Na tym padole płaczu

>>> Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Na tym padole płaczu
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PRZYBYSZEWSKI
STANISŁAW



NA TYM PADOLE
PŁACZU


NOWE WYDANIE


Dzień zaledwie minął.
Wczoraj jeszcze widziałem ją przy tym stole smutną, znękaną. Patrzała na mnie ze strachem i wstydem, czuła się winną, i wiedziała, że nadeszła godzina rozstania.
Byłem spokojny. A był to straszny spokój, jakiego nigdy przedtem nie znałem. W głowie jakaś szeroka pustka i w sercu pustka. Patrzałem przed się, zaledwie byłem w stanie rozeznać przedmioty, czasami traciłem zupełnie świadomość tego, co zaszło, co mnie czeka — co teraz — w tej chwili koniecznie nastąpić musi.
Spojrzałem na nią, widziałem jej twarz jak przez sen, a naraz spostrzegłem jej oczy, jak się badawczo, z dziwnym, prawie bolesnym niepokojem we mnie wpijają.
Otrzeźwiałem: myśli się skupiać poczęły.
Patrzeliśmy na siebie chwilę z taką siłą, jakbyśmy duszę sobie wyssać chcieli, ale nie zniosła bólu mego wzroku — spuściła oczy — i w tej chwili zapomniałem o wszystkiem — patrzałem z cichą, a smutną rozkoszą na tę drobną delikatną twarz którą tak namiętnie ukochałem.
— A więc się rozstaniemy...
Mówiłem wolno z jakiemś dziecinnem namaszczeniem, byłem mocno wzruszony. I wzięła mnie taka litość nad samym sobą, że chciało mi się płakać i śmiać; dusiło mnie coś w gardle; zimny dreszcz przeszedł mi przez ciało, a ręce się trzęsły: patrzałem na nie jakby na ręce obcego człowieka.
— Pocóż się mamy męczyć — no tak — widzisz, przestałaś mnie kochać. Uczucia nasze nie są wieczne — no — a wiesz, że ja nie pierwszy i nie ostatni — he, he — trzeba ci wiedzieć, że się to często zdarza — no, jednem słowem — nie biorę ci za złe — Bóg widzi, że ci za złe nie biorę.
Patrzała na mnie zimnym, obojętnym wzrokiem, jakby mi chciała powiedzieć: dobrze, dobrze, ale po cóż to długie gadanie — skończże raz! Naraz zmienił się wyraz jej oczu, zdawało mi się, że widzę jakąś litość nademną, jakąś prośbę, by jej dłużej nie męczyć.
Zrozumiałem, że nie mamy sobie rzeczywiście nic więcej do powiedzenia; trzeba raz przecież skończyć — tak, tak — skończyć — skończyć...
— No, dobrze — jak widzisz, nie myślę cię zatrzymywać; możesz iść, gdzie cię serce prowadzi...
Wstała; zdawała się być zawstydzoną, i bardzo, bardzo smutną.
Naraz stałem się uprzejmym, mówiłem do niej po przyjacielsku, prawie serdecznie.
— Przecież się rozstaniemy w przyjaźni. Trzeba jeszcze załatwić kilka technicznych szczegółów. Trzeba ci przesłać twoje rzeczy — no, a może pieniędzy potrzebujesz?... Nie powinnaś mnie fałszywie rozumieć. Przestałaś mi być kochanką, żoną, ale możesz mi być przyjacielem...
Ściskałem serdecznie i bardzo silnie jej ręce i śmiałem się głupim śmiechem, który mnie bolał i szarpał...
— To będzie najlepiej, jeżeli wyjedziesz zaraz, ale to natychmiast... natychmiast — rozumiesz, w tej chwili — pomnę, że głos mój stał mi się obcym, świszczał, obniżał się i podnosił: traciłem przytomność... Idź, idź — bo widzisz, pomimo, że jestem człowiekiem niezwykle szlachetnym, he, he — ale radzę ci, uciekaj czemprędzej...
Kurczyła się we wściekłym uścisku moich rąk, drżała i patrzała na mnie w błędnym przestrachu.
— Wszystko można zrozumieć, krzyczałem, wszystko pojąć, a jednak — na dnie duszy pozostanie stary przesąd — he he — idiosynkrazya dla kobiety, która — no, która...
Ochłonąłem naraz, puściłem jej ręce i siadłem wyczerpany.
Łzy ciekły po jej twarzy — łzy — Bóg wie, — może tylko zimny pot strachu.
Czuła, że też coś powiedzieć musi — trzeba było mnie przecież uspokoić.
— Chcesz się mnie pozbyć — dobrze — ale kocham cię, jak cię kochałam.
Rozśmiałem się na głos, śmiałem się do rozpuku — wpadłem w rozkoszny humor.
— Wiem, wiem, że mnie kochasz — ale idź — idźże wreszcie... he? możebyś dziecko chciała wziąć ze sobą? Nie, nie, moja kochana, pomimo całej głębokiej przyjaźni, jaką żywię dla ciebie, dziecka nie dam — to chyba rozumiesz — zresztą dziecko przeszkadza w miodowych miesiącach...
Znużyłem się nagle, opadłem zupełnie ze sił, pragnąłem tylko, żeby raz wreszcie poszła.
Widocznie nie myślała, żeby rozstanie mogło być tak trudne. Koniecznie chciałaby mnie pocieszyć, powiedzieć jakieś dobre, kochane słowo, a może — o Chryste Panie — zapłakać na mojej braterskiej piersi!
Uczułem wściekły wstręt — nie mogło mi się w głowie pomieścić, że ja ją kiedyś kochałem — tak wydała mi się brzydką i wstrętną.
— Idź, moja droga, idź — chcesz pieniędzy — tu masz, możesz je przyjąć — od przyjaciela; ja ci tak chętnie wszystko ułatwię — ale nie męcz mnie dłużej — idź...
Podszedłem do niej, ująłem ją za rękę:
— Nie zobaczymy się więcej...




Co się potem stało — nie wiem. Ziemia usuwała mi się pod nogami, pociemniało mi w oczach; czułem, że lecę gdzieś spadam, zaprzepaszczam się...
Przypominam sobie tylko, że zimny powiew wiatru chłodził me skronie — widocznie wyprowadziłem ją przed dom.
Gdy oprzytomniałem, byłem już w mojej pracowni.
Siadłem przy stole, otworzyłem jakąś książkę, czytałem dwie czy trzy strony, nie zajęło mnie to, ani nie nudziło, bom ani słowa nie zrozumiał.
W głowie pustka — jakby kto myśli wymiótł.
Bezprzestrzenna jasność! powtórzyłem to kilka razy.
Potem położyłem się na łóżku i usnąłem.
Naraz budzę się.
Słyszę jak ktoś z wielkim trudem wstępuje na schody.
Zrywam się z łóżka i z niewysłowionym przestrachem słyszę, jak jakieś olbrzymie cielsko dysząc i stękając wtłacza się do góry. Słyszę, jak schody się łamią, trzeszczą, zarywają: naraz pękają drzwi, wylatują ze zawias, ściana cała się rozpada a do pracowni wali się morze światła. Wszystko spływa w świetle, tonie, zapada się w tym straszliwym zatorze światła.
Światło wlewa się do mego gardła, światło przepala moje ciało, chłonę światło, duszę się od niego — stapiam się w niem.
Oprzytomniałem.
I widzę ją przed sobą pijany snem i bólem, wyciągam ku niej ręce — o! sekundę tylko, jedną tysiączną sekundy czuć jej ciało przy mojem. Tylko oddech jej ciepłego ciała, tylko odbłysk jej białego ciała, oddech i odbłysk wzdłuż mej piersi — oddech i odbłysk wiosny, szczęścia, rozkoszy...
A ręce moje szarpały się ku niej.
Boże! Wszechmocny, litościwy Boże!
Począłem się uspokajać, mówiłem głośno, bałem się i byłem szczęśliwy, że słyszę siebie samego w tej głuchej, pustej samotności, kwiliłem jak dziecko, wyłem jak biczem smagane zwierzę, i błagałem, klęczałem i załamywałem ręce:
— Przyjdź, jasna, przyjdź, połóż twe białe, miękkie ręce na mem sercu! Patrz, jestem chory i samotny, potrzebuję ciepła i miłości, przyjdź jasna, weź w twe dobre ciche dłonie me serce.
A otóż jestem w kościele. Jestem, małe chłopię, owiany błogą świętością bóstwa, strojny błogiem szczęściem, utkanem z miękich jedwabiów, w sercu grają anielskie chóry: po raz pierwszy przyjmuję Ciało Pańskie.
A moje serce staje się bóstwem odwiecznem, Ciałem Pańskiem, świętą hostyą.
— Przyjdź, weź hostyą mego serca w twe miękkie ręce, przyjdź! A przybież się w jedwabny, złotem tkany ornat kapłański, a teraz podnieś twe ręce w górę; ponad czoło wszechbytu podnieś wolno, poważnie z świętem namaszczeniem twe przeczyste ręce.
Tu na stopniach kościoła naprzeciw wielkiego ołtarza. Przed nami żarem tryskające południe — wokół snopy złotych zbóż; złocą się ścierniska, a w oddali w dusznem drganiu mgieł świetlistych, mgieł trawiącej gorączki, ciemnieje las.
A ponad żarem południa, ponad złotymi pokosami pszenicy w rękach twoich drga moje serce, krwawi i wzbija się w niebo.
Drży świat, kornie kładą się pola, rozbrzmiewa las:
Tantum ergo Sacramentum!
Wszystko w okół mnie zataczało pijane kręgi, oboma rękoma objąłem głowę, zamknąłem oczy — wizya zanikła, zwolna stałem się spokojny.
A księżyc ciskał ogromne, gęste snopy światła do mej pracowni i w srebrnej poświacie tonęły me obrazy.
Stamtąd wlepiał się w me oczy nagi bezwstyd kobiety — sfinksa — z innej strony wwiercał się w mój mózg ohydny ruch jakiejś histerycznej tanecznicy, a ze wszystkich ram czołgała się ku mnie jakaś lubieżna chuć pijanej hetery. Czułem, jak mi mózg krwią napływa. Przestałem być czasem i przestrzenią ograniczonem jestestwem — stałem się czystą, nagą duszą, tak odwieczną jak wszystkie światy razem, tak bezgraniczną jak wszechprzestrzenia.
A w tryszczącej pianie wieczności widziałem, jak stulecia i lat tysiące ciskają się w bezdenną otchłań — oczy me nieśmiertelne dotarły do głębi bytu.
Teraz pojąłem, czego mózg mój pojąć nie mógł. Pojąłem, co dusza ma myślała, gdy me ręce bezwiednie tworzyły: Z rozpryskanych fal morskich wyłoniła się biała, olbrzymia twarz — jesienny krajobraz przetworzył się w głębokie, w bezdennie głębokie oko, a w kształt krwawiącej się rany wypaliła na niej godzina zmroku mistyczne, lubieżne usta.
I ze wszystkich mych obrazów wyłoniła się samica, wola wszechświatu, pra-łono — pani:
Mylitta, nierządnica babilońska, która nigdy pragnień nie gasiła, a ulubieńców swych w ogień piekła rzucała, —
Isis, co słońce w niepokalanem poczęciu porodziła, nikt ze śmiertelnych nie podniósł jej sukni —
Athene, która nigdy nie zaznała ciemności łona matczynego, bo ją jasne przestrzenie mózgu zrodziły —






Siedzę i myślę, czemu cię kochać musiałem.

Serce rozpala się wspomnieniem, jaśnieje przebłyskami ognia, co w najtajniejszej głębi mej duszy się żarzy.
Zmrok wieczorny w kościele wiejskim. Głęboka, zaparta cisza. Cisza oczekiwania czai się na sklepieniach i ścianach. Cisza w parnem upojeniu kadzideł. Cisza w głuchym, jakoby podziemnym odgłosie organów.
Kamienne filary rzucają gęste cienie: ostre i czarne plamy przy głównym ołtarzu, co się w blasku setek świec jarzy, niejasne i rozpłynięte w średniej nawie, a pod chórem rozlane w ciepłych pieszczotach półzmroku. A jakby odległe drganie powietrza rośnie coś i płynie przez kościół, wznosi się, jakby ciche westchnienie, pręży się jak tygrys, przysądzony do skoku, a na raz pęka cisza, ryknęły organy, a z żelaznych objęć ciszy i czekania wyrywa się pieśń straszna, potężna; pieśń, co mury rozpiera i groby rozsadza, pieśń bólu i dnia sądnego:
Salve Regina.
I znowu noc. Iskrzy się niebo, o! iskrzy się, jak olbrzymia przestrzeń przed dworcami wielkich miast. Miliony świateł; jeden olbrzymi las rozpalonych pochodni. Światła i światełka wichrzą, piętrzą się w górę, spływają w jedno ognisko — a w dali kwieci się łąka różnobarwnych palących się kwiatów.
A woń róż rozkwitłych płynie gdyby jaśnienie mgieł w parnej nocy letniej. I widzę tłum ludzi z jarzącemi się świecami, a ponad nim zwiesza nieszczęście czarne skrzydła upiora. I znowu śpiew, straszny, bolesny; śpiew, co serce szarpie i mózg przeżera.
A pieśń staje się linią, oddech wiosny przybiera kształty, dusza stroi się w tęczowe barwy, a skłębiony chaos barw, dziwnie poplątane kształty i linie, oddech i woń: to wszystko tak różne, tak rozmaite, ale we wszystkiem brzmi ten sam ton nastroju, ten sam akord, co wraz w inne formy się wciela.
Bo w głębiach duszy przemienia się drżące wzruszenie i nabożna skrucha mrocznych kościołów w miękkie a drobne kształty twego ciała, a odległe drganie ciszy i westchnień stapia się w cichem zamyśleniu twych oczu... Głucha pieśń smutku i bólu: toć to tęsknota twego głosu.
Pomnę: dzieckiem jeszcze jestem.
Niebieskie dale przedemną, bladoniebieskie, żarem płonące dale. Słońce przepala ziemię, trawi zieloność, stoi nad jeziorem miliardem ostrych skaczących płomyków, a nademną wybiega topól bystrym wierzchołkiem w błękit niebios.
A me oczy błądzą w bladoniebieskich dalach, w drgającym żarze do biała roztopionego słońca. To drganie, ten żar obłędnego słońca widziałem kiedyś wokół twych oczu, gdyś się w parnem spowiciu naszych ciał do mnie tuliła.
Tam przedemną obraz, któryś tak bardzo kochała: szeroki step burzanów, pożółkła trawa, spiekłe zielsko. Małe bagno, porosłe sitowiem w zmroku wieczornym. Wyschłe gałęzie wierzb obwisły nad brudną wodą a gdzieś na mglistych krańcach nawpół rozpadła chata.
A smutek stepów, posępna jesień, syta bólu i tęsknoty, szeroka duma spieczonych burzanów — toś Ty!
I widzę niebo, jak gore we wszystkich blaskach. Kłębią się tęczowe chmury; na krańcach nieba zlewają się strugi roztopionego złota; zapadłe słońce tryska w górę krwawą pożogą, a od zachodu do wschodu piętrzy się wściekła kaskada purpury i ognia. Zwolna gasną purpury i ognie, tylko jedna szeroka rana krwawi się na olbrzymiem czole nieba.
Patrzę na niebo i na skon białego dnia. A rana rośnie i wgłębia się w ciemny błękit, zmienia się w otchłań stęchłej krwi, coraz głębsza wrasta w niebo czarny cień ziemi, rozdarty drgającym przebłyskiem ostatnich promieni, aż wreszcie wszystko zanika i gaśnie w ciężkich, czarnych oponach nocy.
A blask zachodu, krwawe łuny na ciemnych błękitach, ta chmurna zmiana, przebłysk i zanik — toś Ty!
I słyszę pieśń: jeden ciemny głęboki ton, a na nim rozlane niebieskawe cętki światła. I płynie ton cicho i poważnie jak strumień górski: z obu stron niebotyczne ściany nagich skał. Naraz jak błyskawica prześlizgnął się wąż chciwych pragnień, lubieżnego śmiechu i spłonął w gorącym krzyku rozkoszy.
O, nieraz wytrysły te węże z twych oczu w spokojne głębie mego serca. Oplotły je w nęcących pieszczotach, tarły się o nie lubieżną rozkoszą i kładły się w jego namiętnym żarze do snu.
Ciebie tylko, ciebie jedyną odtwarzała wiecznie moja dusza w każdym kształcie, każdej myśli i każdem uczuciu. Tyś mi dostroiła wszechświat do tego jednego tonu i ja stałem się Tobą.
A żeś była kształtem mojej pieśni, a żeś była linią mej tęsknoty i mych pragnień, a żeś była barwą i tonem i wonią mej duszy, musiałem cię kochać.
Zaczem cię ujrzałem, już byłaś we mnie. Zaczem cię do serca tuliłem, drgałaś w mych pieśniach, płonęłaś w blaskach mych barw, a jak zorza wieczorna koiłaś smutek mej duszy, koiłaś i wświecałaś we mnie twe źrenice, a z życia mego splatałaś jaśniejącemi rękoma szerokie dumy mych pól rodzimych.
I kocham cię! Kocham cię jako moją sztukę, kocham cię jako całą moją odwieczną przeszłość, kocham cię jako tchnienie mej ziemi rodzinnej, jako upojenie i zachwyt kościelnej zadumy, boś była moją wiosną i mojej potęgi kwitnącą pychą, byłaś mi cichem przeczuciem rannych brzasków i drżącym niepokojem rwącego się dnia.
I kocham cię jeszcze, boś dała mi cierpienie i tęsknotę — tęsknotę, co myśli twórcy kojarzy, ręce ku Bogu wyciąga, mózg trawi żądzą poznania, bolesną a odwieczną tęsknotą bytu, wieczny niepokój a rozkosz.
Zapomniałem o tobie, zagasł mi przepych twego ciała, zanikła żądza. Tylko to jedno zostało, czem cię pragnąłem, czem cię pieściłem, czem się dusza moja przetrawia: tęsknota.
Tęsknoto!
Ty, ty odwieczna kochanko moja!



Wokół Twej głowy wieniec zwiędłych kwiatów gdyby korona czarnych słońc, a Twe oblicze smutne żałobą zastygłych gwiazd.
U nóg Twych kona burza mego żywota, gasnącą falą oblewa Twe stopy chory płód mej duszy —
Szaremi skrzydły okrąża Cię obłęd mych ciemnych przeznaczeń — kolebko Ty moja, grobie Ty mój!
Z czarnych mgławic mego początku wyrosłaś w chmurne nieb stropy, w słabej muszli perłowej mego bytu płyniesz w głuche bezkresy, Ty bolesna piękności, coś jest ponad wszelką piękność.
Tęsknoto Ty!




I czemuż stałaś mi się grobem, czemuż płonące Twe pienia, któremi innych rwiesz w niepojęte krainy piękna, kraczą w mej duszy złowrogie wróżby, a czerwone pochodnie, które innym stawiasz po drodze ku wzgórzu szczęścia, czemuż gromniczną żałobą obstawiły mi łoże?
Byłaś mej braci słowem Boga, co z Niczego światy wyrzuca, byłaś jej żebrem Adama, co święte cuda w sobie nosi, byłaś jej wiecznością i bezgraniczem potęgi — tylko w moją głowę wwierciłaś suche kolce cierniowego wieńca:
Ty bolesna piękności, coś jest ponad wszelką piękność.
Tęsknoto Ty!




A przecież stało napisane, że moja dusza, syta Twej boskiej siły, odrodzi od nowa w nowej potędze i piękności świat cały i wszechstworzenie: bo i jemu i mnie dany ten sam początek —
Stało napisane, że dusza moja będzie mocą Twojej mocy, powietrzem, które płód ziemi nową rozkoszą upoi, i wszystkie światy obejmie, rozerwie pieczęcie ich tajemnic, a nad gwiazdami od jednej do drugiej rozścielę się gdyby płaszcz królewski, a na nim spocznie Twój święty majestat Odkupienia.
I jeszcze stało napisane, że oddasz się w moc moją, dasz się ująć ślubną obręczą mego słowa, rozświetlisz mi dźwięki, co z pod mych rąk wypłyną, w słoneczne dale mych pól rodzimych, roztętnisz barwy moje tą siłą i życiem, jakiem drga wiosna w wiecznych porodach.
Z poza ciemnych gór miałaś wzejść krwawem słońcem nad Twem nowem królestwem i nigdy już nie zapadać, bo w nowem Twem królestwie słońce nie zapada.
Moją męką, moją Gehenną miałaś się odkupić na nową przyszłość, na Nowy Zakon.




A otóż patrz: Tu króluję, Ja Pan Zastępów, Ja, Twoje odkupienie i piekło Twoje!
Patrz! Majestat mój opanował wszechbyty. Ja, Twoje ostatnie słowo, co nieskończoną i przepotężną ręką pisze w ciemnościach przyszłości czyn z Boga urodzony, czyn Nowego Testamentu, Czyn rozerwania wszelkich pieczęci.
Tu siedzę na mym tronie, i myślę, czemby Cię odkupić można.




A teraz widzę Cię!
Wokół Twej głowy wieniec tysiąca nagich błyskawic, burze lat tysiąca rozszarpały Twoje włosy i cała wieczność szczęścia i rozpaczy ludzkiej wściekłym orkanem rozszalała w Twem sercu. Płyniesz na tęczach obłąkanych mocy, a wola Twa gdyby otchłań kipiących sił.
O daj mi akord, coby objął Twoją moc. Daj mi to wszechmocne słowo, daj mi to Stań się! pierwszego dnia, coby Cię wypowiedzieć mogło!
Ten akord, to słowo, co światy z ich torów postrąca: akord, co się jednem olbrzymiem słońcem, jedną olbrzymią pożogą słońca od jednego krańca do drugiego na niebie rozleje — och akord ten! och słowo to!
Silniej, bliżej, straszniej! Ha! Kto zna to słowo, kto zna ten akord?
Ja, ja znam tę pieśń, Ja syn Twej burzy, Ja syn Twojej rozpaczy, Twoich wiecznych obłędów!
Daj mi tę nową pieśń — silniej, bliżej! Bliżej jeszcze!
Rozlej się na światów przestworza strugami krzyczących błyskawic, rozszalej się orkanem, co góry piasku pod niebo rzuca, rozpioruń się grozą Jehowy, gdy ze Synai swe gromy ciskał: Jam jest Pan Bóg Twój!
Już słyszę wściekłą wichrzycę skrzydeł tej pieśni, już kłębi się orkan jej mocy w moich żyłach, już prężę się, rosnę, wybiegam głową w niebo, już pękają fale, już przebłysk bezgranic, już oddech wieczności, już...




Daremnie! Zanikło!
Jak robak toczyłaś mój tron królewski, toczyłaś bezustannie, toczyłaś, aż chwiać się począł; zadygotała na mej głowie królewska korona, a razem z mym tronem Cezarów runąłem na ziemię: strzępy i łachmany — to moja purpura...
Zimnym blaskiem martwych słońc przygasa Twe oblicze; na twej głowie wieniec zwiędłych kwiatów, a w słabej muszli perłowej mej niemocy płyniesz w ciemną dal wiecznych cieni i bezsiły, Ty straszna piękności, coś jest ponad wszelką piękność —
Tęsknoto Ty!



O Jeruzalem, Jeruzalem! Nowy Syonie szczęścia! Przyjdź! przyjdź!
Dusza ma krzyczy za chwilką spokoju. Coś wyciąga z jej dna straszne biedne ręce w łkającym jęku po kielich odkupienia; coś kurczy się i drga i czołga się ku stronie światła, bo dusza moja to roślina, co marznie w zimnym cieniu a tuż obok śmieje się i kipi ziemia, upojona słońcem.
O Boże, chociaż odrobinkę szczęścia! Szczęścia, chociażby szczęścia zwierzęcia: nieświadomego, bezwiednego szczęścia, słonecznie oblanego gasnącym majestatem rozumu i świadomości.
I z szeroko na zachód otwartemi podwojami stoi świątynia mej duszy, w gruzy rozbite Jeruzalem mej potęgi. Tonąc w cieniu palm stoi i czeka, aby przyjąć oblubieńca, syna upojenia Bożego, nowej wiecznej szczęśliwości.
I jak arcykapłan stoję ja, biedny syn człowieczy. Stoję na stopniach ołtarza i czekam. Z wyciągniętemi rękoma, z oczyma, nieruchomie zwróconemi ku wschodowi, stoję i czekam.
Wokół mnie wiechy palm, a, owiany falą dymu kadzideł, stoję i czekam, ja stary Symeon, aby wziąść na ręce nowo porodzone dzieciątko — nowego Pana Odkupienia.
Daremnie!
Przy mym stole bawi się z białym królikiem mój jasny chłopczyk. Ból go porodził, bólem śmieje się jego drobna twarz, bólem myślą jego zadumane oczy, odwiecznym bólem Bytu.
Bo ból, to wieczność, z której się wszystko wyłoniło, bólem przemawia wszelka przeszłość, a w przyszłości nic prócz runów bólu.
Ach, stłumić ten ból chociażby chwilką tworzenia, upoić się oddechem wieczności, zaniknąć w ciemnej otchłani nieświadomej rozkoszy, gdy z pod ręki dzieło wyrasta!
Napróżno!




Dziś próbowałem pracować.
Nie mogę!
Nie mam już tej tęsknoty, która niczego nie pragnie, jest sama sobą, sama sobie celem i przyczyną.
Tęsknota, co mnie kiedyś w nocach księżycowych rzucała na miękkie, świeżo rozorane pole; tęsknota za czemś niepojętem, a tak silna, że rękoma się w ziemię wgrzebywałem i przysypywałem się rodzinną glebą gdyby miękkim jedwabiem pierza edredonowego.
Tęsknota, co w duszy artysty wichrzy się burzą, to znów w przeczysty lazur nieba spływa, leje się i kołysze od jednego bieguna do drugiego, to znowu w dzikich odmętach krąży po mózgu, oblewa od prapoczątku ukryte w nim obrazy, wyłania je, ucieleśnia, przetwarza i w nowem pięknie, w nowej sile odradza.
O ta dumna, przeczysta tęsknota dojrzewającego dziecka, co w ciemnym bólu swą przyszłą twórczość przeczuwa; tęsknota artysty, co w skupionem upojeniu słucha, jak chaos gwiazdy poradza: wielka tęsknota początku, rodzenia, bytu, tęsknota zmroku, co się w łoże nocy ściele i tęsknota brzasku, co w krwawym przepychu odkupienia swe zmartwychpowstanie święci.
Inna, och inna tęsknota teraz mi duszę nurtuje.
Tęsknota za nią przeżarła żyłką obcego kamienia twardy granit mej duszy: i pęka, kruszy się granit, chorzeje tą obcą żyłą.
I wżarła mi się w każdą myśl, w każde uczucie. W najdrobniejszym atomie myśli mych i pragnień, na jawie i we śnie wciąż ona prześwieca, przenikła mi duszę aż do dna, wrosła w każdą szczelinę mego ciała, w każdą komórkę mego mózgu.
Pocznę malować, to z pod ręki wyrasta mi jej twarz, w jej ruchy układają się linie, które kreślę, a jej gorący śmiech mąci mi szczerozłote dźwięki mych barw.
I naraz opadają ręce, myśli bezładnie się plączą, i wciąż, i wciąż... o Boże!
Każdą chwilę szczęścia raz jeszcze przeżywam, odtwarzam w duszy dźwięk jej słowa, głaszczę go, pieszczę, całuję i słyszę jak drga, jak szemrze, jak mnie kocha i w serce mi się wcałowuje.
I znowu czuję to pragnienie, które przy niej odczuwałem: dotrzeć do ostatnich celów sztuki, rozwiązać ostatnie zagadki bytu przez stopienie dwóch istot w jedno kosmiczne Ja-Ty.
I znowu czuję tę moc, jak gdyby wszystko chaosem było, z którego ja dopiero nowe światy miałem ukształtować, jak gdyby całe stworzenie śniło jeszcze w prasiłach, z których ja dopiero ród nowych miałem wyprowadzić żywotów.




Och pomnę, pomnę...
Szliśmy przez las kasztanów, co właśnie rozkwitły.
Szedłem z nią, miałem ją tuż przy sobie i przyciskałem jej ręce do mej piersi. Czułem jej bezgraniczne oddanie się. Zdało się, że rozszalała fala tego oddania płomiennem otoczyła nas kołem, że coraz szybciej zacieśniała to koło, chwytała nas w ścisk, stłaczała w jedno, aż cały świat zanikł nam z przed oczu, aż z jakiemś przerażenia pełnem szczęściem jęliśmy patrzeć w tajemne nagości naszych dusz.
A gałęzie drzew poczęły nabierać życia, rozrastały się nad nami błogosławiącemi ramiony. Ciężkie kiści kwiatów zbiły się w świetlany obłok i drżały i tańczyły w świetle niebieskim. Całe niebo kwiecia roztęczyło się w królewskiej pysze, całe niebo białego żaru i parnej woni, i zwolna zwisło nad naszem łożem ślubnem.
Och pomnę, pomnę...
Byłaś wtedy tak piękna, a Twe młode piersi drgały przy mem sercu pragnieniem szczęścia, któregoś się bała i tak chciwie oczekiwała.
Byłaś wtedy tak piękna, a Twe oblicze paliło się tęczą, co pod wiosnę nad nadziejną ziemią zawisa.
Byłaś wtedy tak piękna, a gwiezdnemi oczyma patrzałaś na mnie, wstydliwa bez grzechu i skazy, wświecałaś we mnie czystość Twej duszy, czystość Twych pragnień, bo w żądnem Twem upojeniu paliła się wola wielkiego bóstwa, by dopełnić Zakonu, który nas stworzył.
Och pomnę, pomnę...
Szliśmy przez czarny, samotny park, poprzez tajny szum liści, przez zaślubne drżenie natury. Siedliśmy przy stawie. Wokół bielały bladem jaśnieniem srebrne topole, a w szklistej toni dwoiło się niebo i z dna stawu patrzało na nas błyszczącą rozkoszą gwiazd.
A była cisza. Jak schwytany gołąb drgałaś w mych ramionach.
A niebo kwitło miliardem sześciolistnych kielichów gwiazd: hej! jak rozkosznie śmiała się niebieska łąka płonącem kwieciem gwiazd!




Kędyż Cię szukać?
Wyciągam ku Tobie ramiona, zatapiam ręce w Twem ciele, rzucam się przed Tobą na twarz, chwytam złote promienie Twych włosów, wsysam, wpijam się w Ciebie...
Jedno niebo zerwałem, by Cię pod niem pogrzebać, rzuciłem na Ciebie błyskawicę, ciężką jak spadająca wieczność, byś mi nie uciekła...
O nie! nie! Już ja nie pochwycę Cię!
Kędyż Cię szukać?!
Jesteś grozą nocy, gdy potoki błyskawic rozszarpują niebo w szerokie bruzdy, gdy wiosenne wichrzyce najpotężniejsze pnie jak suche łamią trzciny?
Twojeż to oblicze żarzy się w łunach płonącego nieba? Tyż to płyniesz na spienionych grzywach smaganego przez orkan morza?
Och chwycić Cię!
Wieniec z pieśni gwiezdnych, co dżdżą w moje noce, zwiję na jasnowłosą Twoją główkę, rozpłoniesz wszemi łagodnemi żary chwil zmrokowych: będziesz jako cichy duch nocy, głęboka i piękna jako jego wieczność.
Suknię Ci utkam z najpiękniejszych upojeń mej twórczej duszy, snami najgorętszych pragnień Cię opaszę, najpotężniejsze myśli moje puszczę jak burzą zrodzone stadło chrobrych, ciężkoskrzydłych sokołów dokoła Twojej głowy i będziesz jako niebios królowa w płomienistej chwale wniebowzięcia z nabijaną gwiazdami mleczną drogą u stóp.
Wszystko to daję Ci: tylko bądź moją, zejdź ku mnie...
Czuję Cię wszędzie — tronujesz na stapiających się mgłach rannych brzasków, rozpływasz się i uchodzisz w dal drgającej gwiazd poświaty, wdycham Cię z wonią rosistych łąk i dymiących ugorów, głos Twój przewija się strumieniem ciepłej krwi przez szał weselny wiecznie twórczej ziemi: jesteś wszędzie i nigdzie, o światło bez cienia, o słońce bez skazy, Ty ponad wszystkie nieskończeń bezkresy.
Dniu mój, me słońce, światło me, kędyż Cię szukać?
Och jasna moja, święta kochanko, o serce mej duszy!
Czoło Twe oplatam czarnem kwieciem mej tęsknoty, otulam Cię w głuche opony burz mego życia, sypię na Twą jasną główkę gwiaździsty deszcz złotych wspomnień dziecinnych...
Cudzołożnico!



Widziałem słońce, ciemną purpurą oblane, a obłoki wokół, jak gdyby niebo zakrwawić się miało.
Pracownia moja stała mi się piekłem; niespokojny obiegałem ją dookoła i cierpiałem, cierpiałem, jak tylko ten cierpieć może, który całem swem jestestwem, całą swą sztuką tkwi w tej jednej kobiecie, co go kochać przestała.
Dawno już to wiedziałem; nie potrzebowałem żadnych dowodów. Czułem jej zdradę w sobie, poza sobą; widziałem ją w jej oczach, w każdym ruchu, wiedziałem, zaczem naocznie się o tem przekonać mogłem.
Wiedziałem już wtedy, kiedy zaledwie pierwsza myśl o nim w jej duszy kiełkować poczęła. Śledziłem tę myśl, jak się rozwijała, jak rosła z minuty na minutę; widziałem, kiedy poraz pierwszy spojrzeli sobie pożądliwie w oczy, jak ją ogarniał wzrokiem węża, co królika magnetyzuje, jak ją szarpie za sobą, tak, iż iść musiała.
I wiecznie miałem przed oczyma ciemne, purpurowe słońce i to zakrwawiające się niebo, tak jak je już kiedyś widziałem, gdym był jeszcze dzieckiem.
Od samego początku odżyło we mnie dawne, wyblakłe, zatarte już wspomnienie, opanowało mój mózg, gwałciło moje myśli i pchało przemocą wolę moją ku zbrodni.
Och, jak dokładnie widzę ogromne podwórze dworu mego ojca, widzę stodołę z wielkiem gniazdem bocianiem na szczycie, a w niem samiczkę, wysiadującą jaja. A na szerokiej łące za stodołą przy stawie, obrośniętym tatarakiem i sitowiem, chodził godzinami samiec z wielką pychą i szukał żab i robaków. To znowu go widzę, gdy pogrążony w głębokiej zadumie stoi na jednej nodze, aż nagle się zrywa na krzyk wiejskich chłopaków: »dokoła Wosiu, dokoła«, i w majestatycznych szerokich kołach okrąża gniazdo.
Nagle znikł. Ktoś go postrzelił. Na łące znalazł go stary znachor z pobliskiej wsi i wziął go do siebie, by go wyleczyć.
Samiczka siedziała dalej na swych jajach. Może tęskniła, może i nie, a pewno nie, bo gdy się niezadługo ukazał nowy samiec i począł długo i wytrwale naokoło niej krążyć, wabić ją i się jej zalecać, przyjęła go do gniazda. Czemu nie miała go przyjąć, czemu nie miała się dać oszołomieć?
A teraz pomnę tak dokładnie, jakby się to wszystko wczoraj było stało:
Jednego dnia siedziałem na podwórzu przy studni i bawiłem się. Nagle słyszę przeraźliwy wrzask i klekot w powietrzu. To stary bocian, co wściekłemi skrzydłami szybował ku gniazdu. Zawisł nad gniazdem, wzbił się w górę, opadał i znowu się wznosił, jakby chciał nasamprzód dokładnie pojąć to wszystko, co się w jego gnieździe działo.
Na stodole nieopisany przestrach i lęk. Krótki klekot przerażenia, niespokojny trzepot skrzydeł, i znowu ucichło.
Samiec intruz rozpostarł skrzydła, wyciągnął szyję, podleciał parę razy w górę, jakby chciał nabrać odwagi, i stanął do obrony.
W tej samej chwili rzucił się stary samiec na niego. Obydwa bociany poczęły walczyć z zapalczywą wściekłością.
Raniły się długimi dziobami, biły się i kaleczyły skrzydłami, padały na ziemię, rzucały się w konwulsyjnych podrygach, przewłóczyły i tarzały się po ziemi i znowu wzniosły się w górę. Ich pierze było już całkiem krwią obryzgane, pióra skrzydeł fruwały w powietrzu i coraz gwałtowniejsza i zacieklejsza wrzała ta szalona walka.
Aż nagle stary samiec uderzył swego rywala tak silnie w skrzydło, że mu je złamał.
Okaleczony ptak zachwiał się na chwilę w powietrzu, spadł na dach stodoły, chwilę chciał się zaczepić w słomie, którą dach stodoły był poszyty, lecz równocześnie zarył mu mściciel swój dziób w same piersi.
Ta rozkosz, z jaką okręcał swój dziób w gorących wnętrznościach, a krew strumieniem pryskała w górę!
Jeszcze jeden zapis śmierci skrzydłami, a ptak, śmiertelnie zraniony, stoczył się z dachu na ziemię, tarzał się w ostatnich śmiertelnych podrygach, zarył się dzióbem w trawnik, a krew, co z ran płynęła, barwiła spiekłą trawę czerwoną pianą.
Ale wściekłość zwycięzcy nie była zaspokojona. Rzucił się na gniazdo, pokaleczył samicę, silnem uderzeniem skrzydeł wyrzucił ją z gniazda, porozbijał jaja, roztłukiwał skorupy, a potem odleciał na łąkę, gdzie stał długo w majestatycznem zamyśleniu.
Nagle, tknięty jakimś nagłym zamiarem, odleciał. Zraniona samiczka siadła na opustoszałem gnieździe.
I nadszedł wieczór.
Nigdy nie widziałem nieba, płonącego w tak straszliwych żarach. Było, jak gdyby obce światy się paliły, a łuna ich pożarów ciskała krwawe zarzewie z poza krańców ziemi na niebo. Aż na środek nieba tryskała czerwień kagańców tego wściekłego światła, a czerwona żagiew zapanowała nad mrokiem zachodzącego słońca.
Nagle rozległ się w powietrzu straszliwy wrzask, klekot, szum zaciekłych skrzydeł: co najmniej dwadzieścia bocianów zebrało się na łące.
Nagle cisza.
Ale otóż wzbiła się cała gromada w górę i w szerokich kołach okrążała gniazdo.
Samica się zerwała. Wyskoczyła z gniazda, w lękliwem przerażeniu biegała po szczycie stodoły i tylko od czasu do czasu zaklekotała. Było to, jakby przedzierał powietrze przedśmiertny strach.
A w szerokich, królewskich kołach — w majestatycznym spokoju i grozie zbliżały się bociany. A koła ścieśniały się — coraz węższe, coraz mniejsze.
Ostatnim wysiłkiem zerwała się z dachu i w szalonym pędzie rzuciła się nad staw, by się ukryć w sitowiu.
Ale była już za słaba. Jednem uderzeniem powalił ją samiec o ziemię. Jeszcze raz się zerwała, napróżno! Obejrzała się lękliwie.
Wązkiem kołem otoczyła ją cała, mściwa gromada.
I znowu ubiegła chwila, chwila w śmiertelnej ciszy. I nagle, jakby na tajny znak rzuciły się na nią wszystkie bociany, w jednej chwili rozerwały ją na drobne sztuki — ochłapy ciała, powyrywane kawałki skrzydeł, krwią zabarwione pierze, bagno krwi znaczyło miejsce, w którem się odbył straszny sąd nad cudzołożnicą.
Nie wiem kiedy i jak to wspomnienie się we mnie obudziło. Ale nigdy się go już pozbyć nie mogłem.
Ustawicznie widziałem przed oczyma krwawe ochłapy porozrywanej samicy — widziałem strugę krwi — bolała mnie ta stęchlizna, do szału doprowadzał mnie jej wstrętny zapach.
Męczyłem się straszliwie.
Z najgłębszych otchłani mego bytu wpełzywały w mózg ohydne myśli — coraz to dziksze, coraz to więcej zbrodnicze instynkta się we mnie budziły — a przed mojemi oczyma rozwarło się straszne piekło; zwierzęca przeszłość, pełna zbrodni, nienasyconych pragnień: przeszłość drapieżnego zwierzęcia i dzikiego człowieka. I tak siedziałem przed tą otchłanią i patrzałem ze strachem w tą ohydę, w to straszliwe, nieznane: w — rozkosz zbrodni.
Wszystko we mnie krzyczało, nawoływało mnie do zbrodni i do pomsty.
A raz wieczorem czułem, jak jakieś myśli wyskakiwały w górę, gdyby zielone pęcherze na brudnem bagnie — patrzałem na jego dno: całe morze odwiecznych, złośliwych roślin, co się gdyby kępy potwornych powojów splatały, wiły ku górze, osaczały mój mózg, okręcały go, tak, że nic już nie widziałem, bo wszystko spływało w moich oczach w tej brudnej mgle zielonych bagien.
Tylko straszny szum w uszach, jak gdyby najdrobniejsze niteczki krwi w mym mózgu popękać miały, a krew się rozlewała w wszystkie roweczki kory mózgowej.
I znowu widziałem pożar niewidzialnych światów i żagwiącą się łunę na niebie i w kawały rozdartą samicę.
Zerwałem się nagle.
W dzikiem przerażeniu cofała się w głąb pokoju.
Widziałem, jak twarz jej bladła i zieleniała, jak oczy jej tężały i słupem stanęły w przestrachu — zwolna wczołgało się moje spojrzenie w puste jamy jej oczu: i nagle przeraźliwy krzyk ścisnął moją krtań: Zamorduj ją! zamorduj!
Czułem, że podnoszę w górę ramiona, jakbym ją miał jednem uderzeniem wściekłych pięści powalić o ziemię.
Nie widziałem jej przed sobą — czułem tylko, w którą stronę mam uderzyć.
I nagle miałem uczucie czegoś lśniąco-nagiego — ale nie w oczach; to coś owinęło się zimnym chłodem wokół mego serca: zimne, lśniące, nagie.
To ona!
Ochłonąłem. Drżałem i trząsłem się i ręce moje latały, jakby nie były moje i ujrzałem jej twarz, jak wyrastała z oparów krążących mgieł.
Widzę ją: stoi; oprzytomniała — rozszerzyła ramiona, położyła je na ścianie tak, że wyglądała, jakby była na krzyż przybita i z szyderczym, dzikim śmiechem krzyczała: Zabij mnie! Masz mnie tu! Jestem bezbronna! Zabij! Uduś!
Oszalałem; chwyciłem ją, szarpałem, owinąłem jej włosy naokoło ręki, wlokłem ją poprzez atelier, aż nagle, nie wiedząc co robię, kopnąłem ją gdyby tłumok łachmanów w kąt.
I tam z tego kąta wżarło się we mnie z szeroko rozwartych oczu, dyszących bólem, zemstą, nienawiścią, spojrzenie — spojrzenie...
Hu! Takiem spojrzeniem patrzał Lucyfer na Archanioła, co go do piekła strącał.
I pomściła się, pomściła. Sam byłem świadkiem, jak go pożądała w mej obecności. Jam to widział, ja — a samiec we mnie zbyt tchórzliwy, by to zrobić, co głupi bocian zrobił.
I mści się jeszcze.
Wciąż jeszcze widzę purpurowe słońce na zakrwawiającem się niebie — i wciąż widzę jej straszne, zemstą, pogardą, szyderstwem ziejące oczy.
Stoi za mojem krzesłem, przechyla się nademną, szydzi i śmieje się ze mnie, chodzi naokół jak upior cichymi, powłóczystymi, niesłyszalnymi krokami. Słyszę ją na wschodach, za sobą, w drzwiach na podwórzu. Słyszę jej głos — zawsze, zawsze jest naokoło mnie.
A gdy się obrócę widzę ciemne jamy jej oczu i patrzę w czarne piekło jej nienawiści i pragnienia zemsty.



I cóż się stało?
Byliśmy przecież tak pijani, och tak pijani!
Siedział tam — w wgłębieniu okna. Z boku padało na jego demonicznie bladą, bruzdami pooraną twarz, jasne światło lampy; każdy z jego ostrych, jakby w kamieniu wykutych rysów nabierał jakiejś potwornej i równocześnie potężnej piękności; każdy rys: jedna otchłań nieprzepartej siły i woli.
Pomnę, że nie odczuwałem go wcale jako osobę, ale jako ucieleśnioną moc czegoś nieosobistego, jako narzędzie jakiejś potęgi, która nas wszystkich w uwięzi trzymała.
Czytał swój poemat. Nie rozumiałem sensu pojedyńczych zdań, odczuwałem tylko bolesny, a straszny pokład uczucia, ogólny nastrój, spleciony z błyskawic i wyjących burz. A w sobie czułem drgające ręce, czułem jak każdy muszkuł się ściąga, a żyły krwią nabiegają. Z czarnych odmętów wyciągały się ręce w górę, bólem i wściekłością drgające ręce:

Tak jeszcze nigdy noc się nie iskrzyła
Ogniem brylantów lśnią nasze dale —

Siedziała przy fortepianie i raz po raz jakby od niechcenia uderzyła parę akordów akompaniamentu. Ale zwolna gra jej stała się silną i namiętną, opadała i wrzała, przeszła jak wicher burzy przez moją duszę, wwiercała się w mózg bólem pragnienia, rozpasała się krzykiem zachwytu i pijaną rozkoszą. Coś mnie szarpnęło; zerwałem się przerażony, dusza moja wczołgała się, wpełzła w te tony, szalała w dzikiej gonitwie razem z nimi, chwytała je tysiącem ukrytych zmysłów, piła tę truciznę każdem włóknem nerwu — naraz zrozumiałem...
To ze wszystkich głębi tryszczące pragnienie, to bezmyślne zapadanie się w odmętach rozkoszy miłosnej — o Boże, jak to bolało!
A dźwięk i słowo splotły się, jeden ton za drugim wpijał swe szpony w burzą rozszarpaną grzywę słowa, a po jego rozwianych promieniach wspinał się dźwięk ku słońcu szczęścia.
Nie były to dźwięki, ani słowa, to były dwie dusze spojone w wściekłym uścisku, porywały się w górę, spadały w dół, a silniej i silniej splatały się ich ręce, szarpały się i gryzły, a było to, jakby się rozpętała piekielna orgia rozpasanych zmysłów, pełna krzyku, boleści i żądzy, chciwa krwi i ciała.
Myślałem, że mi głowa pęknie, a krew z oczu tryśnie i naraz, kiedy znowu wracał cichy, przymglony refren, refren, wkształt przygasających oczu, spowitych upojonem omdleniem, wrzasnąłem dzikim głosem:

Tak jeszcze nigdy noc się nie skrzyła,
Ogniem brylantów lśnią nasze dale...

Nikt na mnie nie zważał: byliśmy przecież tak pijani — tak pijani...
Skończył wreszcie, jej ręce opadły, a mnie szał pobrał.
— Pocałuj go, pocałuj! krzyknąłem. On poetą a ja królem! Pocałuj! Królewskim darem nagradzam Twą pieśń!
Przysiadłem w krześle, żeby módz się lepiej jeszcze własną hańbą sycić i poić.
Widzę, jak idzie ku niej. Wstała, śmiejąc się, trochę zawstydzona; założyła ręce na szyję; on patrzał na nią przez chwilę z bezmiernym zachwytem...
Cała wieczność spłynęła. Ssałem ich każdy ruch, każde drganie ich ciał. Obliczałem każdy napływ siły w ich nerwach, każde naprężenie muszkułów. Zdawało mi się, że widzę, jak krew im stopniowo z wzrastającym szałem do mózgu napływa.
Stali jeszcze chwilkę. Naraz wspięła się na palcach, wygięła się wkształt napiętego łuku i zatonęła wzrokiem w jego duszy. Porwał ją na ramiona, podrzucił na swe piersi, wgryzł się ustami w jej usta — pociemniało mi w oczach, schwyciłem kurczowo poręcz mego krzesła i krzyczałem jak wściekły:
Silniej jeszcze, silniej!
A krzyk mej woli był biczem, który ich na siebie smagał; zdawało mi się, że jestem tysiącznogłowym tłumem, który dwóch gladyatorów na siebie szczuje.
Widziałem, jak się obślizgła z jego ramion, siadła na ziemi, oddychała głęboko i patrzała na niego.
O ta nieskończoność sytego szczęścia w jej oczach, to bezkresne oddanie się w każdem drgnięciu jej ciała.
Wyszedłem, taczając się, z pokoju.
Może, że chciałem im dać czas, by się raz jeszcze sobą nasycić mogli.
Gdym wrócił, leżał u jej nóg, całował jej stopy, i był szczęśliwy, och tak szczęśliwy...
Teraz już nie cierpiałem więcej. Otrzeźwiałem i byłem na wszystko obojętny. Nie czułem bólu, nie czułem zazdrości: wszystko się skończyło.
Położyłem się w ciemnym kącie na sofie, zapaliłem papierosa, paliłem jakiś czas, nie myśląc o niczem, słyszałem znowu jego deklamacyą i jej grę i usnąłem.
Gdym się na drugi dzień przebudził, stała obok mnie i patrzała na mnie z jakąś bezwstydną otwartością. Może się chciała tłomaczyć, powiedzieć mi wszystko, alem nie potrzebował żadnych wyjaśnień, wiedziałem przecież wszystko, więcej może, niżby mi sama powiedzieć mogła lub chciała.
Nic już nas ze sobą nie łączyło.




Stoję na ulicy.
Wokół gazowej latarni przesuwają się jakieś czarne, w dziwne kształty podarte cienie nocy.
Tobie w ofierze, Ty nowy Boże, Boże milczenia i nocy.
Stoję na ulicy. A po za Tobą, biedna, smagła sarno, słyszę jakieś taczające się, pijane kroki i słyszę daleki, głuchy odgłos wozów.
Tam — przedemną olbrzymia, pełzająca masa — jakiś czarny potwór: Bóg mego cienia, Bóg mego milczenia.
Głupstwo! Mój własny cień!
Błoto na ulicy, a na niem w królewskiej ciszy olbrzymie palce elektrycznego światła, biała ręka olbrzyma.
Czemuż spoczęła ta biała ręka na błocie?
Biała ręka Boga na błocie życia, na błotnem śmietnisku życia.
I widzę: pijany robotnik rozpryskuje kijem to błoto, bije z całą siłą, z jakąś zapalczywą zaciekłością...
Zabije wreszcie tę straszną rękę?
Och, gdyby ją zabił! Abym własną ręką mógł moje życie pochwycić, wgryźć się w nie własnymi zębami.
Cisza — Cisza...
I idę wzdłuż kanału:
Ta czarna woda tam w dole. Nieskończoność głębi, nieskończoność smutku.
Pochylam się i patrzę:
Światło — światło... Białe, wązkie paski światła tańczą na wodzie.
To są myśli mej nieświadomej, ciemnej duszy... Jakie to biedne, jakie to rzadkie, jakie to marne...
A trzeba mi całego morza światła, całego bezgranicza świadomości, bym mógł własnemi rąkoma uchwycić me życie, wgryźć się w nie własnymi zębami.
Przedemną dwa równoległe rzędy latarni. Jedno koło światła wbite w drugie, a każde otoczone czerwoną, świetlistą chwałą mgły. A nieskończone te rzędy stoją przed czarnym murem nieba, co w nocnej ciszy legło na piersiach ziemi. Stoją gdyby ogniste miecze archanioła przed rajem zatraconym i strzegą nieziemskich tajemnic: dwa te ogniste, a milczące archanioły.
I idę i idę w czarną noc. Głuchnie już miasto; tylko słaby odbłysk, gdyby jaśnienie pleśni, co stare sarkofagi porosła.
I leżę w rosistych mchach: nademną niebo gwiazd, przedemną jaśniejąca mgła miasta, a w sercu ból i strach.
A naraz wszystko zagasło.
Na czarnych równinach pól duma strach śmierci. Przy drodze marzną nagie wierzby. Raz po raz przeleci jesienny wiatr i gwiżdże zaduszne pieśni; gdzieś pozamną na górce kościół wiejski.
Zaduszki...
Teraz powstaną martwi z grobów i pójdą do kościoła. Stary kapłan wyjdzie z podziemnego sklepu, przybierze się w ornat, leżący na ołtarzu, roztworzy wielki, srebrem okuty mszał: Introibo!
A wokół czarnego katafalku straszne tłumy szkieletów. Słychać stukot kości i przebłysk białych zębów w żółtem świetle gromnicznych świec.
A z ołtarza patrzy na mnie Ukrzyżowany, patrzy oczyma, dyszącemi bólem:
— Dopomóż mi!
A oczy jego, gdyby dwa gasnące słońca, wświeciły mi się aż do dna: dogorywające oczy: już giną, już gasną i zgasły. A otóż naraz buchnęły potokami światła, rozdarły noc w krwawe strzępy.
I tylko przebłysk cichego głosu: Synu mój, synu...
I słyszę śpiew, biały i cichy jak topnienie śniegu na wysokich górach. Srebrne nitki spływają w dolinę, spływają w bezmiernej ciszy po olbrzymich płytach lodu, płyną ze wszystkich gór i skał.
O słyszę, słyszę tę cichą, odwieczną pieśń łaski, pieśń błogosławieństwa nocy, pieśń cichego smutku i załzawionych oczu.
I stało się:
Na kirem pokryte ugory mej duszy spadła blada róża. Nie wiem czyja ręka Anioła ją na mą duszę zrzuciła, nie wiem jaka burza życia ją zwiała. Wyrosła na grobach w smutku nagich cyprysów? Spłynęła na srebrnych, martwych falach mglistych pieśni? wykwitła ze złota zamarzłych promieni?
Na jesienne pole mej duszy spadła biała róża.
A patrz!
Widzisz?
Strugami złota pryska na niebo wschodzące słońce, a czerwoną tęczą sklepia się na niebie poranek.
Pani! Ty we mnie: Ja Tobą, Tyś mną...
Czuję Cię w sobie, spoczęłaś we mnie, serce mego serca, duszo mej duszy:
Ty bezpierśna!
ANDROGYNE!




I znowu cisza. Taka straszna cisza, że każdy dźwięk zawisa w powietrzu i światło głuchnie.
Niema już światła i niema dźwięku.
Leżę tak miękko, tak dobrze.
A ta smutna ciemność, chora, syta rozkoszy ciemność z dyszącemi gorączką skroniami.
Powiędły róże. Drżą jeszcze w kirach nocy, ale w urnach ich kielichów spoczęła śmierć.
I znowu Cię widzę jak kiedyś w nagim przepychu Twego ciała.
Aleś mi obcą, daleką i patrzę na Cię zimnym wzrokiem nasyconych żądz.
Moje potężne oko, oko wszechświatów wyłoniło Cię z ciemności. Na moje potężne Stań się! przybrałaś kształty i postać. Tchnąłem na Cię Świętego Ducha mych uczuć i myśli. Byłaś głupią zabawką, a zrobiłem z Ciebie fetysza i idol święty. Wzbudziłem w Tobie pragnienie; wraz Cię w nowe piękno stroiłem, ale dziś oślepły me oczy na Twą piękność i już nie bije mi serce w rytmach Twej żądzy.
Nie, nie!
Nie Ciebie z drażniącym niepokojem wiecznych pragnień —
Nie Ciebie z piersią samicy i płodem Twego łona —
Ciebie nie pragnę, i nie potrzebuję płodu Twego, tego nędznego kawałka wieczności.
Ale Ciebie we mnie, Ty mej duszy odwieczna kochanko, Ty mego serca bezbrzeżna potęgo:
Ty w każdym kształcie i ruchu mej myśli —
Ty w każdym przebłysku i odźwięku mych uczuć —
Ty siło pragnienia, co ziemię rozrywa i wściekłą pięścią o wrota nieba bije —
Ty zmroku wieczorny na jesiennych polach —
Ty smutna rozkoszy wieczornego nabożeństwa w ubogich kościołach —
Ty — Ty, krwi mej myśli, osi mej duszy!
Powiędły róże, a wokół mnie spiekła, dysząca gorączka chorej ciemności...
Chodź mój jasny synu — chodź moja odrobinko wieczności. My tacy wielcy w królewskim majestacie naszej nicości, my biedne, nędzne robaki:
Ty, ja i ten biały królik...



LWÓW * KSIĘGARNIA POLSKA * 1901



ODBITO W DRUKARNI NARODOWEJ W KRAKOWIE.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.