Na prowincyi (Orzeszkowa)/Część II/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na prowincyi |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część druga |
Indeks stron |
Poruszyły się żwawo stacye pocztowe okolicy X., zabrzęczały wszystkie telegrafy parafialne i po dworach i dworkach, ani jednego z nich nie wyłączając, rozeszła się jednostajnie brzmiąca depesza: „Snopiński opuścił okolicę, uciekł od ścigających go wierzycieli i zostawił żonę w okropném położeniu”. Obok téj głównéj treści depeszy, rozesłanéj wkoło parafialnemi telegrafami, stało jeszcze mnóztwo komentarzy i amplifikacyi ogłaszanego faktu. Łączyły się doń wiadomości, że młoda pani Snopińska od śmierci dziecka wciąż podupada na zdrowiu; że w domu u niéj niedostatek graniczący z nędzą; że po odjeździe Snopińskiego kredytorowie trzymają ją w zupełném oblężeniu; że cała służba Niemenkowska odprawiła się, nie mając nadziei otrzymania umówionéj płacy, a w całym domu pozostała jedna tylko służąca; że ex-ekonom Snopińskiego, Pawełek, sprezentował przed urzędem dowody na znaczną swą należność i prowadzi Niemenkę pod sekwestr, a tymczasem nagląda majątku, niby swego już dobra, i mnóztwo przykrości wyrządza pani Snopińskiéj.
Wieści te, rozchodząc się po okolicy, wzbudzały ogólną litość i współczucie dla opuszczonéj kobiety, ale zarazem i rozciekawiały powszechnie, tém bardziéj, że pani Snopińska oddawna wiodła życie bardzo ustronne, a od śmierci dziecka nikt prawie nigdzie jéj nie widywał. To téż przez parę tygodni Wincunia była wyłącznym przedmiotem wszystkich rozmów w sąsiedztwach, już nawet parę stacyi pocztowych, w postaci sąsiadek, i kilka serc szlachetnych ze współczujących istotnie, wybierało się do Niemenki z objawami sympatyi; gdy pewnéj Niedzieli przed nabożeństwem, zgromadzona w X., na cmentarzu kościelnym publiczność ujrzała zmierzającą ku kościołowi parokonną Niemenkowską bryczkę. W całém zebraniu zadrgały telegraficzne nici spojrzeń, gestów, westchnień, szeptano, oglądano się, kiwano głowami litościwie. Tymczasem Wincunia, wysiadłszy z bryczki powoli, zbliżała się do bramy cmentarnéj. Byłaż-by to ta sama kobieta, która przed pięciu laty przyjeżdżała w to miejsce, dzieweczką hożą i świeżą, jak tylko co rozkwitły kwiatek, w różowéj sukience, z czystemi naiwnemi oczyma, w których na tle szafirowém migotały złote iskry młodości, nadziei, wiary w przyszłość i ludzi. Teraz w ciemnéj wełnianéj sukni, w kapeluszu orzuconym czarną woalką, szła ona powoli z tą chwiejnością kroku i wątłością postaci, która oznajmia wielkie fizyczne i moralne zmęczenie.
Zdawało się, że oczy jéj powiększyły się i rozszerzyły, a szklił się w nich suchy blask, wzmożony ciemnawą bladością zapadłych a przejrzystych policzków; usta jéj układały się w wyraz, jaki cechuje zwykle osoby cierpiące długo a tajemnie, i tylko światłe warkocze, wysuwające się z pod kapelusza i w bogatych splotach opływające szyję, przypominały dawną srebrnowłosą Wincunię.
Zbliżyła się do furtki cmentarza i podniosła spojrzenie, podniosła je na to miejsce, na którém niegdyś zwykł był stawać Alexander, na którém niegdyś podjął on dla niéj owę upadłą z jéj rąk książkę... Ale teraz, zamiast wzroku tych błękitnych oczu młodzieńca, które tak czarowały ją wówczas, spotkała się ona ze wzrokiem, wymierzonym do niéj, kilkunastu osób, grupami stojących na cmentarzu. Szybko zarzuciła na twarz woalkę, silny rumieniec zaognił jéj policzki. Znajomi ukłonili się jéj wszyscy, ona oddała ukłon i, przyśpieszywszy kroku, zniknęła w głębi kościoła.
Stojący na cmentarzu ludzie milczeli długo, zdjęci poszanowaniem na widok téj złamanéj i zwiędłéj wcześnie młodości. W oczach kilku kobiet błysnęły łzy, na twarzach mężczyzn ukazał się wyraz żalu; jakiś podstarzały dzierżawca z łoskotem nos sobie utarł, aby czerwoną chustką zakryć silne wzruszenie, od którego zwilgotniały siwe jego rzęsy; stacye nawet telegraficzne umilkły i zamyślone patrzyły tylko w siebie, bo widok cudzéj niedoli przypomniał im może nie jedno własne przebyte cierpienie...
— Ot, Mospanie! — ozwał się piérwszy stary oryginał, pan Tomasz — co to życie z ludźmi wyrabia!
— Powiedz pan raczéj, co to niegodziwość ludzka wyrabia! — zawołał z oburzeniem podżyły jakiś jegomość.
— Oj, jabym tego młokosa Snopińskiego — mówił inny — po staroświecku, jako szlachcica, na kobiercu położył i...
Tu uczynił gest wyrazisty.
Pod kilku, na uboczu rosnącemi, drzewami, stał Topolski obok doktora z X. Po przejściu przez cmentarz Wincuni, obaj długo milczeli.
— Jak ona okropnie wygląda! — rzekł w końcu Bolesław z cicha i jakby do siebie.
— Suchoty! — zwolna odpowiedział doktor.
— Co? — zawołał Topolski, nagle zwracając się do lekarza.
— Mówię, że pani Snopińska jest w suchotach. Teraz są to tylko początki choroby, z których mogłaby zostać wyleczoną, przy wielkich staraniach i zupełnym spokoju moralnym, ale, naturalnie, w smutnéj pozycyi, w jakiéj zostaje, jest to niepodobném.
Bolesław pochwycił ramię doktora.
— Słuchaj pan — rzekł z gorączkowym pośpiechem — czy nie mylisz się? czy wiész z pewnością, że to, co mówisz, jest prawdą?
Lekarz ze współczuciem spojrzał na niego.
— Niestety! — odpowiedział — objawy chorób piersiowych należą do najwyraźniejszych i najmniéj mylić mogą oko lekarza. Pani Snopińska z natury posiadała organizm skłonny do piersiowych cierpień: słaba, wrażliwa i uczuciowa, więcéj, niż ktokolwiek, potrzebowała życia pogodnego i wolnego od burz, wstrząsających fizycznie i moralnie.
Stało się inaczéj, wszystkie łzy zawodu, rozczarowania i osamotnienia, które przez dumę i godność kobiecą taić musiała, zaskrzepły w jéj piersi i stworzyły zaród choroby. Wszystko, co teraz przebywać musi, do reszty rozstraja jéj organizm. Wszakże... śmiem sądzić, że gdyby odtąd uchronioną była od wszelkich smutków i niepokojów, może...
Ze szczytu dzwonnicy rozległy się dzwony, wołające na nabożeństwo; publiczność wpłynęła powoli do kościoła.
W ostatniéj ławce kościelnéj, przy samych prawie drzwiach babińca, siedziała Wincunia. Książka do nabożeństwa leżała przed nią nieotwierana wcale, a oczy jéj, szklisto błyszczące z za czarnéj woalki, utkwione były w obraz bocznego ołtarza, przedstawiający bolesną Maryą z dziecięciem na ręku. Bolesław zaraz u wnijścia poznał ją po światłych splotach warkoczy i stanął przy niéj, jak gdyby nie miał siły postąpić daléj. Oczy Wincuni, wiedzione nieprzepartą magnetyczną siłą, oderwały się od świętego obrazu i podniosły na twarz Bolesława. Spojrzenia ich spotkały się, zamgliły niewypowiedzianą boleścią i wnet odwróciły się od siebie.
W téj chwili pod sklepieniami kościoła rozbrzmiała muzyka organów. Bolesław powiódł ręką po czole i zwrócił się do stojącego obok doktora i spytał go po cichu:
— Powiedz mi pan, dla czego to grają „requiem”. — Zapytany wielkiemi oczyma nań spojrzał.
— Wyjdź pan ztąd — rzekł po chwili, z niepokojem wpatrując się w zmienioną twarz Topolskiego — muzyka organów nie zdrową jest w téj chwili dla ciebie. To nie organy, ale moje słowa przedchwilowe śpiewają ci nad głową pieśni żałobne.
Po chwili Topolski wychodził z kościoła, a miał twarz tak bladą i dziwną, że kto nań spojrzał, oglądał się i wzruszał ramionami.
Kiedy publiczność rozjeżdżała się po nabożeństwie do domów, rozmowa toczyła się już nie o Wincuni, ale o Topolskim. Dziwiono się powszechnie temu, że wyglądał w kościele tak, jakby go jakieś wielkie spotkało nieszczęście, że w ogóle od pewnego czasu zmizerniał bardzo i widocznie walczył z sobą, aby w towarzystwie nie okazać czegoś, co mu snadź mocno dolegało. Dziwiono się temu wszystkiemu tém bardziéj i tém ogólniéj, że właśnie od lat kilku Topolskiemu dziwnie się szczęściło. Zamożność jego zwiększała się coraz i zarazem zwiększało znaczenie w okolicy. Hrabina powierzyła mu przed dwoma laty ogólny zarząd znacznéj części swoich majątków, a lubo nie małą przez to podejmował on pracę, dawała mu ona za to znaczne korzyści! Wziął téż znaczny majątek w dzierżawę i wiedziano, że, dzięki zwykłéj sobie rządności i postępowemu gospodarowaniu, wybornie wychodził na tém przedsięwzięciu. Oprócz tego, piérwszym on był zawsze w radzie i wykonaniu wszystkiego, co się tyczyło ogólnych spraw okolicy, i za jego to głównie wpływem lub staraniem, drogi komunikacyjne około X. doprowadzone zostały do tak wybornego stanu, że wzbudzały podziw w podróżnych z innych okolic. Szpital w miasteczku wzorowo się utrzymywał, ze składkowéj biblioteki korzystała miejscowa publiczność, w dobrach hrabiny powstały dwie wielkie fabryki, przyczyniając się niezmiernie do dobrobytu całego powiatu. Te wszystkie starania i wpływy, wzrost majątkowy, prawość i serdeczność w obejściu się, wyrobiły dla Topolskiego ogólną sympatyą i poważanie. Wszystko mu się wiodło, wszystko mu sprzyjało, a jednak nie wyglądał na szczęśliwego.
Dla czego był coraz bledszy i w oczach miał coraz głębszy smutek, lubo go kryć usiłował? Czemu nie szukał wesołych towarzystw, ani myślał o żenieniu się, do żadnéj kobiety nie zbliżał się inaczéj, jak z zimną i poważną grzecznością? Oto były pytania, które zadawała sobie cała parafia, a stacye pocztowe i telegraficzne nadstawiały pilnie ucha, słuchając, azali chmury, płynące w górze, albo wietrzyk wieczorny, albo roje owadów, igrające w promieniach słońca, nie przyniosą im na nie jakiéj odpowiedzi. Ale chmury, wietrzyk i owady milczały o Topolskim i milczéć o nim musiały nawet poczty i telegrafy parafialne, bo życie człowieka tego było tak widoczne i czystém, tak jasnym i otwartym każdy czyn jego, że znikąd, znikąd nie było treści do choćby najkrótszéj depeszy. Tam, na dnie jego duszy, kryła się wielka boleść, rana, niezgojona ni wolą, ni pracą, ni czasem; ale takie rany i takie boleści nie każdy dojrzéć, jak nie każdy czuć potrafi. O takich ranach i boleściach poczty i telegrafy parafialne najmniejszego nie mają pojęcia. One, co z muchy gotowe są zawsze stworzyć olbrzyma, olbrzymów mijają bez zwrócenia na nich uwagi, bo zrozumiéć ich wielkości nie są zdolne.
Topolski po powrocie z kościoła pisał długi list jakiś, potém zawołał do siebie starego Krzysztofa.
— Krzysztofie — rzekł — oczekuje cię daleka podróż.
— Jeżeli pan tego potrzebujesz, pojadę wszędzie, choćby najdaléj.
Bolesław oddał staremu słudze list, napisany przed chwilą i rzekł:
— Jutro rano, Krzysztofie, każesz założyć cztery konie do najwygodniejszéj, jaka jest u mnie, bryczki, i pojedziesz z tym listem do pani Niemeńskiéj. Mieszka ona w powiecie N., o dwadzieścia kilka mil ztąd. Trzeba, abyś przywiózł ją do Niemenki koniecznie i bezzwłocznie. Ty, mój poczciwy, wiész o wszystkiém i dopowiedz jéj ustnie całą smutną historyą jéj siostrzenicy...
Rzekłszy to, szybko odwrócił się od Krzysztofa, aby ukryć wzruszenie. Stary pokręcił siwego wąsa.
— Daję panu słowo — rzekł — że pani Niemeńska przyjedzie ze mną do Niemenki.
W kilka dni potém na dziedzińcu Topolińskim turkotały koła i do pokoju wszedł Krzysztof, cały jeszcze pokryty kurzawą podróży. Bolesław wybiegł śpiesznie naprzeciw niemu.
— Cóż? — zapytał z niepokojem — czy przyjechała?
— Przyjechała — odpowiedział sługa.
Twarz Bolesława wypogodziła się nieco, nazajutrz jednak dręczyła go widoczna niespokojność. Co moment wychodził z domu i, uszedłszy za bramę kilkadziesiąt kroków, powracał, przechadzał się niespokojnym krokiem po mieszkaniu, chwilami bladł bardzo, jakby na myśl o czémś cała krew jego zbiegała się do serca.
Dzień był kwietniowy, ciepły ale mglisty, drobny deszczyk wiosenny skrapiał młodziuchną i nizką jeszcze trawę, to znowu wypogadzało się niebo i blade promyki słońca oświecały, perlące się na gałęziach topoli, krople deszczu. Ale nad wieczór chmury zaciągnęły całe sklepienie, deszcz począł padać coraz rzęsistszy, na świecie zrobiło się szaro i posępnie. Pomimo tego, Bolesław stał u okna swego mieszkania, ubrany jak do wyjścia, w ręku trzymał czapkę, a przed gankiem stała bryczka z założonemi końmi. Dziwne myśli roiły się mu snadź po głowie; patrzył na chmury, ciągnące pod niebem, i był bardzo smutny. Nagle zamigotało coś w zmroku pod oknami; Bolesław mógł rozpoznać, że była to postać kobieca, okryta szarą salopką, z wielką chustą narzuconą na głowę. W parę sekund potém otworzyły się drzwi, do pokoju weszła kobieta z pochyloną postacią i zdjęła z głowy okrycie. Bolesław spojrzał, wykrzyk zdziwienia wyrwał się z ust jego i rzucił się do wchodzącéj. Była to pani Niemeńska. Przemokła od deszczu, drżąca cała, zatrzymała się u drzwi, jakby nie śmiała daléj postąpić.
— Pani! — zawołał Bolesław — pani tutaj! w taką porę! pieszo!
Uścisnął ręce, które stara kobieta podała mu z cichym płaczem; troskliwie zdjąwszy z niéj zmokniętą salopkę, poprowadził przed kominek, na którym tlił się żar ciepły i posadził w wygodnym fotelu. Parę minut milczeli oboje, pani Niemeńska nie była w stanie słowa przemówić, Bolesław patrzył na nią z przerażeniem nieledwie.
— Jakże pani znalazłaś swoję synowicę? — przerwał nakoniec milczenie.
Na te słowa cichy płacz pani Niemeńskiéj zamienił się w głośne łkanie.
— O, panie mój! — zawołała — tegoż to ja doczekałam się na moje stare lata! Takiż to los spotkał to dziecko, które hodowałam i kochałam jak moje własne! Nie wiedziałam o niczém, co się tu działo. Wincunia pisała do mnie zawsze takie spokojne, wesołe listy, nie chciała mię widać martwić biedaczka, a przytém takie to dumne, że nigdy jednego słowa skargi przed nikim nie wypowié. List twój, panie Bolesławie, jak piorun spadł na moję głowę; przyjeżdżam i myślę, że moja Wincunia, jak dawniéj, wybiegnie na moje spotkanie zdrowa i hoża; wchodzę i spostrzegam tylko cień jéj... Gdybym ją gdzieindziéj spotkała, nie poznała-bym jéj wcale, a przecież... któżby powiedział, że ta kobieta ma dopiéro dwadzieścia trzy lata? Patrząc na nią, zdaje się, że już jéj do grobu blizko...
I stara ciotka głośnym zaniosła się płaczem.
— Pani — ozwał się po chwili Bolesław — tu nie tylko płakać i boléć, ale przedewszystkiém zapobiegać złemu należy. Pani Wincenta zagrożona jest śmiertelną chorobą; jeden spokój może ją zbawić, a spokój ten trzeba stworzyć wkoło niéj. Dla tego wezwałem panią tutaj, abyś znów była dla niéj matką, aby miała ona w tobie serce, ciągle nad nią czuwające, aby mogła przytulić się do czyjéjś kochającéj piersi i ulżyć swemu żalowi widokiem czyjegoś do niéj przywiązania... Przytém trzeba usunąć ją od trosk codziennych, oddalić od niéj przykrości i upokorzenia, wynikłe ze stanu majątkowego, w jakim ją zostawił Snopiński...
— Panie — przerwała pani Niemeńska — wszystko, co posiadam, oddam jéj; fundusik mój niewielki jest wprawdzie, ale może choć w części wystarczy na zaspokojenie potrzeb jéj i żądań kredytorów; ale panie...
Tu złożyła ręce błagalnie i nieśmiało dodała:
— Jéj czego innego jeszcze potrzeba...
Bolesław pytająco na nią patrzał. Pani Niemeńska powstała nagle, pochwyciła rękę jego i poniosła ją do ust.
— Pani! — krzyknął Topolski — co robisz?
— Bywaj pan u nas! — zawołała zrozpaczona kobieta — bądź dla Wincuni przyjacielem i bratem, jak dawniéj nim byłeś; przyjaźń twoja, rozumne twe towarzystwo, łatwiéj niż wszystko, przywrócą jéj spokój i zdrowie!... Wiem, żeśmy cię obraziły, żeśmy cię po tysiącznych dobrodziejstwach twoich odsunęły lekkomyślnie; ale w tém wszystkiém moja była wina! moja, nie jéj! i siwe włosy moje powstają mi na głowie, gdy myślę, że mogłam uchylić od niéj ten kielich goryczy, a nie uczyniłam tego, że sama prawie popchnęłam ją ku przepaści!.. Ona była dzieckiem, ale ja stara, nic nie przewidziałam, nie przeczułam człowieka, który miał ją zgubić i sama, sama zgubiłam ją... W tém wszystkiém winnam ja, a ona jest tylko ofiarą złéj doli i mojéj głupoty... Ty masz złote serce... bądź dla niéj przyjacielem w nieszczęściu... przebacz jéj!...
Pani Niemeńska z błaganiem wyciągnęła ręce do Bolesława, siwe włosy jéj wysuwały się z pod czepka i opływały twarz, zalaną łzami i oświetloną czerwonym odblaskiem kominkowego żaru.
— Przebaczyć! — ozwał się zwolna Bolesław i dziwny uśmiech przesunął mu się po ustach — alboż pani sądzisz, że w sercu mojém był kiedykolwiek choć cień urazy do niéj? Jakież prawo miałem rozkazywać jéj sercu, albo zakreślać przed nią drogę życia? Jakież miałem prawo uczuwać do niéj niechęć za to, że na tę drogę wolała wejść z kim innym, niż ze mną? Nie; jakim był żal mój po niéj, jaką tęsknota za nią, wié tylko Bóg, — goryczy w uczuciach moich, urazy, nie było ani kropli. Cierpiałem wtedy, gdym ją utracił, ale milion razy więcéj, gdym ją nieszczęśliwą ujrzał. I nie było dnia żadnego, w którym-bym nie rozmyślał nad tém, w jaki sposób ustrzedz ją od okropnéj przyszłości; nie było żadnéj nocy, w któréj-by zmora jéj nieszczęścia nie nawiedzała mnie i nie budziła ze snu. Czyniłem dla niéj wszystko, co mogłem, ale mogłem nie wiele, a i o tém ona nigdy nie powinna wiedziéć... Teraz, gdy pozycya jéj określiła się o tyle, że została całkiem opuszczoną przez męża, będę w możności czynić więcéj... Ale tę możność dało mi dopiéro przybycie pani; póki pani Wincenta samotna była w Niemence, nie chciałem tam bywać, aby nie sprowadzić na nią mnóztwa obmów; bo chociaż czuję się sam i ją uważam za wyższą nad ludzkie niesprawiedliwe podejrzenia, jednak nie chciałem do wszystkich jéj cierpień dolewać i téj jeszcze kropli goryczy. Szanowałem dotąd dobrą jéj sławę, ale teraz, kiedy pani jesteś w Niemence, pani Wincenta odzyska we mnie przyjaciela lat dawnych, który codziennie przyjdzie do niéj z twarzą pogodną, dłonią otwartą, z radą i pomocą przyjazną.
Pani Niemeńska stała przed nim ze złożonemi jak do modlitwy rękoma.
— Jakiś ty dobry! jakiś ty szlachetny! — mówiła drżącemi ustami. — Posłuchaj — rzekła ochłonąwszy nieco ze wzruszenia — ona taka słaba i smutna, a cicha i łagodna, jak dziecię. Nie skarży się i nie płacze, ale w oczach jéj jest coś, co mi serce przeszywa. Dziś z rana mówiła ze mną o tobie; nie wiem czemu, ale zdało mi się, że pragnie cię widziéć, choć tego nie powiedziała. To téż kiedy przed zmrokiem zobaczyłam ją, leżącą z zamkniętemi oczyma, wymknęłam się pieszo z domu, aby wyjścia mego nie spostrzegła, i przez gaj przyszłam cię prosić, abyś zajrzał czasem do nieszczęśliwéj, a ty już sam o tém myślałeś, niech cię za to Bóg i Najświętsza Panna błogosławi!
— Od rana — rzekł Bolesław — wybierałem się do Niemenki, ale nie dziw, że nie mogłem prędko zdobyć się na moc dostateczną...
Umilkł na chwilę, potém znów mówił zniżonym nieco głosem:
— Pani Wincenta nigdy mię nie kochała, a raczéj kochała mię niegdyś jak przyjaciela, takim więc ujrzy mię i teraz i, jako taki, mogę przynieść jéj pociechę lub pomoc. Ale ze mną rzecz inna...
Zatrzymał się znowu i dokończył jeszcze ciszéj:
— Ja... kocham ją dziś tak, jak kochałem owego dnia, gdyśmy zamieniali z sobą zaręczynowe pierścionki...
— Wielki Boże! — wyszeptała pani Niemeńska — kochasz ją dotąd jeszcze! kochasz ją jak dawniéj!
Bolesław uśmiechnął się właściwym sobie smutnym uśmiechem i długo, długo trzymał oczy nieruchomie utkwione w błękitne płomyki, strzelające z pomiędzy żaru, jak gdyby pytał ich o rozwiązanie téj dziwnéj zagadki jego serca, któréj inni pojąć nie mogli. Ale błękitne płomyki nic snadź nie odpowiadały na pytania smutnéj jego myśli, bo rzekł po chwili cicho i jakby do siebie:
— Alboż ja wiem, zkąd się bierze ta siła i trwałość przywiązania mego do niéj? Dla czego ona... ona właśnie stanęła na drodze mego życia, jako jedyna miłość, która nie przestała być miłością, nawet po utracie nadziei? Są snadź serca, w które gdy raz zapadnie uczucie jakie, to już go nic wydrzéć nie zdoła...
Gdyby pani Niemeńska posiadała więcéj filozofii życia i bogatszy dar wymowy, odpowiedziała-by na tę głośno wyrażoną myśl Bolesława, że serca takie śród ludzi są cenną rzadkością, tak rzadko rozsianą po ziemi, jak rzadkiemi są owe o tęczowych blaskach dyamenty drogie, w których poszukiwaniu biedni górnicy życie całe pędzą; jak rzadkiemi są owe perły mlecznéj białości, po które odważni nurkowie zstępują na dno morskich topieli. Kto znajdzie dyament taki, taką perłę, i zgubi ją, niech płacze, bo mogą przeminąć lata długie i cały żywot człowieczy przeminąć może, nim w innéj piersi podobna odnajdzie się kosztowność.
Pani Niemeńska nie odpowiedziała tak na wynurzoną myśl Bolesława, albowiem była to kobieta o prostém sercu i słowie, patrzyła tylko nań z cichém uwielbieniem i wielkim żalem.
Bolesław otrząsnął się z zamyślenia, ujął rękę pani Niemeńskiéj i rzekł:
— Nie mów pani o tém wszystkiém pani Wincencie, dla jéj własnego dobra. Wiadomość ta zniepokoiła-by ją, utrudniła-by nasz stosunek. Niech myśli, że to, co zachodziło między nami niegdyś, minęło na wieki; niech zapomni o tém, że kochałem ją kiedyś, jak kochanek, a niech widzi we mnie tylko przyjaciela. Polegam na rozsądku i szlachetności pani, że nie powiész jéj tego, o czém wiedziéć nie powinna. A teraz jedźmy do niéj; konie moje stoją oddawna założone.