku... płynie przede mną na obłokach... wiesza się na zieleni drzew... świeci w ciemnościach nocy”. — Mówiła to powoli i z cicha, bardziéj do siebie niż do mnie. Pomimo całéj zimnej krwi, do któréj usposabia mię powołanie moje, byłem wzruszonym. „I cóż jest to, co panią tak prześladuje?” — spytałem znowu nawpół żartem. „To moje, moje straszne...” — zaczęła mówić i nie dokończyła, drgnęła, jakby ze snu zbudzona, i spojrzawszy na mnie, usiłowała zaśmiać się: „O, panie! — zawołała z tą wesołością, która w niéj smutniejszą jest od smutku — ja coś niedorzecznego mówiłam... nie słuchaj mnie pan, gdy tak mówię... to jakby przez sen... ja często śnię na jawie!”
I z gorączkowym pośpiechem zaczęła mówić o czémś inném. Cóż mogłem wysnuć z tych kilku słów urywanych, które wyrzekła? To tylko, że czegoś żałuje, że za czémś tęskni, że ciągle ma przed oczyma jakiś obraz, do którego przywiązała się jéj dusza i z którym odlatuje ona od niéj... aż na zawsze odleci...
Bolesław zamyślił się i długo milczał.
— Zdaje mi się — rzekł — że wszystko, o czém pan mi mówiłeś, jest koniecznym wypływem położenia pani Wincenty, i nie widzę w tém nic innego, jak poczucie złamanego życia. Zresztą zdaje mi się, że pan mylisz się, sądząc, iż miłość jéj dla męża całkiem zniknęła. Wprawdzie nie może nie widziéć, że nie wart jéj szacunku; ale bywają dziwne upory serc, które w uczuciach swych raz powziętych nie dają się zwyciężyć; jabym sądził, że ona boleje nad jego upadkiem, a kto wié? może i nad tém, że go straciła...
— Prawda — odrzekł doktor — że serca, a szczególniéj serca kobiece, posiadają nieraz dziwne tajemnice... samo już powzięcie uczucia takiéj kobiety, jak ona, dla człowieka takiego, jak Snopiński, osobliwym było psychicznym objawem; jednak zdaje mi się, że dziś wspominać go musi w duchu z pogardą, a co najmniéj z obojętnością, a żalu jéj inna być musi przyczyna...
Na tém skończyła się rozmowa Topolskiego z doktorem; w kilka dni po niéj Bolesław pisał do pana Andrzeja:
„Dwa miesiące nie pisałem do ciebie, drogi przyjacielu; nie miéj mi tego za złe, bo nie miałem siły, dziś nawet nie wiem, czy w logiczny ład zdołam me myśli ułożyć, bo mącą się one w méj głowie, jak wody morskiego dna, których burz nikt nie widzi... Ona umiera... chodzi jeszcze, rusza się, mówi i uśmiecha się nawet, ale nie jest to już istota, która idzie drogą życia... jest to płomyk gasnący... cień, postępujący zwolna po ścieżce do mogiły.
„Czy pamiętasz ją, jaką była wtedy, gdym raz piérwszy prowadził cię do niéj, stojącą na kamiennym piedestale, uwieńczoną kwiatami, karmiącą gołębie z fartuszka, młodziuchną i lekką jak ptaszyna?
„A teraz przypomnij sobie dźwięk muzycznego akordu, który, brzmiąc przez chwilę pełnią tonów, rozpływa się stopniowo w powietrzu, traci po jednéj nucie i zwolna ulatuje w nieskończoność... taką ona jest teraz. Porównaj i zasłoń oczy... bo to taki widok, że, gdy długo nań popatrzysz, będziesz bardzo smutny.
„A ja patrzę na nią codzień niemal, i codzień czuję, jak mi coś w piersi jęczy i rwie się, i przestaję być sobą samym, rozum mnie odbiega i wola... nie upadam, ale łamię się...
„Przybywaj mi w pomoc, przyjacielu! Ty tam ze szczytów Karpat, o wieczornéj porze, przypatrujesz się, jak wspaniale słońce płynie ku zachodowi i ściąga z ziemi promienie swoje, aby je na inne przenieść widnokręgi; przybywaj, i tu zobaczysz piękny twór Boży, co się ku zachodowi swemu chyli i wnet bladą swą twarz do innych przeniesie światów. A rankami, śród poetycznych dolin karpackich, słuchasz odgłosów trąbki górala, żegnającego na dzień cały szczyt, z którego zstępuje; przybywaj, tu usłyszysz dźwięk téj Archanielskiéj trąby, która woła do gasnącéj istoty, aby w poranku życia ziemię swą żegnała.
„Przybywaj z radą, bo może jest jeszcze rada.
„W sercu jéj leży dziwna jakaś tajemnica, która wygryza z niéj życie, a któréj odgadnąć ja nie mogę, może i nie umiem.
„Są w niéj rzeczy, które mię dziwią i myśl mą wtrącają w chaos przypuszczeń. A jednak, gdybym wiedział, może...
„Przed kilku dniami siedziałem z nią wieczorem przy lampie i czytałem głośno jakiś ustęp z poezyi Słowackiego, wysnuty „w Szwajcaryi”. Czytając, nie mogłem wstrzymać się od myśli, że historya, którą wieszcz pisał łzami, dziwnie była do mojéj podobną. Wszakże i ja kiedyś „spotkałem ją samą, pod jasną tęczy różno-farbnéj bramą”; a potém i jam miał chwilę, w któréj „z ust zamkniętych skromnie, najpiérwszy uśmiech jéj przyleciał do mnie. Przyleciał szybko i wrócił z podróży, do swego gniazda, do pereł i róży”; bo wszak i ona kiedyś była „jak białe łabędzie, była jeziora błękitnego panią, miała powozy z delfinów, z gołębi, i kryształowe pałace na głębi, i księżycowe korony w noc ciemną, i mogła była wszystko robić ze mną”. Autor ten w poezyi swéj miewa takie tony, że gdy je człowiek wygłasza, razem z dźwiękiem głosu musi wyjść na jaw głębia duszy jego, choćby ją z całéj mocy utaić pragnął. Wiem teraz z przekonania, że mężczyzna, który miłość swą chce ukryć przed ukochaną, nigdy z nią poezyi tych czytać nie powinien. Im daléj czytałem poemat, wysnuty „w Szwajcaryi”, tém bardziéj żałowałem, żem go zaczął czytać. Każdy wiersz wydawał mi się tak, jak gdybym ja sam go napisał, traciłem samego siebie, nie mogłem opanować drżenia głosu, czułem sam, że stawałem się blady. Czy pamiętasz ten cudowny ustęp, w którym tak wiernie malują się ułudy serc, oszukiwanych falami losu: „A pod tym progiem fala tak się toczy — i tak swawolna i taka ruchoma, że wzięła w siebie dwa nasze obrazy, i przybliżyła je, łącząc rękoma, chociaż nas tylko łączyły wyrazy. Ach! fala taka szalona i pusta, że połączyła nawet nasze usta, choć sercem tylko byliśmy złączeni. Fala tak pełna ruchu i promieni, że jednym światła objąwszy nas kołem, zmieszała niby anioła z aniołem. Gdy myślę... boleść dręczy mię niezmierna... falo! niewierna falo! a tak wierna!...” Nie mogłem czytać daléj, poczuwałem zawrót głowy i w oczach mi się ćmiło. Złożyłem książkę i podniosłem wzrok na Wincunię... Leżała ona na kanapie. Od pewnego czasu leży najczęściéj słaba; blada jéj twarz jaśniała pod promieniem lampy na tle ciemnéj poduszki. Z cicha, jak echo powtórzyła: „Niewierna falo! a tak wierna!” — i utkwiła oczy w moję twarz z dziwnym wyrazem. Co wyraz ten znaczył? nie rozumiałem, może nie chciałem... nie śmiałem... lękałem się zrozumiéć... widziałem w nim taką okropną... a zarazem tak niebieską głębię, że... chwila jeszcze, a był-bym upadł przed nią na klęczki i porwał ją w objęcia.
„Ale resztą przytomności umysłu, jaka mi w owéj chwili zostawała, poczułem, że gdybym to uczynił, popełnił-bym zbrodnią niedelikatności i zdrady zaufania; zranił-bym może duszę jéj i czystość kobiecą; na zawsze może stracił-bym możność podawania jéj dłoni przyjaznéj. Powstrzymałem się i tylko przestałem czytać, a zacząłem mówić jéj o czémś, nie wiem o czém, zdaje mi się, żem porównywał Mickiewicza ze Słowackim, że nawet powiedziałem na pamięć jakiś wesoły, dowcipny wiersz jednego czy drugiego, myśląc, że na jéj usta uśmiech wywołam. Ale ona patrzyła na mnie swemi wielkiemi zapadłemi oczyma, z tym samym wyrazem przepaścistéj jakiéjś cudownéj głębi, a gdym umilkł, znużony walką, powtórzyła raz jeszcze, jak oddalone echo: „Niewierna falo! a tak wierna!” Dokazałem tego, że w ów wieczór pożegnałem ją zupełnie takim, jakim widuje mię zawsze; uścisnąłem tylko jéj rękę i powiedziałem przyjacielskie „do widzenia”. Gdym jednak wracał do domu i gdym już wrócił, przez całą noc i nazajutrz nic więcéj nie widziałem przed sobą, jak tylko oczy jéj, wpatrzone we mnie z tym dziwnym wyrazem, którego treść zrozumiéć pragnę, a boję się... Ten wyraz jéj oczu zasłania przede mną wszystko; czytam zeń wciąż, jak z księgi, na któréj kartkach z za niepojętych znaków tryskają płomienie i łzy. Czytam w tym wyrazie jéj oczu i szał mię ogarnia, szał boleści i szczęścia, i sam zamykam oczy, bo głowa mi się zawraca, niby nad brzegiem przepaści, na któréj dnie jest niebo i piekło...
„Wszystko na ziemi powtarza się: od czasów Franczeski Rimini, czytanie poezyi, pisanych ogniem i łzami, zdradzało zawsze tajnie serc objętych miłością... Przyjacielu!... w tym wyrazie oczu jéj... w echowym dźwięku jéj głosu, powtarzającego smutny jęk poety, była to miłość, boję się zgadnąć i pragnę zgadnąć, że była to miłość dla mnie... Jeżeli tak jest — o rozpaczy! Nie, o! szczęście! niech powié do mnie ten wyraz, jeden wyraz: „kocham!”, niech umiera, umrę z nią razem!...
„Och! nie, nie, nie! niech żyje, niech będzie dla mnie zimną jak lód; niech mi nawet swą przyjaźń odbierze, niech mię nienawidzi, a niech żyje, niech będzie szczęśliwą, spokojną przynajmniéj.
„Marzyłem, gdym ujrzał ją znowu samotną i opuszczoną, że otoczę ją spokojem, dostatkiem, przywiązaniem braterskiém, że bóle przebyte zmilkną i zamrą w jéj piersi i że oboje, jak brat i siostra, będziemy żyć już zawsze blizko siebie, złączeni duchem...
„Marzyłem, że lubo życie rodzinne straciła już ona na zawsze, ja stworzę dla niéj życie myśli i czynu, przez które pójdzie promienna a spokojna; że lubo jedna miłość ją zawiodła, a inna wzbroniona jéj prawami ludzkiemi, ja w sercu jéj rozpalę tę wielką, szeroką miłość dla wszystkiego, co dobre i piękne, która jéj tamtą zastąpi, i że śród cichéj pracy, dusza jéj razem z moją palić się będzie świętym i czystym płomieniem życia bez skazy... aż póki-by nie przyszła chwila zachodu, w któréj podalibyśmy sobie dłonie i razem zeszli tam, gdzie nie będzie już walk i boleści, za sobą zostawiając ślady zacnie spełnionych zadań żywota.
„A i tych marzeń zrzekłbym się z radością i odszedł-bym daleko... na zawsze... gdyby tylko od czasu do czasu głos jaki od niéj doleciał do mnie i powiedział mi: „ona szczęśliwa!”
„Ale jeżeli... jeżeli to, co mi się zdało, żem wyczytał w wyrazie jéj oczu, we mnie wpatrzonych, jest prawdą, niéma dla niéj zbawienia... bo wszakże kiedyś grały tam w kościele organy i ksiądz stał u ołtarza, i modlił się, i wiązał rękę jéj z ręką człowieka, który ją oszukiwał, sam może nie wiedząc o tém, że oszukuje, a od owéj chwili między nią a wszelką miłością rozpadła się przepaść nieprzebyta.
„Straszna zdejmuje mię trwoga. Miałaż-by smutna jéj dola być zwierciadłem przeznaczeń tysiąca innych istot? Dziecię młode, rozmarzone, nie znające siebie, poszło w białéj sukience do kościoła i ślubowało wieczną miłość i wierność człowiekowi nieznanemu; potém, człowiek ten zwiódł ją, złamał, zgniótł jéj serce nielitościwemi szaleństwy, opuścił ją w końcu samę jednę śród życia, a prawa ludzkie mówią do niéj biednéj, oszukanéj i złamanéj: stój odtąd pod wichrami burz, sama jedna, nie wzywaj nikogo, bo jeśli pokochasz, niech ci ta miłość serce wygryzie i mogiłę otworzy, bo, co raz związane, związane na wieki!
„Tysiącem okropnych błyskawic mózg mi przeszywa myśl, że mógł-bym jeszcze pochwycić ją i unieść do mego cichego zakątka, miłością owiać gorącą i szczęściem uzdrowić... Mogła-by jeszcze żyć i być szczęśliwą, a ja? ach, gdyby przede mną otworzył się raj, obiecujący niewysłowione rozkosze przez wiekuiste wieki, wolał-bym jeszcze, niż go otrzymać, posiadać ją choć krótko, choć rok, miesiąc, choć dzień jeden...
„Ale kiedyś tam w kościele grały organy, i przed ołtarzem ksiądz wiązał stułą i czytał modlitwy...
„Trwoga, rozpacz, szaleństwo mię zdejmuje, pióro wypada z ręki, przed oczyma ciemno... przyjacielu mój, przybywaj, abym w rozumnych oczach twoich wyczytał znowu kierunek drogi mojéj, bom go zagubił, abym z ust twoich posłyszał o sprawiedliwości Bożéj, bo straciłem o niéj pojęcie...”
W parę tygodni po wysłaniu tego listu, Bolesław pisał znowu do pana Andrzeja.
„Wczoraj zjechało się do Niemenki pięciu doktorów, sprowadzonych przeze mnie z różnych miast, między nimi było parę imion sławnych w kraju całym. Długo bardzo badali chorą, potém zamknęli się na dłuższą jeszcze naradę, do któréj nie przypuścili nikogo z profanów, a tylko zawezwali miejscowego lekarza, śledzącego chorobę Wincuni od samego jéj początku. Nakoniec, wszyscy jednogłośnie zgodzili się na to, że młodą kobietę zabija cierpienie moralne i że nie cała jeszcze nadzieja wyratowania jéj stracona, bo część płuc nie została dotąd zaatakowaną. Niemniéj jednak choroba rozwija się bardzo szybko. Jeden z lekarzy, najpoważniejszy i najuczeńszy, rzekł do mnie po skończonéj naradzie:
— Gdyby teraz doświadczyła ona wielkiéj jakiéj radości, takiéj, która-by mogła wstrząsnąć całym jéj organizmem, a potém, gdyby mogła pozostać na długo spokojną i zupełnie zadowoloną, to, dołączywszy energiczne środki lekarskie, wody mineralne, zmianę klimatu i t. d., moglibyśmy ją jeszcze uleczyć.
„Rozpacz! Jakże ja jéj dam, jak ja sprowadzę ku niéj tę radość serca i ten spokój, które-by ją zbawiły? Wyraz jéj oczu, ten wyraz jéj dziwny, głęboki, cały zasnuty tajemnemi płomieniami, coraz częściéj mówi mi, że wyczytałem w nim prawdę... Onegdaj przywiozłem jéj bukiet pięknych bardzo kwiatów, ucieszyła się nim i wyjąwszy kwiat jeden z wiązanki, mnie go oddała. Nosiłem go przez dzień cały, a wieczorem, czytając książkę, położyłem pół zwiędły na stole... Gdym wypadkiem podniósł wzrok od czytania, ujrzałem, że kwiat mój trzymała w ręku przy ustach. Kiedym spojrzał na nią, spłoniła się cała rumieńcem, jak blada lilia pod różowym promieniem wschodzącego słońca... odwróciłem oczy i udałem, że nie widzę... Codziennie, gdy żegnam ją, ręka jéj drży w mojéj dłoni, a taka gorąca, rozpalona... Gdybym przycisnął ją do mojéj zmęczonéj bólem piersi, a usta moje z jéj blademi ustami spoił, możeby to była ta wielka radość, o któréj mówili lekarze?...
„Ale potém, mógłże-by być ten spokój, o którym także mówili oni? Nie, bo kiedyś w kościele u ołtarza...
„Siły mię odbiegają na dłuższą walkę z sobą samym, z tym wzrokiem, którym ona biedna na mnie patrzy, ze śmiercią, która ją ściga... Gdy jestem z nią, muszę, powinienem być pogodnym, aby nie domyśliła się niczego, wesołym, aby ją rozweselić. Czy ty pojmujesz, przyjacielu mój, taką pogodę, i taką wesołość? Sądzę, że muszą być one podobne do tych krwawych błyskawic, które wiją się po czarnych chmurach, albo do tych żółtych promieni słońca, co zaglądają w świeżo wykopany grób, oczekujący na trumnę.
„A może mylę się; może źle czytam w jéj oczach i nie rozumiem drżenia jéj ręki i znaczenia tego kwiatu, przyciśniętego do ust?
„O nie! Boże mój! niech się nie mylę, niech raz w życiu posłyszę z jéj ust wyraz: kocham! a potém już poniosę ją do mogiły i sam położę się obok niéj, na sen z nią wieczny!...
„Andrzeju! myślę, że przybędziesz, pragnę cię widziéć, może przywieziesz mi z sobą jaki promień, który rozświetli ciemności, w jakie wpadłem!...”
Jeszcze w miesiąc późniéj Bolesław pisał znowu do swego przyjaciela.
„Piszesz mi, że jedziesz do mnie, że jesteś już na połowie drogi, Bóg ci zapłać, ale jeżeli chcesz widziéć raz jeszcze biednego Anioła duszy, którego połowa porwana już w niebo, pośpieszaj!
„Płomyk gaśnie, kilka już tylko sekund upłynie na zegarze czasu, a zostanie po nim — garść popiołu.
„Od tygodnia Wincunia już nie wstaje.
„Po całych dniach, jak biały posąg leży naprzeciw otwartego okna i patrzy, to w blade słońce jesienne, to we mnie.
„Kilka dni temu nie mogłem się opanować, pochwyciłem jéj ręce i okryłem je pocałunkami; krzyknęła i zarzuciła na twarz przezroczysty rąbek białéj swojéj sukni. Gdym nachylił się do niéj i chciał powiedziéć jéj słowo mego serca, z przerażeniem ujrzałem, że była zemdloną.
„Nie myliłem się, czytając w jéj oczach...
„O! straszne, dziwne zrządzenia losów: „o falo! niewierna falo, a tak wierna!”





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.