Nabob/XXV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Nabob |
Wydawca | Księgarnia K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Drukarnia „Gazety Narodowej” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Nabab |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Pierwszy akt się zaczyna! proszę iść na scenę!
Ten krzyk reżysera rozległ się po korytarzach, gdzie były drzwi prowadzące do pokoików służących za garderoby dla aktorów i dla aktorek. Na głos tak znany reżysera rozpoczyna się ruch gwałtowny — wszyscy chodzą, biegają — i wkrótce na zakręcie schodów zaczynają się gromadzić już poubierani aktorowie, występujący w pierwszym akcie. Aktorki trzymają głowy sztywnie, żeby nie popsuć fryzury. Toalety balowe tegoczesne najwytworniejsze — suknie jedwabne powłóczyste, rękawiczki długie przytrzymane drogiemi branzoletami.
Cały ten komplet aktorski, nerwowo usposobiony odgaduje się blade lica pod powłoką różu — i ramiona drżą w chwili stanowczej, gdy trzeba iść na scenę. Nie mówią nic do siebie — usta wyschnięte — oczy błyszczą — najodważniejsze uśmiechają się — usposobienie podobne temu, gdy zatrąbią przed bitwą, do ataku a tak pełne powabu, że aktorzy nim się upajają — i zawsze on jest dla nich nowością emocyjną.
Na scenie jeszcze maszyniści kończą swoje zadanie — chłopaki ustawiają meble — wszystko się przysposabia na tę chwilę, gdy kortyna się podniesie i blask światła ogarnie te dotąd ciemne deski teatralne. Cardeilhac we fraku, białej krawacie, robi ostateczny przegląd — poprawia dekoracye, gdzie źle stoją przyspiesza ukończenia przygotowań. Wygląda świetnie dla zamaskowania wewnętrznego usposobienia, nuci pod nosem jakąś aryę.
Bankructwo Naboba i jego wciągnęło w tę otchłań — ostatnia jego nadzieja, to ta sztuka nowa, dziś po raz pierwszy przedstawiona — jeśli będzie mieć powodzenie — wyratuje go choć cokolwiek z zaklętego koła. Jeśli zaś sztuka upadnie — to już będzie czwarta strata z rzędu, która go dobije.
Ale bah! nasz dyrektor nie traci nadziei! — Powodzenie, to jak smok pochłaniający ludzi — woli młodych — a na afiszu ogromnemi literami wydrukowany młody autor.
Andrzej Maranne, całkiem też nie pewny swego. Im bliżej przedstawienia, tem on więcej traci wiarę w swoje dzieło. Patrzy z trwogą na tę publiczność przez dziurkę w kurtynie — jak kiedy patrzy się przez stereoskop, na obrazek założony.
Sala przepełniona, mimo wiosennej pory. Cardailhak umiał ją tak urządzić na złość tej naturze, którą nienawidził — i umiał tak przynęcić Paryżanów, by jak najpóźniej wyjeżdżali z miasta — na lato.
Tysiące głów roi się pod światłem z góry spływającem — rozmawiają — śmieją się ~ odwiedzają się w lożach. Przed orkiestrą kamizelki wycięte — białe gorsy od kobiet aż lśnią, jak łysiny siedzących w pierwszych rzędach krzeseł. — Na galeriach pstrokacizna ubiorów i mieszane towarzystwo — uśmiechy uczciwych kobiet mieszają się z pospolitemi oznakami wesołości. Kapelusze białe, różowe fałszywe klejnoty.
Pod tem znowu — loże drugiego piętra przedstawiają też samą różnorodność: aktorki — szwaczki, ministrowie, ambasadorowie, sławni pisarze, krytycy z poważnemi twarzami — brwiami ściągniętemi, siedzą bokiem na krzesłach — z pewnością siebie i wiarą, że nic nie jest w stanie na ich sąd wpłynąć.
Loże najbliższe sceny zajęte przez świat wysokiej giełdy — dostarczają kobiet olśniewających — cały ich zastęp tam się rozsiadł — ręce i szyje obnażone, na których prawdziwa wystawa drogich kamieni. — Tak musiała wyglądać królowa Saba, robiąc wizytę potentatowi żydowskiemu.
Na lewo odznacza się wielka loża pustkami — nie ma w niej nikogo — w głębi tylko świeci się latarnia maurytańska.
Nad tem całem zgromadzeniem unosi się jakby pył złotawy, spowodowany migotliwem światłem gazowem — z tym światłem, z którym łączą się nierozerwalnie wszystkie wieczorne rozrywki Paryża.
A nad tem panuje nuda! śmiertelna nuda! — wiecznie i zawsze te same twarze, w tem samem miejscu — z ich jednostajnością w wyrazie — lub nieregularnością w rysach. I tą samą niezmienną formą w przyjęciach światowych — tak uprzykszonych i spowszedniałych.
Meranne zauważył ten nastrój publiczności — i myślał, jakby życie jego poszło na inne tory — na świetniejsze o wiele, niż by sądzić można — gdyby sztuka jego miała powodzenie — jakby tu wpłynąć na te tysiące ludzi, by ich cokolwiek ożywić — wyprowadzić z tej apatyi — porwać ich ku wyższym prądom z mierności, w jakiej żyją.
Lecz właśnie to mu się zdawało niemożliwem. Instynktowo szukał przyjaznej twarzy w tym tłumie i spostrzegł na wprost sceny lożę przepełnioną liczną rodzinę pana Juyense: Eliza i starsze panienki siedziały na samym przodzie — Alina i pan Joyense w głębi — zachwycające to kółeczko rodzinne wyglądało jak bukiet świeżych kwiatów pomiędzy całą wystawą fałszywych. I podczas gdy cały Paryż zapytywał z pogardą: Kto to są ci ludzie? Poeta oddawał los swój w ręce tego uroczego dziewczęcia — które gotowe było bić brawo nim jaszcze się sztuka zaczęła.
Na scenę!... Maranne zaledwie miał czas schronić się za kulisy — i ztamtąd słyszy pierwsze słowa swej sztuki. Straszna chwila — gdzie tu uciec? co z sobą począć? Stać tu — opartym o kulisę — z uchem wytężonem i sercem ściśniętem; zachętą być dla aktorów, kiedy on sam nie miał odwagi i sam potrzebował czyjego poparcia — już wolałby schronić się przed niebezpieczeństwem w jaki oddalony kącik — i ztamtąd słuchać. Prześliznął się przez korytarzyk koło lóż i kazał sobie otworzyć łazienkę — ciemno — lecz słyszy głos: „cicho! to ja...“ Jakaś kobieta siedzi w cieniu — kobieta, którą zna cały Paryż — a która ukrywa się — Andrzej siada obok niej bliziutko — i oboje przed okiem ludzkiem ukryci — matka i syn są obecni na pierwszem przedstawieniu.
Pierwsze wrażenie na widzach, to było zadziwienie. — Ten teatr Nowości zbudowany na bulwarze z frontem w rzędzie najgłównieszych restauracyi; teart najszykowniejszy w mieście — gdzie po wytwornych obiadach jeszcze wytworniejsze towarzystwo, szło na jeden akt dla zwyczaju — a teraz pod zarządem nowego dyrektora można było wysłuchać parę aktów. Cardeilhac najwięcej się tego trzymał, by usprawiedliwić nazwę teatru Nowość — i odkąd miliony Naboba podtrzymywały interes, co raz to wymyślał coś nowego dla przyciągania publiczności — lecz coś tak olśniewającego jak dzisiejsze przedstawienie nie wydarzyło się często, nawet Jemu — bo sztuka była wierszem i uczciwa.
Uczciwa sztuka! czy to kto słyszał?
Stary lis przeczuł, że chwila była potemu stosowną, by tę nowość wprowadzić.
Po pierwszych wykrzyknikach „to wierszem“ niezbyt uradowanych — publiczność zaczęła się żywo interesować pięknością i gładkością wyrazów — na reszcie treścią, sztuki. Coś nowego! zrobiło wrażenie, zaczęło jakby napawać się zapachem tymianku na wiecistej łące.
Inne wykrzykniki dawały się słyszeć!
Jest to prawdziwy wypoczynek dla ucha ta piękna poezya.
Ogólne zadowolenie zawrzało w sali.
Wypoczywał tem pięknem dziełem gruby Heraerling w swej parterowej loży — wybitej wiśniowym aksamitem — i sapiąc potakiwał głową.
Wypoczywała pod urokiem sztuki Zuzanna Bloch, w swym złotym djademie nad fryzowanemi włosami; a obok niej Amy Férat, cała w bieli jak panna młoda, wypoczywała również. Zapomnieliśmy dodać, że miała pomarańczowy kwiat nad czołem.
Było tam mnóstwo tej publiki mieszanej. — Kobiety otyłe z trzema podbródkami i głupim wyrazem w twarzy; inne pozieleniałe mimo pomalowania płci, jakby ją kto wyciągnął z arszenikowej kąpieli — zieloność tę nazywają kupcy „paryzką“. Było tam facetów bez miary łysych bezzębnych,
z obwisłemi wargami, którzy też utrzymywali że „wypoczywają“.
Piękny Moesard pod swoim błąd wąsikiem uśmiechał się z zadowolenia, również jak królowa jego serca, wprost niego siedząca w loży — i tłómacząca sobie sztukę na swój ojczysty, wschodni język. Jednomyślność zdań, obiecywała powodzenie niezaprzeczone nowemu utworowi.
Kobiety piękne, i szlachetne jeszcze wydawały się piękniejszemi pod wpływem uniesienia, jakiego doznawały.
Andrzej siedząc obok matki drżał nieznanem mu dotąd przyjemnem uczuciem — tą dumą porywania tłumów jakiej doznają nawet najzwyklejsi śpiewacy, gdy im brzmi w ustach piosnka patryjotyczna.
Nagle szmer zamienił się w frenetyczne oklaski. Raptem wszystko ucichło, jakby pod wpływem jakiegoś wypadku. — Andrzej zaniepokojony spojrzał na salę. — Ogólne zamięszanie. — Wszystkie binokle zwrócone były na lożę parterową pustą do tej pory — oświeconą latarnią maurytańską — a w której ukazała się postać mężczyzny.
Był to Nabob, w dziesięciu dniach zmieniony w starca. Ci ludzie z południa, wybujali pod wpływem wewnętrznego namiętnego usposobienia — prędzej od innych ulegają zewnętrznym wpływom.
Od czasu unieważnienia wyborów, zamknął się w swoim pokoju — kazał pozapuszczać story, i nie pokazywał się nikomu. Był on aż nadto pewnym, że skoro pokaże się na świat, posypią się nań ze wszystkich stron protesta — i asygnaty.
Żona jego, najzupełniej obojętna na te wypadki, pojechała do wód, zabrawszy ze sobą swoje murzynki, dywany i przybory toaletowe.
Stara matka została tylko sama, stawiając czoło temu upadkowi strasznemu — ograniczone jej wiadomości jako wdowy zamieszkałej na wsi — która nie ma pojęcia, jak wygląda ostemplowany papier, lub pismo urzędowe — wie tylko, że uczciwość jest pierwszym warunkiem życia. Mimo to, czynność nie zwykłą rozwinęła — widziano jej żółty czepiec co dnia, na wszystkich piątrach — zbierała rachunki — porządkowała papiery — poodprawiała niepotrzebną służbę — narażała się na wszelkiego rodzaju pociski i upokorzenia. Nie wiedzieć wiele razy na dzień biegła placem Vandôme — mówiąc do siebie: „Idę pogadać z woźnym“. — I nigdy w niczem nie radziła się syna, chyba w razie już koniecznym — i to parę słów mu rzuciła zapytania — nie patrząc nań nigdy.
By wyrwać Naboba z tego stanu apatyi, wystarczał telegram z Marsylii od Pawła de Géry, że przybywa z dziesięcioma milionami.
Dziesięć milionów, to znaczy, że jest uratowanym — to jest możność dalszego życia. I oto widzimy naszego południowca powstałego z upadku — i upojonego szczęściem. Było to rzeczą jednej chwili. — Kazał otworzyć okna — i przynieść dzienniki.
Co za doskonała, niezrównana sposobność ukazania się „ludowi“ na tem pierwszem przedstawieniu sztuki „Revolte“ — gdzie muszą być tłumy. — Jakie będzie zdziwienie tych, którzy sądząc go pogrążonym w rozpaczy, zobaczą go wpadającego w dobrem usposobieniu do swej wspaniałej loży w teatrze „Nowości.“
Matka tylko zachowując swą zwykłą przezorność nie była za tem, by syn szedł — wstrzymywała go nawet — ona się obecnie bała tego Paryża. Gdyby od niej zależało, byłaby porwała swego syna, gdzie daleko na Południe — tam, gdzie jest i starszy — i byłaby ich obu pielęgnowała. — Obydwóch zgubiło to wielkie miasto. — Ale on był panem swej woli. Jak tu narzucać zdanie człowiekowi zepsutemu bogactwem... Milczała więc — pomagała mu nawet do ubrania — z dumą patrzyła za odchodzącym, tak jej się wydał pięknym — odrodzonym po tylu dniach przygnębienia.
Przybywszy do teatru, Jansoulet zauważał zaraz, ten ruch jaki powstał w sali za jego przybyciem. — Lecz oswojony z temi owacyami ciekawości, na które zwykł był i dawniej odpowiadać obojętnem zachowaniem się — i uśmiechem na ustach; lecz tym razem manifestacye były do najwyższego stopnia nieżyczliwe — oburzenie ogarniało co raz większe całą tę publiczność — i zewsząd dochodziły doń słowa:
— Jakto, to on?...
— Śmie się pokazywać?
— Co za bezczelność!
Ze swojej kryjówki, w której żył ostatniemi czasy, nic nie zasłyszał o tem, co o nim mówiono — dzienników uszczypliwych dla siebie nie czytywał. Więc to przyjęcie wrogie więcej go w pierwszej chwili zabolało niż rozgniewało. Mocno wzruszony, zasłaniał twarz binoklami, wpatrując się w scenę — i oglądając każdy szczegół — lecz to go nie chroniło przed złośliwemi uwagami — w uszach mu szumiało — przez szkła zapocone mało też i widział — udawał, że widzi — czuł uderzenie do głowy, nieznośne.
Akt pierwszy się skończył — kurtyna spadła — siedział chwilę pod tysiącem tych oczów śledzących go, prześladujących — ludzie przesadzali się z miejsca na miejsce, by mu się dobrze przypatrzyć — to mu już było za wiele — wyszedł z loży — pędził korytarzami, jak zwierzę dzikie wypuszczone z klatki — lecz i tam nie uniknął ludzi — dziennikarze — recenzenci — kobiety postrojone — wszystko śmiało się szalenie, z lóż pootwieranych dla wpuszczenia chłodniejszego powietrza — jeszcze i tu słyszał jak mówiono.
— Sztuka znakomita — tyle świeżości, tyle w niej szlachetności — ...ależ ten Nabob!...
— Co to za effronterya!...
— Co to za bezczelność!...
— Doprawdy, jak się słyszy coś tak wzniosłego, jak ta sztuka, to człowiek czuje się lepszym...
— Że go też to jeszcze nie zamknęli tego Naboba...
— Mówią, że to młodziutki autor — i że to pierwsza jego sztuka.
— Co? Bois-Landry ma być w Maras! ale być nie może... Oto margrabina naprost nas w loży — w nowiuteńkim kapeluszu...
— To nic nie dowodzi...
— A Jenkins? Cóż się stało z Jenkinsem?
— Rozwodzi się z żoną i pojechał do Tunisu z Felicyą. — Stary Brachim widział ich na własne oczy... Widać że Bey zamyśla się leczyć sławnemi pigułkami.
— O! ho!
Znów inne głosy szeptały słodko:
— Idź do niego ojcze — idź do niego — On taki biedny sam — opuszczony.
— Ależ moje dzieci ja go nie znam.
— To nic — ukłoń mu się tylko ojcze — niech widzi, że ktoś mu jest przychylny.
Niebawem mały jakiś jegomość, bardzo czerwony, w białej krawacie, przepychał się przez ścisk do Naboba — i strasznie mu się nisko ukłonił.
Z niesłychaną wdzięcznością ukłon został oddany natychmiast człowiekowi, którego Jansoulet nie znał, nigdy nie widział w swem życiu — a który bądź co bądź bardzo wpłynął stanowczo na jego losy — choć o tem nie wiedział. — Gdyż gdyby nie pan Joyense, to prezydent Towarzystwa ziemskiego byłby obecnie tam, gdzie się znajduje margrabia Bois-Landry.
Tak to w tej sieci interesów — zabiegów — intryg — ambicyi, wszystko się wiąże z sobą — że często mali ludzie wpływają na wielkie wypadki.
Tak też i autor fotografując obyczaje społeczeństwa stara się, by uchwycić prawdę — nawiązać nitki swego dramatu.
Z oczami bezmyślnie wpatrzonemi w górę — z kapeluszem nasuniętym na oczy, po ukłonie — idąc bez celu — Nabob w dziesięciu minutach przebył próbę ogniową tego ostracyzmu paryskiego — wywieranego na nim przez całą publiczność jednomyślnie pogarda wszystkich warstw społeczeństwa, trzymała go w zupełnem odosobnieniu — nie miał on tu już nikogo — ni znajomych, ni przyjaciół, ni krewnych — był sam... sam... sam. Zachwiał się na nogach nieszczęśliwy — i jeszcze ktoś, pastwiąc się powiedział głośno:
— Ależ bo on i pijany do tego.
Nie wiedząc gdzie się podziać — wszedł do małego saloniku obok loży. Dawnemi czasy małe to retiro przepełnione było między aktami, ludźmi intelegentnymi — literatami, dziennikarzami lub towarzyszami wybranymi, bawiono się wybornie — palono wikwintne cygara — gwarząc wesoło; dyrektor teatru zawsze znalazł chwilę, by się przyjść pokłonić swemu dobrodziejowi dziś, ni śladu tego wszystkiego. — Niepokazanie się Cardeihaca było odbiciem ogólnej niełaski.
— „Cóż ja im zrobiłem tak złego, czegóż ten Paryż tak stroni odemnie?
Takie sobie stawiał pytania — nie umiejąc na nie odpowiedzieć — siedział samotny — a na przeciwstawienie tej ciszy jaka była w koło niego — dochodziły go tysiączne głosy bawiącej się publiczności i dającej oklaski skromnemu autorowi. Obejrzał się w koło tego saloniku obok loży — wszystko tam aż lśniło zbytkiem i świeżością — dywany — obicie — lustra — latarnia maurytańska, wszystko nowiuteńkie — nie użyte ni trochę — ależ bo to dopiero sześć miesięcy temu, jak przybył do Paryża — i urządzał się. Sześć miesięcy! i takie już zmiany w jego losie...
Rozmyślał nad tem — lecz ciągle entuzjastyczne oklaski przerywały mu smutne myśli. — Musiało to być coś niezwykłego, poruszającego tłumami, ta sztuka „Revolte“.
Teraz przychodzono do punktu kulminacyjnego sztuki. — Satyra wzięła górę nad idyllą — publiczność śmiała się, porwana prawdziwym dowcipem i werwą.
— Jansouleta ogarnęła ciekawość. — Cóż znowu! przecież ten teatr był jego własnością. Ta loża parterowa kosztowała go ani mniej, ani więcej, tylko milion — miał więc do niej prawo nieograniczone.
I znowu usiadł na dawnem miejscu.
W sali gorąco zaduszające — wachlarze ze wszystkich stron poruszane, nie chłodziły powietrza lecz rozwiewały ten par nieznośny.
Nastąpił ustęp w sztuce, który znów inne obudził uwagi i myśli u słuchaczy — cisza zapanowała, skupienie ogarnęło tłumy. Była mowa o oszustach, wyzyskiwaczach wynoszących się na najwyższe szczeble w hierarchii społecznej — nieraz kosztem bliźnich.
Maranne pisząc te piękne rzeczy, myślał wcale o kim innym, jak o Nabobie — lecz publiczność wzięła to za illuzye; i podczas gdy podwójne oklaski posypały się dla autora — równocześnie wszystkie głowy zwróciły się na lożę nieszczęśliwego Jansouleta. Wzięty na tortury w własnym swoim teatrze! Oh! te tortury za wiele go kosztowały!
Obecnie nie chował się przed tą zniewagą — stał z założonemi rękami na piersiach — i wyzywał odważnie tę publiczność mu nieprzyjazną — te setki ust mu urągających.
Ten Paryż cnotliwy, który go kopał, obciążywszy go swemi własnemi zbrodniami.
Wzniosłe zajęte społeczeństwo! mogące mieć prawo do karania drugich. Połowa większa lóż, przepełniona kobietami upadłemi, złego życia — mężczyznami graczami, pijakami, oszustami. Sumienia zaprzedane — majątki cudzemi łzami wyzyskane. I to tacy ludzie go odtrącali — sami w błocie i bezwstydnie żyjący. — I to tacy wołali na niego:
— Idź precz! Jesteś niegodny naszego towarzystwa.
— Niegodny ja!... myślał Nabob — wyrzucacie mi miliony — a któż je pochłonął jak nie wy! — nędzna tłuszczo! Ty towarzyszu, co siedzisz naprzeciw mnie i panoszysz się — bezemnie i moich pieniędzy byłbyś żebrakiem. — Ty margrabio wymokły, zapłaciłem za ciebie sto tysięcy franków przegranych w „Kole“ — żeby cię nie wyrzucili za drzwi! — Ty dziennikarzu bezczelny, który masz całą kałużę w twym kałamarzu i z niej czerpiesz, aby mnie błotem obrzucić — a czynisz to tylko dlatego, że ci się zdaje, żem cię mało płacił, że nie dość mnie wyzyskałeś! — Tak — tak — patrzcie na mnie kanalie... A ja stoję przed wami dumny! bom o wiele więcej wart jak wy!
Usta zsiniałe drżały mu konwulsyjnie — i gdy szeptał te słowa — byłby może w stanie w napadzie szaleństwa krzyczeć tym ludziom prawdę w oczy — wpaść pomiędzy nich, zabić choć jednego — gdy w tej samej chwili ktoś mu położył przyjaźnie rękę na ramieniu — rękę tę pochwycił jak tonący, gdy chwyta deskę zbawienia.
— Ach! drogi mój Pawle — to ty — ty nareszcie!
Nie miał siły mówić więcej. To słodkie uczucie którego doznał wśród furyi, jaka nim miotała przed chwilą — rozbroiła go do reszty — zaczął łkać — łzy i krew dławiły go, że nie mógł mówić — ledwie zrozumiale powiedział:
— Zabierzcie mnie ztąd.
Wsparty na ręku Pawła Géry przeszedłszy chwiejnym krokiem przez próg loży — padł jak martwy w korytarzu.
— Brawo! brawo! krzyczał cały tłum aktorowi kończącemu swą rolę — klaskanie dłoni, stukanie lasek aż głuszył w sali — a obok leżało ciało bez życia na podłodze. — Maszyniści w czasie największych oklasków przenosili poza kulisy ten ciężki korpus bezsilny — mało na to zważano, bo wszyscy cisnęli się ku scenie — by się przypatrzyć powodzeniu niezrównanemu aktorów — i poety.
Ciało Naboba złożono w najbliższym sklepie. — Paweł de Géry przywoławszy doktorów, usiłował ratować przyjaciela.
Dyrektor teatru Cardeilhac, jeszcze ogromnie zajęty przedstawieniem, obiecał przyjść później...
Puszczano krew — stawiano bańki synopizma, środki jedynie możliwe przy atakach apoplektycznych, lecz wszystko okazało się nadaremnem.
Życie ustało — śmierć zwyciężyła. — Umarły leżał wśród najrozmaitszych rupieci sklepowych, oświeconych gasnącą już lampą. Koszula na piersiach rozdarta. Twarz trupio-blada zakrwawiona — wyglądał na rozbitka, który śmierć znalazł w falach burzliwego życia.
Paweł de Géry patrzył z ściśniętem sercem na te śmiertelne zwłoki, człowieka ginącego tak marnie.
Wyrzucał sobie, że mu nie umiał pomódz skutecznie w tej niedoli.
Rozwiązały się piękne plany, przeprowadzenie przez bagniste drogi Jansouleta do spokojnej przystani.
Wszystko co dla niego mógł zrobić, to te dziesięć milionów uratowanych cudownie — lecz i z niemi przybywał za późno!...
Otwarto okna na balkon, zwrócony ku bulwarom. Teatr zajaśniał naokoło gazem. Przedstawienie skończyło się... Wychodzono — tłumy zbite przeciskały się na peron — a następnie rozchodziły się po białych trotuarach — roznosząc na wszystkie strony miasta sławę młodego, nieznanego dotąd autora. Jutro już sławnego i tryumfującego.
Wieczór przepyszny — wystawy sklepowe i restauracye pootwierane. — Tu i ówdzie snują się spóżnione powozy.
Ten ruch świąteczny, który Nabob tak bardzo lubił, który go uderzał, upajał rozkosznie, teraz przywołał go chwilowo do życia — otworzył oczy po raz ostatni — usta jakby poruszyły się skargą na tę najcięższą niesprawiedliwość, jakiej kiedykolwiek dopuścił się Paryż.