<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na wyżynach
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Był koniec maja, pełen kwiatów, gdy Hertha Brück przybyła z ojcem do Lipowca. Na progu domu spotkał ich Dyzma, ubrany odświętnie, bardzo blady i smutny. Wiedział z listów pryncypała, że choroba jej czyniła straszne postępy, że się zmieniła bardzo, więc nie okazał wrażenia, gdy ją ujrzał jak cień szczupłą i wyniszczoną.
Sławny doktor towarzyszył im, a widząc rosłego chłopaka u drzwiczek powozu, rzekł, biorąc go za kogoś z domowych:
— Weź pan chorą na ręce i zanieś do fotelu!
I Dyzma wniósł ją jak dziecko do domu. Tego dnia już jej więcej nie widział, ale nazajutrz była silniejsza, ożywiona, kazała się wynieść do ogrodu i spytała ojca o Kryszpina.
— Przywiozłam mu pamiątkę z Włoch. Niech przyjdzie! — prosiła.
Przyszedł chłopak i Brück go uścisnął jak syna, a dziewczyna uśmiechnęła się smutnie, jakby mówiła: „Widzisz, jakam ja biedna... pożałuj mnie!“
Dała mu zaraz relikwiarzyk złoty i rzekła:
— To z krzyża pańskiego Patrona. Dostałam w Rzymie dla pana. Proszę nosić!
Nie dała mu dziękować i pytała żywo:
— A pan tyle przeżył! Niema babki i siostry! Biedny pan! Lżej umierać, niż grzebać! Niech się pan przede mną poskarży!
— Dziękuję pani. Bóg mi je zabrał. Teraz o nie spokojny jestem, że im lepiej, niż tutaj.
— Ma pan małego siostrzeńca na pociechę.
— Już nie mam. Onegdaj go ojciec zabrał!
— Przecie pan pisał do ojca, że go siostra oddała panu za zgodą męża.
— Tak było. Zgodził się w godzinie jej skonania i pół roku wolę szanował. Teraz się rozmyślił, odebrał mi go przez sąd, siłą! Poszedłem do niego, błagałem. Powiedział, że syn do niego należy i że ja żadnego prawa nie mam!
— Olekszyc podobno żeni się z Tony! — wtrącił Brück. — To się dopiero dobrze dobiorą!
— Dziecka mi bardzo, bardzo szkoda! — szepnął Dyzma. — Dopókim go miał, myślałem, żem tu komu jeszcze potrzebny, a teraz czuję się bezużytecznym fantem na świecie.
— To znowu fałsz! — zaprzeczył Brück. — Jesteś potrzebny mnie i fabryce. Czy ci nie przyjemnie, że cię wszyscy kochają, ludzie, których twa pozycja powinna kłuć w oczy!
— Oni mnie nie kochają, panie. Jedni się boją, inni unikają, a wszyscy drwią, gdym nieobecny. Może mają słuszność. Jam się wychował na prostego wyrobnika, a pan mnie uczynił zwierzchnikiem, Nie umiem rządzić, czuję swą nieudolność. Panowanie nie na moje barki; jabym chętnie chciał być ostatnim...
— Zardzewiałeś w tej głuszy. Gdy sprzedam Lipowiec, zabiorę cię z sobą do Berlina. Opędzisz smutne wspomnienia, nauczysz się żyć dla siebie. W tutejszem powietrzu zmarnujesz się ze szczętem.
— I mnie ojciec zabierze z sobą! — uśmiechnęła się Hertha. — Tylko ja do Berlina nie chcę. Pojedźcie ze mną do Włoch! Będę wam ciceronem.
Zwróciła się do Dyzmy.
— Zawiozę pana do Assyżu.
— Pani tam była? — spytał z zajęciem.
— Byłam! — odparła filuternie.
— W tajemnicy przedemną, bo oto zaledwie się o tem dowiaduję! — rzekł Brück. — Co u licha może być ciekawego w takich dziurach!
— Żadnych fabryk! — rzekła złośliwie.
— Nie dogaduj mi fabrykami! Ale tam pewnie niema nawet porządnej galerji obrazów.
— Są freski Giotta! — szepnęła zamyślona.
Dyzma tysiąc pytań miał na ustach, ale nie śmiał powiedzieć.
— Powiedz mi! — zagadnął nagle Brück. — Czy magazynier nie kradnie?
— Nie, panie.
— Ale kradł! Poco się płonisz, jak dziewczyna? Wiem, żeś go złapał na gorącym uczynku.
— Odtąd jest bez zarzutu, więc nie chciałem pana napróżno drażnić.
— Dyrektor gra w karty po całych nocach.
— Ale wszystko jest w porządku.
— Tak, dzięki tobie, ale po sprawiedliwości należy połowę ich rozpędzić. Nie zrobię tego, ale chcę, żebyś wiedział, co myślę. Pensja twoja zalega. Jak się obchodzisz bez grosza?
— Niewielkie mam potrzeby i zbieram na dług.
— Co? Masz długi?
— Wielkie. Winienem Olekszycowi za Franka tysiące.
— A masz-że przynajmniej z tego Franka pociechę?
— Nie wiem, gdzie się obraca. Nie odpowiada na moje listy.
— A wiesz co, że sławne masz owoce z twej cnoty, poświęcenia i pobożności! Pochowałeś babkę i siostrę, odebrali ci dziecko, brat się ciebie wyrzekł, ludzie cię ośmieszyli, Olekszyc wpakował do więzienia, każdy cię skrzywdził i wyzyskał, a z pracy masz długi. To się nazywa świetny rezultat! Tfu! Ja, gdyby mi się tak wiodło z cnotą, porzuciłbym ją na rozstajnych drogach. Bo czy ty chociaż wiesz, za co pokutujesz?
— Ja nie pokutuję, panie, ja zarabiam. Jam nie prosił, by nie być skrzywdzonym; jam prosił, by nie krzywdzić. Mam wiarę, że kogom stracił — odzyszczę, com winien — zapłacę, służby swojej nie zmienię, ani porzucę. Bywa mi bardzo smutno i ciężko, ale mi nigdy nie straszno o przyszłość.
— Ileż winieneś Olekszycowi?
— On rachuje sześć tysięcy.
— Miłosierne nieba! To absurd! Rozbój!
— Powoli zapłacę — rzekł spokojnie Dyzma.
— Zapłać-że zaraz jutro, bo on ci będzie liczył równie bajeczne procenta. Nie, chłopcze, widzę, żeś naprawdę warjat.
— To i co. panie?... A jednakże choć pieniędzy nie cierpię, anim się o nie starał, nie bywałem nigdy bez ratunku. Młodym — odsłużę panu, skoro mi pan wierzy.
— Naturalnie, że wierzę. Myślę nawet, że będziesz jeszcze magnatem.
— Ojcze — przerwała Hertha — nie mówcie wciąż o pieniądzach, bo mnie głowa od tego boli. Lekarstwa i złoto, to dwaj moi prześladowcy.
— Już milczę i pójdę sobie precz. Gadajcie sobie o sztukach pięknych!
Ucałował córkę w czoło i odszedł do biura. Nie rozumiała, że ojciec myślał i mówił o pieniądzach, żeby nie myśleć o jej stracie. Gdy pozostali sami, dziewczyna spojrzała na Dyzmę i rzekła:
— Czy pan wie, że ja bardzo krótko już tu bawię, bardzo krótko, może dni...?
Podniósł na nią oczy, rozszerzone trwogą i żalem.
— Trzeba umierać! — dodała z żałosną skargą.
— Nie, nie! — wyrwało mu się z ust.
— Pędzie panu żal mnie. Spodziewałam się tego. I mnie się tak nie chce umierać! Chociaż panu zawdzięczam, że już się śmierci nie boję.
— Mnie? — zdziwił się.
— Tak. Pamięta pan naszą rozmowę w tym gaju przed kilku laty. Dusza moja spokojna i zdrowa i panu to zawdzięczam. Czem się panu za to szczęście odpłacę?
Dyzma zapatrzył się w nią, jak w tęczę. Bez dźwięku poruszał ustami.
— Co pan mówi? — spytała.
— Bogu dziękuję! — odparł wzruszony.
— Wiedziałem, że to pana ucieszy. Teraz, gdy odejdę, będzie się pan modlił za mnie.
— Nie. Pani za mnie, żebym prędzej tutejszego bytu dokonał.
Obojgu żal zaćmił oczy i serce. Na chwilę jednocześnie pomyśleli o tym bycie, o latach, które niczem są dla wieczności, a tak długie w rozstaniu, w czekaniu, i stali się ludźmi młodymi, pełnymi marzeń i pragnień doczesnych.
Schylili nisko głowy, i nie powiedzieli słowa, nie zmącili swego porozumienia żadnym wyrazem i w tem milczeniu czuli swe dusze smutne, jak się skarżyły Bogu. Bez łkania i wybuchu płakali, ostatni bunt przebywając, ona o życie, on o śmierć — nie chcieli się rozstawać.
Służący z kantoru wezwał Dyzmę do Brücka; jednocześnie doktór przyszedł do Herthy.
Spojrzeli na siebie — i odszedł do życia, rozumiejąc, że raz ostatni zrywa mu Bóg ogniwo doczesne i że przy ziemi nic go już nie trzyma.
Potem dni kilka nie widział Herthy. Była słabszą, ojciec u niej przesiadywał, złowroga cisza wisiała nad domem. Wreszcie pewnego ranka Brück wyszedł do kantoru, gdzie Kryszpin go zastępował, i nie widząc nic i nikogo, zbliżył się wprost do niego.
— Prosiła, żebyś jej sprowadził księdza! — rzekł głucho.
Dyzma powstał, oczyma prosił o wieści.
— Źle! — rzekł Brück. — Co chwila słabsza, ale przytomna i pogodna. Śpiesz się!
Ksiądz przybył niebawem. Zamiast zakrystjana towarzyszył mu Dyzma z dzwonkiem. Stary Brück przyklęknął z uszanowaniem. Płakali wszyscy obecni.
Po Komunji chora ucałowała dłoń księdza i ojca, potem skinęła na Dyzmę.
— Dziękuję panu raz jeszcze i żegnam. Nie chcę, byś pan był, gdy będę konała. Proszę mnie zawsze żywą wspominać!
Podała mu obie ręce, zimne, jak marmur.
— Niech pan ojca w smutkach nie odstąpi! Powiedziałam mu wszystko. I jeszcze jedno. Niech mnie pan do grobu zaniesie...
Głos jej się załamał, głowa opadła na poręcz fotelu. Leciuchno uścisnęła jego dłoń.
Doktór zbliżył się do niej z jakąś miksturą i Dyzma jak automat wyszedł z pokoju. Nie pamiętał, co się z nim dzieje. Znalazł się na drodze i szedł nią; niby gwóźdź i miał myśl w głowie, że to droga do śmierci. Szedł coraz prędzej, wreszcie biegł, aż wyczerpany upadł gdzieś w zbożu kwitnącem i leżał, ze wszelkiego czucia wyzuty, długie godziny.
Wieczorem wrócił do domu. Nie miał siły pytać o wieści, ale z twarzy ludzi poznał, że nic nowego nie zaszło. Do żadnej pracy nie czuł się zdolnym, usiadł poza fabryką nad wodą i bezmyślnie w nurt się wpatrywał.
Noc była księżycowa, bardzo ciepła i cicha. Fabryka huczała, jak zwykle; przy magazynach czerniały dwie berlinki Ablowej, jak wielkie, nieruchome żółwie.
Nagle usłyszał Dyzma wołanie, poznał głos Teofili. Szła wybrzeżem, rozglądała się i wołała go. Machinalnie wstał i ruszył ku niej. Spostrzegła go i poczęła biec.
— Panie, nieszczęście! — zawołała zdyszana.
— Dziecko chore? — spytał apatycznie, jak człowiek, który najgorszego oczekuje.
— Nie, ale tam w Holendrach tamę na łąkach burzą nocami.
Oprzytomniał.
— Rzekę od nas zwracają!
— Skąd pan wie?... Tak jest.
Spojrzał na olbrzymie gmachy, na mieszkania fabryczne i zamruczał:
— Tysiąc ludzi jutro będzie bez chleba!
— Olekszyc żeni się z Brückową. Poprzysiągł, że ją do Lipowca napowrót wprowadzi. To on doradził takie gałgaństwo. A nie znajdzie się to u Boga kary na takiego szatana? Co teraz będzie? Co będzie?
— Niech berlinki cofają do miasteczka na wszelki wypadek. Dobro ludzkie zawsze złuda. Biedny, kto tylko to ma. Każ pani cofać berlinki, ja pojadę do tamy.
Ruszył do stajen i po chwili tętent wierzchowca rozległ się na drodze. Pamiętał dobrze to miejsce fatalne. Przedarł się przez las i stanął nad rzeka.
Księżyc był w pełni, dostrzegł więc wyraźnie kilku ludzi na przeciwnym brzegu, rujnujących w milczeniu pale i faszynę.
— He, wy tam! Co robicie? — krzyknął.
Ludzie, jak widma, poginęli w łozach. Ale już Dyzma poznał wśród nich Olekszyca i wołał dalej:
— Zaprzestańcie roboty, bo jeśli sumienia nie macie, przed sąd ludzki was pozwę. Widziałem was i znam!
Jeszcze mówił, gdy za rzeką strzał padł. Koń jego rzucił się w bok; cały nabój grubego śrutu wpadł w gąszcz, kilka ziarn uwięzło mu w twarzy.
— Bogu dziękuj, żeś chybił, ale ci teraz nie daruję!
Zawrócił i cwałem pobiegł do miasteczka. Rozbudził urzędnika policyjnego i opowiedział, co go sprowadza. Twarz miał zakrwawioną, ale odmówił opatrunku; prosił o rychły zjazd nad rzekę.
Ruszyli wreszcie, ale upłynęło już godzin kilka. Różowy świt barwił niebo; pędzili, co koń wyskoczy. Zdaleka huk i wrzenie słychać było. Dopadli brzegu.
Było już zapóźno. Ludzi żadnych nie ujrzeli, ale cała rzeka z szaloną gwałtownością waliła między pale tamy, rwała je, niosła, parła się, wyjąc z triumfem, w tę bramę, w którą tyle lat daremnie szturmowała.
— Przepadło! — stęknął Dyzma.
— Stamtąd strzelano do pana? — spytał urzędnik.
— Tak. Około tego krzaku nabój się rozsypał.
Schylił się i podniósł z ziemi osmalony papier.
— Daj-no pan, to przybitka naboju! — zawołał policjant, rozwijając ostrożnie. — Aha, toć i swój adres sprawca panu przysłał.
Była to oczywiście koperta, raczej strzępek, na którym stało: „Wielmożny St. Olekszyc“
— No, ruszajmy do Holendrów!
Pojechali wprost do domu dyrektora. Służący zatrzymał ich w progu, oznajmiając, że pan śpi.
— Czemuż to? — spytał urzędnik.
— Bo późno wrócił z polowania na kaczki.
— A przyniósł co?
— Ani jednej.
— Zbudź-że go, bo mi się śpieszy!
Dość długo czekali w korytarzu, wreszcie Olekszyc się ukazał.
— Co ci jest? — krzyknął, spojrzawszy na Dyzmę.
— Ty wiesz co? — mruknął tamten.
— Pozwoli pan na chwilę rozmowy!... — przerwał urzędnik. — Dzisiejszej nocy zerwano tamę na rzece i postrzelono pana Kryszpina, który temu chciał przeszkodzić. Jesteś pan podejrzany o jedno i drugie. Pan Kryszpin poznał pana.
— Gdzie? Kiedy? Jaka tama? Ja spałem, jak zabity, od wieczora dotychczas!
— Służący nam mówił przed chwilą, że pan późno wrócił z polowania na kaczki.
— Ja? To było wczoraj? Prawda, chodziłem nad rzekę ze strzelbą, alem nie strzelał nawet.
— Proszę mi swą broń pokazać!
Służący na skinienie Olekszyca przyniósł dubeltówkę nabitą.
Urzędnik naboje wykręcił, obejrzał przybitki. Wszystkie były z papieru, na widok ostatniej złośliwie się uśmiechnął, rozłożył ją, wygładził, i wyjąwszy z kieszeni tę, którą znalazł w lesie, złożył razem. Teraz koperta i napis były w całości.
Olekszyc trochę pobladł, obejrzał się w prawo i lewo.
— Aresztuję pana. Proszę iść za mną! — rzekł urzędnik.
— Zaraz, wezmę kapelusz! — mruknął pan dyrektor, cofając się do swego mieszkania.
W tej chwili we drzwiach kurytarza ukazał się Rudolf, zwabiony zbiegowiskiem, które się już uformowało przed domem.
— Co się tu dzieje? Do roboty gapie! — wołał.
Ujrzał zakrwawionego Dyzmę, urzędnika i zdumiał.
— Co to? — zagadnął.
— Zabieram panu dyrektora i myślę, że bezpowrotnie.
— Zaco?
— Będzie to dla pana szczęściem, jeśli naprawdę pan nic nie wie.
— Postrzelali się? — badał dalej Rudolf, wskazując Dyzmę.
— Nie, tylko pan Olekszyc strzelał. Ale, gdzież on? Był już czas wziąć kapelusz!
Zajrzał do mieszkania, a nie słysząc żadnego ruchu, poszedł dalej. Ale Olekszyca nigdzie nie było. Okno tylko było otwarte i szuflady biura pootwierane. Ptaszek uleciał.
Urzędnik wyskoczył na kurytarz, potem wsiadł na bryczkę.
— Do gminy! — krzyknął woźnicy.
— Uciekł! — mruknął Rudolf. — Ano, to snać nie miał już wykrętów.
Za urzędnikiem wyszedł Dyzma. Ludzie mu opowiedzieli, że Olekszyc pobiegł do stajni, konia porwał i popędził w stronę stacji kolejowej. Nie było co robić. Fakt ten sam przez się zelektryzuje policję.
Wsiadł więc i on też na koń i ruszył z powrotem. Złemu nie przeszkodził, ale obowiązek wypełnił. Co się tam teraz dzieje?
Zdaleka już uderzyło go milczenie machin. Zamarły tedy. Wokoło fabryk tylko ludzie się roili, snując się jak mrówki bezradne, i wszyscy szli ku rzece.
Dopadł zabudowań, powitano go krzykiem:
— Rzeki niema! Stoją motory!
— Mogą sobie nawet usiąść! — roześmiał się Miciński młody, którego każda klęska zwierzchników wprawiała w dobry humor.
— Gdzie dyrektor?
— Pojechał w górę rzeki.
— Pan Brück uwiadomiony?
— Chodzili tam, ale się nie pokazał. Panna wtedy konała.
— Umarła?
— Dotychczas pewnie już. Idźcie wy tam i pytajcie, co robić!
Zsiadł z konia i poszedł, ale mu czarno było w oczach, cała energja opadła.
— Poco? — mruknął, wracając. — Niech idzie ktoś trzeźwy. Ja mu nie potrafię mówić o finansowej klęsce.
Skierował się ku swemu mieszkaniu, ale po drodze zatoczył się i upadł omdlały. Teraz dopiero poczuł, że jest ranny i wyczerpany ostatecznie.
A Hertha już nie żyła. Zasnęła z uśmiechem i położono ją wśród kwiatów — do kwiatu zerwanego podobną.
Brück siedział nad nią, bez żadnych gwałtownych bólu objawów. Wpatrywał się w twarz pogodną i był jak człowiek, pozostały na zgliszczach.
Dopiero wieczorem uderzyła go niezwykła, wielka cisza. Obejrzał się. było pełno łudzi modlących się, robotników odświętnie odzianych. Ujrzał tuż za sobą dyrektora.
— Zatrzymaliście fabrykę? — spytał, rad, że jega ból uszanowano.
— Musieliśmy, bo wody niema.
— Jakto?
— Rzekę nam zwrócono w bok. Runęła cała łąkami, o pół wiorsty za fabryką. Pozostało tylko nieco mułu na dnie.
— Gdzie Kryszpin?
— Ranny leży. W nocy, gdy im w robocie przeszkadzał, postrzelili go. Podobno Olekszyc...
— Ciężko ranny?
— Nie. W twarz śrutem dostał, ale gorączkę ma.
Brück wstał i wyszedł, nie okazując żadnego wrażenia. Poszedł nad rzekę, popatrzał apatycznie na koła wiszące nad wodą, na nieruchome transmisje, na mury głuche i odszedł. Skierował się do mieszkania Dyzmy. Po drodze odzyskał przytomność, wyprostował się. i rzekł zwykłym tonem:
— Ano, zastąpimy wodę parą. Ludzi zajmiesz pan przygotowawczemu robotami, a sam pojedziesz po machiny. Dobrze! Będzie praca!
Wszedł do pokoju Dyzmy.
Teofila z dzieckiem już tam była, doglądając chorego, którego doktór już opatrzył i wydobył śrut z twarzy.
Brück popatrzał na niego i spytał, czy przytomny.
— Nie bardzo — odparła kobieta smutno. — Zrywa się ciągle, żeby panienkę nieść do mogiły. Woła,
że jej to obiecał. Rana głupstwo. Co innego go boli! Teraz trochę zasnął.
Stary pochylił się nad nim.
— Biedaku! — szepnął. — Dwuch nas osierociało dzisiaj. Nie rozstaniemy się nigdy!
W oczach zakręciły mu się łzy, więc się odwrócił i wyszedł prędko.
W Holendrach zniknięcie Olekszyca sprawiło panikę. W kantorze o tem tylko mówiono. Balcer i Miciński odchodzili od zmysłów, gdyż niedawno wyłudził u nich pożyczkę kapitalików, zdobytych długą pracą.
Skin dowodził, że rachunki zakupów, które załatwiał, były fałszywe, majstrowie się przyznali, że opłacali mu się, ponieważ wciąż groził wydaleniem. Posypały się zeznania, skargi, reklamację — oburzenie wrzało także przeciw Rudolfowi.
— W Lipowcu tego Kryszpin pewnie nie zrobił! — zauważył ktoś w tłumie.
— Oho, Kryszpin! — podniosło się zaraz dziesięć głosów tonem dumy. — Kryszpin dałby duszę za ostatniego palacza.
— Może wróci do nas teraz, gdy Lipowiec caput!
— Dałby Bóg!
— Oj, ludzie! — ozwał się stary Skin. — A dawneż to czasy, gdyście plwali na niego?
— Kto plwał? Ja nie!... Ja nie!... Ja nie!...
Winny, jak zwykle, był nieobecny.
— Plwał ten, kto mu nie wierzył w zarządzie oberżą i sklepem. Olekszyc był zaufańszy, aha, prawda!
— Tyś sam nie wierzył — burknął Balcer zawstydzony.
Od słowa do słowa, sprzeczka się skończyła obelgami i zerwaniem przyjaznych stosunków.
Rudolf, wracając na obiad, uśmiechał się złośliwie na myśl, jak tą wiadomością siostrze dokuczy, ale z twarzy poznał, że już wie o wszystkiem.
— Twój Olekszyc tęgo gdzieś zmyka. Trudno go będzie napędzić! — rzekł ironicznie.
— Byle ciebie to drogo nie kosztowało! — mruknęła.
— Mnie?
— Ano, bardzo podejrzane, żeś był w zmowie co do rzeki.
— Ja wcale nie chciałem nabyć Lipowca. Niech ten się lęka, kto był z nim w kompanji.
— Cóż to? O mnie myślisz, jak widzę!
— To jasne. Ty byłaś głową, on narzędziem. Masz pech do zamążpójścia, moja droga!
— Nie mamy sobie pod tym względem nic do zazdrości! — odcięła się natychmiast.
Rudolf nic na to nie odparł, ale spojrzał na nią z bezmierną nienawiścią.
— W każdym razie urządził ci przysługę — mówiła dalej. — Lipowiec już martwy i Hertha umarła. Możesz teraz za bezcen dostać las, jeśli nie chcesz całości. Brück go pewnie trzymać nie będzie.
— Gdybym ja znał testament Fusta. Za trzy lata może się wszystko zmienić.
— Olekszyc przysięgał, że Fust legował Elżuni, a on mógł się dowiedzieć. Dlatego puścił w świat młodszego jej brata, bo go już nie cenił.
Rudolf się zamyślił i pożałował Olekszyca. Jednakże strata takiego człoweka znaczyła wiele, a za ruinę Lipowca należała mu się wdzięczność. Kwestja opału była rozwiązana.
— Ciekawym, czy zdoła umknąć? — rzekł.
— Olekszyc! Niezawodnie! — potwierdziła Tony. — Zresztą, nie namyślił się. Że postrzelił Kryszpina, to nic strasznego. Czy mało się trafia nieszczęśliwych wypadków? Poco zmykał? Sprawaby się zatarła. Kryszpin samby go obronił z wielkiej religijności. Źle się stało.
— Tak! — rzekł Rudolf, zupełnie przekonany.
Pomimo antypatji, jaką czuł do siostry, wierzył w jej rozum i trafny sąd. Powoli zagarniała go pod swoją władzę i wpływ. Nim skończył jeść obiad, był już po stronie Olekszyca i rozmyślał, aby go odzyskać. Co prawda, szkoda, że się nie ożenił z Tony... Rudolf pozbyłby się z domu siostry, a miałby w Lipowcu doradcę w krzywych sprawach, a narzędzie zawsze do kupienia w interesach, gdzie sam nie miał ochoty ryzykować opinji firmy. Szkoda Olekszyca! Nie było mu zastępcy!
Potem poczuł myśleć nad nabyciem lasów lipowieckich. Interes naglił, a zarazem nie czas było traktować go przy zwłokach Herthy. Należało jednak złożyć wizytę Brückowi i być na pogrzebie.
Na trzeci dzień zatem Rudolf pojechał tam. Zastał podwórze natłoczone ludźmi, pełno świec, wieńców, kwiatów. Rozstąpili się przed nim fabrykanci, wszedł do domu. Zdumiał na widok księdza i zatrzymał się u proga. Ponuro śpiew żałobny się rozlegał. Trumienka, atłasem wysłana, stała obok katafalku; przy zwłokach klęczeli Brück i Kryszpin.
Ksiądz trumnę poświęcił, wtedy Brück wstał i skinął na Dyzmę.
Unieśli Herthę w ramionach i ułożyli na tej ostatniej pościeli. Przykryto wieko.
Kryszpin, na znak księdza, skinął na trzech najbliższych fabrykantów. Dźwignęli trumnę na barki i ruszyli za księdzem i krzyżem. Za nimi tłum ruszył, wyciągnął się na drodze w długi sznur, ponad którym trumna, zda się, płynęła. Płomienie świec ledwie były widoczne w słonecznem popołudniu i tak ciągnęli zwolna do miasteczka, a śpiew żałobny ich prowadził.
Rudolf machinalnie zbliżył się do Brücka, powitał go w milczeniu i szedł tuż za trumną. Ludzie niosący zmieniali się co czas jakiś, tylko Dyzma szedł wytrwale, i złota jego głowa przytulała się do trumny, którą obejmował ramieniem.
Tak samo przed półrokicm odniósł Elżunię do grobu. Ramiona jego i barki znały ten ciężar, a skroń zbolałą chłodził metal. Nie czuł zmęczenia; szedłby tak i szedł na skraj ziemi, aż do śmierci, i zdziwił się, gdy ludzie stanęli.
Grób czekał na Herthę; jeszcze chwila, a trumna w nim znikła i zadudniły grudki ziemi. Ostatni „Anioł Pański“ ksiądz zaintonował.
Murarze poczęli kryptę zasklepiać. Pod masą wieńców nie było widać już trumny, potem i te kwiaty znikły pod cegłami, a gdy Dyzma się obejrzał, byli tylko z Brückiem nad mogiłą. Stary wyciągnął do niego obie ręce, objął za szyję i do piersi przygarnął.
— Nie spocznę przy niej! — rzekł głucho. — Mówiła mi, żeś ty ją tu doproAwadził i że szczęśliwa, więc dziękuję ci. Chodźmy, ona już nie nasza!
— Wszystko dopiero tu się zaczyna! — rzekł Dyzma. spoglądając ku mogile babki i Elżuni.
— Ulm był na pogrzebie! — ozwał się Brück, gdy już jechali do Lipowca. — Zapewne chciał zobaczyć moją ruinę. Jest przekonany, żem zginął, a my za miesiąc puścimy fabrykę.
— Będzie pan dalej trzymał Lipowiec?
— Naturalnie. Chociażby dlatego, żeby im pokazać, że mi ich koncept z rzeką niestraszny. A zresztą jam nigdy w kryzysie interesu nie odstąpił. To mój honor, i jak widzisz, źle na tem nie wychodzę. Nie mam już obowiązków, a że moi spadkobiercy po bracie wezmą o kilkakroć mniej, mimo to wezmą więcej, niż się spodziewali. Holendry nie wskórają nic ze mną. Zostanie wszystko, jak przedtem, tylko papiernię musimy przenieść nad rzekę. No, ale teraz niech kupują węgiel kamienny, bo ja sam spalę las, jak Olekszyc ci prorokował, tylko on tem cieszyć się nie będzie. A żebyś wiedział, jak ta awantura w porę przyszła!... Gdyby spokój, możebym zmysły stracił. Teraz będę w pracy szalonej i ciebie do zajęcia zmuszę.
I dotrzymał obietnicy. Spędzali dni i pół nocy w ciągłej, gorączkowej czynności. Robota pod tysiącem rąk szła prędko. Gdy Rudolf, przeczekawszy tydzień od pogrzebu, przyjechał traktować o nabycie Lipowca lub chociażby lasów, ujrzał opał już zwieziony dla kotłów i zrozumiał, że wspominać nawet o interesie nie wypada. Powrócił do domu wściekły, zwymyślał o byle co swych oficjalistów w kantorze, a całą złość wyrzucił przed siostrą.
— Udało się wam, istotnie! Brück, jakby nic, stawia kotły i opału teraz pewnie nie ustąpi. Wymyśliliście mądrze. Kryszpina traktuje jak wspólnika, a mnie tymczasem wręczono dzisiaj wezwanie do sądu w sprawie tego gałgana. Utrapione życie! Węgiel pożre cały dochód. To zawsze tak, gdy się baby wdaję, w nieswoje rzeczy.
Tony bardzo sposępniała. Tym razem nic nie znalazła na pociechę i swoją obronę; zlękła się też sądu i śledztwa.
— Przeklęty Kryszpin! — zamruczała. — To on tej całej biedy narobił! A ludzie, co byli z Olekszycem? Którzy to?
— Skąd ja wiedzieć mogę? Projekt był wasz. Pilnujcie, żeby milczeli! Ja tylem wygrał, że mi rzeka popsuła łąki na kilkaset rubli rocznie! A żebyż tego gałgana złowili!
Nie złowili go jednak. Nie pomogły listy gończe i pościg policji. Olekszyc przepadł bez wieści, nie odkryto jego wspólników.
Sprawa upadła i powoli coraz mniej o niej gadali ludzie. Gadano za to wiele o Lipowcu, gdzie Kryszpin stale administrował, mówili z pochwałą jedni, z drwinami drudzy, a wszyscy z zawiścią.
Marzenia swoje Dyzma mógł teraz w czyn wprowadzić; Briück mu na wszystko pozwalał. Mieli fabrykanci lipowieccy kaplice wszystkich wyznań, szkołę niedzielną, kasę oszczędności, tani kredyt w kasie. Mieli czytelnię, własny sklep i salę do zabaw. Mieli kalecy i niedołężni przytułek przy szpitalu; była ochrona dla drobnej dziatwy na czas, gdy rodzice pracowali w warsztatach.
Gdy Brück przyjeżdżał z za granicy, Dyzma przedewszystkiem zdawał mu sprawę z interesów fabrycznych, oprowadzał po warsztatach, a potem z radosnym uśmiechem zapraszał „do siebie“, wiódł go wszędzie tam i rozpromieniony opowiadał, jak idzie to dzieło, a wreszcie do rąk mu się chylił, dziękując, jak za własne szczęście.
— Nie dziękuj! Gdybym ci nie pozwolił tych wszystkich mrzonek spełniać, uciekłbyś do klasztoru lub na pustynię. Dogadzam ci, by ciebie nie stracić. Uważasz jednak: w Holendrach nie wierzyli ci i usunęli, boś był im równym; tutejsi muszą spełniać twą wolę i dlatego się nie buntują. Służyć skutecznie ludziom możesz, tylko nad nimi panując. Cóż, jakże ci na duchu?
— Dobrze? — Dobrze, dzięki panu. Na żadne myślenie czasu niema, na żadne bunty. Cicho we mnie bywa wieczorem po pracy i lekko. Roboty bardzo wiele, dzięki Bogu, a w niedzielę idę w gościnę na cmentarz.
I uśmiechał się, to mówiąc, a wewnętrzna pogoda duszy biła mu z oczu, promieniała na czole. Czasami jednakże chodził on i gdzieindziej w gościnę. Jechał do Kolendrów, gdzie za pośrednictwem Skinowej miał znajomości w garderobie pałacowej. Znał godziny, gdy Ulma i Brückowej nie było w domu i wtedy się tam wkradał, by dziecko zobaczyć i uścisnąć.
Czasami parę godzin tam spędził, bo chłopak się chował na łasce służby, nie znając prawie ojca i ciotki. Zapoznał się prędko z wujem, który go całował i pieścił, bawił się, nosił na ręku, uczył mówić i stąpać. Była to dla dziecka uciecha nielada, potem potrzeba duszyczki i serca, te odwiedziny kogoś, co go kochał.
Gdy Dyzma odchodził, malec łzami się zalewał; gdy kaprysił, straszono go, że wuj nie przyjdzie, gdy się potłukł łub oparzył, pocieszano, że po wuja poślą, i wnet się uspokajał.
Wuj ten zajął pierwsze miejsce w jego pamięci, stał się bóstwem. Odwiedziny stawały się częstsze, bo i Dyzmę dziecko pociągało coraz bardziej, wkradało mu się w serce.
Raz piastunka, trzymając go na ręku, rzekła:
— Rudek, gdzie mama?
— O! — wskazał paluszkiem Dyzmę.
— A tato?
— O! — i zawsze ten ruch.
— A wuj?
— O! — i rączkami za szyję go uchwycił, tuląc się, jak małe kocię.
Dyzmie łzami zaszły oczy i zabiło serce. Uścisk tych małych łapek sprawiał mu taką wielką radość, jakby rzeczywiście był ojcem tego dziecka, o które nikt zresztą nie dbał.
Potem coraz częściej tęsknił do niego. Zimą nie można było narażać maleństwa, ale gdy wiosna wróciła, piastunka je wynosiła na spacer, niosła aż do Skinów, gdzie prawie codzień Dyzma w południe przyjeżdżał.
Rudolf już zupełnie o Elżuni i o dziecku zapomniał, gdy Dyzma chłopakowi opowiadał o matce, o Bogu, gdy go zaczynał uczyć myśleć i pojmować. Trwało to całe lato. Dzieciak miał już około trzech lat, chował się zdrowo, szczebiotał roztropnie.
Skinowa przysięgała, że był „jak dwie krople“ do Dyzmy podobny i był nadzwyczaj mądry na siedm lat. Nagle pewnego dnia i ta ostatnia pociecha skończyła się dla Kryszpina.
W stancji u Skinów bawili się we czworo: Skinowa, piastunka i wuj z siostrzeńcem.
Dyzma dziecko na kolanach huśtał i odpowiadał cierpliwie na wszystkie jego „dlaczego“, gdy we drzwiach stanął Rudolf.
Zdziwił się na widok Dyzmy i zrazu dziecka nie poznał, ale zobaczył piastunkę i zrozumiał.
— Co ty tu robisz? — krzyknął na wylękłą dziewczynę.
— Nic! — odparła.
— Kto ci pozwolił po fabryce dziecko obnosić? Marsz do domu i ani nogą poza garderobę!
Ale dzieciak nie chciał odejść od wuja i podniósł hałaśliwy protest.
Rudolf kiwnął głową Dyzmie i zwrócił się do Skinowej, pytając, jakich reparacyj chciała w mieszkaniu, ale krzyk malca głuszył słowa.
— Wynoś go? — fuknął na piastunkę, a potem gniew go ogarnął, więc chwycił dziecko za ramię i szarpnął.
Chłopak zawrzeszczał tem gorzej i nerwowo do piersi Dyzmy się przytulił. Ten go ramieniem ogarnął, i nie mówiąc słowa, wyszedł z pokoju.
Wieczorem piastunka przybiegła do Lipowca. Wydalono ją ze służby, a zarazem matkę starą i dwoje sierot po starszej siostrze.
Brückowa umieściła dziecko obok swej sypialni; zagrożono nowej służbie karą, jeśli się ośmielą coś podobnego dalej robić. Rudek za kaprysy dostał rózgą od ciotki, jako wstęp do poważnego wychowania.
Dyzma dziewczynie dał zaraz służbę w ochronie, zabrał matkę i dzieci, i wtedy sobie zaprzysiągł, że jednakże dziecka nie opuści.
Przerwały się odwiedziny na czas jakiś, ale on co tydzień bywał n Skinów, czatował tylko na sposobność, by zobaczyć Rudka.
Przynoszono mu wieści z pałacu. Brückowa zajęła się po swojemu wychowaniem. Rózga i kary były w częstem użyciu. Rozmawiała z dzieckiem po niemiecku, nakazywała spokój i milczenie. Ta rola jednak prędko ją znużyła. Pilność zabierała czas, który był poświęcony rządom i rachunkom, krzyk dziecka ją drażnił. Sprowadzono bonę Niemkę, starą, zgryźliwą niewiastę. Przy jej bezustannem gderaniu Rudek osowiał zupełnie.
Każdej niedzieli Dyzma tracił nadzieję i wracał smutniejszy. Wiedział, że nikt za nim się nie ujmie, nikt mu prawa nie przyzna w tej walce o duszę dziecka, że musi znowu ustąpić i pozostać samotnym.
Teofila, której się zwykle zwierzał, pewnego dnia poradziła mu zupełnie serjo, aby dziecko zamienić.
— Słowo daję, oni się nie obejrzą! Albo to te handlarze popatrzą kiedy na nie? Trzymają to, jak pies siano. Możnaby sierotę z ochrony wziąć i podsunąć!
Dyzma pomimo smutku musiał się roześmiać, ale wnet pomyślał, że to przypuszczenie Teofili było prawie prawdą. Nie znali dziecka, nie starali się go poznać, skrzywią naturę, spaczą pojęcia i zmarnują duszyczkę. Westchnął z głębi serca.
— On mnie już pewnie zapomniał! — rzekł.
— Poczekaj pan trochę! — pocieszała Ablowa. — Jeszcze lat parę, a chłopaka w domu nikt nie utrzyma. Zacznie to hasać i swawolić, wtedy pan go znowu do Skinów przyhołubi.
— Może już wtedy mnie nie zechce poznać!
— Niech się pan nie martwi! On do nich nie przystanie.
— A bo mi się tak wszystko łamie w życiu! — szepnął. — Co Bóg zabrał, na to milczę, bo co On robi, to słuszne, ale gdy mi ludzie krzywdzą duszę, którą mi siostra podarowała, zgodzić się nie mogę. Co za sumienie ma Rudolf, że wolę zmarłej gwałci!
— Naco mu sumienie? Coby z niem robił? Taki pan obejdzie się bez tego zbytku. Albo to potrzebne do rachunków, albo zarządu fabryką?
— Ja myślę jeszcze raz z prośbą do niego pójść. Niech mi pozwoli chociaż raz na tydzień dzieciakiem się nacieszyć.
— Wydrwi pana i z niczem odprawi.
— Ale powinienem spróbować — dla Elżuni.
Myśl ta nie odstąpiła go i zaraz nazajutrz zameldował się u Rudolfa. Ułożył sobie w myśli całą mowę, ale gdy próg przestąpił, zapomniał.
— Czem panu mogę służyć? — spytał go Rudolf.
Tony utkwiła w nim swe świdrujące oczy i odbierała resztę śmiałości.
— Chciałbym dziecko zobaczyć! — rzekł prosząco.
— Śpi już! — odpowiedziała Brückowa krótko.
— To może jutro, czasami, choćby chwilowo!
— Nie, muszę odmówić! — odparł Rudolf. — Niedobrze dla dziecka, gdy jest pod różnemi wpływami. To bałamuci i utrudnia kierunek.
— Ależ ja go niczego złego uczyć nie będę!
— Pojęcia o złem i dobrem bywają bardzo różne. Chcę wychować syna wedle swych poglądów i zasad. Pokątne odwiedziny pana zrobiły już dość złego.
Dyzma nie zdołał, więcej prosić. Zmrożony, boleśnie dotknięty, wstał, by odejść, gdy Rudolf się znowu ozwał:
— Więc stanowczo Lipowiec nie da mi opału?
— Musimy szczędzić lasy na swoje potrzeby.
— To jest frazes. W istocie, umyślnie mi dokuczacie. Kto żąda przysługi, powinien na nią zarobić. Gdybyś pan zechciał, miałbym drwa.
— Gdybym zechciał, mógłbym oddać wszystko swoje. Ale drew, mnie przeznaczonych, za małoby było na ogrzanie jednego kotła.
Rudolf poczerwieniał.
— Nie proponuję też panu ustąpienia swych drew, ani m alwersacji z cudzem dobrem. Mówię, że interes przyszedłby do skutku, gdyby go pan dobrze Brückowi przedstawił.
— Nie mogę tego uczynić, bo mam wbrew przeciwne pojęcie.
— Oto właśnie. Nie mamy z sobą nic wspólnego i nie życzę, by dziecko było do pana podobne.
— Da Bóg, dopilnuje go Anioł Stróż i matka z tamtego świata. Zegnam pana!
Ukłonił się i wyszedł. Był oburzony nie tem, że mu proponowano oszustwo, ale tem, że Rudolf nauczy dziecko, że czyn podobny jest dozwolony.
I od tego dnia utracił ostatnią nadzieję odzyskania duszyczki Rudka.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.