<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALFONS DAUDET.

NABOB
POWIEŚĆ Z ŻYCIA PARYSKIEGO.

LWÓW.
NAKŁADEM KSIĘGARNI K. ŁUKASZEWICZA WE LWOWIE
1888.


Rozdział pierwszy.
Pacjenci Dr. Jenkins.

W październiku o godzinie porannéj stała sążnista, jak dąb silna i zdrowa postać o świeżo wygolonéj twarzy, żywém spojrzeniu, uśmiechu zadowolenia na otwartych osiadłych ustach, o włosie długim, szpakowatym, w tył zaczesanym, na progu swojego małego pałacyku w ulicy de Lisbonne. Był to słynny lekarz dr. Robert Jenkins właściciel gwiazdy Medżidże, rycerz wysoko cenionego hiszpańskiego orderu Karola III., członek wielu uczonych i dobroczynnych towarzystw, przewodniczący i założyciel betlejemskiego stowarzyszenia, jedném słowem Jenkins, wynalazca arszenikowych swoich „Pereł“, to znaczy lekarz „wyższego świata“ w roku 1864, najwięcéj poszukiwany mąż w Paryżu. Miał właśnie zamiar wyjechać, gdy otworzono okno na pierwszém piętrze i jakiś głos niewieści zawołał:
— Robercie, czy mam czekać na ciebie ze śniadaniem?
O! jakże łaskawym i szczerym był uśmiech, który w téj chwili rozjaśnił piękne i poważne oblicze uczonego! O! jak dokładnie uwydatniła się miłość małżeńska w czułém spojrzeniu, którem oko jego ku lubéj białéj postaci po za podniesioną firanką wysłało — owa cicha a głęboka miłość małżeńska, wzmagająca się miękką siłą lubego przyzwyczajenia.
— Nie, kochana „żono“, (przed światem bowiem chętnie okazywał dobitniéj prawny swój do niéj stosunek i zdawało się, że przy tém uczuwa jakieś wewnętrzne zadowolenie — coś jakby rodzaj usprawiedliwienia się względem kobiety, która mu tak szczęśliwe zgotowała istnienie). Nie, ja dzisiaj będę śniadał po za domem, na placu Vendôme.
— Ach tak! u Naboba... rzekła piękna pani Jenkins, a w jéj głosie dawał się wyraźnie odczuć pewien respekt dla owéj postaci z tysiąca i jednéj nocy, która już przez cały miesiąc była w ustach całego Paryża; potém, po niejakiem wachaniu, dodała czule, cicho z po za owych ciężkich opon, jak gdyby tylko sam doktor miał usłyszeć:
— A nie zapomnij o tém, coś mi przyrzekł.
Musiało to być coś bardzo ważnego, co jéj doktor przyrzekł, gdyż piękne jego czoło sfałdowało się, uśmiech zginął, a po rysach twarzy przebiegł wyraz twardéj, nieugiętości. Wszystko to wszakże chwilę tylko trwało; dla fizjognomii wziętego lekarza łoże chorego bogacza doskonałą jest szkołą hypokryzji. Z najuprzejmiéjszym uśmiechem, pokazując przytém rząd białych zębów, odpowiedział:
— Kochana żono, co przyrzekłem, stanie się. Lecz teraz usuń się od okna i zamknij je, aby ci zimna mgła poranna nie zaszkodziła.
Mgła poranna była w istocie zimną, lecz przytém świeżą i wonną, a przytuliwszy się do szyb powozu, rzucała na rozwiniętą w rękach doktora gazetę jasny odblask światła. Tam, w ludnych, ściśnionych, czarnych częściach miasta, w owym handlowym i fabrycznym Paryżu nie ma takiéj mgły porannéj, osadzającéj się tylko w ulicach szerokich; wcześnie rozpoczęte życie, ciągłe jeżdżenie powózek wieśniaczych, omnibusów, nieznośnie turkocących wozów ciężarowych, szybko ją rozcięły, rozniosły, zniszczyły. Każdy przechodzący roznosi ją w wytartym paletocie, w wypłowiałym szalu, lub rozciera ją ordynarnémi rękawicami. Wsiąka ona w ziębnące bluzy, w deszczowe płaszcze pracującéj nędzy, taje pod gorącym oddechem tych wielu, którzy bezsenną lub hulaszczą przepędzili noc, wciska się w usta łaknących, w drzwi co dopiero otworzonych sklepów, w ciemne podwórza, wspina się słupem po schodach, po poręczach i ścianach aż się dostanie do nieopalonych mieszkań na poddaszach. W skutek tego tak mało z niéj na dworze pozostaje. W szerokoulicznéj części arystokratycznéj Paryża jednakże, gdzie mieszkali pacjenci dra Jenkinsa, na bulwarach drzewami obsadzonych, na bezludnych placach, spoczywała mgła nienaruszona jeszcze warstwa na warstwie, jakby fala wełny kędziorów, w któréj się człowiek odosobnionym, ukrytym, a nawet wygodnie i w przepychu ułożonym zdaje, bo leniwo wschodzące słońce rozlało już na dalekim horyzoncie łagodny odblask purpurowy, a wysoko się pnąca mgła błyszczała w tém oświetleniu, jak na szkarłacie rozpięty muślin. Można było to całe wziąć za ogromną oponę, za którą bogactwo lekkiego, spóźnionego używało snu, za gęstą zasłonę, która żadnego innego nie przepuściła szelestu, oprócz głośnego zamknięcia bramy domu, szczęku blaszanych naczyń mleczarzy, dzwonienia szybko przebiegającej gromady oślic, a za niemi krótkooddechowego sapania poganiacza, albo jak teraz, głuchego turkotu powozu, w którym doktor codzienne swoje wizyty odbywał.
Pierwsza wizyta należała się pałacowi Mora, na placu d’Orsay, tuż obok hiszpańskiéj ambasady, któréj długie tarasy graniczyły z ogrodem pałacowym, mającym oprócz głównego wchodu przy ulicy de Lille, także furtę boczną do wody wiodącą. Między dwoma wysokimi murami, obrosłemi bluszczem, złączonemi pyszném łukowém sklepieniem ze szczytów niebotycznych drzew utworzoném, pędził powóz jak strzała. Dwa silne uderzenia w dzwon, oznajmujące już zdaleka przybycie gościa, zbudziły Jenkinsa z zadumy, w którą go czytanie gazety pogrążać się zdawało. Wkrótce potém przycichł turkot kół, po piaszczystéj ścieżynie obszernego dziedzińca się toczących, a powóz zakreśliwszy zgrabne półkole, zatrzymał się u głównego wchodu przed szeroką zaokrągloną markizą. Przez parę mgły spostrzedz można było rząd z dziesięciu powozów, a daléj, w alei zdrętwiałych od zimna i bezsilnych już akacji, jakby cienie, kilku dżokieji angielskich, przeprowadzających wierzchowce księcia pana. Wszystko to świadczyło o dobrze obmyślanéj, ustalonéj, pełnéj gustu okazałości magnackiéj. Choćbym i najwcześniéj przybył, zawsze mnie inni wyprzedzą, pomyślał Jenkins, spostrzegłszy ów rząd ekwipaży, do których teraz i jego powóz się przyłączył; ale w zaufaniu swego pierwszeństwa wstąpił z podniesioną głową i pewną zarozumiałość zdradzającém okiem na owe fatalne schody, przez które codziennie tyle ambitnych planów i tyle trosk przechodziło. Już w wysokim przedpokoju, w którym każdy stuk jak w kościele echem odbrzmiewał i gdzie oprócz bezustannego ogrzewania atmosfery, dwa płomienie na kominach światło i życie rozlewały, owiewał odurzająco każdego wchodzącego zbytkowy przepych tego wspaniałego mieszkania o atmosferze oranżerji zmieszanéj z wonią tureckiéj kąpieli; wszędzie biała posadzka, biały marmur, wielkie okna, a przytém owa równa temperatura, jakby stworzona do otoczenia kosztownego, nerwowo upiększonego życia.
Pod sztuczném ciepłem bogactwa odzyskał Jenkins swój dawny humor. Powitał zwykłém „dzień dobry, dzieci“ portiera w pudrowanéj peruce i szerokim, złotym bandolecie, lokaji w niebiesko-złotéj liberji, wyprostowanych przed nim z uszanowaniem, nie zapomniał nawet małych małpiątek, potarłszy ręką w przechodzie ogromną ich klatkę i wskoczył przyśpiewując sobie na jasne schody marmurowe, miękkiemi wysłane dywanami i do komnat księcia wiodące. Poczciwy doktor miał już od roku wstęp do pałacu. mimo to i dziś jeszcze nie mógł się oprzeć pewnemu uczuciu radości, jakie za każdém do księcia przybyciem nim owładało.
Chociaż pan domu był najwyższym dygnitarzem cesarstwa, nie znachodziło się w apartamentach ani atomu owego biurokratycznego pyłu aktom urzędowym właściwego. Książę bowiem z góry oświadczył, iż wysoki urząd ministra i prezydenta rady państwa pod tym jedynie warunkiem przyjąć może, że mu wolno będzie mieszkać i nadal w swoim pałacu; w ministerjum przepędzał codziennie jednę do dwóch godzin, t. j. tyle czasu, ile go podpisanie najniezbędniejszych spraw wymagało, audjencyj udzielał w swojéj sypialni. Pomimo wczesnego poranku oczekiwało kilka poważnych osób wezwania na audjencją. Kilku prefektów z oficjalnemi bokobrodami, w tym przedpokoju nie tak dumnych już, jak po za murami pałacu w swoim departamencie, kilku małomównych sędziów z surowo-urzędową miną, kilka nadymających się wielkości finansowych i wreszcie kilku członków sejmu, po większéj części małomiejskich reprezentantów przemysłu fabrycznego, obok których dziwnie jakoś odbijała chuda postać wysoko się pnącego zastępcy prokuratora czy radcy prefektury, który w czarnym fraku i białym krawacie tu postawę pokornego suplikanta przybrał. Wszyscy ci panowie, stojąc lub siedząc wpatrzyli się z niemém a uporczywém oczekiwaniem w te wysokie podwoje, za któremi tronował ich los, mający wkrótce ku ich radości lub zawiedzeniu być rozstrzygniętym.
Wśród zazdrośnie ścigających go oczu, szedł Jenkins wprost ku szwajcarowi, który z żelazną akuratnością, z złotym łańcuchem na szyji tuż przy owych podwojach siedział i doktora z szacunkiem wprawdzie lecz także i z przymieszką pewnéj poufałości powitał.
— Któż tam jest? zapytał Jenkins, wskazując na pokój księcia. Szwajcar jak mógł najciszej i nie bez ironji wyszeptał mrugając oczyma nazwisko, które głośno wymówione, byłoby oburzyło całe arystokratyczne towarzystwo, gdyż panowie ci czekali już przeszło godzinę na to, aby książę skończył naradę z garderobierem wielkiéj opery.
Naraz dał się słyszeć głos rozmawiających i smuga światła rozlała się po przedpokoju — to Jenkins otworzył drzwi komnaty i wszedł; on miał o każdéj porze wolny wstęp, nie czekając nawet na wezwanie.
Książę, ubrany w obcisły, futrem podbity, a niebieski negliżyk, którego kolor tém wyrazistszemi czynił ostre i surowe rysy jego twarzy, stał oparty o komin i kazał sobie rysować plan kostjumu, w którym księżna na jednym z najbliższych balów wystąpić miała — sprawę tę; z taką traktował powagą, jak gdyby dyktował projekt do nowéj jakiéj ustawy.
— Gors z maleńkiemi falbankami, a rękawki niechaj, nie będą fałdowane... Dzień dobry, kochany Jenkinsie — zaczekaj chwilkę, zaraz ukończę.
Doktor skłonił się i postąpił ku oknu. które wychodziło na ogród tuż do placu przypierający i pozwalało objąć okiem jeden z najpyszniejszych widoków Paryża; mosty na rzece, Tuilerje, Louvre i czarne grupy drzew, które w dali jakby tuszem rysowane sterczały na mgłą ocienioném tle. Umeblowanie tego tyle omawianego pokoju, w którym obok najważniejszych kwestyj z równą powagą i najmniejszéj wagi drobnostki załatwiano — składało się z szerokiego, zupełnie niskiego, a mimo tego kilku stopniami zaopatrzonego łóżka, z dwóch lub trzech zasłon od przeciągu chroniących, prześlicznie złotem tkanych, z rozmaitych miękkich i wygodnych krzeseł i sof, niesymetrycznie zresztą poustawianych. Na ścianie wisiał portret księżnéj, a naprzeciw na kominie stało popiersie księcia, dzieło Felicji Ruys, za którego wykonanie artystka na ostatniéj wystawie medalem pierwszéj klasy zaszczycona została.
— No, jak się masz, najlepszy panie Jenkins, zapytał prezydent ministrów i przystąpił do doktora, podczas gdy garderobier zbierał na wszystkich fotelach porozrzucane swoje modele.
— A jakże ze zdrowiem pańskiém, kochany książę?... Wczoraj w Varietés byłeś książę trochę bladym.
— Co pan mówisz! Byłem zdrowszym niż kiedykolwiek... pańskie perły działają jak wszyscy djabli... Czuję znowu w sobie siłę, rzeźwość... nie do uwierzenia, jeżeli się rozważy jak wątłego byłem zdrowia jeszcze przed półrokiem...
Tymczasem przyłożył Jenkins, nie mówiąc ani słowa, wielką swą głowę do piersi Ekscelencji, właśnie w tém miejscu, gdzie u śmiertelników serce bić zwykło i nadsłuchiwał przez chwilę, książę zaś mówił daléj swym urywanym, charakterystycznym tonem:
— Któżto był wczoraj w pańskiéj loży — ów wysoki człowiek, z ciemną twarzą tatara, który się tak głośno śmiał?
— To był Nabob, bohatyr dnia, osławiony Jansoulet.
— Że mi też to zaraz na myśl nie wpadło... przecież wszystkie lornety skierowały się na niego, a aktorki ze sceny już tylko jego kokietowały. Więc pan się z nim znasz, doktorze. Cóż to właściwie za człowiek?
— Rzeczywiście znamy się... jak pacjent z lekarzem... Ślicznie dziękuję, kochany książę, jestem już spokojnym: serce uderza normalnie... Nie przyzwyczajony do naszego klimatu, zachorował, gdy tu przed miesiącem przybył... wówczas to kazał mnie przywołać i odtąd zaszczyca mnie swoją przyjaźnią. Wiem o nim tylko tyle, że w służbie Beya Tunisu kolosalny zebrał majątek, że jest dobrodusznego szlachetnego usposobienia, w celach filantropijnych...
— U Beya Tunisu? przerwał książę — który się wcale filantropem nie okazał. Ale skądże to pochodzi, że go Nabobem nazywają?
— Mój Boże — takich rzeczy Paryżanie tak ściśle nie biorą... dla nich każdy bardzo bogaty obcokrajowiec jest Nabobem; zresztą Jansoulet jakby stworzony do tego przydomku: ciemna prawie brązowa płeć, oczy jak dwa rozżarzone węgle, przytém niezmierne bogactwo, którego — śmiało to mogę twierdzić — jak najszlachetniéj i najrozsądniéj używa. Jemu to — mówił daléj doktor tonem skromności — jemu właśnie mam do zawdzięczenia, że nareszcie zdołałem wprowadzić w życie stowarzyszenie betlejemskie, ów dobroczynny zakład dla niemowląt, nazwany przez jednę z gazet porannych, którą przeglądałem, zdaje mi się że „Messager“ — największą zdobyczą stulecia.
Książe rzucił niedbale okiem na rozpostartą przez doktora gazetę. Nie był on czułym na reklamy gazeciarskie, chłodno przeto odpowiedział:
— Ten pan Jansoulet zdaje się rzeczywiście być bardzo bogatym. Złożył kapitał na założenie teatru Cardailhac’a; płaci długi Monpavona, Bois-Landry urządza mu stajnie, stary Schwalbach galerją obrazów; to wszystko kosztuje pieniądze.
Śmiejąc się odrzekł Jenkins.
— Tak, kochany książę, gdyby sobie tylko był w panu tak nie upodobał... Lecz mój biedny Nabob, który tu przybył z zamiarem zrobienia z siebie paryskiego lowelasa, w panu znalazł znakomity ku temu wzór, i nie taję, żeby mu bardzo było przyjemném, gdyby do swego wzoru mógł się zbliżyć.
— Wiem o tém, wiem... Monpavon już mi go chciał przyprowadzić... Ale ja chcę odczekać — rozpoznać; przy milionach gdzieś daleko zgromadzonych, bardzo trzeba być ostrożnym. Zresztą nie zarzekam się, jeżeli go gdzieś w trzeciém miejscu spotkam, w teatrze lub w towarzystwie...
— Właśnie ma żona moja zamiar dać mały bal na przyszły miesiąc, i jeżeli książę nam ten zaszczyt wyświadczyć raczysz...
Przy tych słowach wszedł szwajcar przy drzwiach służbę pełniący:
— Pan minister spraw wewnętrznych jest w niebieskim salonie, ma tylko jedno słowo z Ekscelencją do pomówienia... Na dole w galerji czeka dotąd jeszcze prefekt policji...
— Dobrze, dobrze! zawołał książę — ja zaraz przyjdę, chciałbym tylko naprzód załatwić kwestją kostiumu — héj panie — jak się tam nazywasz, cóż więc w końcu będzie z owemi falbankami?... Do widzenia, doktorze... Perły daléj zażywać — prawda? i nic więcéj?
— Nie, nic więcéj, odparł Jenkins, żegnając się. Wyszedł cały rozpromieniony z zadowolenia, za jednym rzutem bowiem dwie odniósł korzyści najpierw zaszczyt mieć księcia na balu u siebie, powtóre radość z powodu przysługi uczynionéj przyjacielowi swemu Nabobowi.
W przedpokoju spotkał większą ilość gości niż poprzednio; pierwsza falanga cierpliwie czekających wzmocnioną została nowymi przybyszami; innych znowu wybladłych i bojaźliwych spotykał na schodach — a na dziedzińcu wciąż zajeżdżały jeszcze w owém poważném prawie uroczystém tempie w półkolu się ostawiające powozy, podczas gdy w książęcéj komnacie nie mniéj poważnie rozstrzygano kwestją falbanek i rękawków.
— Do „Cerklu“ — rozkazał Jenkins swemu woźnicy.
Powóz toczył się teraz przez place, mosty z powrotem ku placowi de la Concorde, który już zupełnie inny przedstawiał widok.
Mgła usunęła się ku Garde-Meubles i ku greckiemu szczytowi Madelaine, przepuszczając już tedy i owędy błysk pieniącego się promienia fontanny, lub łuk bramy wystającego pałacu, a nawet z dala ziębnące po za kratami grupy drzew tuileryjskich. Zasłona niezupełnie wprawdzie usunięta miejscami przecież była rozdartą i pozwalała przedrzeć się oku do pojedynczych smug horyzontu, jak na przykład do szerokiéj aleji, do Łuku Tryumfalnego wiodącéj, na któréj obecnie w szybkim pędzie uganiały się powózki handlarzy i na pysznych parskających rumakach wśród tententu kopyt i dźwięku ostróg kłusowali w długich szeregach, dwójkami dragoni cesarzowéj — cały ten obraz, oświecony promieniami niewidzialnego jeszcze słońca, jak przelotne fatamorgana to nikł to znowu ukazywał się na zamgloném tle.
Jenkins wysiadł na rogu Rue royal. Służba zatrudniona czyszczeniem biegała po schodach tam i napowrót; tu trzepano dywany, tam odświeżano salony z dymu cygar tu i owdzie się jeszcze wałęsającego, a na stolikach gry, na których namiętności upłynionéj nocy prawie jeszcze nie przebrzmiały, walczyły płomienie świec w srebrnych kandelabrach z białą jasnością dnia. To pełne stuku krzątanie się służby, nie rozciągało się jednakże po za drugie piętro — na trzeciém bowiém mieszkali niektórzy członkowie „Cerklu,“ między innymi także markiz de Monpavon, do którego Jenkins właśnie wchodził.
— To pan jesteś — doktorze?... Tam, do djabła! któraż więc godzina?... W téj chwili na prawdę nikogo przyjąć nie mogę.
— Nawet lekarza?
— Nie, nikogo — z zasady nie... Lecz wstąp pan na chwilę bliżéj, aby sobie nogi rozgrzać. Ja jestem w mojéj gotowalni i właśnie mnie golą. Przecież i tak z oddalenia mówić ze sobą możemy, aż Francis ukończy.
Jenkins znał zanadto dobrze zacnego swego przyjaciela, pana markiza de Monpavon, to też już nie próbował dalszych perswazyj i wszedł do sypialni, wprost przed komin, przy którego ogniu stały rozmaite żelazka fryzurowe — obok zaś znajdowało się odgrodzone algierskim dywanem laboratorium, w którém się Monpavon swojemu Francis kazał obrabiać. Z gabinetu tego rozchodził się zmieszany zapach patschuly, złotego kremu, spalenizny rogu i włosów; od czasu do czasu, w chwili kiedy Francis wszedł zmienić żelazo, można było spostrzedz ogromny stół tualetowy, założony niezliczoną ilością małych narzędzi z kości słoniowéj, perłowéj macicy i stali — piłki, nożyczki, kiści do pudru, szczotki, flaszeczki, naczyńka z bielidłem, pomady, a wszystko oznaczone kartką, uporządkowane starannie; w środku zaś całego kramu, wśród narzędzi metalowych i miniaturowych naczyniek, leżała już prawie drżąca postać starca, długa wychudła, z starannie utrzymanemi paznokciami, jak u japońskiego malarza. Monpavon oddając się jednemu z najuciążliwszych swoich a nieskończenie ważnych zatrudnień porannych, mianowicie należytemu ułożeniu twarzy, rozmawiał z doktorem o wątłém swém zdrowiu, o działaniu pereł, które jako odmładzające pod niebiosa wynosił. Gdy tak niewidzialny z po za opony rozmawiał, można było mniemać, że to książę de Mora mówi, tak zupełnie przyswoił sobie jego ton i akcent; były to też same urywane zdania, niknące w kilku zaledwo artykułowanych syczeniach ps, ps, ten sam sposób wyrażania się, jedném słowem owo arystokratyczne, wymuszone, niedbałe jąkanie i szeptanie, znamionujące jak najgłębszą wzgardę dla plebeuszowskiéj sztuki wysłowienia się. Każdy z otoczenia księcia starał się tę wymowę, ten ubliżający ton, ubarwiony pozorem naturalności o ile możności naśladować.
Jenkins, któremu się to toaletowe posiedzenie za długiem zdawało, zabierał się do odejścia.
— Adieu, ja już muszę odejść — przecież zobaczę pana u Naboba?
— Tak, przy śniadaniu — przyrzekłem przyprowadzić tego... no tego... jakże on się tam nazywa? Pan już wiesz, dla téj sławnéj historji — bo inaczéj byłbym sobie oszczędził tego trudu. — Prawdziwa menażeria, ten dom na placu Vendôme!
Nawet filantropijny Irlandczyk musiał przyznać, że tam rzeczywiście trochę zanadto mieszane przebywało towarzystwo. Ale trzeba już patrzeć przez szpary — zresztą ten biedny Nabob opędzić się nie może.
— Nie, nie może, jak nie chce, dodał z gniewem Monpaon, zamiast ludzi doświadczonych o radę poprosić, trzyma się pierwszego lepszego darmozjada. Czy widziałeś pan te dwa konie powozowe, któremi go Bois-Landry niedawno obdarzył? — Prawdziwa nędzota! A zapłacił mu dwanaście tysięcy franków za nie. Założyłbym się, że Bois-Landry’ego i połowy nie kosztują.
— O, wstydź się pan, jak można takiego gentlemana podejrzywać! wyrzekł Jenkins z oburzeniem szlachetnéj duszy, niewierzącéj w istnienia nikczemności.
— A to jedynie dla tego; mówił dalej Monpavon, że to konie ze stajni księcia de Mora.
— Tak. tak, nasz kochany Nabob jest wielką życzliwością dla księcia przejęty. Dla tego uczynię go też nader szczęśliwym zakomunikowaniem mu...
Nagle wstrzymał się doktor z pewném zakłopotaniem w swoim wywodzie.
— Zakomunikowaniem czego?
Teraz musiał zmieszany Jenkins wyznać, że książę zezwolił na przedstawienie sobie Jansoulet’a. Nim zdołał dokończyć tych słów wysunęło się z gabinetu widmo o zwiędłym obliczu, pstro lśniącym włosie i brodzie. Złożonemi na krzyż rękoma podtrzymywał sobie u wychudłéj sztywnéj szyji jasno-jedwabny płaszczyk z fioletowemu wyłogami, w których wyglądał jak karmelek w tutce papierowéj. Najwięcéj uderzającym u tego tragi-komicznego zjawiska był wielki, od kremu błyszczący zadarty nos i żywe, przenikliwe oko, które w porównaniu z ciężkiemi pofałdowanemi powiekami, niezwyczajnie ożywioném i młodzieńczém się wydawało, objaw zresztą wszystkim pacjentom Jenkinsa właściwy. W każdym razie musiał Monpavon niezwykle być wzruszonym, kiedy się pokazał w tak go demaskującym ubiorze. Sposób jego mówienia był także zupełnie innym — nie jąkał się już, nie cedził — gdy teraz blademi usty do doktora wykrzyknął:
— Wolno, kochany przyjacielu! Nie żartujmy więcéj. Rzeczywiście stoimy przed jednym i tym samym półmiskiem, ale ja panu pańskiéj porcji nie wydzieram i tegóż samego wymagam od pana. Zapisz pan to sobie raz na zawsze, dodał, nie troszcząc się wcale o zakłopotanie osłupiałego Jenkinsa, Nabobowi ja przyrzekłem przedstawić go księciu, tak jak mu pana przedstawiłem; nie mięszaj się pan więc w sprawy, które tylko mnie samego obchodzą.
Jenkins położył dłoń na sercu i zaręczył, że jest niewinnym, że nigdy nie miał złego zamiaru... że przecież Monpavon na zanadto przyjacielskiéj stopie z księciem, ażeby miał ktoś trzeci... I w ogóle jak można pomyśleć...
— Ja niczego nie pomyślałem — rzekł nieco uspokojony markiz zimno — chciałem się tylko co do tego punktu bez ogródki z panem rozmówić.
— Kochany markizie, uniewinniał się Irlandczyk podając rękę — przecież z ludźmi honoru zawsze się mówi bez ogródek.
— Mówisz z ludźmi honoru, dobry Jenkinsie, to wielkie...
Wystarczy, jeżeli powiemy z ludźmi, którzy uważają na formę towarzyską.
A ponieważ mu wspomnienie owéj formy, która jako jedyna straż granic naszych czynności oznaczył, nagle konieczność sytuacji uprzytomniło, przeto oddał demonstratywnemu uściskowi rąk swego przyjaciela jeden palec i z godnością cofnął się po za oponę. Doktor, któremu naraz spieszno było, wyszedł, aby odbyć dalsze wizyty. Rzadko też który lekarz mógł się znakomitszą poszczycić praktyką. Same książęce pałace, których korytarze opalane, kwiatów pełne — komnaty miękko wyścielone i atłasem wybite. Choroba tu przyjście swoje prawie uniewinniała, a wypierała się brutalności, z jaką na łoże nędzy rzucała ubogiego, który tylko wtenczas pracę opuszcza, gdy mu już umierać przychodzi. Właściwie rzecz wziąwszy, pacjenci doktora Jenkinsa chorymi nie byli. Do szpitalu by ich nie przyjęto. Ich organizm był już do tego stopnia nadwątlony, że w rzeczywistości stałego miejsca ich choroby nie było. Przywołany lekarz napróżnoby śledził za drgnieniem boleści w tych ciałach, opanowanych spokojną biernością i obojętnością, które zwykle poprzedzają zbliżającą się śmierć. Byli to ludzie sterani, prawie bez krwi, których siłę wyuzdany sposób życia zniszczył. A jednak takie życie do tego stopnia cenili, że nie chcąc go zmienić, przynajmniéj przedłużyć się starali; i dla tego to słynnemi były „perły Jenkinsa,“ ożywiające jakby uderzeniem batoga chorowite i osłabione istoty. — Ja muszę być dzisiaj na balu, zaqklinam cię kochany doktorze, — mówiła n. p. słabnącym już głosem, młoda kobieta, mogąca się zaledwie wznieść na swéj otomanie. Będziesz pani mogła pójść. Albo też: Jutro, kochany doktorze, muszę być na radzie ministrów, niechaj kosztuje co chce, choćby nawet życie. I stało się wedle życzenia pacjenta — był na radzie ministrów. odniósł nawet tryumf dyplomatycznéj wymowy i postąpił o krok daléj w chciwości sławy. Lecz potém, ha! potem...! Lecz mniejsza o potém; pacjenci doktora Jenkinsa mogli aż do dnia swéj śmierci chodzić, bawić się i karmić swój nigdy nie nasycony egoizm. Umierali w ubraniu, nie potrzebując poprzednio znikać z areny towarzyskiéj.
Po długiem jeżdżeniu przez Chaussée d ’Antin, Pola Elizejskie, przedmieście St. Honoré, gdzie odwiedzał wszystko, co miało miliony lub liczny poczet przodków, wysiadł nareszcie w modę weszły lekarz na rogu Cours la Reine i Rue Francois I. przed gmachem z frontem ku placowi zwróconym. Wszedł do mieszkania w parterze, zupełnie się różniącego od wszystkich innych. Zaraz na wstępie uderzały dywany na ścianach, stare w ołowianych ramach okna, kolosalna postać jakiegoś świętego, na przedzie rzeźbiona, a naprzeciw jakiś potwór japoński z wytrzeszczonemi oczyma i zręcznie łuskami pokrytym grzbietem; wszystko to znamionowało niezwykły, dziwaczny gust artysty. Karłowaty służący, który doktorowi drzwi otworzył, był mniejszym od arabskiego charta, którego z sobą na sznurku prowadził.
— Panna Konstancja jest w kościele, a panna siedzi sama w atelier. Pracujemy od szóstéj z rana.
Przy tych słowach ziewnął karzeł tak gwałtownie, że i pies, nie chcąc mu się w téj sztuce dać przewyższyć, swą jasno-czerwoną, ostremi zębami zaopatrzoną mordę szeroko roztworzył.
Jenkins, który z takim spokojem do ministra wchodził, odsunął tu niepewną cokolwiek ręką oponę, zasłaniającą otworem stojące drzwi wspanialéj pracowni rzeźbiarskiéj. Tylna jej ściana była prawie cała wybita i ogromném zastąpiona oknem, przez które teraz szeroka smuga światła, czerwonawo z za mgły przezierała. W ogóle komnata ta z większym była gustem urządzoną, aniżeli inne tego rodzaju pracownie artystyczne, w których pełno plam gipsowych, form i narzędzi najrozmaitszych bez ładu porozrzucanych, kóp gliny a nawet błota, czynią wrażenie nieporządnego podwórza. Tu natomiast odczuć się dawała w urządzeniu i miłym, umyślnym nieporządku, pewna kokieterja. W każdym kącie wspinały się aż do sufitu kujne rośliny, ściany przyozdobione były kilku dobrymi obrazami, poniżéj ustawiono na dębowych postumentach dwa lub trzy dzieła rzeźbiarskie Sebastjana Ruys, między temi zaś ostatnia jego praca, już po śmierci tu umieszczona i krepą przykryta. Pani domu, Felicja Ruys, córka słynnego rzeźbiarza, już także dla dwóch po mistrzowsku wykonanych dzieł ceniona — modelowała postać z jakiejś grupy. Obcisła bogata w fałdy amazonka z granatowego sukna uwydatniała piękną jéj postać, a głowa o miękkim, kruczym, pojedyńczo uczesanym włosie przypominała szlachetny profil starożytnéj statuy. Ów zapał, owa naprężona uwaga, zachwycenie niemal, nieskończenie piękną ją czyniły. Za wnijściem Jenkinsa atoli znikł naraz ten urok.
— Ach, to pan jesteś, rzekła szybko, jakby ze snu zbudzona. Więc pan dzwoniłeś? Ja nic nie słyszałam...
Osiadający na pięknéj twarzy wyraz przesycenia i znużenia nie pozostawił ani śladu owéj przed chwilą jaśniejącéj wyrazistości i życia, pozostało tylko oko, którego sztuczny blask — perły Jenkinsa — przypominał.
— Ale któż widział tak pracować! zawołał doktor skromnym, przymilającym się tonem... To coś nowego co pani robi. Zdaje się, że będzie bardzo piękne.
Zbliżył i przyglądał się dopiero co naszkicowanéj, bezkształtnéj prawie jeszcze grupie, przedstawiającéj dwóch jeleni gonionych przez charta.
— W nocy wpadł mi ten pomysł... Zaczęłam już przed świtem pracować... Najmniéj pewno zbudowanym jest z tego mój biedny Cavour, rzekło dziewczę rzucając łaskawém spojrzeniem na psa jako model użytego, którego karłowaty służący w potrzebną ku temu celowi pozycją ustawić się silił.
Jenkm s zaczął ojcowskim tonem upominać, że niesłusznie czyni, tak nużącą pracą się obciążając.
— Pozwól pani, dodał, dotykając się jéj pulsu z dyskrecją duchownego — zapewne febra znowu.
Zaledwie się dotknął jéj dłoni, zawołała Felicja z giestem więcéj niż odpychającym:
— Ależ daj pan pokój — zostaw mnie pan tylko... Pańskie perły nie zmienią tego. Jeżeli nie pracuję, nudzę się tak, oh! nudzę się tak śmiertelnie, żebym sobie gotowa życie odebrać — myśli moje są wówczas tak ponure i mętne, jak woda tego szarego, leniwego strumyka... Oh! to okropnie uczuwać obrzydzenie do życia, które się dopiero rozpoczęło... Już do tego doszło, że zazdrościć muszę biednéj mojéj Konstancji, która całemi dniami siedzieć może, nic nie mówiąc, ale myśl jéj cieszy się... wspomnieniami... przeszłości. Ja — ja nie mam nawet kilku miłych wspomnień, któremi bym żyć mogła... nie mam nic... nic... tylko moją pracę.
Modelowała przytém z szalonym pospiechem, to foremką, to palcami, które od czasu do czasu zwilżała gąbką na sztalugach wiszącą. Zdawało się prawie, że wymawia tylko słowa, które jéj przypadek podsunął — bez myśli, nie stosując ich do żadnego słuchacza, tak nienaturalnym, tak dziwnym był ten wybuch narzekań z ust dwudziestoletnich, które w spokojnym stanie olympijski uśmiech bogiń przypominały. Jenkins był tém zaniepokojony, chociaż całą swą uwagę zwrócił na dzieło rzeźbiarki, czyli raczéj na nieprzezwyciężony, przyciągający wdzięk samego dziewczęcia.
— A propos, zaczęła znowu Felicja, czując wzrok uwielbienia na sobie spoczywający i chcąc go od siebie odwrócić — czy pan wiesz, że ja go widziałam... tego pańskiego Naboba? W zeszły piątek wskazano mi go w wielkiéj operze.
— Więc pani byłaś w piątek w operze?
— Tak! książę oddał mi swoją lożę.
Jenkins zbladł.
— To też zmusiłam Konstancją do towarzyszenia mi — po raz pierwszy po dwudziestu pięciu latach; bo od jéj pożegnalnego występu, ani noga tam nie postała. Co się z nią działo, mianowicie podczas baletu... Drżała z w zruszenia, promieniała z radości; dawne tryumfy biły jéj z oczu. Przy możliwości takich wzruszeń rzeczywiście łatwo szczęśliwym być można. Ten Nabob to w istocie typowe zjawisko. Pan go musisz kiedy przyprowadzić. Bawiłoby mnie to, taką głowę kopiować.
— Co!! toż on nieznośnie brzydki! Pani mu się widocznie dobrze nie przypatrzyłaś.
— O, przeciwnie, bardzo dokładnie. Siedział właśnie naprzeciwko nas. Jego biała twarz murzyńska ślicznie by się wydawała na marmurze. Toby było coś nadzwyczajnego, oryginalnego! Zresztą ponieważ tak jest brzydkim, nie powinieneś pan czuć się tak nieszczęśliwym, jak zeszłego roku, kiedy mi Mora za model służył... O! z jak brzydkiém uczuciem przyglądałeś się pan temu wówczas.
— Za dziesięć lat życia, nie chciałbym przebyć czegoś podobnego po raz wtóry — przebąknął głosem przytłumionym Jenkins. Pani naturalnie cierpienie drugich sprawia rozrywkę.
— Pan wiesz dobrze, że mi już nic nie sprawia rozrywki. odparła z pogardłiwém wzruszeniem ramion i nie spojrzawszy nawet na doktora, zatopiła się w owém niemém tworzeniu ulubionego dzieła, do którego się zwykle sobą i światem zmęczony, prawdziwy artysta ucieka.
Jenkins przechadzał się po pracowni, cały wzburzony, z gorącą chęcią wynurzenia zwierzeń, które atoli po za usta wysunąć się nie odważały. W końcu, nie otrzymawszy na kilkakrotne pytanie odpowiedzi i widząc stąd, że życzą sobie, aby się oddalił, wziął kapelusz i zbliżył się do drzwi.
— A więc zostaje przy tém, mam go przyprowadzić?
— Kogoż znowu?
— Toż Naboba. Wszakże pani przed chwilą sobie tego życzyła.
— Ach, prawda! zawołało dziewczę, Którego zachcianki nigdy trwałemi nie były; jeżeli go pan chcesz przyprowadzić to dobrze — mnie to obojętne.
I w istocie, ów smutek, to coś nieokreślonego a dziwnego w jéj głowie, owo zapomnienie saméj siebie nawet, okazywały, że prawdę mówiła, że jéj wszystko, było obojętne — świat cały.
W wielkim niepokoju z troską na czole opuścił Jenkins pracownię. Lecz już w bramie domu przybrał napowrót prostoduszną, uśmiechniętą twarz, należał bowiem do tych, którzy na ulicy zawsze noszą maskę. Było już dość późno. Tylko jeszcze wzdłuż rzeki unosiły się porozrywane resztki mgły, okalając sterczące ponad wodą domy, wyłaniające się pokłady statków parowych, a w dali kopułę gmachu inwalidów, która jak pozłacany balon, złocistemi sypiący promieniami, na horyzoncie się wznosiła. Znaczne ocieplenie się atmosfery i żywy ruch na ulicach wskazywały, że już się kończył poranek, że już wkrótce ze wszystkich wież dwunasta uderzy.
Jenkins chciał udać się do Naboba. przypomniał sobie jednakże, że ma jeszcze poprzednio do zrobienia wizytę, i to o ile się zdawało, nie bardzo przyjemną. Ponieważ jednakże przyrzekł...
— Ulica St. Ferdinand 68, na przedmieściu Ternes! — zawołał szybko się decydując i wskoczył do powozu.
Woźnica Joe do tego stopnia był zdziwiony tym rozkazem, że kazał go sobie po dwa razy powtórzyć, a nawet koń, kosztowne zwierzę z zupełnie nową, wspaniałą uprzężą, zawahał się, czy zadosyć uczynić żądaniu i popędzić w tę oddaloną część miasta, tak niepodobną do małéj lecz świetnéj widowni praktyki Jenkinsa. Pomimo tego wtoczył się powóz bez dalszych przeszkód na nędzną uliczkę wymienionego przedmieścia i zatrzymał się przed pięciopiętrową kamienicą. Była to ostatnia kamienica tej ulicy, stojąca w zupełném odosobnieniu, jakby na rekognoskowanie terenu przez towarzyszki wysłana. W około niéj place pod przyszłe gmachy, w téj chwili jednakże zarzucone mnóstwem strupieszałych belek, wielkich kamieni, przegniłych resztek okiennic i desek, słowem cmentarz — rumowisko całéj zniszczonéj i zapadłéj ulicy.
— Ponad wchodem poprzylepiana była nieskończona ilość ogłoszeń i obwieszczeń, a tuż pod niém i wisiało godło fotografa, pyłem pokryta i mocno nadwerężona szafka z fotografjami. Jenkins zatrzymał się przed nią. Czy słynny lekarz aż tu przyjechał, aby sobie kilka fotografii kazać zrobić? Niemalby to było można przypuścić, sądząc z uwagi, z jaką się tym piętnastu czy dwudziestu fotografjom przyglądał, które wprawdzie tylko jedną przedstawiały rodzinę, ale za to w najrozmaitszych pozach, grupach i sytuacjach. Rodzina ta składała się z starego jegomości, z skórzaną mapą pod pachą, w białym krawacie po samą brodę sięgającym i z potomków tegoż w rodzaju żeńskim, z kilku skromnie, czarno ubranych dziewczątek, z włosem utrefionym lub w lokach. Pomimo rozmaitéj kompozycji były to przecież tylko warjacje na jeden i ten sam temat — w całym zbiorze nie było innego mężczyzny oprócz owego starego jegomości w białym krawacie, żadnéj innéj przedstawicielki płci pięknéj, oprócz dość zresztą licznego zastępu jego córek.
Atelier fotografa na piątém piętrze, objaśniał napis ponad szafką.
Z ciężkiém westchnieniem spojrzał Jenkins w górę i obliczał oddalenie, dzielące go od małego balkonu tuż pod obłokami zawieszonego; potem wszedł w bramę i — spotkał się z białym krawatem i majestatyczną mapą skórzaną... widocznie więc właściciel ich był owym starym jegomościa z szafki fotografa. Na zapytanie doktora odpowiedział, że pan Maranne rzeczywiście mieszka na piątém piętrze, lecz, dodał z prostodusznym uśmiechem — piętra te nie są wysokie. Zachęcony tą uwagą Irlandczyk, począł się wdrapywać na zupełnie nowe wprawdzie, lecz wązkie i nieznośne schody. Była to jedna z tych modnych kamienic, które dla wyzyskania biedy i nędzy, bez względu na skutki ztąd wynikające, niesumienni i niegodziwi budują kapitaliści. Szczęściem było tu tylko piąte i czwarte piętro zamieszkałe, jak gdyby odnajmujący wprost z nieba zstępowali. Na czwartém piętrze, pod drzwiami, na których wypisane było nazwisko pana Joyense, rzeczoznawcy w sprawach handlowych, usłyszał doktor dźwięk śmiejących się i rozmawiających srebrnych głosików i szelest dziewczęcych kroków, który mu towarzyszył aż do pracowni fotografa.
Owe pokątne rzemiosła, nie zdające się być w żadnéj styczności ze światem, należą do najwięcéj zadziwiających objawów w Paryżu. Mimowoli się człowiek zapytuje, jakim sposobem na przykład wyżyć może z swéj pracy mieszkający na piątém piętrze, tu między pustemi placami, taki fotograf lub rzeczoznawca w sprawach handlowych. Uwagi te wywołały u Jenkinsa uśmiech litości. — Drzwi piątego piętra nosiły napis: „proszę wejść bez zapukania“ — pozwolenia którego tu pewno nikt nigdy nie nadużył. Doktor otworzył drzwi i wszedł. Przy stole siedział wysoki, młody człowiek w okularach i pisał. Pokój widocznie nie był opalony, gdyż nogi piszącego zawinięte były w koc podróżny. Zerwał się szybko, aby powitać gościa, którego wskutek słabego wzroku nie poznał.
— Dzień dobry, Andrzeju, rzekł lekarz, podając mu rękę.
— Pan Jenkins!...
— Ty widzisz, że jestem dobrym człowiekiem. Twoje postępowanie, to uparte trzymanie się zdala od domu rodzicielskiego, powinno mnie właściwie powstrzymać od przybycia — ale widziałem łzy twéj matki nad tobą... i oto jestem.
Podczas gdy to mówił, rzucał okiem po ubogiéj, małéj pracowni; kilka nędznych mebli, nowy aparat fotograficzny i zupełnie także nowy piecyk żelazny jakoś dziwnie oświecało wkradające się przez zamglone szyby światło.
Młody człowiek, którego zapadłe policzki niejednę gorzką chwilę życia zdradzały, stał z odrzuconym w tył włosem przed gościem swym, wpatrując się weń uparcie choć zimno. Wysokie, ważkie czoło, żywe wyraziste oko znamionowały siłę ducha i woli, zdającą się naprzód zapowiadać, że nie ulegnie żadnym argumentom i zaklęciom doktora.
Lecz poczciwy Jenkins umiał sobie nadać pozór człowieka, nie uważającego na takie drobnostki.
— Ty wiesz, kochany Andrzeju, że od dnia, w którym matka twoja moją żoną została, uważałem ciebie jako własnego syna. Moją pozycją, moją praktykę chciałem ci kiedyś pozostawić, chciałem dopomódz ci do włożenia nogi w złote strzemię i byłbym się miał za szczęśliwego, gdybym był widział na drodze życia, która ludzkości błogosławieństwo przynosi... Wtém, nagle, bez wypowiedzenia przyczyny, nie troszcząc się wcale jakie skutki takie zerwanie z domem rodzicielskim za sobą pociągnie, opuszczasz nas, opuszczasz studja, niszczysz całą twoją przyszłość, aby się rzucić w Bóg wie jaką egzystencją i uchwycić się tego śmiesznego zarobku, który jest zwykłą ucieczką, ostatnim środkiem wszystkich moralnie i duchowo podupadłych.
— Uchwyciłem się tego zarobku, aby się utrzymać. W ten sposób mogę przynajmniéj spokojnie odczekać.
— Odczekać?! Czy może twoją literacką sławę? odparł Jenkins patrząc z pogardą na zapisane skrawki papieru na stole... Ależ to do niczego nie doprowadzi i dla tego robię ci następującą propozycją: Los ci sprzyja, otwiera formalnie bramę szczęścia przed tobą. Betlejemski zakład wszedł w życie; mój najpiękniejszy filantropijny sen przybrał rzeczywistości postać. Właśnie w tym celu zakupiliśmy pyszną willę w Nanterre. Zarząd zakładu, miejsce dyrektora, postanowiłem oddać tobie. Toż to prawie książęce życie, pensja równająca się płacy pierwszego urzędnika ministerjalnego, a w dodatku miłe przekonanie, że się jest pożytecznym téj wielkiéj rodzinie ludzkości. Jedno tylko słowo z twéj strony, a zabieram cię z sobą do Naboba, do owego wspaniałomyślnego męża, który pokrywa koszta naszego przedsiębiorstwa. — Czy chcesz?
— Nie! odpowiedział młody człowiek tak stanowczo i ostro, że Jenkins na chwilę oniemiał.
— Otóż mamy... pomyślałem ja sobie już w drodze, że ty się na to nie zgodzisz. Ale mnie to odstraszyć nie mogło, gdyż moją dewizą jest: „czyń dobrze, choćby bez nadzieji w dobre skutki“ — a ja pozostaję wiernym mojéj dewizie. A więc nad szlachetną, zaszczytną i donośną pozycją, jaką ci proponuję, przenosisz życie awanturnicze bez celu...
Andrzéj milczał, ale milczenie to dość wyraźnie przemawiało.
— Miéj się na baczności... Ty znasz doniosłość twego postanowienia; rozłączy ono nas na zawsze; lecz to oddawna było twojém życzeniem. — Ja zapewne nie potrzebuję o tém mówić — dodał Jenkins — że zerwanie ze mną musi koniecznie sprowadzić za sobą zerwanie także z matką, bo ona i ja jedno tworzymy.
Młody człowiek zbladł i przez chwilę zdawał się wachać, potém wyrzekł przytłumionym głosem:
— Jeżeli matka moja zechce mnie tu odwiedzić, będę to uważał za największe szczęście, ale zamiar mój, domu pańskiego unikać i nie mieć z panem nic do czynienia pozostaje niewzruszonym i nieodmiennym.
— A czy możesz mi przynajmniéj wytłumaczyć, dla czego?
Młodzieniec odpowiedział stanowczo przeczącym giestem. Teraz już szalony gniew opanował Irlandczyka. Rysy jego twarzy przybrały chytry, zapalczywy wyraz, który każdego, co znał tylko dobrego, prostodusznego Jenkinsa, nieskończenie byłby zadziwił; mimo tego strzegł się dalszych wywodów; mogłyby być dla niego niebezpieczne.
— Żegnam, zawołał, oglądając się jeszcze z progu — a niechaj panu się nawet nie przyśni, liczyć kiedykolwiek na naszą pomoc.
— Nigdy, brzmiała silna i stanowcza odpowiedź pasierba.
Na dany woźnicy rozkaz „na plac Vendôme,“ biegun potrząsł swą pyszną grzywą, jakby zrozumiał, że pan jego do Naboba jedzie, i ruszył z miejsca galopem.
Tak daleka droga i takie przyjęcie!...
Takie przyjęcie męża stojącego na wyżynie drabiny społecznéj ze strony jakiegoś żebrzącego gryzipiórka!... Otóż co człowiek ma, gdy dobrodziejstwo świadczy... Takim mniéj więcéj był temat monologu, w którym Jenkins gniew swój studził; potem nagłe otrząsnął się z tego.
— E! czego się tu gniewać?! I już na trotoarze placu „Vendôme ostatnia znikła fałda — czoło się wypogodziło. Było już południe. Paryż bogatych zbudził się i powstał rzeźwy z miękkiéj mgły, aby rozpocząć dzienne swe życie. Okna wystawne sklepów ulicy de la Paix błyszczały, pałace na placu Vendôme zdawały się przybierać dumną postawę, jakby na przyjęcie popołudniowych wizyt, a w samym końcu białych arkad ulicy de Castiglione w bladym blasku zimowego słońca sterczały statuy Tuilerjów, drżące i jakby od zimna zarumienione w pośród grupy drzew z liści ogołoconych.
— Prędko, panie doktorze, bo już wszyscy są przy stole, zawołał długi drągal w nowéj liberji, który z wyzywająco-bezczelném okiem przyjął „na wyżynie drabiny społecznéj będącego męża“ w bramie pałacu Naboba.


Rozdział drugi.
Śniadanie na placu Vendôme.

Dzisiaj było zaledwie dwudziestu gości zebranych w komnacie jadalnéj Naboba. Urządzenie jéj sprowadzono przed niedawnym czasem podług podanego planu z wielkiego sklepu tapicerskiego, który zresztą dostarczył wogóle wszystkiego, co się w nieskończenie długim szeregu komnat i salonów, widzialnych obecnie przez otworem stojące drzwi, znajdowało. Ozdoby sufitów, pająki i inne wyroby sztuki, porozstawiane na kredensach srebra, a nawet cały personał służby pochodził z rąk właścicieli tegoż sklepu. Całość robiła wrażenie domu, jak go zwykł urządzać kolosalnie zbogacony parweniusz, chcący długi czas mozołów szybkiém wynagrodzić używaniem. — Chociaż na około wielkiego stołu nie było żadnéj sukni damskiéj, żadnego żywszego koloru, niczego, coby oko rozweselało, to przecież obecni wcale nie monotonny przedstawiali widok; była to bowiem zbieranina wszystkich towarzyskich i etnograficznych typów, jakie się tylko z drabiny społecznéj całéj Francji — całéj Europy, a nawet z całego świata zgromadzić dały.
Pan domu najpierw był rodzajem wielkoluda z krótką szyją, o zżółkłéj, słońcem spalonéj skórze. Mały w nadętéj twarzy niknący prawie nos, bujny włos w gęstych kędziorach jak czapka astrachańska na niskie spadający czoło, i żywe oko pantery, dziko z pod krzaczastych brwi patrzące, nadawały mu straszny pozór kałmuka, człowieka wpół dzikiego, żyjącego tylko z rabunku. Szczęściem brzydota téj fizjognomii — nie rażąca i tak już nie mile wskutek swéj nadzwyczajnéj oryginalności — była prawie zupełnie zneutralizowaną czarodziejsko-łagodnym uśmiechem, który na grubych, wydętych błąkając się ustach, czynił go nawet podobnym do świętego Wincentego à Paulo. Chrapliwy, nieczysty prawdziwie marynarski głos z gminnym akcentem południowym z okolic Rhône’y niskie jego zdradzał pochodzenie, a ręce ogromnych rozmiarów, gęsto obrosłe, z grubemi palcami a krótkiemi paznokciami, rozłożone w całéj swéj okazałości na białym obrusie, fatalnie świadczyły o swéj przeszłości. Naprzeciw niego siedział stały gość przy tym stole, markiz de Monpavon, ale nie owo widmo z „cerklu“ — lecz przystojny, silny jeszcze mężczyzna, o którego wieku sądzić byłoby trudno. Szeroki, imponujący nos spoczywał z całą majestatyczną powagą na wyciągniętéj i wygładzonéj twarzy; cała pustać była wyprostowaną, wykrygowaną, tylko gors silnie wykrochmalonéj koszuli nadymał się za każdém poruszeniem jak pióra u zagniewanego indyka lub pawia. Paw więc nie samo tylko nazwisko miał wspólne z markizem.
Pochodził on z dawnéj wpływowéj rodziny arystokratycznéj, wskutek długów karcianych i nieudałych spekulacyj podupadłéj. Książę de Mora nadał mu, jako swemu przyjacielowi donośną posadę generalnego poborcy podatków pierwszéj klasy; ze względu atoli na nadwątlone zdrowie musiał się jéj zrzec, chociaż w kołach kompetentnych i dobrze poinformowanych o przyczynie powyższéj zrezygnowania z tego złotodajnego stanowiska mocno powątpiewano a w dodatku twierdzono, że były tam jakieś nieczyste sprawki że nawet wysokich było potrzeba protekcyj, aby... Lecz mniejsza o to, tu był on lwem towarzystwa, można to było poznać z uszanowania pełnéj uwagi, z jaką go służba obsługiwała i z ciągłego zwracania się ku niemu Naboba, który go za każdą razą panem markizem tytułował, wprawdzie nie tak wskutek przejęcia się dla niego czcią, jak raczéj z dumy, że gościa z takim tytułem ma przy swoim stole. Pan markiz mówił mało z widoczném lekceważeniem swego otoczenia i to nader wyniośle jak gdyby musiał zniżać się z swéj wyżyny społecznéj do tych, których rozmową swoją zaszczycał. Od czasu do czasu stosował kilka urywanych i dla obecnych niezrozumiałych słów do siedzącego naprzeciw Naboba:
— Wczoraj spotkałem księcia... mówił wiele o panu... mianowicie w owéj sprawie... no, pan już wiesz... tak... jakże się nazywa...
— Doprawdy? Mówił o mnie?... I przytém oglądał się Nabob w koło z tryumfującą, prawdziwie śmieszną miną, albo spoglądał z pokorno-poważnym wyrazem twarzy bigotki, wobec któréj imię Boga wymówiono.
— Jego ekscelencja chętnie by widział, gdybyś pan w téj... ps... ps... ps... w téj sprawie wziął udział... tak.
— Tak? powiedział to panu?
— Zapytaj się pan tylko gubernatora... on to także słyszał.
Zacytowany w ten sposób gubernator, niejaki Paganetti, był człowieczkiem nadzwyczaj ruchliwym, na którego patrząc, można się było zmęczyć, tak niezmiernie szybko w przeciągu jednéj minuty wyraz swej twarzy zmieniał. Kierował on rozległém finansowém przedsiębiorstwem — kasą terytorjalną Korsyki; był właśnie dziś przez Monpavona wprowadzony i wskutek tego jedno z honorowych miejsc zajął przy stole. Po lewéj stronie Naboba siedział z siwym wąsem, marsowato podkręconym i z niezliczoną ilością fałdek na porąbanéj twarzy, starzec w czarnym surducie orientalnego kroju, pod samą szyję zapiętym. Był to Brahim Bey, najmężniejszy generał Tunisu i generalny adjutant zmarłego beja, na którego dworze Nabob bogactwa swoje zgromadził. O wielkich czynach bohaterskich tego męża, świadczyły oprócz zmarszczek i innych oznak pamiątkowych wyuzdanéj przeszłości, dolna wcale nieproporcjonalnie obwisła warga, i wpadłe, zaczerwienione oczy bez rzęs; jedném słowem była to owa głowa, jaką widzieć się zdarza u oskarżonych w sprawach kryminalnych, traktowanych przy zamkniętych drzwiach. — Reszta osób usadowiła się tak, jak zdarzył przypadek lub chwila ich przyjścia. Wstęp był bowiem dla każdego wolny; codziennie nakrywano stół na trzydzieści osób. Był tam także Cardailhac, finansowo przez Naboba podtrzymywany dyrektor teatru, słynny tak ze swego dowcipu, jak ze swoich wad, prawdziwy mistrz w transzowaniu, kraszący każdą przez siebie podawaną porcję kuropatwy rozweselającym frazesem. Oprócz tych zalet był paryżaninem czystéj krwi i jak to sam z dumą o sobie mówił, dandym aż do paznokci. Przytém był tak „wolnym od wszelkich przesądów“, że prawie równocześnie opowiadał Brahim-bejowi skandaliczne wypadki dam swego teatru, i prowadził teologiczną dyskusją z drugim swoim sąsiadem. Był to młody, chudy proboszcz z południowych prowincyj, z mocno zarumienionemi policzkami i ambitnie sterczącym nosem, z czarną jak rewerenda, ogorzałą twarzą. Obok księdza siedział stary Schwalbach, słynny handlarz obrazów, z długą brodą, miejscami jak brudna wełna przeświecającą, w wytartém ubraniu, które tolerowano u niego częścią z miłości do sztuki, częścią zaś z próżności, ponieważ w owym czasie, gdzie manja obrazów miliony w ruch wprawiała uważano za pewien szyk przyjmować w swym domu znawcę sztuki i jéj pośrednika.
Schwalbach milczał, zadowalając się oglądaniem przez swój ogromny monocle zebranych gości, uśmiechając się w duszy z tego tak dziwnie śmiesznego zgromadzenia przy jedynym w swoim rodzaju stole. Pan de Monpavon siedział np. tuż obok śpiewaka Garrigon, współziomka Jansouleta, który, ceniony jako brzuchomowca, przedstawiał Figara w południowym dyalekcie, a w naśladowaniu zwierzęcych głosów nie miał sobie równego. Ciekawém i zabawném było krzywienie nosem pana markiza, ile razy spojrzał w stronę swego sąsiada-brzuchomowcy. Nieco niżéj zajął miejsce drugi współziomek Jansouleta, pan Cabassu, postać nie wielka ale barczysta o ogromnie grubéj a krótkiej szyji i niezmiernie wykształconéj sile muskularnéj. Z zawodu był on froterem, operatorem nagniotków, przytém po troszku dentystą. Wsparł się łokciami na stole i siedział z miną szarlatana, którego się tylko rano przyjmuje i to jedynie dla tego, ponieważ jest wtajemniczonym w niektóre słabostki i wady domowe gospodarza. Pan Bompain kończył zastęp licznych jeszcze w rozmaitych specjalnościach biegłych postaci. Pan Bompain był sekretarzem Naboba, jego ministrem, zarządcą, osobą zaufaną, jedném słowem był wszystkiém; pod jego egidą załatwiano wszelkie sprawy domowe i pozadomowe. Jedno spojrzenie na tę opuchłą bakalarską głowę, niezgrabnie fezem nakrytą wystarczało, aby przejrzeć całe indywiduum, któremu takie interesa pieniężne, jak Naboba, powierzonemi zostały. W końcu przybyli tam dla wypełnienia luk reprezentanci Lewanty, mieszkańcy Tunisu, Marokkańczycy, Egipcjanie, Azjaci i zmięszana z temi egzotycznemi elementami cała cygańska banda zbankrutowanéj szlachty, wątpliwego rodzaju przemysłowców, pieczeniarzy gazeciarskich, awanturniczych wynalazców i bez złamanego szeląga z południa przybyłych współziomków gospodarza, jedném słowem, równie jak dziurawe, pomocy potrzebujące statki lub w ciemności krążące mewy zbiegają się w około blasku latarni morskiéj, tak i tu zbiegło się wszystko, ściągnięte magnetycznym złota blaskiem i pysznie zastawionym stołem.
Z wrodzonéj dobroci i wspaniałomyślności znosił Nabob cierpliwie tę zbieraninę przy swoim stole, a w końcu nieznajomością stosunków łączył ogromną lekkomyślność i uczuwał potrzebę ciągłego otoczenia. Był już zresztą w Tunisie do tego przyzwyczajonym. W wspaniałym swoim pałacu na Bardo, przyjmował każdego, ktokolwiek z Francji przybył, począwszy od najdrobniejszego kupca, przywożącego swą pakę towarów do słynnych podróżujących artystów i generalnego konsula.
Niewtajemniczonemu byłoby trudno odgadnąć, gdzie się właściwie znajduje, tak rozmaitą była wymowa i jéj akcent, tak rozmaitymi były typy, fizjognomje i odcienia charakteru; jedni brutalni, barbarzyńscy, nieokrzesani, drudzy z piętném wysokiéj cywilizacji — twarze boulewarowe zwykłe i miękkie jak zawcześnie dojrzałe gruszki, tenże sam kontrast był także u służby. Zatrudniony jeszcze wczoraj w którymkolwiek hotelu kelner, kręcił się dzisiaj z bezczelną miną cyrulika między Etiopijczykami, albo stawał nieporuszony jak ogromny kandelaber z czarnego marmuru. — Z pewnością nikt nie byłby przypuścił — nie wiedząc o tém poprzednio, że się znajduje w samém pulsującém sercu, w punkcie zbornym modnego paryskiego życia: na placu Vendôme. Zupełnie to samo wrażenie robił widok stołu, zagranicznemi zastawionego potrawami: szafranowe i sardelowe sosy, skomplikowane bakalje tureckie przysmaki, pieczonemi migdałami garnirowane kury, a przytém banalna zastawa, pozłacana płyta przeraźliwy dźwięk nowych dzwonków — wszystko to przypominało raczéj jakąś table d’hôte wielkiego hotelu w Smyrnie lub Kalkucie, albo salę jadalną wielkiego pozaatlantyckiego parowca.
Właściwie powinna była, rozmaitość gości, powiedziałbym niemal pasażerów, nadać uczcie żywy, wesoły, niewymuszony humor; tymczasem rzecz się miała przeciwnie. Wszyscy jedli z niemą prawie nerwowością, jeden drugiego pokryjomu szpiegując, a nawet z oczu najwięcéj ze światowością i jéj formami obznajmionych, którzy się najwięcéj swobodnymi być zdawali, wyczytać można było pewien niepokój — jakieś febryczne zakłopotanie wskutek świdrującéj myśli — w nieoznaczonych zamiarach; mówili nie odpowiadając i słuchali nie rozumiejąc ani słowa z tego, co do nich mówiono.
Wtém otworzyły się nagle drzwi wchodowe jadalni.
— A, otóż i Jenkins — zawołał uradowany Nabob. Jak mi się masz kochany doktorze, stary, poczciwy koleżko?
Podczas gdy zewsząd wyciągnięte ręce witały przybyłego, malowało się na twarzach pytanie: „poco ten, tu jeszcze przybył? wszakże nas i tak już za wielu... Po oficjalnym uśmiechu i po przywitaniu silném uściśnieniem ręki przez gospodarza, usiadł Jenkins obok Monpavona przed nakryciem, które jak w table d’hôte, w mgnieniu oka bez poprzedniego rozkazu na stole się zjawiło.
Ta postać odbijała jaskrawo od wszystkich tych febrycznie zaniepokojonych ludzi — wybitną jéj cechą był spokojny, zadowolony umysł, serdeczna wesołość i owa uprzejma na każdą rozmowę godząca się dobroduszność, która Irlandczykom przydomek „Gaskończyków“ zjednała.
— Czyś pan czytał, panie Jansoulet?
— Co takiego?
— Jak to! więc pan jeszcze nic nie wiesz? Nie czytałeś pan dotąd, co o nim dzisiaj rano w „Messager“ napisano?
Nabob zarumienił się jak dziecko z radości.
— Na prawdę, pisano o mnie w „Messager?“ zapytał z promieniejącém z wewnętrznego zadowolenia okiem.
— Dwa zapełnione łamy, nie pojmuję, dla czego panu Moessard swego artykułu do odczytania nie przesłał.
— Ależ proszę — rzekł skromny autor — toż to nawet mówić o tém nie warto.
Moessard był małym, wyelegantowanym dziennikarzem, blondyn, dość przystojny, lecz o owéj zużytéj i zżytéj fizjognomji, właściwej kelnerom nocnym, komedjantom i subretkom. Uchodził za płatnego amanta lekkomyślnéj jakiéjś exkrolowéj. Wiadomość ta szeptana z ucha do ucha gdziekolwiek się zjawił, dopomogła mu do osiągnięcia głośnéj choć haniebnéj sławy. Jansoulet obstawał przy tém, aby przeczytano ów artykuł, aby się nareszcie dowiedzieć, co o nim napisano. Niestety zapomniał Jenkins gazetę u księcia.
— Niechaj natychmiast który pobieży i przyniesie dzisiejszy numer „Messager“ — rozkazał Nabob swemu lokajowi, za krzesłem stojącemu.
— O, niechaj nie chodzi — zawołał Moessard — ja go zapewne będę miał przy sobie.
Mówiąc to, wydobył z bezwstydnością reportera, bazgrzącego w kawiarni skandaliczne nowinki, gruby pugilares, pełen notatek, arkuszy stemplowych, wycinków z gazet i liścików na atłasowym, herbowanym pisanych papierze, i usunąwszy talerz, rozrzucił na stole, aby wyszukać korektę owego artykułu.
— Otóż jest — zawołał, podając papier Jansouletowi; lecz Jenkins zaprotestował:
— Nie tak — proszę głośno przeczytać.
Ponieważ się wszyscy na to zgodzili, zatrzymał Moessard papier w ręku i odczytał artykuł głośno i z patosem: „Zakład betlejemski i pan Franciszek Jansoulet.“ Że ten długi dytyramb o sztuczném żywieniu niemowląt był inspirowany przez Jenkinsa, nie ulegało wątpliwości; można to było poznać po kilku utartych, przez Irlandczyka szczególniéj używanych zwrotach, jak „męczeństwo niemowląt“, albo „najemnictwo obcéj piersi“ albo „koza zastępująca miejsce matki.“ Po pompatycznym opisie wspaniałego zakładu w Nanterre następował panegiryk na cześć Jenkinsa i apoteoza Naboba: „O, Franciszku Jansoulet, ty dobroczyńco maluczkich...“ Ciekawąby było przyjrzeć się gniewnemu oburzeniu całego towarzystwa: „cóż to za intrygant ten pan Moessard... co to za bezwstydne pochlebstwo“ i przytém usta obecnych skrzywił wzgardliwy, lecz zarazem zazdrosny uśmiech. Najfatalniejszém atoli było to, że trzeba było bić brawo i udawać zachwyconych, gdyż nerwy pana domu nie zobojętniały jeszcze na tego rodzaju kadzidła; wziął też zupełnie na serjo tak artykuł jak i wywołane nim oklaski. Szeroka jego twarz promieniała za każdém słowem. Jakże często marzył w obczyźnie o takich pochwałach paryzkich dzienników, jak często pragnął dobić się także jakiego znaczenia w tém pierwszém towarzystwie świata, na które oczy wszystkich jak na słońce jakie się zwracało. Teraz marzenia zamieniły się w rzeczywistość, spuścił oczy na płytę ogromną złota, na resztki kosztownego śniadania, na wspaniałą posadzkę komnaty, która tak była wielką, jak kościółek w rodzinnéj jego wiosce, i wsłuchiwał się w ponury szmer toczącego się po ulicy życia paryzkiego, z tém głębokiém przekonaniem, że wkrótce jako ważny czynnik wpływowy w niém weźmie udział. I podczas gdy się napawał tém błogiém uczuciem, gdy pieścił ucho czarownym rytmem stosowanych do siebie hymnów pochwalnych, rozwinął się powoli przed ukołysaną jego myślą obraz przeszłości — nędznie przeżyte lata dziecinne, awanturnicza, niemniéj politowania godna młodość, straszne dni głodu, noce bez dachu... Potem nagle wzmogło się pełne radości jego uczucie do wybuchu, który to, mianowicie u południowców, zmusza do głośnego myślenia, a wyrzucając niejako ciężar pierś mu gniotący, zawołał mimowoli:
— O, moi drodzy, kochani przyjaciele, jak jestem szczęśliwym, jak dumnym....
Przybył dopiero przed sześciu tygodniami do Paryża, a oprócz dwóch lub trzech współziomków, znał tych, których przyjaciółmi swymi nazywał, zaledwie od wczoraj, i to o tyle tylko, że im pieniędzy pożyczył. Dla tego też ten bezpośredni wybuch uczucia dość dziwne wywarł wrażenie, ale Jansoulet był zanadto uniesiony, aby to był mógł spostrzedz i mówił daléj:
— Jeżeli po tém wszystkiém, co tu właśnie słyszałem, tu w tym ogromnym Paryżu, otoczony przedstawicielami wielkich rodzin i znakomitych talentów, zwrócę się myślą do rodzicielskiéj szopy, gdyż w szopie urodziłem się — to snem mi się dzień dzisiejszy wydaje. Ojciec mój handlował staremi gwoźdźmi w wiosce St. Andréol przy narożnym kamieniu... tam... w kącie.... Jeżeli dobrze szło, mieliśmy codziennie suchy kawałek chleba, a w niedzielę kęs mięsa... Cabassu mógłby coś o tém opowiedzieć, znał on mnie już wówczas, niech powie, czy mówię nieprawdę... Tak, tak i ja poznałem nędzę!
I z rodzącém się nagle uczuciem własnéj godności wniósł głowę do góry i wciągał całą piersią zapach trufli, napełniający ciężką atmosferę.
— Poznałem nędzę i to w całéj grozie długo trwającą, nacierpiałem się od zimna i głodu, który odurza, żołądek skręca, w głowie huczy i tak w oczy kłuje, jak gdyby je ktoś z jam ostrym wydobywał nożem. Całemi dniami leżeć musiałem w łóżku, gdyż nie miałem najniezbędniejszego odzienia a i wówczas mogłem się mienić szczęśliwym, bo często i łóżka nie było. Czepiałem się wszystkich rzemiosł, szukając chleba, a on był dla mnie tak kwaśnym, tak twardym, że i dziś jeszcze, myśląc o tym czasie, gorzki, spleśniały czuję smak. I tak przeżyłem lat trzydzieści, tak jest moi kochani przyjaciele, w trzydziestym roku — a obecnie nie mam jeszcze pięćdziesięciu — marłem z głodu, bez centa, bez przyszłości, z biedną moją matką na sumieniu; tam... w owéj szopie... z nędzy umierała, a ja jéj nic dać nie mogłem...
Opowiadanie to Jansouleta rozmaicie podziałało; jedni zdawali się niemile niém dotknięci, najwięcej zaś Monpavon, który takie wyznanie publiczne uważał za coś nieskończenie ubliżającego i wbrew wszelkiéj etykiecie. Dla tego też nos jego w najrozmaitszych ruchach niezadowolenie wyrażał. Cardailhac, sceptyczny smakosz i nieprzyjaciel wzruszających scen, krajał leżący przed nim owoc z wielką starannością i uwagą w drobniusieńkie płatki. Gubernator natomiast odznaczał się wyrazistą grą fizjognomji, pełnéj naiwnego podziwu, i niewyraźnemi tonami okazywał swoje uwielbienie. Rycerskiego Brahim-beja ukołysała explikacja Naboba po tak sutém śniadaniu w słodki sen; starzec spał z szeroko pod białym wąsem otwartemi ustami i mocno pałającą twarzą — może w skutek silnego ciśnienia mocno spiętéj bindy wojskowéj. Zresztą malowała się prawie na wszystkich twarzach obojętność lub nudy. Bo cóż mogło tych ludzi obchodzić, jak Jansoulet w St. Andréol przebył swą młodość, jak cierpiał i jak się poniewierał? Przecież dla wysłuchania takich bajek nie byliby się tu trudzili. Niezręcznie kłamane współczucie, oczy liczące gałki sufitu lub okruszyny chleba na stole leżące, z obawy przed ziewaniem silnie ściśnione usta zdradzały ogólną niecierpliwość z powodu tego tak nie na czasie rozpoczętego curiculum. Lecz równie jak marynarz karmiący się w swéj starości wspomnieniami niebezpiecznych swych zbłąkań i ciężkich chwil w czasie rozbicia okrętu na dalekich morzach, tak i niestrudzony Nabob rozwijał daléj obraz minionych swych cierpień. Teraz właśnie doszedł w opowiadaniu swém do chwili, w której nareszcie po złém nastąpiło dobre — w któréj dziwny przypadek wtrącił go na drogę szczęścia.
— Pewnego razu chodziłem po tamie portu marsylskiego z równie jak ja obdartym towarzyszem, który się potem także u beja zbogacił i który został późniéj najzaciętszym moim wrogiem, chociaż jak brat i dobry towarzysz ze wszystkiém, co do mnie należało, się z nim dzieliłem. Mogę wymienić nawet jego nazwisko; jest nim ów słynny Stemerlingue. Tak, panowie, Stemerlingue, dzisiejszy szef wielkiego domu bankowego „Stemerlingue i Syn“, nie miał wówczas nawet tyle, aby sobie u przekupki módz kupić za dwa sous fig... Otóż na téj tamie przyszła nam chęć podróżowania, właściwa zresztą tamtéj okolicy. Postanowiliśmy szukać utrzymania w gorących krajach południowych, ponieważ zachód nielitościwie nas wszędzie odpychał. Ale dokąd się tu najpierw udać? Zrobiliśmy tak, jak to zwykli czynić majtkowie, skoro im trudno wybrać gospodę, gdzieby żołd swój przehulać mogli; zatyka się w takim razie kawał papieru za skrzydło kapelusza osadza na końcu kija i wprawia w kołowrotowy ruch, gdy kapelusz do dawnego wróci spokoju wybiera się kierunek, który papier wskazuje. Nam wskazał Tunis... W tydzień potem wyskoczyłem z półluidorem w kieszeni na tamtejszy ląd, a niedawno wróciłem z dwudziestoma pięcioma milionami.
To zakończenie zelektryzowało tak całe otoczenie, że oczy wszystkich, nawet służby, żywym zamigotały ogniem. Cardailhac wyszepnął mimowoli frazes podziwienie wyrażający: „tam do kata“, a nos Monpavona przybrał znowu wyraz łaskawszy.
— Tak dzieci — dwadzieścia pięć milionów w gotówce, nie wliczając w to tego, co w Tunisie pozostało, moje dwa pałace na Bardo, moje okręty w kanale de Gouletta, moje dyamenty i kosztowności, co wszystko razem najmniéj podwójną czyni sumę. A wy wiecie — dodał z właściwym sobie łagodnym uśmiechem i nieznośnie chrapliwym głosem — a wy wiecie, że chociaż się kosi, przecież trawa znowu porasta.
Całe towarzystwo podniosło się z krzeseł jak jeden mąż:
— Brawo.... ah! brawo!....
— Wyśmienicie!
— Doskonale — rzeczywiście doskonale!
— I taki mąż jeszcze nie jest deputowanym?
— Musi nim zostać — zawołał donośnie gubernator, a nie umiejąc na razie inaczéj wyrazić swego entuzjazmu, porwał w przystępie szalonego uwielbienia grubą, włosem porosłę rękę Naboba i mimo woli do ust ją przycisnął.
Ponieważ wszyscy już z krzeseł powstali dał promieniejący radością Nabob znak do przejścia do salonu.
— Proszę panów teraz na kawę — zawołał, odrzuciwszy na stół serwetę.
Na to wezwanie rzucili się wszyscy z hałaśliwą wesołością do salonów, w których wszystko prawie złotem było; złoto błyszczało lśniąco ze sufitu, złoto spływało w smugach, arabeskach i tysiącznych innych gzykzakach ze ścian, ramiona foteli i zamki okien były złote, a nawet pionowo spadające fałdy opon i portier, miały w sobie coś metalicznie sztywnego i lśniącego, jak gdyby także w złocie były kąpane.
Ale pomimo nagromadzonego złota brakło owym salonom owego czegoś, co pobyt w nich miłym czyni.
Kawa była podaną na sposób orientalny, z czarnym osadem na spodzie, w małych srebrem ozdobnych filiżankach. Goście ugrupowawszy się naokoło stołu wyborną zastawionego mokką, spieszyli się z jéj wypiciem uważając pilnie na każdy ruch sąsiada i wspólnie się dozorując. Chodziło przedewszystkiem każdemu o to, aby pierwszy zdołał pochwycić Naboba, uprowadzić w róg pokoju lub w zagłębienie okna i tam dopiąć gorąco upragnionego celu — zdobyć drogą pożyczki z góry uplanowaną kwotę pieniędzy. To téż spiesząc się poparzono sobie języki, aby tylko nie uronić pomyślnéj sposobności. Już podczas śniadania, przebyli dwie długie godziny niepokoju i niecierpliwości, siląc się ukryć główny cel wizyty. Teraz kończył się ceremonialny przymus i udawanie. Z mocno zajętego swego czasu mógł Nabob jedynie tych chwil kilka podczas czarnéj kawy poświęcić na poufne audjencje. Ponieważ zaś każdy pragnął jaknajprędzéj przyjść do słowa i urwać garść złocistéj wełny z dobrowolnie prawie ku niemu pochylającego się runa, przeto usunięto wszelką tamę przepisów i form towarzyskich i z bezwstydną czelnością przystąpiono do rzeczy. Poczciwy Jenkins pierwszy rozpoczął. Uprowadził on swego przyjaciela Jansoulet w zagłębienie okna i przedłożył mu kosztorys zakładu w Nanterre. A piękna to była sumka — sto pięćdziesiąt tysięcy franków na zakupno willi, potem znaczna kwota na urządzenie, na urzędników, łóżka, stado kóz, na ekwipaż dla dyrektora i na podwody w celu przewożenia małych sierot z dworca koleji... W istocie wiele to pieniędzy, ale za to jak dobrze będzie tym drogim, ukochanym sierotom, co za dobrodziejstwo dla Paryża, dla całéj ludzkości; rząd nawet będzie się czuł zobowiązanym do wynagrodzenia tak bezinteresownéj, tak filantropijnéj ofiary, choćby wstążeczką w dziurkę surduta... Legja honorowa, która 15. września... To czarodziejskie słowo uczyniło natychmiast oczekiwany skutek. Wesoło brzmiącym basowym głosem, jakby na jaki okręt przez mgłę tylko widziany przyzwał Nabob Bompain’a.
Człowieczek w fezie zerwał się od butelek rozmaitymi napełnionych likworami i z powagą kroczył przez komnaty ku nyży. Po krótkiém porozumieniu się, oddalił się i wrócił z przyborami do pisania i zeszytem, którego prawie luźne kartki same z pod palcy się wysuwały. Co to jednakże za piękna rzecz bogactwo! Jansoulet podpisał z taką lekkością szek na dwa kroć sto tysięcy franków, jak gdyby tu tylko o wydanie lujdora chodziło. Reszta gości, zyzując po przez filiżanki, przyglądała się z nietajoną wściekłością téj małéj scenie. W chwili zaś, kiedy Jenkins uśmiechnięty, lekko i z zadowoleniem krocząc, rozmaicie ugrupowanym współbiesiadnikom pożegnalny oddawał ukłon — pochwycił Monpavon gubernatora za ramię i wyszeptał: Teraz my!... Wkrótce téż rzucili się obaj ku Nabobowi i uprowadzili ku w rogu stojącéj otomanie, na któréj go między sobą z takim usadzili uśmieszkiem obłudy i chciwości zarazem, jak gdyby tém odrazu i bez słów życzenie swoje wyrazić chcieli: „pieniędzy nam daj — pieniędzy tyle, ile możesz, bo inaczéj nie uratujemy kasy terytorjalnéj,“ która już od lat kilku w ruchu się wstrzymała i po końce masztu w piasku ugrzęzła. A wspaniała to spekulacja ta kasa terytorjalna — jeżeli notabene panowie ci na serjo mówili o jéj ratowaniu — pełna złota i kosztowności z różnorodnych bogactw młodego kraju, o którym mówi każdy, którego atoli nikt nie zna. Tém nieporównaném przedsiębiorstwem osiągnął Paganetti de Portoveccio monopol rozprzedaży wszystkich płodów Korsyki; iskrzyk, miedź, łomy marmuru, korale, ostrygi, żelazne i siarczane wody, nieskończone lasy korkodębów. Rozległe to przedsiębiorstwo, ułatwione siecią koleji i często kursującemi parowcami, pochłonęło już ogromne kapitały; Paganetti kończył już przedwstępne przygotowania i miał całą z niego osiągnąć korzyść.
Podczas gdy Korsykanin wśród rozlicznych gestów włoskim swoim akcentem ogromne korzyści przedsiębiorstwa wychwalał, przytakiwał Monpavon dostojném i godności pełném kiwaniem głowy, wtrącając tu i owadzie — gdzie to za stosowne uważał — nazwisko księcia de Mora, które dla Naboba zawsze jeszcze niewysłowiony miało urok.
— Ileżby tedy trzeba było dołożyć?
— Miliony! odpowiedział Monpavon z dumną pewnością człowieka, któremu w danym razie na potrzebnéj wymowie niezbywa. Tak jest, miliony; ale za to cóż to za wspaniały interes! Jego Ekscelencja mówił, że kapitalista przy takiém przedsiębiorstwie mógłby łatwo wznieść się na znakomite, a nawet politycznie wpływowe stanowisko.
— Racz pan tylko pomyśleć, Korsyka, kraj, który pod względem finansowym odłogiem leży!... Tamby łatwo można doprowadzić do generalnego radcy, ba! możnaby nawet zostać deputowanym...
Naboba miły przeszedł dreszcz a Paganetti czuł, że złota rybka już chwyta za zdradliwy haczyk wędki.
— Rozumie się, deputowanym... Potrzebuję tylko chcieć; na jedno skinienie palcem będzie pan całą wyspę miał u nóg swoich. I teraz wybuchł dopiero całą powodzią ogłuszających słów, a wyliczywszy głosy, któremi może rozporządzać i okręgi, które na jego wezwanie się podniosą, zakończył przekonywująco: Pan dołożysz potrzebną sumę ze swych kapitałów, a ja ci cały naród oddam do dyspozycji.
Sprawa załatwiona. Bompain, Bompain! woła Nabob. Jest zachwycony, obawia się nawet, aby go kto nie wyprzedził. Znając zaś potrzeby Paganetti’ego, o których gubernator zresztą dość wyraźnie napomykał, pospiesza z wypłaceniem mu dla kasy terytorjalnéj dość znacznéj kwoty.
I znowu zjawia się człowieczek w czerwonym fezie i z niebieskim zeszytem, który z namaszczeniem do piersi przyciska — nowy szek podpisany; dyrektor z początku wprawdzie obojętną miną wsunął go w kieszeń, następnie jednakże postać jego gwałtownéj uległa zmianie. Ów dotąd tak pokorny, płaszczący się Paganetti odchodzi teraz z dumnie wzniesiona głową, jak przystało na męża, którego czterykroć sto tysięcy franków znowu do równowagi przywiodły. A Monpavon! Monpavon, dumniejszy niż zwykle, postępuje tuż za nim, strzegąc go z więcéj niż macierzyńską pieczołowitością.
— To był znowu jeden dobry interes — pomyślał Nabob — teraz mogę się już spokojnie kawy napić.
Gdzie tam! z dziesięciu drogę mu zabiegło; najszybszy i najzręczniejszy z nich, dyrektor teatru Cardailhac chwyta go i uprowadza do bocznéj komnaty.
— Chciałbym tylko słóweczko, mój drogi łaskawco! Chciałbym wyjaśnić obecny stan naszego teatru. W każdym razie stan teatru musiał być nie najlepszym, gdyż okazała się potrzeba wezwania pana Bompain i podpisania luźnéj kartki z niebieskiego zeszytu. Któż teraz nastąpi z kolei? Nikt w szczególności, a w ogólności wszyscy: pan Moessard, dziennikarz, każący sobie płacić za artykuł w Messager, aby Nabob koniecznie się dowiedział, ile kosztuje przydomek „dobroczyńcy maluczkich“; daléj proboszcz z prowincji, potrzebujący kapitału na zbudowanie nowego kościoła, rzuca się z gburowatością Piotra z Amiens na niebieskie szeki. Stary Schwalbach z małym noskiem i długą brodą zaczyna, mrużąc tajemniczo okiem, szeptać właściwym sobie niemieckim akcentem. — Prawdziwą perłę odkrył dla galerji — Nobbéma ze zbioru księcia de Mora. Jest już jednakże kilku amatorów, którzy niecierpliwie zerkają na to cudo i z trudnością przyjdzie...
— Ja ją mieć muszę — mniejsza o cenę! woła Nabob już znowu schwycony nazwiskiem księcia — muszę mieć tego Nobbémę... słyszysz pan, panie Schwalbach! Dwadzieścia tysięcy franków dam panu, jeżeli mi pomożesz do zakupienia tego obrazu.
— Uczynię co tylko będzie w méj mocy, panie Jansoulet.
Odchodząc obliczał stary ćwik, że dwadzieścia tysięcy Naboba, dodane do dziesięciu tysięcy, które mu książę przyrzekł, jeżeli mu dopomoże do pozbycia się obrazu, dość piękny stanowią zysk.
Podczas gdy ci szczęśliwcy zadowoleni jeden po drugim odchodzili, stali drudzy wciąż jeszcze na sposobność stosowną czyhając i wściekli z gniewu obgryzali paznokcie aż do krwi. Wszakże wszyscy w jednym przybyli zamiarze — od poczciwego Jenkinsa, który rozpoczął pochód, aż do cyrulika Cabassu, który go zakończył, uprowadzali go wszyscy w sprawach zwłoki nie cierpiących, do odległych komnat recepcjonalnych. Pomimo wszelkich usiłowań jednakże, aby go usunąć z przed oczu obecnych, nie zdołano tego w zupełności uczynić. Tu i owdzie znalazła się niedyskretna szpara w drzwiach, szyba lub lustro, w którém odbijały się sążniste plecy pana domu. A dziwnie wymowne były te plecy — to się z oburzeniem prostowały, jak gdyby powiedzieć chciały: „o, tego już za wiele!“ albo garbiły się w komicznéj rezygnacji: „ha! jeżeli już tak koniecznie być musi, niechże będzie!“ przyczém zawsze jako konieczny dodatek zjawiał się fez Bompain’a...
Jeszcze ostatni z powyższych się nie zdołał oddalić, a już zaczęła się nowa serja i zaledwo wszelkie ryby w dzikiej walce o byt zdobycz swą uniosły, podpłynęły małe rybki po resztki okruszyn. I tak słychać wciąż po złocisto błyszczących komnatach szelest zbliżających się i oddalających kroków, łoskot otwieranych i zamykanych drzwi, jedném słowem zjawia się, zachęcony ogromném bogactwem i nie do uwierzenia łatwym doń przystępem, cały tłum bezwstydnych żebraczych indywiduów ze wszystkich zakątków Paryża i okolicy. Lecz przy rozdzielaniu jałmużny dla tej warstwy „zacnych“ ludzi, nie używano już niebieskiego zeszyciku i fezu pana Bompain, wystarczała tu mahoniowa komoda, naumyślnie w tym celu w jednym z salonów ustawiona. Ten brzydki mebel, sprawiony za oszczędności z czasów karjery portjera, który atoli u Naboba w wielkiém był poszanowaniu i czci — był pierwszym, który sobie Jansoulet sprawił, gdy stosunki mu pozwoliły własne mieć mieszkanie. Ułożone w trzech szufladach dwa kroć stotysięcy franków w gotówce stanowiły owo źródło, z którego w dni wielkich audjencyj czerpał. Wówczas to z pewną lubością grzebał w złocie i srebrze, napychał niém kieszenie i ruchem handlarzom bydła właściwym, odgarniał poły surduta, aby o ile możności jak najgłębiéj wsunąć rękę w kieszeń i wydobyć z niéj garść pełną dla żebrzącego. — Dzisiejsza audjencja wypróżniła mocno małą komodę.
Gdy nareszcie ustały tajemnicze szepty, alegorycznie stawiane żądania i prośby, gdy się ukończyły niespodziewane wizyty, gdy ostatniego zaspokojono klienta i zamknięto małą komodę, uderzyła czwarta i już począł się przekradać zmrok wieczorów listopadowych, który mimo pozapalanych świateł uparcie w późną wałęsa się godzinę. Służba zabrała się do sprzątania stołów i wynosiła filiżanki, flaszki z likworami i otwarte na wpół wypróżnione szkatułki cygar.
— Nareszcie — chwilka spokoju, mruczał z cicha Nabob, oddychając swobodniéj.
Lecz nie; jeszcze nie jest sam. Tam w kącie, gdzie już zupełna prawie zaległa ciemność, rysuje się niewyraźnie postać spóźnionego suplikanta, który się teraz zbliża z listem w ręku.
Jeszcze jeden więc!
I biedny, uciemiężony człowiek wsunął, nie namyślając się, owym wyrazisto-handlarskim ruchem ręką swą w kieszeń. Lecz suplikant odskoczył nagle z tak widocznie obrażoną miną, że Nabob natychmiast poznał swą pomyłkę i zwrócił bystre swe oko w stronę młodego człowieka, aby mu się bliżéj przypatrzeć. Był to młodzieniec w pojedyńczém ale gustowném ubraniu, o bladéj cerze, bez zarostu, o rysach twarzy, jak na wiek jego, zanadto poważnych i surowych. Ten wyraz twarzy i jasno blond włos w kędziorach z czoła spadający, do pudrowanéj podobny peruki, przypominały dwudziestodwuletniego deputowanego Barnave z czasów Ludwika XVI. Fizjognomja ta, pomimo że ją po raz pierwszy miał przed sobą, nie zdawała się Nabobowi zupełnie obcą.
— Czém panu mogę służyć? zapytał a odebrawszy list, przystąpił z nim do okna, aby go odczytać.
— Tożto od mojéj mamy! zawołał. A to brzmiało tak sympatycznie, słowu „mama“ towarzyszył tak młodzieńczo-serdeczny uśmiech w całéj twarzy, że młody człowiek, na którego ordynarna postać dorobkiewicza z początku niemiłe zrobiła wrażenie, teraz mile się ku niemu czuł pociągniętym.
Półgłosem przeczytał Nabob tych kilka wierszy, których koślawe, niewyraźne litery dziwnie odbijały od pięknego papieru ze stampilią zamku Saint-Romans:
— Kochany mój synu, list ten przynosi ci pierworodny syn pana de Géry, który był dawniéj sędzią polubownym w Saint-Andréol, który dla nas z równą uprzejmością...
— Powinienem był zaraz pana poznać, panie de Géry — przerwał sobie Nabob. Pan tak do ojca jesteś podobnym... Proszę, siadaj pan.
Następnie czytał daléj. Matka jego dla siebie niczego właściwie nie żądała, poleciła mu tylko, ze względu na liczne dobrodziejstwa, jakie rodzina de Géry im kiedyś wyświadczyła, młodego, osieroconego obecnie pana Pawła. Biedny, sam sierota, utrzymywać jeszcze musi młodszych dwóch braci i wyjeżdża teraz, złożywszy wszystkie egzamina, do Paryża, aby tu dobić się losu. Prosi więc mocno Jansouleta, aby koniecznie w jakiś sposób dopomógł młodemu człowiekowi — zakończyła zaś podpisem: „Twoja matka Franciszka, która tęskni za tobą.“ Ten list staréj kobiety, któréj już lat sześć nie widział, ów dyjalekt prowincjonalny a tak miły dla ucha tych, którzy doń od dzieciństwa przywykli, owe koszlawe, charakterystyczne litery, przez które z pod wiejskiego czepca przebijała niejako stara, opalona, pełna zmarszczek lecz ubóstwiana twarz — wszystko to mocno wzruszyło Naboba. Od sześciu tygodni, odkąd był we Francji, wśród kłopotów przeprowadzki i porwany w wir wielkiego miasta, nie miał czasu na pomyślenie o staréj swojéj matce; a teraz na widok listu, stanęła mu nagle przed oczyma. Przez czas pewien patrzał w milczeniu przed siebie, na list drżący w jego grubych palcach — uspokoiwszy się dopiero nieco, rzekł:
— Szczęśliwym się czuję, panie de Géry, że mi się nadarza sposobność wywdzięczenia się choć w części za dobroć rodziny pańskiéj, z jaką dla moich była rodziców. Od dziś jeżeli się pan na to zgodzisz, zabieram go do siebie. Pan jesteś wykształconym i o ile mi się zdaje pojętnym. Możesz więc pan być dla mnie wielce użytecznym... Mam tysiące rozmaitych planów, rozmaitych spraw... Proponują mi udział w jedném wielkiém, przemysłowém przedsięwzięciu... potrzebuję tu kogoś, ktoby mi dopomógł, w razie potrzeby mnie umiał i mógł zastąpić. Mam ja wprawdzie już sekretarza i zarządcę, dzielnego Bompain, lecz on nie zna Paryża i od czasu naszego przyjazdu biedny zupełnie głowę stracił. I pan mógłbyś zarzucić, że przybywając co dopiero z prowincji, w tém samém znajdziesz się położeniu; jednakże tak nie jest... Człowiek wykształcony, a przytém tak zwinny i zręczny mieszkaniec południa, jak pan, wkrótce rozpozna sytuacją i z łatwością da sobie radę. Zresztą gotów jestem pana poinformować i ręczę, że w przeciągu kilku tygodni z równą mojéj swobodą będziesz po bulewarach się poruszał.
Wzruszającą było rzeczywiście, przysłuchiwać się, jak ten czytać prawie nie umiejący biedny człowiek w marsylskim swoim żargonie mówił o pewności i znajomości rzeczy, z jaką żyje na bruku paryskim.
— Więc zgadzasz się pan, prawda? Jesteś moim sekretarzem; wyznaczę panu roczną pensję, co do wysokości któréj zaraz się porozumiemy, a oprócz tego podam środki, za pomocą których szczęśliwą będziesz mógł zrobić karjerę.
Ponieważ młody człowiek, uwolniony tak nagle od trosk i kłopotów świeżo przybyłego suplikanta i nowicjusza nie śmiał się nawet ruszyć, aby nie przerwać mniemanego snu, przeto dodał Nabob łagodnym głosem:
— A teraz siadaj pan obok mnie i opowiedz mi co o mojéj mamie?


Rozdział trzeci.
Ze wspomnień woźnego.
Przelotny rzut oka na „kasę terytorjalną.“

Właśnie skończyłem moje śniadanie. Resztki skromnych moich zapasów schowałem jak zwykle w sali posiedzeń do szafy kasowéj — prawdziwego arcydzieła ślusarskiego, którego ja już blisko od lat czterech, t. j. odkąd mnie do kasy terytorjalnéj przyjęto, jako méj spiżarni używam — gdy w tém wpada gubernator zły, o iskrzącém oku — musiał zapewne gdzieś zanadto wypić — a odsapnąwszy kilka razy głęboko, zaczyna w włoskim swoim żargonie nieprzyzwoicie mnie besztać. „Ależ to tu śmierdzi, żeby zemdleć można, panie Paszajou!“ Tak źle znowu nie było. Wprawdziem tam kilka cybul usmarzył; potrzeba mi ich było do ugarnirowania kawałka cielęciny. Trzeba bowiem wiedzieć, że ja pannie Serafinie, która jest kucharką na drugiém piętrze, codziennie wieczorem przepisuję na czysto rachunki z zakupna, za co ona w swéj delikatności poczuwa się ze swéj strony do ofiarowania mi kawałka cielęciny. Otóż chciałem właśnie panu gubernatorowi całą sprawę wyjaśnić, lecz on wpada w większy gniew i krzyczy, że aż w uszach brzmi, że nie ma sensu i trzeba być z rozumu obranym, aby tak haniebnie zanieczyszczać lokale kasy — że jest to więcéj aniżeli luksusem, wynajmować na bulewarach Malesherbes za dwanaście tysięcy franków salony o ośmiu oknach na front, po to tylko, aby w nich przysmażano cebulę... Jednem słowem nie umiałbym nawet skreślić tego wszystkiego, co mi w gniewie swoim wypowiedział z niemałém ubliżeniem dla mojéj osoby. Mnie to naturalnie gniewało, że tak po grubijańsku sobie ze mną, postąpił. Dla ludzi, którym się nie płaci, należałoby do pioruna, być przynajmniéj grzecznym; dla tego téż odpowiedziałem mu, że zapach cebuli rzeczywiście nic miłego w sobie nie ma, że jednakże, gdyby kasa terytorjalna zapłacić mi zechciała, co jest winną, t. j. zaległą płacę za lat cztery, wraz z siedmiu tysiącami franków, które osobiście za dyrektora wyłożyłem, mianowicie za dorożki, gazety, cygara i za grogh amerykański w dniach posiedzeń — to mógłbym jak inni ludzie honorowi jadać w najbliższéj kuchni, i nie byłbym zmuszonym przyprawiać sobie w lokalu kasy, nędznego pożywienia, które i tak miłosierdziu sąsiednich kucharek zawdzięczam. — Rozumiesz pan?
Uniesiony gniewem wyrecytowałem tę całą odpowiedź; każdy jednakże, kto zna moje dotychczasowe stanowisko, nie poczyta mi jéj za złe i uniewinni mnie. A zresztą nie powiedziałem nic nieprzyzwoitego i w doborze wyrażeń nie przekroczyłem granic, właściwych memu wiekowi i wykształceniu. Notabene muszę tu wspomnieć, chociaż to już w inném miejscu moich notatek musi być napisaném — że z ukończonych obecnie sześćdziesięciu pięciu lat życia, przepędziłem trzydzieści jako pedel przy filozoficznym fakultecie uniwersytetu w Dijon. I stąd to datuje się moje zamiłowanie do rozpraw i memoirów, stąd moje zdobycze na polu akademickiego stylu, które jeszcze w niejedném miejscu niniejszéj pracy będę miał zaszczyt rozwinąć. — Ja trzymałem się naprzeciw gubernatorowi ściśle w granicach przyzwoitości i nie użyłem ani jednego z owych przezwisk, których pan dyrektor banku, tu w tym lokalu codziennie od każdego wysłuchać musi: od obydwóch cenzorów, od pana de Monpavon, który — ile razy przyjdzie — żartem go „wisielcem“ nazywa, i od pana de Bois-Ranvard z „Cercle de trompettes,“ który — ordynarny jak parobek — odchodząc zawsze woła: „hej, cofnij się teraz w twoją dziurę, ty pluskwo!“ — A nawet nasz kasjer oświadczył mu już ze sto razy w mojéj obecności, uderzywszy z całéj siły pięścią w księgę główną, przed dyrektorem leżącą: „tą książką mogę cię wpakować do kryminału!“ Pomimo tego prosta i grzeczna moja odpowiedź nadzwyczajne wywołała wrażenie. Oczy mu zupełnie pożółkły, a trzęsąc się z wściekłości — z prawdziwie włoskiéj wściekłości — wykrztusił słowa:
— Passajou, ty nieznośny łotrze, jeżeli choć jeszcze słowo powiesz, natychmiast cię stąd napędzę.
Ja byłem jak skamieniały ze zdziwienia. Proszę ja kogo! mnie napędzić! A moja zaległa płaca za cztery lata, a moje siedm tysięcy franków... Ale dyrektor, jak gdyby odgadł moje myśli, odpowiedział, że teraz będą wszystkie rachunki wyrównane, a więc i o moim nie zapomni się.
— Powiedzcie tym panom, że oczekuję ich w moim gabinecie, i że mam im do zakomunikowania bardzo ważną i wielką nowinę.
Po tych słowach odszedł, trzasnąwszy silnie drzwiami.
Djabelska to natura! Chociaż się naprzód wie, że wszystko co tylko powie jest kłamstwem, umie się przecież tak wywinąć i oczy zamydlić, że człowiek głupieje wobec jego matactw. No patrzcie! on mi moje pieniądze wypłaci!... Byłem tak wzruszony, iż kolana podemną drżały gdym się oddalał, aby zwołać personał. Podług przepisu składa się właściwie personał kasy terytorjalnéj — wliczywszy gubernatora i pięknego Moessarda, jako naczelnego redaktora „Verité financière“ — z dwunastu ludzi, z których przecież połowy nie było. Przedewszystkiém pan Moessard: od czasu, gdy „Verité“ wychodzić zaprzestała, a więc od lat dwóch, nie pokazał się u nas ani razu. Osiągnął podobno liczne zaszczyty i majątek, a oprócz tego ma miłosny stosunek z królową, z prawdziwą królową, która mu tyle daje pieniędzy, ile ich sam zachce... O, ten Paryż to prawdziwa Sodoma! Inni wprawdzie tędy i owędy zajrzą, aby się dowiedzieć, co u nas nowego słychać, ponieważ jednakże u nas nigdy nic nowego nie słychać przeto mijają całe tygodnie, nim powtórnie zjawić się raczą. Tylko czterech czy pięciu wiernych, a stare to ubogie człeczyska jak nieprzymierzając ja, zjawiają się każdego poranku jak najregularniéj o jednéj i téj saméj godzinie; dzieje się to wszakże z przyzwyczajenia, z nudów i... z biedy. Zatrudnienia nasze są wcale nie przepisowe... najpierw trzeba przecież, z przeproszeniem, myśleć o żołądku, a potém nie każdemu się chce przez całe życie wyduszać siedzeniem krzesła, chodzić od okna do okna i gapić się na boulevard (ośm okien na front), to też staramy się zużytkować nasz czas, jak się da. Ja, jakto państwo wiecie, prowadzę gospodarcze rachunki pannie Serafinie i jeszcze jednéj kucharce z naszego domu, a oprócz tego spisuję moje wspomnienia, co mi nie mało czasu zabiera. Nasz komisjoner, którego obowiązkiem jest ściąganie zaległych w mieście należytości... Boże co za spokojne dni spędza u nas — z dnia na dzień robi sieci dla handlu rekwizytów w polowaniu i rybołówstwie potrzebnych. Z dwóch naszych kopistów przepisuje jeden — obdarzony większemi zdolnościami kaligraficznemi — role dla pewnego teatru; drugi poświęca się wynalazkom nowych zabawek dziecinnych, które handełesy na Nowy rok za jednego sous sprzedają. Tym sposobem zaś doprowadza przynajmniéj do tego, że śmierć głodową odkłada na następny rok. Jedynym człowiekiem z całego naszego personału, który nic nie zarabia, jest nasz kasjer, ten bowiém mniema, żeby sobie ubliżył poboczném zarobkowaniem. Jest on bardzo dumny, żadną skargą ust swych nie splami, i jest tylko w obawie, aby ktoś przypadkiem nie przypuścił, że nie ma bielizny, dla tego zatrudnia się w swojém biurze przy zamkniętych drzwiach od rana do wieczora wykrawaniem z papieru gorsów, kołnierzyków i mankietów. W produkowaniu w ten sposób bielizny doprowadził już do pewnego artyzmu, tak że jaśniejąco biała jego bielizna mogłaby niewątpliwie uchodzić za rzeczywiście płócienną, gdyby nie chrzęst odzywający się za najmniejszém jego poruszeniem, jakgdyby połknął całe pudło kartonowe. Niestety jednakże wszystek ten papier żołądkowi jego nie wielkie przynosi korzyści, jest on tak chudy, ale to tak chudy, iż rzeczywiście mimowoli narzuca się pytanie, co go właściwie przy życiu utrzymuje. Mówiąc między nami, mam pewne podejrzenia, iż niekiedy do mojéj śpiżarni zachodzi. Nie nastręcza mu to trudności, gdyż jako kasjer zna kombinacją, zapomocą któréj otworzyć można naszą kasę; kiedy więc ja zmuszony jestem wyjść zaopatruje on się cokolwiek z moich zasiłków, ja jednakże żadnych mu w tym kierunku nie czynię uwag. Żal mi go bardzo. Są to wszakże właściwie, jak na wielką instytucją bankową nie do uwierzenia stosunki; trzymałem się wszakże ścisłéj prawdy w powyższym opisie, a instytucyj takich jest mnóstwo w Paryżu. O, gdyby wspomnienia moje kiedykolwiek dostąpiły zaszczytu druku... Lecz dość o tém: wracam do mego opowiadania.
Gdyśmy się wszyscy zgromadzili w gabinecie dyrektora, rzekł tenże głosem uroczystym: „Moi panowie i zacni przyjaciele, czas doświadczeń losu przeminął. Kasa terytorjalna wstępuje w nową fazę świetności.“ Następnie mówił nam o świetnéj „combinazione,“ — jest to ulubiony jego wyraz, a jak pięknie go wymówić u mie — mówił więc o „combinazione“ ze współudziałem znanego w całém mieście i we wszystkich dziennikach wysławionego Naboba. Kasa terytorjalna będzie zatém w możności odszkodować wiernych swoich urzędników, wynadgrodzić ich bezinteresowność i pozbyć się żywiołów niepotrzebnych (te niepotrzebne żywioły odnosiły się zapewne do mnie.) W końcu zaś oświadczył: „Przygotujcie panowie swoje pokwitowania, gdyż jutro wszelkie zaległości będą wypłacone.“ Ponieważ nas jednakże już dość często podobnemi przyrzeczeniami mamił, wrażenie przemowy nie było zbyt wielkiém. Dawniéj pozwalano się schwycić na podobną wędkę; po zapowiedzeniu nowéj jakiéj „combinazione“ skakano po biurach wśród radości i zapału, ściskano się wzajemnie wśród łez, jak rozbitki na widok zbliżającego się żagla i spisywano z pospiechem i dokładnością wierzytelności swoje na papierze. Na drugi dzień jednakże dyrektor się nie pokazywał, również nie było go i na trzeci dzień: w celach zwłoki nie cierpiących na dni kilka wyjechać musiał. W końcu gdy cały personał zrozpaczony i zemsty chciwy, gotów był posunąć się do wszelkich ostateczności wpadał dyrektor, mdlał na fotelu ukrywszy twarz w dłoniach, a wyprzedzając wszelkie możliwe pytania i zarzuty, wołał:
— Zabijcie mnie, wy biedni nieszczęśliwi, zabijcie! „Combinazione“ nie udała się, pechero! Następnie krzyczał, szlochał, padał na kolana, wydzierał włosy z głowy, tarzał się na dywanie przywołując nas — każdego po imieniu — abyśmy mu życie odebrali, choćby z litości nad jego żoną i dziećmi, które do kija żebraczego doprowadził.
Taka rozpacz rozbrajała nas, rozrzewniała nawet, bo dopóki istnieją i istnieć będą teatra, nie ma i nie będzie zapewne komedjanta, który by mu dorównał.
Wszystko jednakże z czasem się zużywa; utracił on już dotychczasowe zaufanie, i gdy tą razą po odbytéj komedji odchodził, wzdrygano za nim pogardliwie ramionami. Ja jednakże — wyznać to muszę — byłem znowu poniekąd zbity z tropu: zagroził mi tak stanowczo demisją; a potém... owa wzmianka o tym bogaczu Nabobie...
— Czy pan sądzisz, że choć jedno słowo z całéj tyrady jest prawdą? rzekł do mnie kasjer. Biedny Passajou, pan zawsze pozostaniesz dzieckiem! Wspomnisz moje słowo; z Nabobem będzie tak samo jak z królową Moessard’a.
Po tych słowach poszedł jak najspokojniéj do swoich papierowych kołnierzyków.
Ażeby wyjaśnić wzmiankę kasjera o Moessardzie, winienem dodać, że pan ten nadskakując królowéj, przyrzekł naszemu pryncypałowi, iż nakłoni Jéj królewską Mość do złożenia pewnéj znacznéj kwoty w kasie terytorjalnéj. O téj nowéj, combinazione“ byliśmy wszyscy uwiadomieni, i z niecierpliwością oczekiwaliśmy pomyślnego jéj skutku, gdyż w ten sposób uzyskalibyśmy nareszcie nasze pieniądze. Przez dwa miesiące łudziliśmy się nadzieją, przez dwa miesiące łamaliśmy sobie głowy, usiłując z rozmaitych odcieni humoru w twarzy Moessard’a odczytać, jak daleko „combinazione“ postąpiła. Wszyscy znajdowali, że Królewska Jéj Mość za długo każe czekać na złożenie owéj sumy, a kasjer nasz — gdyśmy się go o przebieg téj sprawy pytali — odpowiadał z poza swojéj drucianéj kraty z komiczno-urzędową powagą:
— Nic nowego, panowie — „combinazione“ jest na dobréj drodze.
I każdy, jak mógł, pocieszał się tą lakoniczną odpowiedzią.
— Eh! przecież to jakoś pójdzie, wszakże „combinazione“ na dobréj drodze — miejmy tylko nasze rachunki w pogotowiu, mawiał jeden do drugiego, jak gdyby tu o najnaturalniejszy w świecie interes chodziło...
Nie! coś podobnego to już chyba tylko w Paryżu uchodzi... Człowiekowi aż w głowie się mięsza na samą myśl!... Skończyło się na tém, że Moessard pewnego pięknego poranku wcale w biurze się nie zjawił. Swoje cele podług wszelkiego prawdopodobieństwa osiągnął, tylko odtąd zmienił przekonanie co do złożenia owéj fikcyjnéj sumy w kasie terytorjalnéj przez królową. Niechże mi teraz kto powie, że to było uczciwe postępowanie?!
Jak szybko zresztą zużywa się pojęcie o uczciwości, trudno uwierzyć. Jeżeli rozważę, że ja Passajou z białym moim włosem, z postawą uszanowanie wzbudzającą, z moją niepokalaną przeszłością — 30 lat w służbie akademickiéj — mogłem się do tego wszystkiego przyzwyczaić i wśród wszystkich tych oszustw i podłości żyć jak ryba w wodzie!... narzuca mi się mimowoli pytanie, co ja tu mam do czynienia, dla czego tu pozostaję i poco wogóle przybyłem.
Jakim sposobem się zaś tu dostałem? Mój Boże, to rzecz bardzo prosta: Przed czterema latmi, właśnie w czasie, w którym mi żona umarła, a dzieci moje pożeniły się i wyszły za mąż zmieniłem moją pozycją pedela na stały stan spoczynku, gdy pewnego razu — czytając gazetę — wpadło mi przypadkiem następujące ogłoszenie w oko: „Poszukuje się biurowego służącego w wieku dojrzałym. Dobre polecenia i świadectwa konieczne. Bliższa wiadomość w kasie terytorjalnéj, Boulevard Malesherbes 56. “ Przedewszystkiém muszę wyznać, że nowożytny Babel od dawna miał dla mnie coś pociągającego. W dodatku czułem się tak jeszcze rzeźwym, że śmiało mogłem liczyć na jaką dziesiątkę lat służby, w którym czasie mógłbym sobie coś zaoszczędzić, lub może nawet ładny uzbierać kapitalik, gdybym mój dotąd zaoszczędzony grosz, w pomienionym banku złożył. Napisałem przeto do kasy terytorjalnéj i do świetnych poleceń oraz nader dla mnie pochlebnych świadectw całego kolegium profesorskiego, dołączyłem moję fotografią. Świeżo ogolony, w stroju urzędowym, z okiem z pod krzaczastych moich białych brwi żywo strzelającym, z stalowym łańcuchem na szyi i medalem zasługi na piersi wyglądałem na fotografii — Crespon w rynku ją robił — wyglądałem więc, jak mówił nasz dziekan, pan Chaluette: jak rzymski senator na kurulskiém krześle!“ (Notabene, tenże sam pan dziekan twierdził również, że niezmiernie jestem podobien do zmarłego króla Ludwika XVIII., tylko że jestem mniéj otyły.) Odwrotną pocztą odpowiedziano mi, że moja powierzchowność gubernatorowi się podoba... Niech by też djabli wzięli, żeby mu się nie miała podobać! Tak imponująca postać jak moja, już na wstępie w przedpokoju, toż to już znakomita wędka na panów akcjonarjuszy!...
Dlaczegóż to i ja wówczas nie rozpytałem się należycie o stosunki „kasy terytorjalnéj“’? Niewątpliwie powinienem to był uczynić; miałem jednakże sam tyle świadectw do okazania, że nim wszystkie przejrzano, straciłem głowę i zupełnie zapomniałem zażądać jakiéjś gwarancji dla méj osoby. Gdzieżby zresztą człowiekowi nieufność miała przyjść na myśl! Patrząc na wspaniałe salony, wysokie zwierciadła, na ogromne skrzynie kasowe, słysząc o milionach, o bajecznych zyskach, byłem olśniony i zupełnie mój zdrowy rozum postradałem.
Przyznać także trzeba, że instytucja nasza zupełnie inaczéj wówczas wyglądała. Wprawdzie interesa szły źle (dobremi one podobno nigdy nie były), organ nasz wychodził już także bardzo nieregularnie, ale gubernator wynalazł był właśnie małą jakąś „combinazione“, która przynajmniéj na czas pewien dopomogła do zachowania ułudnego pozoru. Ogłosił on bowiem patrjotyczną składkę w celu postawienia pomnika generałowi Paolo Paoli, czy jak się tam ów wielki mąż z jego ojczyzny nazywa; ponieważ zaś Korsykanie mimo swéj jędyczéj nadętości są biedni jak myszy kościelne, przeto patrjoci francuscy pospieszyli im w pomoc i składali pokaźne sumki w „kasie terytorjalnéj“. Niestety jednakże w przeciągu dwóch miesięcy były fundusze zjedzone, nim statua światło dzienne ujrzeć zdołała; rzecz oczywista, że datki zaprzestały wpływać, a rozpoczęły się na nowo protesta, skargi i wyzwiska ze wszystkich stron. Dziś wprawdzie jestem z tém wszystkiém otrzaskany, z początku atoli przejmowały mnie zgrozą owe stemplowane wezwania i porozstawiane przed drzwiami handlowo-policyjne postacie.
Reszta personelu zupełnie sobie z tego nic nie robiła; wiedziano z góry, ze w ostatniéj chwili zjawi się jaki Montpavon lub Bois-Landry i załagodzi sprawę. Panowie ci zanadto byli zaangażowani w kasie terytorjalnéj, zanadto byli z wszystkiemi jéj sprawkami złączeni, aby mogli — bez obawy skandalu i troski o swe osobiste bezpieczeństwo — do bankructwa dopuścić.
Również i właściciel domu czeka już od lat dwóch na swój czynsz i nie wyrzuca nas, jakby to właściwie uczynić powinien, ponieważ ma nadzieję, że przecież choć coś przy nadarzonéj sposobności wydobyć mu się uda. Cóż zaś powiem o sobie biednym! Przez cztery lata nie widziałem ani centa z przyrzeczonéj mi pensji i utopiłem w dodatku siedm tysięcy franków, które wśród kilkudziesięcioletniéj pracy zaoszczędzić zdołałem. Lecz i człowiek nie chciałby utracić swoich pieniędzy, przeto wiszę przy téj przeklętéj kasie, chociaż ze względu na poważną mą postać, na moje wykształcenie i staranność, z jaką przywykłem utrzymywać moję garderobę, niewątpliwie nie długobym potrzebował szukać nowéj, lepszéj posady.
Znam n. p. bardzo szanowną i czcigodną osobistość, niejakiego pana Joyense, buchhaltera w wielkim banku „Hemerlingue i Syn“ w ulicy St. Honoré, który ile razy mnie spotka, regularnie strofuje:
— Passajou, biedny przyjacielu, jakże ty tam możesz wytrzymać w téj łotrowskiéj jaskini? Na próżno się tam biedzisz, bo ręczę ci, że ani centa już nie wydobędziesz. Do nas powinieneś się przenieść, jabym ci się o wygodne i spokojne miejsce postarał. Pensja twoja byłaby wprawdzie mniejsza aniżeli ta, którą, ci w kasie terytorjalnéj przyrzeczono. ale dochody byłyby bez porównania większe.
Ja wiem, że ten poczciwiec ma racją; pomimo tego wszakże nie mogę stąd odejść, bo jakoś żal pieniędzy. I tak człowiek wlecze to życie w tych wielkich, wiecznie próżnych salonach i nudzi się, gdyż my urzędnicy nie mamy co z sobą mówić, bo znamy się na wylot i odgadujemy bez rozmowy smutne, jednakże myśli wspólne.
Dawniéj odbywały się przynajmniéj sesje rady zawiadowczéj i generalne posiedzenia akcjonariuszy, których wrzaskliwe debaty odbijały się echem aż o mury kościoła św. Magdaleny. Oprócz tego zjawiało się co tydzień mnóstwo ludzi, dopytujących się z oburzeniem i przekleństwami, co się stało z ich pieniądzmi. W takich wypadkach atoli pokazywał się nasz gubernator w całéj swéj wielkości. Mówię państwu, że ludzi, którzy wchodzili z wściekłym gniewem jak zgłodniałe i krwi chciwe wilki, wyprowadzałem po kwadransie z jego gabinetu uległych jak baranki, z promieniejącą twarzą, pełnych zaufania i lżejszych o kilka banknotów. I na tém polega właśnie wielki jego talent, umie on tych nieszczęśliwych nie tylko uspokoić i nowém natchnąć zaufaniem, lecz nadto oskubie ich jeszcze i puszcza zadowolonych.
Lecz było to dawniéj — dzisiaj nikt nie przychodzi; zdaje mi się, że ci ludzie albo pomarli, lub też pogodzili się z swym losem i pożegnali się z nadzieją odzyskania kiedykolwiek swéj należytości. Czasem tylko zjawi się jaki subskrybent z lasów korsykańskich, aby się dowiedzieć jak stoi sprawa z pomnikiem Paoli’ego, lub też dawniejszy czytelnik niewychodzącéj już od dwóch lat „Verité financière“, aby odnowić swą przedpłatę i nieśmiałym zapytać głosem, czyby to przecież nie było możliwą, iżby regularniéj mógł otrzymywać zaprenumerowany przez siebie dziennik; ot, są ludzie, których zaufania nic podkopać nie zdoła. To też biada takim niewinnym istotom, gdy się dostaną w szpony tak zgłodniałéj zgrai jak my. Cały personel otacza natychmiast takiego niewinnego przybysza, obrabia go na wszelki możliwy sposób i walczy niemal z sobą o jego podpis; jeżeli ten zaś stawia opór i ani na pomnik Paoli’ego ani na koleje korsykańskie dać nie chce, — wówczas... — o, pióro moje rumieni się ze wstydu — zabieramy się do po bandycku obmyślanéj „sztuczki“. W tym celu stoi przygotowana skrzynia, którą na dany znak wnoszą do biura, jako świeżą, ważną przesyłkę pocztową.
— Dwadzieścia franków porto! woła wnoszący skrzynię (dwadzieścia, trzydzieści i t. d. kwotę tę oznaczamy podług powierzchowności ofiary.)
— Dwadzieścia franków! woła każdy i szuka spiesznie po wszystkich swoich kieszeniach, jakby je tam znaleźć się spodziewał.
— Ja, nie mam! woła pierwszy, przeszukawszy troskliwie próżne swe sakwy.
— I ja, także nie mam! wtóruje drugi.
— Ja również nie! woła już niemal z rozpaczą trzeci.
Okazuje się w ten sposób, że żaden z personelu nie ma wzmiankowanej kwoty.
— A to nie miły przypadek; a tu kasa zamknięta i kasjer wyszedł! Wszystko udaje okropną rozpacz, z sieni tymczasem dochodzi silny i gniewny głos ekspedytora pocztowego:
— Prędzéj, prędzéj, moi panowie! Ja nie mam czasu czekać tak długo!
(Notabene wyznać muszę, że ze względu na donośny mój organ, mnie rolę owego niecierpliwego ekspedytora powierzono).
— I cóż poczniemy — odzywa się wśród rozpaczliwych gestów jeden z urzędników „kasy“ — musimy skrzynię odesłać, a to gubernatora okropnie zgniewa.
— Przepraszam panów — mówi natenczas zmistyfikowany przybysz nieśmiało, dobywając swéj portmonetki — przepraszam, jeżeli panowie pozwolicie sobie służyć, chętnie...
— O, panie!pan nader łaskaw, rzeczywiście...
Przybysz wydobywa dwadzieścia franków i zostaje wśród nieskończonych, wyszukanych grzeczności wykomplementowany za drzwi, a personel dzieli się wśród homerycznego śmiechu i szalonéj radości świeżo zyskaną zdobyczą...
Wstydź się panie Passajou! w twoim wieku i tak nisko upaść!...
Mój Boże, jakbym ja tego sam nie wiedział, że dla mojéj powagi i honoru więcéj by przystało, abym to grzeszne miejsce opuścił, które — wiem o tém — jest stekiem wszystkich oszustw i brudów.
Ale czyż mam wszystko utracić, com tu złożył?! Nie! toby było szaleństwem! Przeciwnie winienem tu pozostać, aby przypilnować i skorzystać w danym razie ze szczęśliwego zbiegu okoliczności.
Wówczas jednakże... wówczas... — przysięgam tu na mój zasłużony medal, na moją trzydziestoletnią, akademicką służbę, że gdyby jaka „combinazione“, jak n. p. obecna z Nabobem, dopomogła mi do odebrania moich pieniędzy, wówczas nie pozostaję ani jednéj sekundy w tém piekle, lecz uciekam czémprędzéj do mego małego ogródka w okolicy Monbars, nie wdając się już nigdy więcéj w pieniężne spekulacje.
Lecz płonne to nadzieje; nasze akcje i obligacje żadnéj nie mają wartości, a pasywa nasze wynoszą przeszło trzy miliony pięć kroć sto tysięcy franków. Nawiasowo powiedziawszy milionowe te pasywa nie są nam wcale niedogodne; owszem one to właśnie podtrzymują istnienie „kasy terytorjalnéj“ i nikt z nas się o nie nie troszczy — lecz dług stu pięćdziesięciu franków, które stróż domu wyłożył za nas na znaczki pocztowe, na gaz i t. d. te nie małego strachu nam napędzają.
I w obec takich stosunków chcą w nas wmówić, że taki Nabob będzie do tego stopnia z rozumu obranym, iż zechce utopić swe pieniądze w takiéj złodziejskiéj spelunce? O, widzicie go! chciałby i mnie za nos wodzić! Nie twoje doczekanie, czcigodny panie gubernatorze!


Rozdział czwarty.
Po raz pierwszy w wielkim świecie.

„Pan Franciszek Jansoulet!...“ zaanonsował z przymieszką pewnéj dumy służący Jenkins’a, a plebejskie to imię, jakby zwiastowało przybycie fantastycznéj jakiéj istoty, nieopisane zrobiło wrażenie na zgromadzonych w salonach doktora gościach. Liczne światła straciły na blasku, gdyż oczy wszystkich zabłysły i zaiskrzyły się na samo wspomnienie bajecznych skarbów, na promienie złota, pereł i dyamentów, które tryskały z magicznych sylab nieznanego jeszcze niedawno nazwiska. Wszyscy zwrócili oczy ku drzwiom, rozmowa ustała, a natomiast powstał popłoch i ogólne ciśnienie się ku podwojom, podobne do zbiegowiska tłumów, cisnących się na tamę portu, do którego zawija okręt złotem naładowany. Nawet Jenkins rozmawiający z kilku nowo przybyłemi gośćmi w pierwszym salonie, nie mógł — mimo zwykłéj sobie uprzejmości i siły woli — zapanować nad sobą, i przerwawszy rozmowę pobiegł na powitanie milionów.
O, jak pan łaskaw, drogi panie Jansoulet! Żona moja będzie szczęśliwą, dumną... Chodź pan, chodź — muszę cię zaraz do niéj zaprowadzić.
I w poczuciu swéj schlebionéj dumy, pociągnął Jansouleta tak szybko ze sobą, iż tenże nie miał czasu przedstawić towarzysza swego, Pawła de Géry, którego dzisiaj po raz pierwszy w wielki świat wprowadził.
Młody człowiek był jednakże z tego mocno zadowolonym; znikł on wkrótce w tłumie fraków, który przy napływie nowych gości do dalszych salonów się wtłoczył.
Przybył z prowincji i wystąpił po raz pierwszy na posadzce paryskich salonów, a jako człowiek inteligentny i dobrze wychowany nie miał zasobu niewzruszonéj, impertynenckiéj pewności siebie, która jest tarczą nieokrzesanych a płytkich umysłowo istot; przeciwnie przejmował go rodzaj dreszczu, który tamuje swobodę poruszeń, skazuje na pragnienie i głód, ponieważ nie dozwala przejść do bufetu i do jednego przykuwa miejsca, czyniąc młodzieńca statuą w nyży okna lub obok portjery podwoi. Młody taki człowiek oddala się nie wymówiwszy słowa, lub wypowie jedną z owych niedorzeczności, które dyktuje rozpacz i które przypominają się jeszcze po upływie dłuższego czasu, przychodzą na myśl we śnie i wywołują niemą wściekłość na siebie i wstyd wewnętrzny. Uczuć tych nie zna Paryżanin, wycierający już w 16-tym roku życia pierwszy swój frak po najrozmaitszych towarzystwach i topiący w nich niepowrotnie pierwszy i ostatni rumieniec wstydu.
Takim nie był Paweł de Géry. Wychowywał on się w domu staréj, pobożnéj melancholicznéj ciotki, a jako student — popierany przez kilku radców sądowych — grywał tylko niekiedy w starożytnych a skromnych ich salonach w wista z poważnemi i sztywnemi osobistościami prowincjonalnego miasteczka. Dla niego więc był wieczór u Jenkins’a czemś nowém, nadzwyczajném.
Z miejsca, na którem przypadkowo stanął, mógł się dokładnie przyglądać licznie zebranym gościom, między któremi znajdowali się niemal wszyscy pacjenci modnego lekarza. Byli tam przedstawiciele wielkiego świata, po większéj części polityczne i finansowe wielkości, bankierzy, deputowani, kilku artystów, wszystko prawie inwalidzi paryskiego highlifu o bladéj, wymokłéj cerze, z oczami jednakże od arszeniku błyszczącemi, chciwi i nienasyceni tak w używaniu trucizny, jak i w rozkoszy życia.
Przez otworem stojące drzwi salonów i przedpokoju jaśniała tysiącem barw pyszna oranżerja, po któréj w téj chwili parami przechadzali się goście. Długie suknie pań, uwydatniające mocno dekoltowane ich postacie, wlokły się z szelestem jak lekko wiatrem wzruszone bałwany powierzchni wodnéj po schodach cieplarni i tysiącami sypały promieniami w odbiciu rzęsistego światła. Pochód ten podobnym był do teatralnego występu, gdyż na najniższym stopniu schodów wygładzały się pomarszczone niezadowoleniem lub troską czoła, usta drgające konwulsyjnie nabierały znowu spokoju, wyraz zmęczenia, gniewu lub smutku ustępował, a twarz siliła się z wytężeniem na wesoły, niewinny, pełen zadowolenia i swobody uśmiech. Panowie ściskali sobie serdecznie dłoń i wymieniali przesadne zapewnienia przyjaźni, podczas gdy panie, zatopione w staraniach jak najlepszego uwydatnienia swych toalet i urody, kłaniały się na wszystkie strony, lub też kokietując oczyma i ramionami z nerwową gracją, recytowały sobie wspólne komplementa:
— Dziękuję, ślicznie dziękuję!... Pani jest prawdziwie samą dobrocią, podczas gdy w duszy falowała nieprzezwyciężona zawiść i nienawiść.
Paweł de Géry błądził po bibliotece doktora, po cieplarni i pokoju bilardowym, przeznaczonym zarazem na gabinet dla palących. Znudzony nareszcie tém wszystkiem zbliżył się do wielkiego salonu, którego podwoje oblężone były zbitym tłumem fraków, z którego sterczące głowy skierowały oczy swe w głębię salonu. Tam na niskich fotelach zasiadły panie w tak ścieśnioném półkolu, iż jaśniejące barwy ich strojów różnorodną całość stanowiły i tworzyły niejako olbrzymi kosz kwiatów, z którego obnażone ramiona w śnieżnéj sterczały białości i odbijały rozmaicie połyskujące włosy, uperlone dyamentami. A zewsząd wydobywała się owa upajająca woń, która wśród słodkich, spływających z sobą a niepojętych dźwięków i brzmień unosi się na promieniach letniego słońca nad ogrodem kwiatów. Czasami zabrzmiał w téj jaśniejącéj atmosferze przytłumiony śmiech srebrny lub przebiegł lekki powiew, a wówczas drżały w zwojach wonnych włosów dyamentowe krople i uderzał na chwilę z całości obrazu pojedyńczy, piękny jaki profil.
Panów było w salonie nie wielu i to tylko najwyżéj położone osobistości, którzy rozsiadłszy się przed dywanem na silnie w tył rozbalansowanych krzesłach, rozmawiali z tą lub ową damą w owym tonie głupkowato-protekcyjnym, którego się czasem niedowarzona młodzież wobec mniejszych od siebie dzieci posługiwać zwykła.
Wśród dyskretnego szeptu rozmowy odróżniał się głośno grzmiący jeden głos, był to tubalny organ szczęśliwego nad wyraz Naboba, który tu występował z śmiałością miljonera i lekceważeniem dla płci pięknéj, właściwém wszystkim orjentalistom.
Rozwalony na fotelu, kręcąc młynka grubemi swemi palcami, przybranemi w żółte rękawiczki, rozmawiał z bardzo piękną, młodą kobietą, której fizjognomja wyróżniała się tak oryginalnością wśród rówienniczek, jak jéj gustowna toaleta skromną pojedyńczością.
Paweł podziwiał ze swego stanowiska alabastrowe jéj czoło pięknym ocienione włosem, jéj cudowne ciemnolazurowe oczy i drobne usteczka, których regularne linje po ustąpieniu uśmiechu przybierały wyraz rozstroju i znużenia. Szczegóły te wskazywały, że charakter miłéj téj osóbki musiał być kapryśno-nieugiętym, wyjątkowym.
Przypadkiem z rozmowy dwóch fraków obok wiedzionej dowiedział się jéj nazwisko. Znał już szczególny urok Felicji Ruys, która była spadkobierczynią genialnéj twórczości ojca, któréj sława, opromieniona nimbem osobistéj piękności, przedarła się już nawet w jego zakątek rodzinny na prowincji.
Podczas gdy pochłaniał wzrokiem każde jej poruszenie, gdy śledził zagadkową grę uczuć na pięknéj twarzy, szeptano tuż za nim:
— Patrz, patrz! jak ona uprzejmą jest dla Naboba! O, gdyby się w téj chwili książę zjawił...
— Więc książę de Mora przybędzie?
— Z całą pewnością. Dla niego to właśnie urządzono dzisiejszy wieczór, aby w ten sposób ułatwić spotkanie się jego z Jansouletem.
— I pan sądzisz, że książę z panną Ruys rzeczywiście....?
— Czyś pan spadł z księżyca... O stosunku tym w całém mieście już wiedzą... znają się już od czasów wystawy, na którą ona wysłała popiersie księcia.
— Lecz cóż księżna na to?...
— Mój Boże! ona już trochę gorsze pigułki połknęła... Ah, pani Jenkins teraz będzie śpiewała.
Wewnątrz salonu nastąpiło ogólne poruszenie, a u drzwi wchodowych wzmógł się napływ ciekawych. Rozmowy na chwilę przycichły, a biedny Paweł de Géry odetchnął swobodniéj; to co przed chwilą usłyszał ścisnęło mu serce.
Oszczerczy napad na jego ideał, na wdzięczną dziewczynę rozkwitłą pod ożywczemi promieniami sztuki, na jego bóstwo, oburzył go; ustąpił więc kilka kroków w bok, gdyż na samą myśl o dalszym ciągu powyższej rozmowy przejmowały go zimne dreszcze zgrozy.
Śpiew pani Jenkins uspokoił go nieco, głos jéj podziwiany we wszystkich paryskich salonach, mimo nadzwyczajnego bogactwa tonów nie miał w sobie nic z teatralnéj afekcji, robił raczéj wrażenie wprost z serca płynącéj naturalnéj improwizacji. Sama pani w wieku 40 do 45 lat była zawsze jeszcze bardzo piękną. Wspaniały niemal popielaty włos otaczał delikatną twarzyczkę, w któréj uwydatniał się brak stanowczości i nieokreślona dobroć serca; w toalecie jéj przebijał kosztowny gust kobiety, u któréj widoczną jest chęć podobania się komuś. I tak téż było w rzeczywistości, gdyż pożycie jéj z doktorem, za którego poszła jako wdowa przed dziesięciu laty, było jakby niezmiennym dalszym ciągiem miodowych miesięcy.
Śpiewała jednę z owych znanych dzikich i nieskończenie rzewnych melodyj słowiańskich, a podczas jéj śpiewu jaśniała radością twarz Jenkinsa, pierś wzdymała duma.
Również i ona szukała okiem z poza nót jego wzroku i uśmiechała się doń miłośnie, a gdy wśród ogólnego podziwu i aplauzu ukończyła, podeszła nieznacznie ku niemu i uścisnęła ukradkiem jego dłoń, jakby się dzieliła tryumfem, jakby pragnęła ciche swe szczęście ukryć w kąciku jego serca.
Widok szczęśliwéj pary pogodził młodego Góry’ego ze światem. Niedługo to wszakże trwało, gdyż wkrótce usłyszał znowu szeptem prowadzoną rozmowę obok siebie, a nie był to już ten sam głos, co poprzednio.
— Czy pan wiesz co sobie na ucho opowiadają? Oto że pani Jenkins nie jest żoną doktora.
— Nie może być.
— Bądź pan przekonanym. Istnieje wprawdzie gdzieś jakaś pani Jenkins, lecz nie ta, którą nam pokazują. — Zresztą możeś pan sam zauważył...
Dalsze słowa utonęły w powstałym nagle hałasie; pani Jenkins skłoniła się i dziękowała z uśmiechem za grzmiące oklaski, a doktor pochwyciwszy od przechodzącego służącego szklankę Bordeaux, podał ją z troskliwością matki, impresaria i kochanka swéj żonie...
Wyszukana ta grzeczność zrobiła na Pawle de Géry, nastrojonym do nieufności powyższą rozmową — wrażenie przesady; widział on, że to było ostentacyjne, naprzód obliczone i wystudjowane. Zdawało mu się nawet, iż podziękowanie pani Jenkins miało w sobie coś z nienaturalnéj, niewolniczéj uległości, co nie zgadzało się z godnością szczęśliwej małżonki.
— Ależ to nieznośny, obrzydliwy ten wielki świat! pomyślał ze zgrozą Paweł, przyczém wszystkie uśmiechnięte twarze wydawały mu się maskami. Wstyd i wzgarda przejęły młodą jego duszę.
Potém wzburzyło się nagle jego wewnętrzne ja:
— Nie! to nie może być? zawołał półgłosem.
Lecz właśnie jakby w odpowiedzi na ów okrzyk, rozpoczął się na nowo tuż poza nim cichy szept:
— Udowodnić tego nie mogę. Powtarzam tylko, co sam słyszałem... O, toż tu jest także pani baronowa Hemerlingue.
— A to ćwik z tego Jenkins’a, cały Paryż ma w swej kieszeni.
Baronowa wchodziła właśnie wsparta na ramieniu Jenkins’a, który mimo wysilania się, nie mógł ukryć pewnego niepokoju. Poczciwiec zamierzał na dzisiejszym wieczorze pogodzić przyjaciela swego Hemerlingue’a z przyjacielem Jansoulet’em, gdyż zacięta walka, jaką ci dwaj najbogatsi jego klienci między sobą wiedli, tysiączne mu nieraz zgotowywała kłopoty. Nabob chętnie się na to zgodził. Nie gniewał on się już dzisiaj na dawnego swego przyjaciela. Zresztą przyczyną nieporozumienia był ożenek Hemerlingue’a z ulubienicą zmarłego beja, a więc zdaniem Naboba czysto „babska sprawa,“ o któréj chętnie pragnął zapomnieć, gdyż dla żywego jego temperamentu było każde nieporozumienie ciężarem.
Innego zdania widocznie był baron, gdyż mimo danego przyrzeczenia i ku wielkiemu zmartwieniu Jenkins’a nie przybył. Baronowa zjawiła się więc bez męża. Była ta postać wysmukła i wyniosła, o twarzy białéj niemal przezroczystéj, ocienionéj czarnym włosem, w któréj zachowało się tyle młodzieńczości, przebijała na pierwszy rzut oka taka nieśmiałość, iż mimo przebytéj trzydziestki za dwudziestoletnią uchodzić mogła. Paryska toaleta czyniła jeszcze mniéj śmiałemi jéj kroki, a nabożne spuszczanie oczu, pełna namaszczenia religijnego postawa, i wszystkie inne maniery bigotek, któremi się przejęła, czyniły ją na pierwsze wejrzenie podobną do zakonnicy, która po rozwiązaniu przez władzę kościelną ślubów zakonnych, małżeński zawarła związek.
Tuż za nią i za Jenkins’em wszedł pan le Merquier, adwokat Hemerlingue’a, deputowany z Lyonu, który regularnie towarzyszył baronowéj, ilekroć baron — jak to dziś wieczorem miało miejsce — czuł się „trochę niezdrowym“.
Gdy tak wszyscy troje weszli do drugiego salonu, zerwał się nagle Nabob, i w nadzieji, że tuż za niemi zjawi się szeroka, żółta twarz dawnego towarzysza, któremu podług umowy pierwszy miał podać dłoń, podszedł naprzeciw baronowéj i głęboki jéj złożył ukłon. Twarz przybyłéj, skoro go spostrzegła, stała się jeszcze bledszą, z pod długich rzęs strzeliła gniewu błyskawica, usta kurczowo zadrżały, wzniosła dumnie głowę i przeszła obok zgiętego jeszcze Naboba, wymówiwszy z gniewem jedno tylko słowo, zrozumiałe jedynie dla Naboba, gdyż w arabskim było wyrzeczone języku. Musiało to być jednakże bardzo dotkliwe słowo, gdyż twarz Naboba, gdy się po otrzymaniu niespodziewanego ciosu wyprostował, podobna była do cegły, świeżo z pieca wydobytéj.
Tak stał nieporuszony przez chwil kilka, ściskając kurczowo pięści; wreszcie zbliżył się do niego Jenkins, i obaj żywą z sobą rozpoczęli rozmowę.
A więc ten sztucznie obmyślany plan pogodzenia dwóch nieprzyjaciół rozbił się o niewzruszoną, niechęć Hemerlingue’a. Gdyby choć książę teraz przybył, lub czyżby i ten nie zamierzał dotrzymać słowa? Już było dość późno; właśnie przybyli śpiewacy — po skończonej operze — aby w salonach Jenkins’a odśpiewać Mozart’a Arją królowéj nocy, a księcia jeszcze nie było. Poczciwy Jenkins ciągle spoglądał ku drzwiom wchodowym, lecz napróżno. O, straszny by to był zawód! Na próżno wyrzucone pieniądze, cała uczta na nic!
— Jego ekscelencja książę de Mora! zagrzmiało nagle od drzwi wchodowych! Zgromadzeni nie biegli jednakże, jak poprzednio przy zjawieniu się Naboba w nieładzie naprzeciw przybyłemu, lecz utworzyli wśród oczekiwania i szmeru, długi szpaler. Nikt z równą godnością nie umiał chodzić po salonie, wstępować na trybunę, drobnostkowym sprawom wielką nadawać wagę, jak książę. Pomimo 56 lat burzliwego życia, był to jeszcze przystojny mężczyzna; wyszukana elegancja harmonizowała z żołnierską postawą i łagodziła wyniosłą dumę, bijącą z bladéj jego twarzy. Dla okazania swéj łaskawości Jenkins’owi przybrał czarny frak z kilku błyszczącemi gwiazdami, które zwykł był nosić tylko na oficjalnych występach; białe żaboty i siwiejący już włos podnosiły jeszcze bladość jego twarzy, która i tak już bladością swą wszystkich innych pacjentów dra Jenkins’a przewyższała. Bo téż nie oszczędzał ten człowiek ani zdrowia ani sił swoich: polityczne troski, namiętność do gier hazardowych we wszystkich odcieniach, począwszy od „Faraona“ aż do spekulacyj giełdowych, niecna sława Don Juana wreszcie popchnęły go w ręce dra Jenkins’a. Było więc niejako jego obowiązkiem zjawić się w książęcym stroju u wynalazcy owych tajemniczych pereł, które jego oczom tak świetny nadawały połysk, a całéj postaci ów dziwny, wibrujący impuls.
— Pozwól, kochany książę... rozpoczął Monpayon, przybrawszy uroczystą, nadętą pozę, chcąc przedstawić Naboba. Lecz Jego ekscelencja w roztargnieniu swém nie słyszał tego i kroczył dalej ku wielkiemu salonowi. Podczas gdy witał się z piękną panią Jenkins, zauważyć można było, że wszystkie panie siliły się zwrócić na siebie jego uwagę: to się lekko pochylały, to zmuszały usta do uroczego uśmiechu, a u wszystkich widoczną była szczera chęć podobania się...
On wszakże tylko jednę obrzucał wzrokiem; gonił oczyma za Felicją, stojącą w otoczeniu kilku mężczyzn i ożywioną z nimi wiodącą rozmowę. Skierował ku niéj swe kroki; oczekiwała go obojętnie i spokojnie, pijąc lemoniadę.
Na ukłon jego odpowiedziała również godności pełném pochyleniem głowy, a sposób jéj powitania — mimo iż się otaczający ją poprzednio mężczyźni dyskretnie w tył usunęli i mimo tego, co o jéj stosunku do księcia słyszał przed chwilą Paweł de Géry — wskazywać się zdawał, iż łączyła ich tylko pewna koleżeńskość ducha, pewien, rodzaj humorystycznéj poufałości.
— W przejeździe moim do Lasku Bulońskiego chciałem panią odwiedzić.
— Doniesiono mi o tém; wiem nawet, żeś pan był w moim atelier.
— Podziwiałem tam owę piękną grupę.
— I co pan...
— Bardzo piękna; chart pędzi jak opętany, a lis świetnie ucieka. Nie pojąłem tylko myśli... Wszakże pani powiedziałaś, że to nasza wspólna hisiorja?
— Nie inaczéj! Odgaduj pan tylko! Jest to bajka.... Rabelais’go książę pewno nigdy nie czytujesz?
— Niech mnie Bóg zachowa! To dla mnie trochę niestrawne.
— Mnie zato przypada do gustu. Ja jestem — jak pan wiesz — źle wychowaném dziewczęciem... Bajka moja jest więc wziętą z Rabelais’go. Słuchaj książę tylko: Bachus stworzył dziwnego lisa, którego nie można było upolować, Wulkan zaś psa, któremu udzielił czarodziejską moc chwytania każdego zwierza. Zdarzyło się tedy — mówi mój autor — że zdybał się pies z lisem. Możesz pan sobie wystawić, jak zajadłą i nigdy nieukończoną była gonitwa. Otóż takiemi, kochany książę — o ile mi się zdaje — stawił los nas obydwoje naprzeciw siebie: pana, któremu bogowie udzielili władzę zdobywania wszystkich serc i mnie, któréj serce nigdy zdobyć się nie da.
Powiedziała mu to na wpół śmiejąco, lecz stanowczo i poważnie. Książe, który dotąd wszędzie zwyciężał, spotkał po raz pierwszy tak odważną i samowolną dziewczynę; starał się téż wszelkiemi siłami uwikłać ją w magnetyczną sieć pokusy. Tymczasem dokoła wzmagał się szmer bawiących się, rozlegały się dźwięczne śmiechy, szeleściły jedwabie i perły, wtórując tym sposobem duetowi wielkoświatowéj namiętności i dziewiczéj ironji.
— I cóż uczynili bogowie? zapytał po krótkiém milczeniu książę, aby się z honorem wycofać z niemiłego położenia.
— Zamienili obydwa stworzenia w kamień.
— O! rozwiązanie to wcale mi się nie podoba; choćby mi przyszło walczyć z wszystkimi bogami, ręczę, że moje serce nie skamienieje.
Przy tych słowach błysnął w jego oku płomień, który atoli na myśl o otaczających ich spektatorach natychmiast znikł. A śledzono ich nieustannie, najwięcéj jednakże Jenkins, który z nerwową niecierpliwością naokoło nich chodził, jak gdyby gniewał się na Felicją, iż główną osobę balu wyłącznie dla siebie zatrzymać pragnie.
Uwagę tę zwróciło księciu dziewczę z uśmiechem:
— Powiedzą jeszcze, że księcia do siebie przyciągam i pragnę go na cały wieczór dla siebie zatrzymać.
I wskazała na Monpavona, który niecierpliwie oczekując, stał obok Naboba. Nabob przyglądał się jak wielki, ułaskawiony buldog poddańczo-proszącym wzrokiem postaci Ekscelencji. Minister przypomniał sobie powód swego przybycia. Pożegnał Felicją i zbliżył się do Monpavona, który mógł wreszcie czcigodnego swego przyjaciela, pana Franciszka Jansoulet przedstawić.
Ekscelencja skłonił się, Nabob zgiął się aż do ziemi; następnie rozpoczęła się krótka rozmowa.
Dziwnym był kontrast, jaki tworzyli ci dwaj naprzeciw siebie stojący mężowie: silny, rozrosły i trywialny Jansoulet, z ciemną stwardniałą swą skórą, ze zgiętym wiecznie grzbietem (skutki orientalnéj etykiety dworskiéj), z krótkiemi, grubemi rękami, na których pękały jasne rękawiczki, wśród niezliczonych i nieopisanych gestów wyrzucał z siebie wyrazy jak roztrącone granity skał — a naprzeciw niego skończony światowiec i arystokrata, wykonujący najmniejsze nawet poruszenie z wykończoną i wrodzoną elegancją, rzucający swemi niedokończonemi zdaniami z wytworną niedbałością i łagodzący półuśmieszkiem głęboką swą wzgardę dla otaczających go. Przyznać jednakże należy, że właśnie ta wzgarda głównie mu jednała liczne tryumfy.
W amerykańskim jakim salonie byłby kontrast ten nie raził tak silnie. Miliony Naboba byłyby tam niezawodnie przyczyniły się do równowagi, lub nawet może przechyliły szalę na jego korzyść. W Paryżu jednakże pieniądz jeszcze do tego stopnia nie wziął góry, a przekonać się o tém było można, patrząc jak się przypadkowy Krezus płaszczył przed arystokratą, jak składał u stóp jego ciężką swą dumę pieniężną.
Paweł de Géry przyglądał się ze swego kąta, w który się wcisnął, z niezmierną ciekawością téj scenie; wiedział bowiem, że jego protektor wielką przywiązywał do tego zbliżenia wagę. Przypadek jednakże znowu zdarzył, że wysłuchał jeden z owych pokątnych, szeptem prowadzonych dyalogów, z których przysłuchujący się zwykle zatrzymuje to, co dla siebie za najdogodniejsze uważa:
— Jestto nieskończenie małą drobnostką, którą ten Monpavon dla niego uczynił, dopomagając mu do kilku lepszych znajomości, narzuciwszy mu poprzednio tyle złych i niegodziwych. Niedawno sprowadził mu na kark Paganetti’ego z całą bandą złodzieji.
— O, na Boga! ci mu nic nie zostawią — zniszczą go do szczętu!
— E, co tam! niechaj i on coś wyciśnie z tego, co tam gdzieś u Turków pokradł.
— Więc pan sądzisz, że on rzeczywiście...
— Ha! ha! ha! czy ja sądzę!... Mam na to niezaprzeczone dane i to z ust bankiera, barona Hemerlingue, który pośredniczył w ostatniéj pożyczce dla Tunisu... O, ten zna kilka historyjek o Nabobie! Wystaw pan sobie...
I tu rozpoczęły się opowiadania samych niecnych oszustw i zbrodni: Jansoulet — wedle słów mówiącego — okradał beja Tunisu w najnieuczciwszy sposób przez lat piętnaście; pozwalał się używać do najpodlejszych i najwięcéj człowieka poniżających spraw i posług, a w rzeczach takich musiał być biegłym, gdyż już przed wyjazdem swoim na Wschód prowadził rozmaitego rodzaju handel na jedném z przedmieść paryskich. Resztę szeptano sobie do ucha i śmiano się, jak się śmiać zwykli mężczyźni opowiadający sobie tego rodzaju sprawki.
Pierwszym porywem młodego Pawła była chęć zwrócenia się do rozmawiających w ten sposób i zawołania:
— To kłamstwo!! Przed kilku godzinami byłby to niezawodnie bez namysłu uczynił, obecnie jednakże owładnęła nim w téj atmosferze nieufność sceptyka. Stał więc spokojnie i wysłuchał całej rozmowy do końca, postanowiwszy w duszy zasięgnąć dokładniejszych wiadomości o swoim protektorze.
Nabob tymczasem siedział z księciem de Mora przy „ecarté“ w małym niebieskim saloniku. Jakiż to urok milionów! Syn ojca, który żelazem handlował — grał w karty przy jednym stoliku z najwyższym dostojnikiem cesarza!...
To téż Nabob zaledwo dowierzał weneckiemu zwierciadłu, w którem widział rozpromienioną swą twarz i szeroki przedział na głowie dostojnego swego partnera. Aby się zaś stać godnym tak wielkiego zaszczytu, silił się, aby jak najwięcéj banknotów tysiącfrankowych przeszło w owe arystokratyczne ręce, które przy każdém ich poruszeniu jak najsumienniéj studjował.
Na około stołu przystanęła gromadka ciekawych, lecz w należytém oddaleniu dziesięciu kroków, jakby przystało dla tych, którzy księciu służą — i stanowiła niejako tło tryumfu. Był to tryumf Naboba; poił się nim wśród czarodziejskich, przytłumionych akordów i śpiewu, których urywane tony płynęły doń zdala jakby po gładkiéj wód powierzchni, wśród kwiatów zapachu. A zapach ten przy końcu balów paryskich tak dziwnie upaja i sprawia, że pewno znużenie po bezsennie przebytéj nocy w połączeniu z dziwnym nastrojem nerwów pogrąża ducha w rodzaj rozkosznego odurzenia.
Silna natura ucywilizowanego dzikiego, jak Jansoulet, nie nawykła do takich wyszukanych wrażeń, przejęła i odczuła je tém silniéj. Biedny musiał wszystkie swe siły skupić, aby szalejącéj swéj radości nie ulżyć jakiem donośném hurra! lub innym jakim nieprzyzwoitym tonem lub gestem. Był on w téj chwili podobnym do górskiego psa, którego za pomocą wdychania pewnéj esencji wprawiono w stan epileptycznego szaleństwa...
— Niebo pogodne i trotoar suchy... jeżeli się zgodzisz, wyszlemy powóz do domu, a sami pójdziemy pieszo? rzekł Jansoulet przy wyjściu z domu Jenkins’a do swego towarzysza.
Paweł de Géry chętnie się zgodził na tę propozycją; pragnął on od dawna przejść się po świeżém powietrzu, aby otrząsnąć się z kłamstw i podłości społecznéj komedji, które pierś jego zmroziły. Wszystka krew wystąpiła mu z serca i uderzała szalenie w naprężonych żyłach po obu stronach skroni. Postępował on tak, jak ów nieszczęśliwy, któremu zdjęto łuskę z oczu, który jednakże nie dowierza jeszcze, że mu wzrok wrócono i obawia się iść naprzód. Przyznać wszakże należy, że operacji téj dokonano na nim w sposób nader brutalny!
Więc owa sławiona artystka, owa niewinna, nieprzystępna piękność, któréj sam widok przejął go jak wizja jaka, nie była niczém więcéj, jak wszystkie inne najpospolitsze kobiety! Pani Jenkins, owo cześć nakazujące zjawisko, tak łagodne a zarazem tak dumne w całém swém jestestwie, przywłaszczała sobie tylko nieprawnie zajmowane stanowisko! A ów sławiony lekarz, mąż nauki, tak otwarty, tak uprzejmy mógł dawać swém pożyciem tak gorszący przykład — a mimo tego nie uważało towarzystwo paryskie wstępu do jego domu za ubliżający! Cóż dopiero Jansoulet, który tak łaskawie, tak wspaniałomyślnie z nim ubogim Pawłem de Géry, sobie postąpił; wszakże był on także oszustem i popadł w sidła łotrów, pragnących pozyskać coś dla siebie z tego, co on dawniéj pokradł!
Czyżby to było możliwém? Czyżby to wszystko było prawdą!?...
Rzucił okiem na Naboba, zajmującego sążnistą swą postacią cały niemal trotoar, i spostrzegł po raz pierwszy w chodzie swego towarzysza coś ordynaryjnego, nieestetycznego, czego poprzednio nigdy nie zauważył.
— Tak, tak — pomyślał — ten marsylijski awanturnik brnął po same uszy w błocie, w którém się zresztą zrodził, i jak każdy złodziéj lub nomada wielkomiejski jest dobrodusznym, rozrzutnym i lekkomyślnym.
I w téj chwili zbrzydło mu złoto, kapiące niemal ze ścian pałacu na placu Vendôme, jakby w niém przebijały brudy całego żywota Naboba. Nie pozostawało mu przeto nic innego, tylko jak najspieszniéj opuścić miejsce, na którém mógł utracić jedyne dziedzictwo, poczciwe swe imię.
Zkąd jednakże wezmą w takim razie dwaj jego bracia pieniądze na dalsze kształcenie? któż utrzyma skromne rodzinne ognisko, podparte tak niespodzianie zarobkiem najstarszego syna, obecnéj głowy rodziny?“ „Głowa rodziny“! słowa te pogrążyły go w zaciętą walkę wewnętrzną, w któréj egoizm naciera brutalnie i atakuje wprost, podczas gdy sumienie cofa się wśród subtelnych ewolucyj i parad.
Tymczasem poczciwy Janseulet postępował szerokiemi kroki obok swego młodego przyjaciela, i nie przeczuwając nawet owego wewnętrznego wzburzenia, którego był powodem, wciągał z rozkoszą świeże, wonne powietrze. Nie był on nigdy tak szczęśliwym jak dzisiaj. Na balu u Jenkins’a wystąpił po raz pierwszy na arenie wielkiego świata; to téż wyobraźnia jego słodkie snuła obrazy: marzył o wielkich bramach tryumfalnych, o podziwiających go i składających mu hołd olbrzymich masach ludu, o tryumfalnych pochodach po zasłanych na jego cześć kwiatami ulicach.
Wszakże książę przy pożegnaniu zaprosił go, aby przybył zwiedzić jego galerją obrazów, co nie mniéj i nie więcéj znaczyło, jak że podwoje pałacu Mora stoją dlań otworem. Felicja Ruys ofiarowała się modelować jego biust; można się więc było spodziewać, że głowa jego — Naboba, syna handlarza gwoźdźmi, wykuta w marmurze przez słynną artystkę, któréj imię błyszczy już pod popiersiem ministra, podziwianą będzie przez świat cały. Jakże się tu dziwić, że Nabob był szczęśliwy, zadowolony!
Tak zamyśleni, każdy w innym kierunku, rozstrząsający wypadki chwil świeżo ubiegłych i sięgający okiem przeszłości w zagadkową przyszłość — postępowali długo w milczeniu obok siebie; dopiero gdy bruk cichego placu Vendôme, kąpiącego się jeszcze w niebieskawym półzmroku zimowego poranku, odbił głośném echem podwójny ich krok, rzekł Nabob tuż niemal przed swoim pałacem:
— Cokolwiek więcej ruchu na świeżém powietrzu bardzoby nam się przydało. Przejdźmy się jeszcze.
I podczas gdy ze dwa albo trzy razy obchodzili plac, ulżył Nabob w urywanych zdaniach swéj piersi, którą niezmierna tłoczyła radość:
— Mnie tak dobrze... Co za pyszne powietrze... Do pioruna, dzisiejszéj nocy nie oddałbym za 100 tysięcy franków... Bardzo to dobry człowiek, ten Jenkins... A Felicja Ruys... czy dla ciebie piękność ta nie jest sympatyczną? Dla mnie nadzwyczaj. A cóż dopiero książę... prawdziwie szlachetny i ukończony gentleman, a przytém tak przystępny, tak rozmowny. O, pięknym jest ten Paryż! Prawda, mój synu?
— Dla mnie on zanadto zawiły — odpowiedział Paweł ponurym głosem — ja się go boję.
— No, to zupełnie naturalne — rzekł z zarozumiałością Nabob; tyś się jeszcze nie przyzwyczaił, nie wżył. Ale to znowu nie jest rzeczą tak trudną; wierzaj mi, że i ty w krótkim czasie potrzebnéj wprawy nabędziesz. Przypatrz się mnie tylko, wszakże ja w przeciągu jednego miesiąca zupełnie się wżyłem i nabrałem zupełnéj łatwości w paryskiém pożyciu.
— Dla pana to trudnem nie było, gdyż pan znałeś Paryż dawniéj; a gdzie się raz już żyło...
— Ja znałem Paryż dawniéj... ani mi się śniło!
— Więc pan nie znałeś Paryża? A mnie się zdawało... i cała armja myśli przebiegła błyskawicą przez jego umysł.
— Cóż pan właściwie uczyniłeś owemu baronowi Hemerlingue, że on tak pana śmiertelnie nienawidzi.
To pytanie niemile dotknęło Naboba. Nazwisko to, tak niespodzianie wyrzeczone, przypomniało mu jedyne niemiłe zdarzenie wczorajszego balu i zniweczyło wesołe jego usposobienie. Mówił tonem bolesnym:
— Jemu jak wszystkim innym zawsze tylko dobrodziejstwa wyświadczałem. W nędzy obaj rozpoczęliśmy, a gdy on na własną rękę podnieść się postanowił, wspierałem go usilnie według sił. Za mojém wstawieniem otrzymywał on regularnie przez lat dziesięć dostawę dla floty i armji. I ztąd także datuje się cały jego majątek. Potrzeba było, że się ten zimny baron pewnego pięknego poranku rozkochał w głupi sposób w odalisce, którą za staraniem matki beja wypędzono z haremu. Baba ta, piękna, dumna i chciwa umiała go wciągnąć w swą sieć i skłonić do małżeństwa. Oczywista, że skutkiem tego pięknego związku nie mógł Hemerlingue dłużéj w Tunisie pozostać. Doniesiono mu, że to ja sprawiłem u beja, iż go z granic Tunisu wydalono; w tém jednakże nie było ani słowa prawdy. Przeciwnie żądałem od jego książęcej Mości, aby dozwolono młodemu Hemerlingue’owi, synowi z pierwszego małżeństwa tak długo pozostać w Tunisie, ażby uporządkował pieniężne interesa; ojciec bowiem zakładał już w tym czasie bank swój w Paryżu.
I w jakiż sposób wywdzięczono mi się za to dobrodziejstwo? Gdy po śmierci mojego biednego Mohameta wstąpił na tron brat jego Muszir, oczerniali mnie Hemerlingue’owie, którzy znowu tymczasem w łaskę u dworu powrócili, bezustannie przed nowym księciem. Wprawdzie bej i dziś jeszcze uśmiecha się do mnie łaskawie, ale powaga i znaczenie moje przepadły bezpowrotnie. Mimo wszystkich tych krzywd jednakże, których od Hemerlingue’a doznałem, byłem gotów podać mu rękę, a ten nikczemnik nie tylko nie zgodził się na to, lecz kazał babie swéj publicznie mnie znieważyć. Złośliwa to bestja! nie może mi przebaczyć, że jéj w Tunisie przed nosem drzwi zamknąć kazałem. Czy ty wiesz co ona mi wczoraj powiedziała? „Złodziej i sukisyn!“ O, ta odaliska nie przebiera w wyrażeniach. Znam ja mojego Hemerlingue’a z dawien dawna jako tchórza, ja mu... Lecz nie, głupstwo!... Niech sobie gadają ja się z nich śmieję! Cóż oni mi mogą zrobić? Może mnie oczernić przed bejem? Mniejsza o to, ja i tak z Tunisem nic nie chcę mieć do czynienia, i pragnę to, co tam jeszcze do mnie należy jak najspieszniéj wycofać. Zresztą, czy jest gdzie w szerokim świecie milsze miasto nad ten luby, grzeczny, gościnny Paryż, nad ten Paryż, w którym człowiek — jeżeli tylko ma troszkę oleju w głowie, wielkich może dokonać rzeczy. A ja, mój kochany Géry, prawdę mówiąc mam dosyć tego kramarskiego życia, i pragnąłbym teraz coś wielkiego zdziałać. Przez lat dwadzieścia pracowałem dla grosza, teraz zaś pragnę zaszczytów, poważania, sławy — pragnę, aby nazwisko moje zanotowaném było w historji mojéj ojczyzny, a to spodziewam się, nie będzie dla mnie rzeczą tak trudną.
Za pomocą mego ogromnego majątku, mojéj znajomości świata i ludzi, za pomocą tego wreszcie, co tam w mojéj czaszce pracuje, będę mógł osiągnąć wszystko; a ja dążę do celów wyższych. Dlatego też — słowa te stanowiły niemal odpowiedź na skryty bieg myśli młodego towarzysza — nie opuszczaj mnie nigdy i bądź mi wiernym towarzyszem. Cel mój wytknięty, zasobów mi nie zabraknie i obaj będziemy mogli obok siebie i szybko przebiedz spory kawał na drodze życia! Oni się ździwią...
Tak marzył głośno żywo gestykulując naiwny Provençalczyk, a wśród szybkiego chodu naokoło placu wznosił od czasu do czasu oczy swe na bronzową figurę Napoleona na kolumnie, jak gdyby brał go na świadka swoich ślubów. Wszakże przykład tego wzoru wszystkich karjerowiczów, którego tu w samym środku Paryża uwieczniono, stanowił niejako porękę, że i najnieprawdopodobniejsze marzenia i pomysły mogą się z czasem urzeczywistnić.
Wiekowi młodzieńczemu właściwą jest dobroć serca i skłonność do egzaltacji, które przy najmniejszéj choćby pobudce budzi się i wzmaga; to téż i u Pawła de Géry znikało, w miarę słów Naboba, podejrzenie, a wróciło dawne przywiązanie z przymieszką litości...
— Nie, człowiek ten nie jest łotrem. Szczęście go tylko oślepiło, przewróciło mu w głowie; jest niém upojony jak ten, co w życiu swém pijał tylko wodę, a naraz skosztował silnego wina.
Jansoulet otoczony rojem nieprzyjaciół i wampirów przedstawiał mu się teraz wśród zepsutego Paryża, jak wędrownik złotem obładowany, przechodzący bez broni i opieki przez niebezpieczny las. On więc, jego pupil, uważał sobie za święty obowiązek czuwania niepostrzeżenie nad swoim protektorem; postanowił dla ślepego mentora swego być jasnowidzącym Telemachem, prowadzić go wśród groźnych urwisk i przepaści, bronić go przeciw krwiożerczym złoczyńcom i dzikim rozbójnikom, których czujne oko jego duszy całemi gromadami spostrzegało około Naboba i jego milionów.


Rozdział piąty.
Rodzina Joyeuse.

W nowym domu w zupełnie niemal niezamieszkałéj i bezludnéj części Paryża rozlegały się każdego poranku regularnie z uderzeniem godziny ósméj wesołe śmiechy i nawoływania po pustych zresztą schodach:
— Ojczulku, a nie zapomnij o moich nutach!
— I o wełnie do mojéj kanwy, tateczku!
— I o świeżych bułeczkach!
Z dołu odzywał się znów stentorowy głos ojczulka:
— Niech mi tam która poda moją tekę!
— Prawda, ojczulko tekę zapomniał!
I słyszeć się dawało stąpanie na górę a potém z szybkością na dół, aż się ukazały wesołe zaspane główki, z rozpuszczonym włosem, który nadobne właścicielki w przelocie przymuskiwały — i pochyliwszy się poza obręcz, podawały tekę i zdrowe, jędrne, czyściutkie i milusie posełały tysiące całusów za odchodzącym.
Pan Joyeuse ogolony, wyświeżony, w pedantycznie oczyszczoném ubraniu kroczył do biura.
Zaledwo nieznaczna jego figurka zniknęła w drzwiach sieni, pospieszyły dziewczęta do swego gniazdka na czwarte piętro i ustawiły się w nowéj grupie przy otwartém oknie, aby oddalającego się ojczulka jeszcze zobaczyć. Mały człowieczek zwracał się kilkakrotnie i przesełał ręką całusy. Potém zamykało się okno i dawna cisza zalegała nowy dom; tylko tekturowe tabliczki, świadczące o wolnych pomieszkaniach tańczyły zapamiętale, poruszane wichrem dmącym na niezabudowanéj ulicy, jakby się przejęły i wtórowały niewyczerpanemu humorowi dziewczątek.
Teraz zeszedł także po schodach fotograf z piątego piętra, aby wywiesić swoją szafkę. Zawsze w niéj jedne i te same twarze: stary jegomość w białym krawacie, a w koło niego rozmaicie ugrupowane córki.
Skoro jednakże fotograf powrócił do swego atelier, nastąpiła taka cisza, że zdawało się, iż ojczulek z córkami zaczarowani w żywe fotografie tkwią aż do wieczora w szafce fotografa.
Przez całe trzy kwadranse — tyle bowiem czasu potrzebował pan Joyeuse, aby przejść z ulicy St. Ferdinand do biura banku Hemerlingue’a i Syna — kroczył ze sztywną szyją i nieporuszoną głową, aby nie zepsuć pięknéj kokardy u krawatu, zawiązanego przez najstarszą córkę, lub nie poruszyć o kilka cali w tył albo na bok kapelusza, który mu również córki nałożyły. Zdarzało się nawet, że szedł z podniesionym kołnierzem, jeżeli mu go która z córek dla ochrony przed przeciągami na wydmistéj ulicy podniosła, i wykładał go dopiero za wejściem do biura, chociaż na dalszych ulicach Paryża wiatru nie było, a promienie słoneczne do żywego dokuczały. Szedł więc jak ów zakochany, który opuściwszy co dopiero ubóstwianą, obawia się poruszyć, aby o ile możności nie utracić nic z upajającéj woni, która mu ukochaną przypomina.
Bo też poczciwy ten człowiek żył już od lat kilku — zostawszy wdowcem — jedynie dla swych dzieci i marzył tylko o jasnych główkach córek, które go otaczały jak aniołki na obrazie świętego.
One były celem jego marzeń, do nich wracała nieustannie myśl jego; a myśli pana Joyeuse posiadały niewyczerpaną, dziwną fantazją. Było to niezawodnie wynikiem krótkiéj jego szyji i drobnéj postaci, które widocznie za mały stanowiły teren dla gorącéj i szybko krążącéj krwi. Myśli więc padały z pod jego czaszki jak sieczka z przetaka. Dopóki siedział przy pracy, hamowało ich rozwój kreślenie jednostajne liczb, skoro jednakże opuścił biurko, wynagradzał się tém obficiéj za owe koncesje dla nieubłaganéj logiki.
Gdy szedł zwykłą swoją drogą przez ulice Paryża, których najdrobniejsze właściwości znał jak najdokładniéj, wówczas puszczał wodze swojéj fantazji i płodził tak ogromną ilość awanturniczych pomysłów, że te wystarczyłyby na materjał co najmniéj dwudziestu fejletonowych romansów.
Gdy przechodził n. p. przez Faubourg St. Honoré — naturalnie trotoarem po prawéj stronie ulicy, gdyż po lewéj nigdy nie chodził — i gdy spostrzegł jadącą szybko praczkę na ciężkim wózku, który małego jéj dzieciaka wśród niebezpiecznych podrygów podrzucał na tobołach powiązanéj bielizny, wówczas krzyczał poczciwiec przestraszony:
— Dziecko! Na Boga, dziecko! Uważaj pani na dziecko!
Głos jego jednakże ginął niesłyszany wśród turkotu kół, a chrześcijańska jego przestroga w rejestrze Opatrzności.
Wózek pędził daléj. Pewien czas patrzał jeszcze za nim, potem w dalszą puszczał się drogę, i wysnuwał z tego niewinnego zaczątku całą fantastyczną nić dramatyczną.
— Dziecko wypadło... Już, już dostaje się pod koła... Wtém rzuca się pan Joyeuse i wyrywa niewinne maleństwo z paszczy niechybnéj śmierci... Wśród téj bohaterskiéj czynności przebija mu dyszel piersi... Zalany krwią pada... Otacza go ogromna ilość litościwych i podziwiających go widzów i niesie w tryumfie do najbliższéj aptéki. Ztąd transportują go z niemniejszą okazałością na noszach do domu... Nagle słyszy bolesny krzyk swoich córek, swoich pieszczoszek, przerażonych opłakanym jego stanem. Okrzyk ten tak się wdarł w tkliwe jego serce, usłyszał go uchem swéj duszy tak wyraźnie, tak przejmująco, że nim się spostrzegł, zawołał ku niemałemu zdziwieniu przechodniów ochrypłym głosem: „Tateczku, najdroższy tateczku!“ i przebudził się ze snu swych marzeń.
Albo też, aby dać przykład twórczości téj bogatéj fantazji:
Deszcz pada, zimno, nieznośnie... że ani psa wypędzić! Pan Joyeuse jedzie omnibusem do swego biura. Maleńki, nieznaczny wsunął się w kąt, aby jak najmniéj miejsca zajmować, złożył swą tekę na kolanach i spostrzegł naprzeciw siebie kolosalnych rozmiarów draba, o ordynarnych rysach twarzy i przestraszającéj sile muskułów. Drobne swoje nogi skulił pod siedzenie, aby nie weszły w kolizją z dwoma potężnemi słupami, podpierającemi kolosalną budowę imponującego vis-à-vis.
Turkot kół i pluskania deszczu o szyby omnibusu podbudzają pana Joyeuse do poetycznych dumań. Naraz spostrzega naprzeciw siedzący olbrzym, który zresztą „Bogu ducha winien“ i dobrodusznie na otoczenie swe spogląda — że mały człowieczek blednie i zgrzytając zębami mordercze na niego rzuca spojrzenia. Tak... są to niezaprzeczenie mordercze spojrzenia, gdyż i marzenia pana Joyeuse morderczą przybierają barwę:
Obok niego naprzeciw tego straszliwego, brutalnego wielkoluda siedzi jedna z jego córek, a nędznik ten sięga ręką pod mantylę i obejmuje kibić dziewczęcia...
— Na bok z ręką, mój panie!... woła już po raz drugi nieszczęśliwy pan Joyeuse, lecz łotr ten rozśmiał się tylko złośliwie, brutalnie...
W téj chwili chce on nawet pocałować Izabellę... O, podły niegodziwiec!...
I pan Joyeuse nie mając siły i sposobu obronie napastowanéj córki, dobywa noża i trzęsąc się z wściekłości, topi go w piersi niegodziwego łotra, potém udaje się z wzniesioną dumnie głową, w przekonaniu, że dokonał tylko przysługujących mu praw ojcowskich, do najbliższéj stacji policyjnéj, aby się tam oskarżyć:
— Właśnie w téj chwili zabiłem człowieka w omnibusie...!
To zgrozą przejmujące wyznanie, wymówione nie w biurze policyjném, lecz na siedzeniu omnibusowém wstrząsa panem Joyeuse, a własny jego głos budzi nieszczęśliwego z przykrych dumań.
Przestraszone twarze sąsiadów wskazują mu, że nieoględne wyznanie to najniepotrzebniéj głośno uczynił. Szczęściem konduktor woła w téj chwili:
— St. Philippe, Pantheon, Bastille — proszę wysiadać! a pan Joyeuse wysuwa się czém prędzéj z budy omnibusowéj i uchodzi wśród zdziwienia i przestrachu pasażerów co ma siły.
Skutkiem takiego chronicznego rozdrażnienia wyobraźni, był pan Joyeuse często w nerwowém, febryczném usposobieniu, nie licującém ze zwykłą, sztywną postacią urzędnika bankowego, mianowicie że nieubłagana rzeczywistość strącała go po kilkakroć dziennie z wysokość nieprawdopodobnych rojeń.
Podobnych jemu marzycieli chodzi więcéj po świecie, aniżeli by się ktoś spodziewał. U osób bowiém o heroicznych zdolnościach, którym skutkiem dziwnego losu lub niefortunnego zbiegu okoliczności przypadł w udziale ciasny obręb często mechanicznéj działalności, nie zużytkowującéj należycie sił ducha — stanowią marzenia niejako otwór wentylacyjny, przez który uchodzą, z wnętrza roztlone i niepokojące pierwiastki w kształcie bogato farbami wyobraźni upstrzonych obrazów. Gdy wizja niknie, zachowują jedni i nadal owo uczucie błogości, drudzy zaś, ściągnięci nagle na padół rzeczywistości, tracą równowagę i zadowolenie z siebie i losu. Do ostatnich właśnie należał pan Joyeuse, bo też zapuszczał on się na takie wyżyny, że nagły z nich powrót narażał go regularnie na pewien szwank.
Pewnego pięknego poranku, gdy o zwykłéj godzinie i zwykłą drogą dążył z domu do biura, wysnuł sobie — będąc już na rogu ulicy św. Ferdynanda — następujący mały epizodzik:
Zimne przejmujące powietrze, lub téż może buda kramarska, którą właśnie na placu zestawiano, przywiodła mu na myśl Nowy rok wraz z podarkami, jakie się w dniu tym odbiera albo ofiarowuje. Gratyfikacja stanowiła kłębek, z którego snuł dalszy marzenia wątek. Na dzień 31. grudnia bowiem otrzymywali wszyscy urzędnicy w banku Hemerlingue’a i Syna podwójną płacę miesięczną, a w skromnie żyjących rodzinach wiele się zwykło liczyć na podobne szczęśliwe ewentualności.
U pana Joyeuse żyło się zaś rzeczywiście nader skromnie. Żona jego, z rodziny St. Amen, trapiona dumą lodową szastała bez opamiętania się ciężko zapracowanym groszem i doprowadziła do tego, że jeszcze dzisiaj w trzy lata po jéj śmierci, odkąd babcia nader oględnie i z wyrachowaniem gospodarzyła — nie można było dojść do zupełnéj równowagi między rozchodem a dochodem...
Poczciwiec więc natychmiast wyobraził sobie, że tegoroczna gratyfikacja będzie znacznie większą, bo wszakże i praca była mozolniejszą skutkiem owéj pożyczki dla Tunisu, na któréj pryncypałowie tak świetny zrobili interes, że pan Joyeuse z przekonaniem orzekł, iż Turków tą razą, zanadto oskubano.
— O niezawodnie, gratyfikacja będzie znaczną! upewniał się marzyciel idąc daléj, a w wyobraźni widział się już idącego w gronie kolegów po małych wschodach do gabinetu Hemerlingue’a, aby mu złożyć noworoczne życzenia. Pryncypał przeznacza wielką, niespodziewaną gratyfikację, żegna urzędników, a jego — pana Joyeuse zatrzymuje, chcąc z nim sam na sam pomówić. I o cudo! ów wiecznie zimny, w sobie zamknięty pryncypał, przemawia do niego łagodnym ojcowskim tonem i zapytuje go ile właściwie ma córek.
— Trzy, panie baronie! To jest nie, właściwie cztery. Przepraszam, ja... ja... najstarsza już jest bardzo rozumna.
Baron pytał się następnie o jéj wiek.
— Najstarsza, Alice, ma lat dwadzieścia, panie baronie. Potém mamy jeszcze ośmastoletnią Elizę, która się przygotowuje do egzaminu na nauczycielkę; Henrietta jest w szesnastym, a Eaza czyli Yaja dopiero w czternastym roku.
Baron ubawił się ostatniém imieniem i wypytywał się o środki egzystencji tak licznéj rodziny.
— Moją pensją opędzamy wszelkie nasze potrzeby, panie baronie. Dawniéj miałem wprawdzie troszkę zaoszczędzonego grosza, lecz choroba mojéj żony, wychowanie dzieci...
— Wiem, wiem, panie Joyeuse. Pensja pańska jest jednakże niewystarczającą, dla tego podwyższam ją do pięciuset franków miesięcznie.
— O, to za wiele, panie baronie! zawołał w téj chwili głośno pan Joyeuse w ucho policyjnemu sierżantowi, z którym skutkiem nieuwagi gwałtownie się zderzył. Ten patrzył się podejrzliwém okiem na żywo gestykulującego człowieczka, lecz poczciwy Joyeuse nie zwracał nań uwagi, szedł swoją drogą i rozpromieniony snuł daléj nić przyjemnego marzenia. W myśli był już u córek w domu, opowiadał im szczęśliwą nowinę, a wieczorem, celem uczczenia tak radosnego dnia, zaprowadził je do teatru...
O, Boże! jakże one pięknie w teatrze wyglądały! jak podobne do róży pączków przyćmiewały inne damy pięknością. Zaraz też na drugi dzień przedstawiło się dwóch młodych ludzi z prośbą o rękę dwóch najstarszych córek...
Niestety nie zdołał już pan Joyeuse wymienić nazwisk kandydatów do rąk jego córek, gdyż w téj chwili stanął w bramie pałacu Hemerlingue’a i to właśnie przed drzwiami, po nad któremi sterczał wyryty złotemi literami napis: Kasa.
— Zawszem tym samym dzieciakiem! zaśmiał się do siebie pan Joyeuse, ocierając kipiący pot z czoła i wchodząc do parterowych biur, w których piętrzyły się szafy z kupami złota i wartościowych papierów.
Mile powitał kolegów, przebrał się w wytarty surdut, w którym zwykł pracować i wkładał właśnie czarną czapeczkę na głowę, gdy nagle rozległ się świst, a kasjer przyłożył ucho do tuby prowadzącéj z pierwszego piętra:
Stary Hemerlingue — gdyż młody przebywał rzadko w banku — wzywał tłustym swym, galaretowatym głosem pana Joyeuse.
Poczciwiec zbladł, a potém zrobiło mu się duszno, gorąco:
— Czyż to możliwe? Czyżby marzenie miało się spełnić?
Po małych schodkach, które przed chwilą w myśli tak szybko przebiegł, kroczył teraz wolno do gabinetu pryncypała. Był to wązki, bardzo wysoki pokój, obwieszony zielonego koloru draperją, którego umeblowanie składało się z biurka i kilku ogromnych, niezwykłéj otyłości właściciela odpowiednich foteli. Pryncypał, podobny do owych grubych maurytańskich przekupniów, którzy prawie nigdy nie opuszczają małéj i wilgotnéj swéj nory, siedział zasapany skutkiem obrzydliwéj swéj tłustości przed biurkiem. Brudno-żółta cera pełnéj jego twarzy o zakrzywioném haczykowato nosie — prawdziwie sowi typ — odbijała dziwnie od ciemno zielonego tła komnaty.
Z pod ciężkich powiek, które z trudnością podnosił, rzucił okiem na wchodzącego i dał znak, aby się zbliżył. Potém powtórnie zmierzył wzrokiem jego postać i odsapnąwszy z mozołem, zamiast pytania: ile pan masz córek, panie Joyeuse? te niemiłym swym głosem wykrztusił słowa:
— Joyeuse, pan pozwoliłeś sobie w sposób ubliżający mówić wobec kolegów o naszéj pożyczce dla Tunisu... Oszczędź pan sobie wszelkich uniewinnień, gdyż te na nic się nie zdadzą. Słowa pańskie powtórzono mi co do joty, a ponieważ ja nie mogę znieść czegoś podobnego ze strony moich podwładnych, przeto oświadczam mu, iż z ostatnim dniem bieżącego miesiąca traci posadę w moim banku.
Krew uderzyła panu Joyeuse do głowy, potém do serca, a następnie z równą gwałtownością wróciła do głowy i wywołała wśród ogłuszającego szumu w uszach chaotyczną walkę myśli i obrazów...
— Córki!... Co się z niemi stanie?... Właśnie w czasie, w którym wolne posady są fenomenalną rzadkością. I równocześnie z odczuciem przygniatającéj go nędzy, widział w swej wyobraźni siebie samego na kolanach przed nielitościwym pryncypałem... Błaga go i zaklina, grozi następnie, a potém w przystępie rozpaczy rzuca się na niego i dusi pod gardło...
Wszystkie te obrazy przemknęły w jego myśli jak błyskawica lub szalony wicher mącący powierzchnię spokojnego poprzednio jeziora — on sam wszakże stał nieporuszony, aż mu wskazano, że może się oddalić; wówczas dopiero opuścił taczając się gabinet pryncypała i udał się niemy z żalu i rozpaczy — do pracy w biurze kasowém.
Gdy wieczorem przyszedł do domu, nie zdradził ani słowem ani twarzą pożałowania godnego swego położenia, nie mógł przenieść tego na sobie, aby spłoszyć wesołość z domowego zacisza. Drżał już na samą myśl o łzie w pięknych, błyszczących oczach swych córek, zataił więc wszystko, a to przyszło mu tém łatwiéj, ponieważ należał do tych słabych i bojaźliwych charakterów, które wszystko odkładają na późniéj. Odkładał téż z dnia na dzień; najpierw na ostatniego listopada w tej nadziei, że Hemerlingue przecież może inaczéj się namyśli; chociaż sam w to nie wierzył, znał bowiem dokładnie uparty egoizm ociężałego pryncypała, przywiązanego jedynie do nagromadzonego złota. Gdy wreszcie po otrzymaniu miesięcznéj pensji ustąpić musiał następcy swemu pulpitu, przy którym przez czas tak długi pracował, pocieszał się, że wkrótce inne znajdzie miejsce, i złe naprawi, nim się o niém córki dowiedzą.
Każdego poranku więc udawał, że idzie do biura, pozwalał się córkom ubierać i przeprowadzać, i kroczył regularnie z ową wielką teką skórzaną, aby z powrotem pozałatwiać liczne sprawunki niczego nie domyślających się dziewic.
Czasu do załatwienia ich miał dużo, ze względu jednakże na wielce problematyczne dochody w tym miesiącu, niby to przypadkiem o niejednym sprawunku zapomniał. Cały dzień spędzał zresztą na staraniu się o nową posadę. Miał wprawdzie świetne świadectwa i rekomendacje, lecz w owym straszliwym, zimnym i ciemnym miesiącu grudniu, w którym wydatki się wzmagać zwykły, o nową posadę bardzo trudno. Każdy czeka cierpliwie ze swemi zamiarami i zmianami pozycji do końca roku, do stycznia, aż atom wieczności, rokiem nazwany, przechyli się po za swą metę.
Wszędzie gdzie pan Joyeuse przedkładał swą prośbę, stygła na twarzach życzliwość i serdeczność, skoro się dowiedziano o celu, w jakim przybył.
— To pan już nie jesteś u Hemerlingue’a i Syna? Cóż to się stało takiego?
Biedny uniewinniał się wówczas złym humorem pryncypała, a chociaż złośliwość Hemerlingue’a ogólnie była znaną, zbywano go stereotypową odpowiedzią:
— Zgłoś się pan do nas po świętach.
Słowa te były jednakże wyrzeczone tak zimno, tak sztywnie, że Joyeuse odczuł w nich nieufność, a okoliczność ta — przy wzmagającéj się u niego lękliwości, i nieśmiałości — przygnębiła go do tego stopnia, że z bojaźnią chodził wywiadywać się i błagać o posadę, lub niezliczoną ilość razy chodził przed drzwiami niejednego banku, którego progu przecież przestąpić się nie odważył. Dopiero miłość dzieci i myśl o nich wpychała go niejako gwałtem. Ona także dodała mu sił w bieganiu po całym Paryżu, którego ulice i przedmieścia po kilkakroć nieraz dziennie mierzył, ufając niepewnym po większéj części doniesieniom kolegów o wolnéj posadzie — jak to n. p. miało miejsce w wielkiéj fabryce mąki kościanéj w Aubervillers, dokąd go przez trzy dni bezowocnie trudzono.
Lecz uzyskanie posady nie łatwą było rzeczą. Błąkał się wśród burzy i śniegów, tu i owdzie zastawał drzwi przed sobą zamknięte, pryncypałów nieobecnych lub nader zatrudnionych; wyczekiwał godzinami w przedpokojach, aby się w końcu przekonać o zwodniczości swych nadziei i narazić się na tysiące upokorzeń, których niestety doznaje każdy pracy szukający, jak gdyby szukanie pracy było hańbą. Pan Joyeuse przebył jedném słowem całą skalę goryczy i rozczarowań; zniechęcił się więc i upadał niemal pod ciężarem przeciwności. W téj gonitwie za posadą męczył się tém boleśniéj, ponieważ wyobraźnia jego w czasie uciążliwych wędrówek co raz nowe tworzyła obrazy, a wraz z niemi wyrastały z każdéj niemal szczeliny trotuaru nowe nadzieje, aby wkrótce potem runąć i pogrążyć biednego w bezmiernéj rozpaczy.
Przez cały miesiąc był on jedną z owych pożałowania godnych, potrącanych i monologujących marjonetek trotuarowych, które za każdém zderzeniem się z przechodniami, zamiast przeproszenia wynurzają głośno odłamy wewnętrznéj swéj myśli:
— O, naturalnie... niech pan nie wątpi...
Ludzie tacy wzbudzaliby śmiech, gdyby się równocześnie nie uczuwało współczucia dla tych biednych ofiar jednéj ustawicznie pracującéj myśli; są oni bowiem jak ślepi, których na niewidzialnéj nici wiedzie wymarzona nadzieja.
Wśród tych utrapień najuciążliwszą było rzeczą dla pana Joyeuse, że powróciwszy do domu znużony całodzienną wędrówką, odgrywać musiał komedją powrotu z banku i opowiedzieć tysiące nowinek brukowych i biurowych, któremi zwykł był od dawna bawić codziennie młode swe panie.
W małomiejskich rodzinach nie zstępuje z ust nazwisko, które tak jest ważném iż nie zapomina się o niém w żadnéj rozmowie lub zabawie, nie obejdzie się bez niego żadne ważniejsze życzenie. Nazwisko takie odgrywa zwykle rolę Opatrzności drugiego rzędu, albo właściwiéj rolę starożytnych penatów. Jest to nazwisko chlebodawcy, pryncypała, właściciela fabryki, przedsiębiorcy-budowniczego, ministra — jedném słowem nazwisko owego człowieka, w którego potężnéj dłoni spoczywa szczęście i egzystencja takiéj rodziny.
W rodzinie Joyeuse odgrywało nazwisko Hemerlingue taką rolę. Po dziesięć i dwadzieścia razy na dzień wymawiały je młode dziewczęta wśród niewinnych swych marzeń:
— Tak, gdyby Hemerlingue tylko zechciał...
— To zależy od Hemerlingue’a...
A z jaką poufałością rozmawiały biedne panienki o tym kolosie złotym!
Pytaniom, czy z ojcem rozmawiał, czy był w dobrym humorze i t. d. nie było końca...
Tak to już na świecie; wszyscy my — jakikolwiek los przypadł nam w udziale — mamy poniżéj siebie skromniejsze, więcéj uciśnione biedne istoty, które w nas widzą szczęście i wielkość, ubóstwiają nas niemal, a my dla nich jesteśmy obojętni, wzgardliwi a nieraz okrutni...
Proszę więc sobie wyobrazić, jaką męczarnią było dla pana Joyeuse wymyślanie rozmaitych historyjek i anegdotek na cześć tego nędznika, który go po dziesięcioletniéj jak najwierniejszéj służbie w sposób tak barbarzyński oddalił. Mimo tego wywiązywał się tak doskonale z swego zadania, iż niewinne jego oszukaństwo jak najzupełniéj mu się udawało. Podpadało to tylko, że ojczulek co wieczora z niesłychanym apetytem zasiadał do stołu. Dziwić się jednakże temu nie można, jeżeli się zważy, że biedny od dnia utraty swéj posady obiadu nie jadał.
Tak upływał dzień za dniem, a pan Joyeuse zatrudnienia znaleść nie mógł; zrobiono mu wprawdzie ofertę w „Kasie terytorjalnéj“, znał jednakże zanadto dobrze stan interesów i manipulacje téj instytucji i z nader łaskawéj propozycji nie korzystał, postanawiając sobie stanowczo trzymać się zdala od téj niecnéj spelunki.
— Ależ niech mi pan wierzy — mówił Passajou — u nas teraz zupełnie inne stosunki! Jesteśmy bogaci i płacimy gotówką. Wystaw pan sobie — im nie wypłacili. Ot, popatrz się pan tylko, co to za kosztowne i wspaniałe ubranie!
Stary woźny miał w istocie zupełnie nową liberją na sobie, a z pod surduta o posrebrzanych guzikach, sterczał majestatycznie nieźle podpasły brzuszek.
Nic to wszakże nie pomogło — pan Joyeuse bohatersko zwyciężał pokusę. A nawet wówczas, gdy staruszek wytrzeszczył niebieskie swe oczy i z niezmierną powagą szepnął do ucha wielkiéj wagi słowa: „Nabob należy do spółki“ — miał pan Joyeuse na tyle odwagi, iż stanowczo wyrzekł:
— Nie — za nic w świecie! Wolę raczéj z głodu umrzeć, aniżeli urzędować w tak źle renomowanym banku, którego księgi może kiedyś jako rzeczoznawca przed sądem będę przeglądał.
I błąkał się daléj po mieście, lecz zniechęcony nie starał się już o żadną posadę; że zaś trzeba było koniecznie przebyć dzień po za domem, stawał po ulicach przed oknami wystawnemi, lub wsparty na poręczy mostu przyglądał się godzinami wyładowywaniu statków. Tym sposobem przeszedł z człowieka pracowitego w szeregi owych gapiących się włóczęgów, którzy w zbiegowiskach najpierwsze zajmują miejsca, chronią się podczas deszczu w bramy kamienic, w porze dżdżystéj grzeją się przy dymiących kotłach, w których pod gołém niebem przygotowuje się asfalt na trotuary, a znużeni duchowo i cieleśnie spoczywają na ławach bulewarowych.
Czyż jest zresztą skuteczniejszy środek przedłużenia sobie życia nad bezczynność!
Szybko mijające dawniéj godziny biurowe rozciągały się teraz przy próżnym żołądku wśród ziewania i niemiłych rozmyślań w nieskończoność i stanowiły nieznośną codzienną pańszczyznę włóczęgowską. Wszakże to tak trudno zabić czas, ten przeklęty nudny czas, który sam się ukończyć i ukrócić nie chce!
Jeżeli jednakże pan Joyeuse zanadto był zmęczony, lub jeżeli niepogoda była za przykrą, wówczas czekał wyjątkowo, ukryty za narożną kamienicą, a skoro dziewczęta okno zamknęły, sunął napowrót po pod domami, wbiegał cicho na schody, a minąwszy z zaparciem oddechu drzwi własnego mieszkania, wpadał o piętro wyżéj do fotografa Andrzeja Maranne, któremu z biedą swą się zwierzył i u którego znalazł dla cierpień swoich współczucie, jakiém darzy ubogi nieszczęśliwy równego sobie ubogiego nieszczęśliwego. Czas spędzał tu na rozmowie półgłosem wiedzionéj (fotografa w tej oddalonéj części miasta rzadko nachodzili goście z obstalunkami), na czytaniu lub wsłuchiwaniu się w plusk deszczu, uderzającego o szyby, albo w wycie wichru, który huczał i świszcząc po starych ruderach na wpół już zawalonych, uderzał okiennicą na jednéj zawiasie wiszącą o chylący się mur, lub piszczał przeraźliwie resztkami silnéj niegdyś bramy.
Pod sobą słyszał drogie sobie głosy, wesołe piosnki, wywołane zadowoleniem z dobrze ukończonego zadania lub pracy, lekcją muzyki, któréj babcia udzielała, jednostajne „tik-tak“ zegaru i w ogóle całe wesołe pożycie swojéj rodziny; to — zapewniał — łaskotało go mile po sercu. W szmer ten wsłuchany, żył wśród swoich ulubienie, chociaż te nawet nie przypuszczały, że ojczulek tak blisko nich.
Pewnego razu, gdy pan Joyeuse w nieobecności fotografa siedział w jego atelier i strzegł nowego aparatu, posłyszał podwójny stuk o posadzkę czwartego piętra; były to dwa odrębne uderzenia, a potém coś jakby stuk skaczących ludzi. Sąsiedztwo i zażyłość z fotografem uniewinniały poniekąd taką więzienną korespondencją, lecz jakie znaczenie miały owe dwa uderzenia i jak na nie odpowiedzieć. Pan Joyeuse odstuknął na chybił trafił również dwa razy, poczém pukanie ustało. Gdy Andrzej Maranne powrócił, wyjaśniła się rzecz cała. Młode panie, które sąsiada wieczorem dopiero u siebie widywały, dowiadywały się w ten sposób po kilka razy dziennie o powodzeniu fotografa, mianowicie czy ma dość liczne obstalunki. Sygnał więc powyższy znaczył:
— Czy panu dziś interesa dobrze idą?
Pan Joyeuse zaś, powodując się instynktem, odpowiedział nie znając znaczenia sygnału:
— Jako tako! Pomimo że młody człowiek przy tych wyjaśnieniach mocno się zarumienił, uwierzył mu pan Joyeuse najzupełniéj, obawiał się tylko, aby wśród tak częstéj korespondencji jego tajemnica na wierzch nie wyszła; odmówił sobie przeto przyjemności bywania u fotografa.
Wysilenia wszakże, aby zachować tajemnicę, były zbyteczne, bo już zbliżał się czas w którym biedny chcąc nie chcąc musiał wyjawić smutne swe położenie: zbliżał się koniec miesiąca a z nim koniec roku.
Paryż przybrał świąteczną szatę ostatnich dni grudniowych i oczekiwał z upragnieniem uroczystego dnia Nowego Roku. Już od kilku tygodni zalany jest niemal powodzią zabawek i podarunkowych drobiazgów. Całemi masami sprzedają pozłacane bębenki, koniki i inne drobnostki. W handlowych ulicach, mianowicie w wielkich starożytnych gmachach placu Marais, z pysznie urządzonemi sklepami bije łuna światła na wszystkich pięciu piętrach, bo tam to wyrabiają się dzień i noc owe misterne drobiazgi, któremi Paryż tak rozległy wiedzie handel, nadawszy im piętno swojego odrębnego gustu. Wszędzie czuć woń świeżego drzewa, farb olejnych, pokostu i kleju, a w pracowniach walają, się szczątki atłasu, jedwabiu i szychu, któremi upstrzono zabawki, mające olśnić i ucieszyć młodociany światek. Wystawy błyszczą i mienią się we wszystkich kolorach, wabiąc oko przechodnia, który zawsze coś dla siebie potrzebnego w nich wynajdzie; a po za marmurowemi płytami stołów poruszają się bezustannie pięknie wystrojone i ufryzowane panny sklepowe, sprzedając i pokazując z wdziękiem żądany towar.
W przeciwieństwie do tego wygodnego handlu en gros stoi sprzedaż drobiazgowa w drewnianych, na burze i deszcze wystawionych budach, które rozciągają się dwoma szeregami przez całe bulwary, nadając im postać czysto jarmarczną; i tu to właśnie mają miejsce najciekawsze epizody, tu obrała siedlisko swe idylla gwiazdkowa.
Budy te — eleganckie w dzielnicy św. Magdaleny — skromniejsze nieco, obywatelskie na bulewarze St. Denis, stają się ku placowi Bastylji co raz mniéj pretensjonalne a więcéj odpowiednie zasobom pieniężnym tak nazwanej „niższéj klasy“ czyli pospólstwa. Między budami zajęły miejsce stoły z niezliczoną ilością najrozmaitszych cacek i świecidełek paryskiéj industrji, które drobne, lekkie z niczego niemal zrobione, właśnie nicością swoją najwięcéj może pociągają i w rzędzie artykułów mody niepoślednie zajmują stanowisko.
Pan Joyeuse zwykł był o tym czasie udawać się także między tę tłumną rzeszę, rojącą się z pakietami pod pachą i pieniędzmi w kieszeni. Wybierał się zwykle z babunią i przeglądał z powagą i cierpliwością licznym drobiazgom, z których najpiękniejsze chciałby zakupić dla swych córek. Jakież to tam walki odbywały się wówczas co do wyboru w jego mózgownicy nie zastanawiającéj się nigdy nad chwilą obecną i jéj warunkami!..
W tym roku niestety tego wszystkiego nie było. Pan Joyeuse błąkał się smutny wśród ogólnéj wesołości, a pogrążonego w ponurém zamyślaniu popychano i z drogi usuwano. Od dłuższego już czasu uderzało mu silniéj serce ze strachu, gdyż babunia od dni kilku mówiła codziennie wieczorem przy obiedzie w sposób znaczący i dość przezroczysty o noworocznych podarkach; pan Joyeuse kręcił się jak mógł, aby z nią nie pozostać sam na sam i wzbronił jéj przychodzić po siebie po ukończonéj pracy urzędowéj do biura. Pomimo tych nadludzkich wysileń czuł on dobrze, że nie daleką jest chwila, w któréj ta trapiąca go tajemnica na jaw wyjdzie.
Owa babcia musiała być niezawodnie prawdziwą Ksantypą, kiedy pan Joyeuse tak jéj się lękał? Tak wszakże nie było; była troszkę surową, lecz milusi jéj uśmiech wskazywał, że grzesznik nie długo na jéj przebaczenie czekać potrzebował; pan Joyeuse był tylko z natury tchórzem, a po mistrzowsku pantoflem władająca rączka nieboszczycy żony, która była „dobrze urodzoną“ odebrała mu do reszty odwagę i uczyniła na zawsze tkliwym. Był on podobnym do owych złoczyńców, którzy po odsiedzeniu więziennéj kary, są pod tém ostrzejszą obserwacją policji; niewolniczego usposobienia swego nigdy już się pozbyć nie mógł.
Pewnego wieczoru zgromadziła się rodzina Joyeuse w małym saloniku, którego urządzenie było resztkami dawnéj wspaniałości: dwa wielkie fotele, fortepian, dwie lampy z zielonemi kapeluszykami i szklanna szafa z najrozmaitszemi drobiazgami. Z oszczędności ogrzewano tylko jeden piec i świecono jedną lampę, około któréj wieczorem wszystko się gromadziło. Była to wygodna, wielka lampa stołowa z wysokim dzwonem, którego matowe obrazki, okolone błyszczącemi punkcikami, wywoływały niedgyś podziw i radość maleńkich dziewczątek. Cztery córki pana Joyeuse siedziały przy stole, pracując pilnie lub téż uśmiechając się do siebie, a promienie światła łamały się w pięknych ich oczach, okalały alabastrowe ich czoła ocienione włosem to czarnym to jasnym blond, jakby się siliły ochronić je od zimnego wiatru ciemnéj ulicy, od upiorów i złych ludzi i od ponuréj grozy, która tam wśród zimowéj nocy na samotnéj ulicy odludnéj części Paryża panuje.
Jak ptaszki na wierzchołku wysokiego drzewa gnieździ się rodzina Joyeuse w ciepłym czystym pokoiku samotnéj kamienicy.
Szyją, czytają i tędy owędy gawędzą.
Żadnego hałasu, żadnego stuku, dobroczynna cisza zalega pokój — tylko płomień lampy chwilami jaśniéj zabłyśnie i pafnie, to ogień na kominie zatrzeszczy i od czasu do czasu rozlegnie się jakiś wykrzyknik ojczulka, który usunął lękliwą swą twarz w najciemniejszy kąt pokoju, aby tam ukryć szalone skoki dziwacznéj swéj fantazji i bez przeszkody puścić jéj wodze.
W téj chwili właśnie wystawiał sobie, że Opatrzność wydobywa go z fatalnéj matni, w którą popadł, pomimo że czuje, iż jeżeli nie dziś to najwyżéj jutro będzie musiał przed babunią wszystko wyznać.
Hemerlingue wzruszony wyrzutami sumienia, przeseła mu podarek, tak jak każdemu ze swych urzędników, którzy pracowali w sprawie pożyczki dla Tunisu. Podarek ten wręcza wysoki lokaj z temi słowy:
— Pan baron kazał to panu wręczyć!
I nasz fantasta powtórzył głośno te słowa, a od stolika rozległ się dźwięczny wesoły śmiech, wzbudzony takiém głośném marzeniem. Nieszczęśliwy spadł znowu ze szczytu swych rojeń na samo dno rzeczywistości i dopiero teraz serdecznie żałował, że tak długo wahał się ze zwierzeniem i umacniał tym sposobem zwodniczy spokój w kółku swéj rodziny.
A cóż teraz będzie, gdy wszystko od razu na jaw wyjdzie, teraz gdzie i fundusze zupełnie się już wyczerpały?! O czyż potrzeba mu było wysuwać się z krytykowaniem sprawy Tunisu? Albo czy nie powinien był przyjąć ofiarowanéj mu posady przy Kasie terytorjalnéj? Jakiém prawem mógł on wogóle propozycją tę odrzucić? Piękny mi to ojciec, który nawet nie umie się postarać o utrzymanie i spokój swojéj rodziny!..
I podczas gdy wpatrywał się w urocze twarzyczki swych córek, takie jeszcze rozpromienione, gdy spostrzegł ów błogi spokój rozlany w drogich rysach a tak kontrastujący z ponurą jego walką wewnętrzną, owładnął słabą jego naturą tak gwałtowny żal, że już wśród płaczu miał wybuchnąć ze zwierzeniem się z owych nieszczęść, gdy nagle — a tą razą w rzeczywistości — odezwał się dźwięk gwałtownie szarpniętego dzwonka. Całe towarzystwo spojrzało zdziwione po sobie.
Któżby to mógł być — wszakże to już tak późno?! Od śmierci matki żyła cała rodzina w odosobnieniu, z nikim prawie nie utrzymując stosunków. Nie był to przecież Andrzej, gdyż jako mile widziany gość nie dzwonił, lecz wchodził bez ceremonji po lekkiém zapukaniu we drzwi. Nareszcie po długiéj chwili oczekiwania i dłuższéj jeszcze indagacji w sieni, wprowadziła kucharka, która równocześnie z ową lampą wstąpiła w służbę u rodziny Joyeuse — zupełnie nieznanego młodego człowieka.
Przybysz stanął jak wryty na widok ugrupowanych około stołu panienek, wkrótce jednakże oprzytomniał i wytłumaczył cel swego przybycia.
Pragnął on nauczyć się buchhalterji, a jako biegłego w téj wiedzy wskazał mu pana Joyeuse wspólny ich znajomy poczciwy Passajou. Chciałby zaś gruntownie obznajomić się z prowadzeniem ksiąg, aby mógł być pomocnym swemu przyjacielowi w czuwaniu nad znacznemi kapitałami, które tenże złożył w jednéj z tutejszych instytucj bankowych celem wzięcia udziału w znacznych spekulacjach.
— Jako adwokat — kończył młody człowiek — nie jestem obeznany z finansowością, dla tego prosiłbym pana, abyś był łaskaw — jeżeli to możliwém — udzielać mi przez kilka miesięcy tygodniowo po trzy do czterech lekcyj. Czy mógłbym liczyć na pana w tym względzie?
— O naturalnie... dlaczegóżby nie... przecież... jąkał się pan Joyeuse, nie mogąc się zdobyć na wypowiedzenie porządnego zdania, takie na nim wrażenie wywarł ten niespodziewany, a w krytyczném położeniu obecném tak pomyślny wypadek.
— Już ja się postaram o to, abyś pan w przeciągu kilku miesięcy nabył dostatecznych w tym zawodzie wiadomości. Gdzież pan życzysz sobie pobierać lekcje?
— Jeżeli to nie będzie przeszkadzało — w mieszkaniu pańskiém; nie chciałbym bowiem, aby się ktokolwiek o tych lekcjach dowiedział. Czy tylko nie będę natrętnym, bo o ile uważam, przerwałem paniom w ich zajęciach.
Wszystkie cztery panny opuściły zaraz za pierwszém słowem nieznajomego wśród dyskretnych szeptów salon, wyglądający po ich wyjściu nad wyraz pusto i smutnie. Pan Joyeuse, który stawał się zakłopotanym ilekroć o córkach była mowa, zapewnił, że panie co wieczór regularnie o tym czasie udają się do siebie, a stanowczy ton, w którym uwaga ta była wypowiedziana, nakazywał domyślać się odpowiedzi:
— Jeżeli łaska, nie mówmy o córkach lecz o lekcjach.
Oznaczono dnie w tygodniu i wolne od innych zajęć godziny wieczorne, w których lekcje odbywać się miały. Co do honorarium trudniejsza była sprawa, gdyż pan Joyeuse nie chciał go oznaczyć, pozostawiając to przyszłemu swemu uczniowi. Gdy zaś ten zaproponował je od siebie, zarumienił się pan Joyeuse. gdyż kwota odpowiadała w zupełności pensji dawniéj u Hemerlingue’a pobieranéj.
— O nie, szanowny panie, to za wiele — zawołał zawstydzony.
Lecz młody człowiek udał, że tego nie słyszy, uważając rzecz za ukończoną. Mimo tego jednakże przygryzł w zakłopotaniu wargi, jak gdyby jeszcze miał coś nader nieprzyjemnego i trudnego do wypowiedzenia. Nareszcie przezwyciężywszy widocznie swą nieśmiałość, wyrzekł nagle:
— Pozostawiam panu zaraz honorarium za pierwszy miesiąc.
— Ależ panie łaskawy....
Młody człowiek upierał się przy swojém i przerwał:
— Rzecz to zupełnie naturalna, że ja panu nieznany dotąd płacę naprzód.
Widocznie musiał mu Passajou udzielić pewnych wskazówek; pan Joyeuse domyślił się tego i napróżno się silił na wypowiedzenie słów podzięki, tak był wzruszony. Wszakże darowano mu niemal życie, zapewniając utrzymanie na kilka miesięcy; w czasie tym będzie mógł sobie spokojnie wyszukać posadę, a ukochane jego pieszczoszki nie będą potrzebowały głodu cierpieć, a przedewszystkiém nie będą zmuszone zrezygnować na noworoczne podarki... O dobrotliwa Opatrzności!
— A więc w przyszłą środę, panie Joyeuse.
— Tak, panie — panie...
— Géry, Paweł do Géry.
Po rozłączeniu się byli obaj olśnieni, uradowani: jeden skutkiem niespodziewanego zjawienia się wybawcy, długi czarującym obrazem uczciwego i pracowitego pożycia rodzinnego, który tworzyły cztery urocze twarzyczki wraz z leżącemi na stole książkami, zeszytami i przyrządami do szycia.
Paweł de Géry wynalazł nowy, piękny i pociągający Paryż, który się zupełnie różnił od poprzednio przezeń widzianego; Paryż, o którym żaden reporter gazeciarski, żaden fejletonista nie pisze — który mu przypominał prowincjonalne jego miasteczko rodzinne, z tą tylko różnicą, że odkryte dzisiaj gniazdeczko familijne wydawało się skutkiem hałaśliwego i wzburzonego otoczenia o wiele ponętniejszém, o wiele milszém.


Rozdział szósty.
Felicja Ruys.

— A syn pański, panie Jenkins, gdzie się podział? Dla czego nie mieszka w domu pańskim? Był to dzielny chłopiec.
Felicja wypowiedziała to owym ostrym, wzgardliwym tonem, którego w rozmowie z Irlandczykiem zawsze niemal używała. Pracowała przytém nad popiersiem Naboba, to wycierając palce o zwilżoną gąbkę, to manewrując zręcznie swemi narzędziami.
Każdéj niedzieli przyjmowała mnóstwo gości, dla których powitania jednakże nigdy nie powstawała od pracy, ani też nie przerywała rozpoczętej rozmowy. Byli to po większéj części artyści, mecenasi, bankierzy, a wśród nich kręciło się kilku młodych salonowców, którzy tu więcéj dla podziwiania rzeźbiarki niż jéj dzieł przybyli, ażeby wieczorem módz powiedzieć w kasynie:
— Dzisiaj byłem także u Felicji Ruys.
Między nimi przechadzał się Paweł de Géry i badał, pełen adoracji, tajemnicę pięknego sfinksa. Gdy patrzał na nią, jak w czerwonéj, fałdzistéj sukni kaszmirowéj, bogato koronkami obsadzonéj, przebierała drobnemi rączkami w glinie, gdy podziwiał delikatną, białą cerę jéj twarzy, odbijającą żywo od białego fartucha pod samą spiętego szyją, gdy oko jego spoczęło na pięknem czole alabastrowém, na którem błyszczały niejako promienie geniusza, wówczas nasuwało mu się mimowoli na myśl to, co o niéj kiedyś na balu u Jenkinsa słyszał; w chwili takiéj silił się daremnie stłumić w sobie rodzący się niepokój, napróżno szukał uniewinnień i perswazji, napróżno przyrzekał sobie, że tu więcéj nie przyjdzie. W najbliższą niedzielę zjawiał się i bywał tak regularnie jak owa mała dama z siwym, upudrowanym włosem, która podobna do wypłowiałego pastelu a nieruchoma jak fakir siadywała zwykle w najwięcéj ocienionym zakątku pracowni.
A Jenkins?... Jenkins, ów na wskroś miłością bliźniego przejęty lekarz, przechadzał się między gośćmi, a znany i lubiany przez wszystkich, uśmiechał się, witał i rozmawiał z każdym. I on również nie zaniedbał przybyć każdéj niedzieli i dawał tém samém nie mały dowód swéj cierpliwości, gdyż właśnie ku niemu skierowane były po największéj części celne strzały ostrego dowcipu artystki i kobiety. Zdawało się wszakże, że tego nie zauważa, gdyż z niezachwianym duszy spokojem i tolerancją znosił wszystko, nie zaprzestając bywać u córki swego starego przyjaciela, którego przecież tak kochał i do ostatniéj chwili życia z takiém poświęceniem pielęgnował.
Tą razą musiało go jednakże pytanie Felicji o syna nader niemile dotknąć, odpowiedział bowiem zmarszczywszy czoło:
— Nie wiem co się z nim stało. Za nudno mu w naszym domu, zupełnie się przeto od nas odwrócił. Wogóle — jak mi się zdaje — nie może on się obejść bez swojego cygańskiego towarzystwa.
Na te słowa Felicja tak nagle się zerwała, iż obecni z przestrachem na nią spojrzeli.
— To już przechodzi granice żartu — zawołała drżącemi z gniewu usty i z iskrzącemi oczyma. Rozmówmy się raz rozsądnie i otwarcie, panie Jenkins. Co pan właściwie nazywasz owém cygańskiém towarzystwem? Wzgardliwy ten epitet, nawiasowo powiedziawszy, mieści w sobie dużo poezji, i przywołuje na myśl długie, urocze wędrówki, miły spoczynek w cienistéj lasów dolinie, i zaspokojenie pragnienia orzeźwiającą wodą zdrojów i ruczajów — pod gołém niebem. Wyście jednakże całą tę poezją ochrzcili w właściwy wam sposób przezwiskiem, które jako wzgardy piętno pragniecie narzucić pewnéj nielicznéj klasie społeczeństwa. I któż ją tworzy? Oto kilkudziesięciu długowłosych, biednych nędzarzy, którzy w podartém obuwiu marzą o wolności i niezawisłości, którzy w ubogiéj swéj izdebce na piatém piętrze kuszą się — walcząc z głodem, odtworzyć szafir niebios, którzy wreszcie roją o ugruntowaniu wspaniałego ogniska rodzinnego właśnie w téj chwili, kiedy krople deszczu przeciekając przez sufit, zabagniają ich siedziby. Liczba tych idealizujących wpółwarjatów, którzy z wzgardy i niechęci ku niewolniczym konwencjonalnym formom społecznego towarzystwa, bez namysłu przeskoczyli okalające szranki, wymiera już dzisiaj zupełnie, Są to chyba resztki cygańskiego towarzystwa z czasów dawniejszych, z owych czasów, które nam opisuje Henryk Murger. Minęły one jednakże dzięki Bogu niepowrotnie; dzisiejsi nasi artyści robią już majątki i nie potrzebują wśród głodu i rozpaczy wlec nędznego żywota na poddaszach.
Cyganów takich nie braknie jednakże w innych sferach; w tak nazwaném modném towarzystwie jest ich pełno, a między pańskimi znajomymi, panie Jenkins, najwięcej. Ci cyganie nie noszą wprawdzie piętna nędzy na swém czole i nie wzbudzają przeto bezwarunkowéj nieufności, lecz ze względu na dwuznaczność i niepewność żródeł ich egzystencji, stoją niewątpliwie niżéj od tych biedaków, których pan przed chwilą z taką wzgardą wspomniałeś. O, gdyby można przejrzeć ile podłości i nikczemności kryje nieraz czarny frak, ten dla was nieodzowny a tak świetny w waszém przekonaniu strój!... Na balu pańskim zrobiłam sobie tę satysfakcją i policzyłam wszystkich rycerzy wyższéj — karjery...
— Felicjo! zastanów się! przerwała cicho upudrowana mała dama, nieporuszając się jednakże.
Lecz Felicja nie zwracając na nią uwagi, mówiła daléj:
— Czemże jest właściwie taki Monpavon, poczciwy doktorze, albo taki Bois Landry, lub nawet Mora i...?
Już chciała wymienić nazwisko Naboba, lecz wstrzymała się i dodała po chwili milczenia:
I tylu innych?... Tych przedewszystkiém należy nazwać cyganami! A czemże inném są pańscy pacjenci, boski Jenkinsie, modny lekarzu, wszyscy razem w czambuł wzięci? Wszakże to sami cyganie-przemysłowcy, cyganie-finansiści, cyganie-politycy, w ogóle przebiegli oszuści! A im wyżéj się spogląda, tém więcéj ich się napotyka, ponieważ wielcy bezkarnie broić mogą, zatykając dukatami swemi usta opinii.
Słowa powyższe wypowiedziała w wielkiém wzburzeniu, głosem ostrym, ustami drżącemi i wykrzywionemi niewysłowioną wzgardą.
Jenkins uśmiechnął się z przymusem i starał się wybrnąć z niemiłego położenia, usiłując całą tę przemowę obrócić w żart:
— A to dopiero gorąca krew! He, he! co za główka!
I wystraszony spoglądał przytém błagalném okiem na Naboba, jakby go chciał przebłagać za tak nielegalne epitety. Ale Jansoulet, pełen dumy, że pięknéj artystce służy za model, wdzięczny za wyświadczony mu zaszczyt, nie okazywał najmniejszéj obrazy, przeciwnie przytakiwał słowom rzeźbiarki skłanianiem głowy, a w końcu odezwał się:
— Pani Felicja ma słuszność, kochany Jenkinsie, doprawdy ma słuszność. Właściwymi cyganami jesteśmy my. Przypatrzcie się państwo n. p. mnie i Hemerlingue’owi, dwom największym bogaczom w Paryżu! Jeżeli sobie wspomnę, jakżeśmy obaj zaczęli, i w jakich bagnach szukaliśmy zarobku i sposobu do życia, to muszę wyznać, że nazwa ta w zupełności nam się należy!... Hemerlingue, dawny marketan i ja, który zmuszony byłem w porcie marsylskim dźwigać worki zboża pełne, aby z głodu nie umrzeć... Ileż to szczęśliwych pchnięć potrzeba było, aby wygrać wielką partją na bilarze życia! I wśród takich karamboli powstają wszystkie niemal majątki i potęgi finansowe... Do stu jasnych piorunów! Zajrzyjcie państwo tylko pod kolumnadę naszéj giełdy, mianowicie w porze popołudniowéj pomiędzy godziną drugą a trzecią. Można tam całemi tuzinami spotkać nieocenione egzemplarze prawdziwéj cyganerji... O, przepraszam panią! Mam to nieznośne przyzwyczajenie, że podczas rozmowy koniecznie muszę rękami w powietrzu wymachiwać i już znowu straciłem pozycją modelu. Czy tak dobrze, jak teraz usiadłem?
— O, nie męcz się pan — odparła Felicja, odrzucając z grymasem rozpieszczonego dziecka trzymane w ręku narzędzia — nie będę już dzisiaj więcéj pracowała.
Dziwna to dziewczyna z téj Felicji, artystka od stóp do głów: i nie dziw, wszakże i ojciec jéj był genialnym, niezależnym artystą, a przytém szczerym wyznawcą i przedstawicielem romantyzmu. Matki swéj nie znała, była bowiem owocem jednéj z tych publicznych miłostek, które nagle jak wędrowne jaskółki wpadają w otwarte drzwi kawalera, aby potém znowu odlecieć i zniknąć bez śladu ponieważ pod tym dachem nie znajdują dla siebie miejsca na gniazdko.
Sebastjan Euys uznał ją za swoją córkę, wychował i pokochał całą duszą — ona była roskoszą jego życia. Do trzynastego roku wychowywała się w domu ojca i miłym swym szczebiotem napełniała artystyczną pracownię, w któréj dotąd przebywali tylko starzy amatorowie, żadnego stałego nie mający zatrudnienia — modele i wielkie charty, rozciągające się leniwie po pięknych dywanach. W jednym rogu urządzono i dla niéj miniaturowe atelier — mały stolik z zapasem wosku i stosownemi dla małych jéj rączek narzędziami — a stary Ruys wołał do każdego wchodzącego:
— Na Boga uważaj! nie rozrzuć tam czego, bo to pracownia małéj.
„Mała“ też do dziesiątego roku czytać nie umiała, lecz za to znakomicie władała małemi swemi narzędziami.
Najchętniéj byłby ją Ruys na zawsze przy sobie zatrzymał; wszakże z nią tak było wygodnie — wszakże ona żadnéj nie przyczyniała trudności, bo już od dzieciństwa przyjętą była do wielkiego bractwa artystów. Było jednakże nader przykro patrzeć, w jakich stosunkach dziewczę to wzrastało: otoczenie jéj stanowili nie krępujący się żadnemi względami przyjaciele domowi i nieustannie nowo przybywające modele, przyczém wątek rozmowy stanowiła prawie zawsze sztuka na wskroś materjalistyczna. Nawet przy hucznych biesiadach niedzielnych siadywała mała Felicja między kilku aktorkami, tancerkami i śpiewaczkami, które sobie z jéj ojcem mówiły „ty,“ a zapaliwszy przy deserze papierosy i rozsiadłszy się więcéj niż wygodnie, z przyjemnością słuchały pieprznych anegdot.
Szczęściem napotykają u dziecka tego rodzaju zgorszenia na bierny opór niewinności i zdołają w jego umyśle zaledwie słabe pozostawić ślady.
Felicja więc była rozpuszczoném, chałaśliwém dziewczęciem, w duszy swéj jednakże nietkniętą, niezepsutą.
W lecie przepędzała corocznie kilka dni u swéj chrzestnéj matki, u Konstancji Cremnitz, owéj tancerki par excellence, podziwianéj przez tak długi czas przez całą Europę, a w starości osiadłéj w Fontainebleau. Odwiedziny małego roztrzepańca napawały do tego stopnia niepokojem jestestwo staréj księżniczki teatralnéj, iż późniéj całego roku potrzebowała, ażeby zeń ochłonąć. Strach, którego ją dziewczyna karkołomném pięciem się po drzewach, skakaniem, jeżdżeniem konno i wszelkiemi innemi wyskokami dzikiéj swéj natury nabawiała — wywoływał u niéj z jednéj strony roskosz, z drugiéj zgrozę. Diwa-emerytka bowiém nie mająca po trzydziesto-letnich piruetach oprócz wspomnień przeżytych tryumfów niczego, coby ją ze światem łączyło, pokochała małą dziewczynkę całą duszą i uczuć czulszych łaknącém sercem i z rozkoszą przyglądała się wesołości i zgrabnym ruchom swéj pupilki; z drugiéj strony jednakże patrzała z bólem serca na bezlitośną gospodarkę małéj trzpiotki po czyściutkich i pięknych pokojach, w których nagromadzone były pamiątki ze wszystkich niemal scen europejskich teatrów — i rozchodziła się taż sama woń parfumu, która w czasach świetniejszych napełniała jéj garderobę w wielkiéj operze.
Konstancja Cremnitz, stanowiła więc w dzieciństwie Felicji jedyną żeńską opiekę. Byłato wprawdzie kobieta z nader powierzchowném wykształceniem i dość ograniczona, tkwiąca duchowo w cielistych swych trykotach — miała jednakże kokieteryjne zamiłowanie porządku i nader zręczną rękę do wszelkiego rodzaju robótek kobiecych, których ślady napotykało się w każdém miejscu i zakątku pomieszkania. Ona to wzięła sobie za zadanie wywieść dziewczynkę z dotychczasowéj dzikości obyczajów i wzniecić w niéj skromność i dziewiczość, aby przecież z tego latawczego roztrzepańca, na którym każda choćby najmodniejsza i najzgrabniejsza sukienka w jakieś dziwnie awanturnicze układała się fałdy — zrobić dziewicę do innych podobną. Ona także wystąpiła do zaciętéj walki z egoizmem starego Buys, dowodząc mu — gdy dziewrczyna trzynasty rok rozpoczęła — konieczności rozłączenia i umieszczenia w jakim pensjonacie.
Postawiwszy wreszcie na swojém, wybrała sama — nie bez pewnych ubocznych zamiarów — bogato urządzony lecz obywatelski pensjonat na dalekiém przedmieściu. Mieścił się on w starym gmachu, wśród wielkiego ogrodu, którego rozłożyste drzewa przewieszały swe konary po za wysoki mur, otaczający szczelnie to do klasztoru podobne zacisze. Wychowankom wolno było tylko w uroczyste święta udawać się do domów rodzinnych — zresztą nie stykały się prawie ze światem, gdyż odwiedzać je mogli najbliżsi krewni raz na tydzień, t. j. każdego czwartku, w oznaczonym ściśle czasie.
Chłopięcy charakter i niepowściągnięta żywość Felicji oraz awanturniczy jéj kostium, coś w guście baletowéj sukienki austrjackiéj tancerki — długie jéj włosy w nieładzie rozpuszczone, wywołały za pierwszém zjawieniem się dziewczęcia nie bardzo miłe wrażenie w pensjonacie z klasztorną niemal skromnością i surowością utrzymywanym. Paryżanki jednakże mają tę zaletę, że szybko umieją się zastosować do każdego otoczenia i do każdéj sytuacji, to też i Felicja wkrótce, wżyła się zupełnie i przejęła przepisami do tego stopnia, że mogła być przykładem dla swych rówienniczek. Żadnéj z panienek nie było tak do twarzy w przepisowéj, gładkiéj sukience, jak jéj — a było to ku wielkiemu umartwieniu młodych adeptek właśnie w owym czasie, kiedy moda nakazywała niezliczone mnóstwo koronek i rozmaitych innych drobnostek — żadna nie umiała z taką gracją nosić czarnego fartuszka i zaplatać z taką zręcznością dwóch warkoczy, które na mocy rozporządzenia zwierzchności pensjonatu, na sposób rzymskich wieśniaczek, spięte były w tyle poniżéj głowy.
Regularny tryb życia, przeplatany pracą i rekreacjami przypadł Felicji bardzo do smaku; obok nadzwyczajnéj żywości bowiem wyposażyła ją natura niepośledniémi zdolnościami i prawdziwą chciwością wiedzy; nauka przeto była dla niéj pożądaną, a rekreacje wystarczały dla żywości charakteru. Wkrótce ją też ogólnie polubiono.
Między rówienniczkami swemi, które — wedle istniejącego niestety zwyczaju, dzieliły się stosownie do majątku i stanowiska rodziców, na rozmaite kasty i kółeczka — jako córka genialnego i powszechnie szanownego artysty niepoślednie zajęła miejsce; do tego przyłączyły się jeszcze osobiste jéj zdolności i rezultaty w nauce, niezwyczajny talent do rysunków, i w końcu — co nawet tak młodziutkim dziewczynkom i to może najwięcéj imponowało — klasyczna piękność twarzy i harmonijna zgrabność całej osóbki.
Było jéj przyjemnie w téj czystszéj niż dawniéj atmosferze, zwolna powracał płci jéj właściwy charakter i usposobienie, przyswajała sobie coraz więcéj zamiłowanie do regularnéj pracy i porządku, którego jéj poczciwa tancerka wszczepić nie mogła, przesiąkłszy już nienaturalnością i zwyczajami baletniczki do tego stopnia, iż nawet jéj pieszczoty i całusy pozostawiały ślady różu i bielidła.
Stary Ruys za każdorazowém odwiedzeniem córki nie posiadał się z radości, odkrywając w niéj coraz nowe zalety i widząc że jego jedynaczka wyrasta na dystyngowaną pannę, umiejącą z taką gracją się poruszać i w tak pociągający sposób się kłaniać.
— Już nie długo będzie dla niéj potrzeba długiéj sukni z szeleszczącą powłoką.
Z początku przychodził dość często nacieszyć się widokiem swéj córki, późniéj w pewnych tylko odstępach czasu, gdyż troska o jéj przyszłość nakazała mu wejrzéć w interesa swe materjalne, hulaszczém życiem mocno nadwyrężone. Dla ich poprawy przyjmował liczne zamówienia i pracował pilnie w swojém atelier, pragnąc jak najprędzéj i jak najwięcéj zarobić, mianowicie że honorarium wybierał zwykle naprzód, aby niém opłacić najuciążliwsze i najwięcéj go niepokojące długi. W końcu jednakże zaniemógł; uparta choroba, spotęgowana brakiem krwi, rzuciła go na łoże, tak że całemi tygodniami ani wychodzić ani pracować nie był zdolen.
W tém opłakaném położeniu zapragnął, aby jedynaczka jego do domu wróciła; wyrwano ją więc z cienistego i błogiego instytutu. Znalazła się znów w ojcowskiém atelier, w którém dotąd jeszcze dawne przebywało towarzystwo, z tą tylko różnicą, że oprócz choroby zawitał nowy gość — dr. Jenkins.
Piękna, szczera twarz, otwarty i wesoły charakter ulubionego już wówczas lekarza, który mimo licznéj klienteli i praktyki nie nadymał się zbytnią zarozumiałością — poświęcenie wreszcie, z jakiem ojca pielęgnował, wpoiły Felicji szacunek dlań i sympatją; tym sposobem stał się od razu jéj przyjacielem, powiernikiem i łagodnym a troskliwym doradzcą.
Jeżeli czasem ktoś z towarzystwa w atelier przebywającego, lub nawet sam Ruys, pozwolił sobie jakiegoś nieprzyzwoitego słowa lub dwuznacznego dowcipu, wówczas Jenkins marszczył czoło, ściągał brwi, mlaskał językiem, aby okazać swe niezadowolenie, lub odwracał uwagę Felicji na inny przedmiot.
Często zapraszał ją do siebie, gdzie cały dzień spędzała w towarzystwie jego żony, i starał się w ogóle wedle sił o to, aby nie powróciła do dawnego roztrzepania, albo czegoś gorszego, bo wszakżeż znajdowała się w najgroźniejszém i najsmutniejszém opuszczeniu moralném.
Lecz więcéj aniżeli nienaganny, płci pięknéj właściwym taktem bogato wyposażony wzór, jaki napotkała w pani Jenkins, strzegło Felicją od wszelkich zboczeń zamiłowanie do sztuki. Tkliwa jéj dusza odczuwała piękno i prawdę, a wspierana zdrowa myślą, zmuszała dłoń do odtwarzania obrazów i pojęć, w tajnikach jéj powstałych i wypielęgnowanych. To téż pracowała całemi dniami nad swojemi skulpturami, a twory z pod rąk jéj wychodzące, wykonane były z owym szczęśliwym instynktem młodości, który pierwociny tego rodzaju tak pięknemi czyni.
Ten tak chlubnie rozkwitający talent napełniał dumą pierś starego Ruys. Podczas gdy z każdym niemal dniem zdrowie i siły jego nikły a śmierć szybkiemi kroki się zbliżała, pocieszał się postępami Felicji, widząc w niéj godną siebie następczynię. Dłuto z dłoni jego wypadające, podejmowała inna dłoń z pewnością siebie i siłą niemal męską, którą dopełniały jeszcze wszystkie te zalety, któremi bogato od natury wyposażona dusza kobiety w artystycznéj swéj twórczości rozporządzać może.
Geniusz przechodził z umierającego mistrza na uczennicę, jak ów piękny ptaszek w bajce, co w przeczuciu swém z domu śmiercią zagrożonego przenosi się na inny.
Felicja chociaż dziecko jeszcze stała się tymczasem wielką artystką i dopomagała ojcu szczerze w pracy, a widok pracujących obok siebie ojca z córką w jedném atelier i przed jedną grupą był prawdziwie rozrzewniający.
Nie zawsze jednakże panowała między niemi zgoda.
Felicja była wprawdzie uczennicą ojca, lecz już się w niéj odzywała samodzielność i buntowała się przeciw despotycznéj opiece.
Wiedziona siłą przeczucia miewała ona śmiałe pomysły, rodzące się nie wiedzieć skąd u początkujących młodych talentów, a do wkorzenionéj przez Sebestjana Ruys romantyczności przystępowała skłonność do realizmu. To téż często powstawały gwałtowne sprzeczki i estetyczne walki, z których ojciec wychodził zawsze zwyciężony logiką córki. Wówczas potrząsał głową i ze zdumieniem przyglądał się szybkości, z jaką naprzód pędzą młodzi, podczas gdy starzy, którzy im drogę wskazali, siedzą już nieruchomie u punktu wyjścia — u mety życia.
Felicja w pracy przy kompozycjach ojca była potulną i wszędzie zapatrywaniom jego ustępowała, gdzie atoli chodziło o jéj własne twory była szorstką, upartą — nie poświęcała ani odrobiny ze swoich zapatrywań. I tak np. pierwsze jéj dzieło, które w salonie sztuk pięknych w r. 1862 tak świetne miało powodzenie, było przyczyną tak gwałtownych sporów, iż podczas wynoszenia gipsowego odlewu, wystąpić musiał Jenkins w roli pośrednika, gdyż stary Ruys w gniewie swym groził zniszczeniem utworu.
Odliczywszy jednakże tego rodzaju sceny, które zresztą nie naruszały nigdy serdeczności, panowała między ojcem a córką, tkliwa i głęboka miłość, a obok niéj niestety co raz więcéj utrwalające się przekonanie, że rozstanie się wkrótce nastąpi.
Nagle zaszedł w życiu Felicji wypadek, który ją przeraził.
Pewnego wieczoru zabrał ją Jenkins — jak to zresztą dość często zwykł był czynić — do siebie na obiad. Pani Jenkins wyjechała wprawdzie na dwa dni ze swym synem, lecz wiek doktora i jego niejako ojcowskie stosunki do Felicji, nadawały mu prawo zatrzymania — nawet w nieobecności żony — młodego dziewczęcia, które chociaż w piętnastéj swéj wiośnie rozkwitło jak piękna żydóweczka orjentalna, przecież zawsze jeszcze było na wpół dzieckiem.
Usposobienie podczas obiadu było obu stronnie bardzo wesołe, a Jenkins był jak zawsze nader uprzejmym i serdecznym. Po obiedzie przeszli do gabinetu doktora i zasiedli na kanapie.
Naraz wśród przyjacielskiéj rozmowy o ojcu, o jego zdrowiu i najnowszych utworach artystycznych, doznała Felicja uczucia, jak gdyby się między nimi otwierała bezdenna zimna przepaść.
W téj chwili niemal uczuła obejmujące ją dwa ramiona celem brutalnego uścisku.
Jenkins stał się zupełnie innym, do siebie niepodobnym; z głupkowatym uśmiechem, z lubieżnie wytrzeszczonemi oczyma wyglądał jak mefistofel.
Dla innéj niewinnéj dziewicy w tym wieku byłby tak nagły i niespodziewany napad zgubnym; Felicja zajrzała już po za kulisy życia — wszakże tyle rozmaitych rzeczy nasłuchała się w towarzystwie otaczającém jéj ojca, a potém jéj zawód, zwyczaje z ateljer...
Jedném słowem nie należała ona do rzędu zupełnie dziewiczo-niewinnych swych rówiennic i to ją uratowało.
Pojęła natychmiast znaczenie tego uścisku, wydobyła się z kleszczy, wyskoczyła na środek pokoju i widząc że siły jéj do obrony nie wystarczą, zaczęła wołać o pomoc.
To przestraszyło napastującego; opuścił ręce, upadł ze łzami w oczach na kolana przed wyprostowaną dumnie dziewczyną i błagał o przebaczenie, tłumacząc się, że uległ szałowi, że przecież ona tak piękna, że ją pokochał nad życie, że długi czas walczył z sobą, lecz w końcu nie wiedząc co czyni nie mógł się oprzeć sile namiętności, że to jednakże już minęło i nigdy... nigdy się nie powtórzy... że nawet kraju jéj sukni nigdy nie dotknie...
Ona nic nie odpowiedziała, drżącą ręką pogładziła niemal bezwiednie włos i suknię i nie odwróciwszy się wyszła spiesznie z pokoju.
Zgnębiony Jenkins rozkazał służącéj towarzyszyć jéj do domu.
Przedewszystkiém zachowaj pani to w tajemnicy; — szepnął jéj do ucha, podczas gdy wsiadała do powozu toby było śmiertelnym ciosem dla ojca pani.
Znał ją dobrze nikczemnik; ufał tak mocno w siłę swego upomnienia, iż na drugi dzień odwiedził atelier starego Ruys z ową szczerą, otwartą, uśmiechniętą twarzą, jak gdyby nic nie zaszło.
Felicja nie zdradziła przed nikim tajemnicy, lecz od tego czasu zaszła w niéj widoczna zmiana: duma się zpotęgowała i pozostał pewien niesmak.
W uśmiechu jéj była zawsze przymieszka wzgardy, często nawet ojcu rzucała w gniewie wzgardliwe spojrzenia, jak gdyby go zganić i skarcić chciała za dobór swego otoczenia i że ją na podobne przejścia narażał.
— Co się z nią stało? Co jéj jest? pytał często stary Ruys.
Jenkins przypisywał z prawdziwie lekarską powagą stan ten anormalny wiekowi i fizycznemu rozwojowi dziewczęcia.
Sam jednakże unikał jéj na razie, pozostawiając czasowi zatarcie owego brzydkiego wrażenia. Zamiaru swego przecież nie porzucił, owszem obstawał przy nim z zapamiętałą namiętnością czterdziestosiedmioletniego kochanka, z wściekłą zaciętością nieuleczonéj a spóźnionéj namiętności.
Dziwny ten stan córki zaniepokoił mocno starego Ruys; niepokój ten jednakże nie długo trwał, gdyż — jak wszyscy pacjenci Irlandczyka — zmarł nagle wkrótce potém.
Ostatnie jego słowa były:
— Panie Jenkins, moje dziecko powierzam twemu sercu.
W słowach tych mieściła się tak okropna ironja, że nawet Jenkins stojący nad konającym, zbladł mimowoli.
Felicja nie rozpaczała, była więcéj odurzoną. Do bolu spowodowanego śmiercią, która po raz pierwszy i z tak ukochanych oczu na nią spoglądała, przyłączyło się uczucie gorzkiego sieroctwa — wszędzie noc i niebezpieczeństwa.
Kilku przyjaciół zmarłego zgromadziło się na naradę familijną, aby się zastanowić, gdzie umieścić należy nieszczęśliwą sierotę bez rodziny i majątku.
Piędziesiąt franków znaleziono w szkatule, w którą stary Ruys zwykł był wkładać swoją gotówkę i z któréj zresztą — jako wiecznie otwartéj — korzystali bez ceremonji wszyscy jego pieniędzy potrzebujący znajomi. Zresztą nie pozostało nic, oprócz luksusowego urządzenia domu, rzadkich zabytków rozmaitego rodzaju, kosztownych obrazów i — małéj ilości papierów wartościowych, któremi zaledwie długi spłacić zdołano.
Postanowiono spieniężyć wszystko to, co dotąd zdobiło mieszkanie i pracownię zmarłego artysty.
Gdy się Felicji zapytano, czy się na to zgadza, odpowiedziała, że jéj jest obojętném co uczynią, prosiła tylko na wszystko w świecie, aby ją pozostawiono w spokoju.
W tém krytyczném położeniu zjawiła się nagle matka chrzestna, poczciwa Cremnitz i nie dozwoliła rozprzedaży.
— Nie pozwól, moje dziecko — zatrzymaj całe urządzenie, jak dotąd było, — rzekła łagodnie i tkliwie — twoja stara Konstancja ma piętnaście tysięcy franków rocznéj renty, które oddawna dla ciebie przeznaczyła; zamiast po mojéj śmierci uważaj je już teraz za swoje. Ja się zaraz do ciebie wprowadzę.... o, ja ci się nie będę naprzykrzać, o to się nie lękaj! Ty będziesz pracowała jak dotąd nad twojemi statuami, a ja się zajmę gospodarstwem. Jakże, zgadzasz się?
Wypowiedziała to tak tkliwie, tak prosząco, że Felicja mocno się uczuła wzruszoną. Serce jej wzbierało za każdém słowem staréj opiekunki, aż zalawszy się łzami, rzuciła się na szyję dawnéj tancerce.
— Ach, matko! jak dobrą jesteś!... Tak, tak — nie odchodź! Nie opuszczaj mnie nigdy... Pozostań na zawsze przy mnie!... Ja się boję życia... ono mi zbrzydło ze swojemi kłamstwy i brudami!...
Odtąd rozpoczęły te dwie co do charakteru tak się między sobą różniące istoty życie wspólne. I przyznać należy, że diva-emerytka dla swéj ulubienicy nie małą uczyniła ofiarę, opuściwszy ciche Fontainebleau, aby się przesiedlić do Paryża, na którego samo wspomnienie dreszcze strachu ją przejmowały. Wszakże od czasu, kiedy jako tancerka, przepuściwszy poprzednio książęce niemal fortuny dla zadośćuczynienia swoim dziwacznym chimerom i fantazjom — zstąpiła z nieba swoich tryumfów i rojeń upojona blaskiem swéj apoteozy w szranki życia praktycznego — wszystkich dokładać musiała starań, aby utrzymać pozostałe resztki dawnéj świetności, gdyż niedoświadczoną wyzyskiwano w sposób bezwstydny na wszystkie strony.
Obecnie po przesiedleniu się do Felicji, wobec rozrzutnego systemu gospodarki, jaki z właściwą artystom pogardą mamony wprowadził i córce swéj wkorzenił stary Ruys, uczuła że ciężar odpowiedzialności w znacznie spotęgowanym stopniu słabe jéj przygniata barki.
Oprócz tego musiała się do wielu innych niedogodności nawet ze szkodą zdrowia przyzwyczaić; nieznośnym był dla niéj n. p. nieustanny dym tytoniu, spływający w atelier z zaciętą dyskusją, z wolną niczém niekrępowaną wymianą myśli w jakąś dziwnie chaotyczną, szalenie wirującą mgłę, która ją regularnie migreny nabawiała. Większym jeszcze przestrachem przejmowały ją dwuznaczne dowcipy, których jako cudzoziemka bądź nie rozumiała, bądź też jako dawne bóstwo teatralne, przywykłe do przestarzałych komplimentów i grzeczności z czasów perukowych — nienawidziła.
Gdy uśmięchnięta siedziała w kąciku rotundy z robótką pończoszkową w ręku, lub gdy drepciła przez długą ulicę de Caillot aż do najbliższego targowiska na zakupno ze swą służącą, wówczas nie byłby nawet nikt przypuszczał, że poczciwa staruszka jest tą samą tancerką, która kiedyś pirueatami i skokami swemi, monarchów, książąt, całą arystokracją rodową i pieniężną w niemy wprawiała zachwyt i nieciła płomień ogólnéj admiracji dla swéj osoby.
W Paryżu jest mnóstwo takich przygasłych gwiazd. Jedne z tych wielkości i przedmiotów świetnych ongiś tryumfów zamykają się w sobie i padają ofiarami bezgranicznéj, wściekłéj rozpaczy; inne znowu upajają się wspomnieniami, przeżywają z nieopisaną błogością wszystkie roskosze minionéj swéj sławy. Nie pragną one już niczego od świata, oprócz spokoju i milczącego półzmroku, aby się módz tém swobodniéj pogrążyć w marzeniu... przeszłości. Gdy umrą — dowiaduje się zdziwiony świat, że one jeszcze żyły.
Otóż do ostatnich należała Konstancja Cremnitz.
Nie dziw więc, że wspólne pożycie tych dwóch wielkich dzieci było nader dziwném.
Niedoświadczenie i chciwość sławy, spokój ukończonéj karjery życia i febryczna niemal dążność do upragnionéj mety, jedném słow
em gromadziły się tu wszystkie przeciwności, ujawniające się nawet na zewnątrz w czynnościach, w sposobie myślenia, w toalecie. Konstancja, przypominająca okwitłą i opadającą już różę, nosiła suknie jasnéj barwy, które podnosiły białość jéj cery — Felicja, brunetka stroiła piękność swą w pojedyncze, ciemne i długie materje, jak gdyby osobie swéj pewną odrębną męskość nadać chciała.
Skutkiem tego nieprzewidziane przypadki, chimery, fantazje i niedoświadczenie w najzwyczajniejszych nawet sprawach gospodarstwa wprawiały cały dom w nieznośny nieporządek a często brak niezbędnych do życia potrzeb. Starano się wówczas zaradzić opłakanemu położeniu zapomocą oddalań sług, odmawianiem sobie wszelkich wygód i zaprowadzaniem przesadnych oszczędności. Jenkins próbował zużytkować jedną z takich krytycznych chwil w domu swój pupilki i zaofiarował w sposób dyskretny i delikatny pomoc swą materjalną; propozycją tę odrzuciła jednakże Felicja z oburzeniem i niewymowną wzgardą.
— To niesłusznie z twój strony — mówiła Konstancja — że z biednym doktorem tak niegodziwie się obchodzisz, bo właściwie propozycja jego nie mieściła w sobie żadnéj obrazy; wszakże przyjacielowi twego ojca...
— On przyjacielem czyim? ten nikczemnik?!
I Felicja, powstrzymując się w swym gniewie, parodjowała Jenkinsa w sposób ironiczny. Zamachem opisującym półkole położyła dłoń na sercu, nadęła policzki i naśladując gest i ton doktora, wyrzekła piszczącym głosem, pełnym obłudnego namaszczenia:
„Bądźmy ludźmi — bądźmy dobrymi!... Jedyną cnotą jest bez oglądania się na wdzięczność dobrze czynić“.
Kopja była tak znakomitą, tak łudząco naśladowaną, iż Konstancja mimo woli popłakała się od śmiechu.
— Jednakże ty zanadto niegrzecznie z nim postępujesz. W końcu rozgniewa się i nie będzie do nas przychodził.
Felicja odpowiedziała grymasem wzgardy i niedowierzania.
I nie myliła się: przychodził jak najregularniéj, pełen łagodności i słodyczy, a powstrzymywaną i zwalczaną, namiętność można było tylko wówczas spostrzedz, gdy serce jego wściekła szarpała zazdrość, do któréj bardzo był skłonnym.
Dla Konstancji był zawsze nader uprzejmym, niemal nadskakującym, to też mimo wszelkich protestów lubiła go stara, bo wszakże jego maniery pochodziły z czasów, w których ona młodość swą spełniła, w których mężczyzna zbliżając się do kobiety, całował ją w rękę i prawił przesadne komplimenta.
Pewnego poranku, gdy Jenkins w czasie zwyczajnych swoich wizyt zajechał do rzeźbiarki, zastał Konstancją, przechadzającą się po przedpokoju.
— Widzisz, doktorze, jestem tu jak żołnierz na posterunku.
— Jakto — pani?
— Tak; Felicja chce bez przeszkody pracować, a ponieważ w téj mierze na służbę spuścić się nie można, więc ja strzegę...
A ponieważ Irlandczyk skierował swe kroki ku wchodowi do atelier, zawołała:
— Nie, nie! pozostań pan tu! Poleciła mi gorąco, abym żywéj duszy nie wpuszczała.
— Ależ ja... ja przecież będę mógł...
— Nie, na Boga, nie! Ani pan! Przecież pan nie zechcesz, abym dla niego słuchała wymówek i łajań.
Jenkins zamierzał właśnie oddalić się, gdy z poza opon atelier rozległ się srebrny, głośny śmiech Felicji.
— Więc ona nie jest samą? zapytał zdziwiony.
— Nie; Nabob jest u niéj — ona modeluje właśnie jego biust.
— I to się dzieje tak tajemniczo? Dziwna rzecz — rzekł sam do siebie, chodząc gniewny po pokoju.
Oczy zabłysły mu złowrogo, chwilę jednakże zdołał nad sobą zapanować. Nie długo to wszakże trwało, g niew przeparł wszelkie zapory.
— Takie sam na sam z mężczyzną jest nad wszelkie pojęcia nie przyzwoitém dla panny. Zarzucał, następnie Konstancji, iż jako tak poważna i życzliwa przyjaciółka dozwolić mogła na tego rodzaju schadzki, które za sobą pociągać muszą obmowę i rozmaitego rodzaju podejrzenia.
Eks-tancerka patrzała na niego z wzrastającém zadziwieniem.
— Felicja nie jest przecie taką, jak inne dziewczęta; a potém Nabob, tak stateczny, tak brzydki zresztą mężczyzna! Przecież tu żadne nie grozi niebezpieczeństwo. Zresztą wiadomą każdemu jest rzeczą, że Felicja nigdy nikogo o radę nie pyta, lecz działa i postępuje podług własnéj swéj woli.
— Nie, nie! na to ja nigdy zezwolić niemogę!
Chodził wzdłuż i wszerz po pokoju, dysząc wściekłością, ale się jednak hamował.
Nareszcie wybuchnął.
— Bardzo nieprzyzwoicie! Rzecz niesłychana, żeby taką młodą panienkę pozostawiać sam na sam z mężczyzną!
Nie mógł się dość nadziwić dla czego Konstancja, osoba tak poważna, tak serjo, pozwoliła na coś podobnego.
— Jak to wygląda? krzyknął.
Podeszła dama patrzyła na mówiącego wzrokiem osłupiałym. Wszak Felicja nie podobna do innych, nie jest przecież dziewczyną lekkomyślną. A wreszcie cóż w tém niebezpiecznego, że rozmawiała z Nabobem, człowiekiem surowym a do tego niesłychanie brzydkim. Jenkins nakaniec powinien był wiedzieć, że Felicja nie przyjmuje niczyjéj rady, że zwykle własnym kieruje się rozsądkiem.
— Nie, nie, to niepodobna; pobłażać temu nie można, rzekł Irlandczyk.
I przy tych słowach, niezwracając zgoła uwagi na starą baletnicę, która podniósłszy w górę ręce wzywała, niebo na świadka swéj niewinności, skierował się ku pracowni. Zamiast jednak tam wejść, uchylił tylko drzwi, i zajrzał do środka, podniósłszy zlekka portjerę; widział więc doskonale postawę pozującego Naboba, jakkolwiek pracownia była dość obszerną.
Jansoulet bez krawatu, z rozpiętą kamizelką, mówił półgłosem, ale z pewnym, gorączkowym zapałem.
Felicja odpowiadała śmiejąc się wesoło.
Posiedzenie jednm słowem było bardzo ożywione.
Poczém nastała cisza, zaszeleściałala suknia i artysta zbliżywszy się do swego modelu, odwinął mu kołnierzyk; lekka, miękka, urocza rączka dotknęła szyi Naboba, spalonéj na węgiel od słońca.
Jenkins widział jak ta maska etiopska, której muszkuły drżały z rozkoszy na dotknięcie cudnéj ręki kobiety, niby dzikiego zwierza usypianego łechtaniem, ożywiła się nagle, rozpromieniła szczęściem; jak młoda dziewczyna wpatrywała się w rysy téj twarzy, badając jéj kontury i zmianę wyrazu, jak nareszcie ów potwór pochwycił tę śliczną dłoń i przycisnął do swych grubych, opuchłych warg. Tak Jenkins widział to wszystko doskonale...
Huk i trzask otwieranych drzwi nagle dwie te osoby wrócił do poprzedniéj pozycji; doktór oślepiony wściekłością, nagle spostrzegł przed sobą smukłą postać Felicji, która z lekko zmarszczoną brewką, z rumieńcem oburzenia na twarzy, zawołała:
— Co to jest? Jakiem prawem?
Nabob tymczasem poprawił kołnierzyk i przybrał postawę istotnego monumentu.
Jenkins po części zawstydzony i zmięszany, swoją zuchwałością, wyszeptał kilka słów usprawiedliwienia. Miało to niby znaczyć, że sprowadziła go tutaj nadzwyczaj ważna sprawa, że interes niecierpiący zwłoki zmusił go do wtargnięcia do pracowni.
— Chodzi tu o Naboba, mówił, sprawa doniosła, dotycze ona bowiem krzyża...
— Ach tak, tak, prawda, odpowiedział Nabob.
Powstał. Sprawa istotnie ważna. Pan de Perriere, sekretarz komendantury, otrzymał rozkaz cesarzowéj, zwiedzenia przytułku w Bethleem. Jenkins zatem przyszedł tutaj do Naboba, aby go zaprowadził do Tuillerów, do sekretarza. Ta wizyta w Bethleem, to krzyż dla niego.
— Prędzéj, jedźmy kochany doktorze; będę towarzyszył panu.
Ambicja spowodowała go do zapomnienia o wszystkiém, o niespodzianém najściu pracowni, o pozycji wielce kłopotliwéj, w jakiej go znaleziono; poprawił krawat, gotów do wyjścia.
Podczas, kiedy dwaj ci ludzie rozmawiali ze sobą półgłosem, Felicja stała wyprostowana, z rozdętemi nozdrzami, i pogardliwie wykrzywionemi ustami, a jéj wzrok zdawał się mówić:
— Bardzo dobrze, poczekam!
Jansoulet zaczął przepraszać, że zmuszonym jest przerwać posiedzenie, ale sprawa nadzwyczaj nagła...
Uśmiechnęła się z politowaniem.
— Nic nie szkodzi. Doszliśmy już do tego, że mogę ukończyć sama bez osobistego pańskiego udziału.
— O tak, odezwał się doktór, praca do połowy prawie wykończona.
Dodał przytem:
— Śliczny, cudowny obrazek...
I pewny, że tym komplementem zdoła przebłagać zagniewaną, wzruszając lekko ramionami, gotował się do wyjścia, ale Felicja zatrzymała go ruchem gwałtownym:
— Pozostań pan! Chcę pomówić z panem...
Doktór dostrzegłszy jéj promieniste spojrzenie, przekonał się, że opierać się niepodobna.
— Pozwolisz, drogi przyjacielu, rzekł słodko do Naboba. Pani pragnie pomówić... Mój powóz stoi przed domem. Zejdź, wkrótce cię dogonię.
Nabob oddalił się krokiem ociężałym, drzwi zamknęły się i oboje stanęli teraz oko w oko.
— Chyba, że pan jesteś pijanym, albo szalonym, żeś się dopuścił tak zuchwałego czynu. Jakiém prawem wszedłeś do pracowni, gdy nie przyjmuję nikogo? Jaka przyczyna tego napadu, tego gwałtu? Pytam się kto ci dał do tego prawo?
— Miłość niczém nie pokonana, rozpaczliwa!
— Milcz pan; zabraniam panu mówić o tém, czego słuchać nie mogę... Pozostawiłam pana tutaj z litości, z przyzwyczajenia, a wreszcie i dla tego, że mój ojciec lubił pana... Ale nie waż się nigdy mówić o swéj... miłości...
Wyraz „miłość“ wyszeptała cicho, jakby ją to hańbiło.
— Albo mię nigdy więcéj nie ujrzysz; ukryję się choćby pod ziemią, byle raz pozbyć się nienawistnéj mi pańskiéj osoby.
Jenkins, jak dziecię schwycone na gorącym uczynku, opuścił głowę i rzekł:
— To prawda... Popełniłem błąd nie do darowania... Była to chwila słabości, zapomnienia się... Ale dla czegóż sprawia to pani przyjemność, gdy rozdzierasz mi serce...
— Nie sądzę...
— Widziałem wszystko i powtarzam to co widziałem; pani kokieterja zakrwawiła mi serce.
Na twarzy Felicji pojawił się nieznaczny rumieniec:
— Kokieterja? Względem kogo? zapytała.
— Względem tego... szepnął doktor wskazując biust Naboba.
Uśmiechnęła się z przymusem.
— Względem Naboba? Jakiż to nierozsądek!
— Nie kłam pani. Czy mniemasz, że jestem ślepym, że nie umiem dociec, do czego prowadzą tego rodzaju zbyt ożywione posiedzenia? Pozostajesz z nim sam na sam bardzo długo... Nagle wchodzę... Widzę...
Zniżył tak głos, że zdawało się jakby mu brakło tchu w piersiach.
— Za czém uganiasz się, ty dziwne, okrutne stworzenie? Odepchnęłaś od siebie wszystko, co było najpiękniejsze, najszlachetniejsze, najdostojniejsze. Ten biedny Géry, pożera cię wzrokiem, nie zwracasz nań najmniejszej uwagi. Książę Mora, nie zdołał zdobyć nawet twojego spojrzenia. A tymczasem ten człowiek pospolity, ta bezduszna istota, który nie myśli o tobie, który nad miłość przenosi inne o wiele mniéj szlachetne uczucie... Widziałaś, że odszedł chłodny, że oddalił się obojętny... Jaki cel tej przyjaźni? Czego żądasz od niego?
— Żądam, aby się ze mną ożenił! Oto wszystko.
Obojętnie, tonem chłodnym, bez uniesienia opowiedziała mu o innych zamiarach i projektach. Mówiła mu o życiu jakie wiedzie, o nadziejach, których się już oddawna wyrzekła. Daléj dodała, że lubi przepych i zbytek, że ma wielkie wydatki, że przywykła już do tego dziwnego stanu, że przywyknienie to zrosło się z jéj naturą. Że wszystko to wkrótce ją i tę dobrą Cremnitz, doprowadzi do nędzy, że ratować się musi, bo inaczej wszystko się wkrótce skończy.
— Przestań, rzekł Jenkins. Przecież ja tu jestem.
— O nie! nie! Potrzebuję męża, któryby mię bronił od innych, i odemnie samej; któregobym szanowała i obawiała się razem; człowieka, któryby jednym ruchem, jednem słowem mógł mię strącić w otchłań, gdy życie stanie mi się nieznośnym ciężarem, jednem słowem potrzebuję kogoś, któryby mię kochał, gdy będę zajęta pracą; człowieka, któryby oswobodził moją biedną starą wróżkę, od posterunku, na jakim czuwa tracąc siły... Ten, którego przed chwilą widziałeś, przypada do mojego gustu. Jest szkaradnym ale ma wyraz dobroci w swej twarzy; wreszcie jest bajecznie bogatym, a majątek tak olbrzymi sprawia zawsze pewną przyjemność. Wiem bardzo dobrze, że w życiu jego była jakaś plama, jakiś fakt, czyn, może nawet błąd, który mu przyniósł szczęście.
Tak olbrzymie bogactwa nie nabywają się na drodze szlachetnej. A przytem, powiedz pan sam, Jenkins’ie, z ręką położoną na sercu jak to zwykłeś czynić, czy jestem, czy będę małżonką zbyt ponętną dla uczciwego człowieka? Rozważ tylko: wszyscy ci młodzi ludzie, którzy uważali sobie za szczęście być w moim domu, czy który z nich objawił zamiar starania się o moją rękę! Nigdy. Tak samo i Géry, tak samo i inni. Wprawiałam ich w zachwyt, ale zarazem i wzbudzałam obawę. Bardzo to dobrze pojmuję... Cóż można myśleć o dziewczynie, która się wychowała u mojego ojca bez matki, bez rodziny, razem z modelkami? Jakież to były kobiety... wielki Boże! Jenkins to jedyny mój protektor. I kiedy o tem pomyślę, kiedy się nad tem zastanowię...
Pobladła a po tem marszcząc brwi i uderzając nogą w podłogę zawołała:
— O tak! Jestem awanturnicą i ten awanturnik jest odpowiednim dla mnie mężem.
— Przynajmniej zaczekaj, dopóki nie zostanie wdowcem, odpowiedział Jenkins z przerażającym spokojem... W tym względzie musisz podobno czekać bardzo długo, bo ta dama jest młoda i zdaje się być żelaznego zdrowia.
Felicja Ruys pobladła.
— Więc on żonaty?
— Tak jest, ma żonę i dzieci, wczoraj przypłynęli wszyscy na wielkim statku, który ich zaledwie pomieścił, mówił doktor ze złośliwym ironicznym uśmiechem.
Ona pozostała jakiś czas nieporuszona, jakby zdrętwiała, kurczowe dreszcze przebiegły po jej twarzy, patrzyła w dal osłupiałym wzrokiem; — w tym jednym wyrazie: „żonaty“ zdawało się spłynęło całe jej życie.
Wprost niej, na wzniesieniu, stał biust Naboba, z tym spłaszczonym tatarskim nosem, z temi ustami zmysłowemi, dobrodusznemi; model drżał prawdą życia; ten zlepek gliny zdawał się ożywiać, żyć; był to istotnie Nabob, Nabob oddychający życiem!
Patrzyła nań kilka chwil nareszcie postąpiła krok i szybkim ruchem wywróciła i model i wzniesienie. Arcydzieło rzeźby rozpadło się w drobne kawałki.


Rozdział siódmy.
Jansoulet u siebie.

Niespodzianie rozeszła się pogłoska, że pani przybywa i że należy przygotować apartamenta tak dla niej, jak i dla dzieci i służby żeńskiej.
Nabob wynajął drugie piętro w tym samym domu na placu Vendôme, zkąd lokatorzy wyprowadzili się zapłaceni naprzód przez bogacza.
Powiększono stajnie, liczba osób należących do usługi także została zdwojona; nareszcie jednego dnia udały się powozy i karety do stacji Lyon, celem przyjęcia przybywającej pani. Przyjeżdżała z ogromnym zastępem murzynek, gazelli i dzieci murzyńskich; opalana nieustannie lokomotywa od kilku dni oczekiwała na nią w Marsylii.
Wylądowała w stanie trudnym do opisania, wycieńczona na siłach, zgnębiona, umierająca prawie skutkiem trudów dalekiej podróży — podróży, jaką odbywała pierwszy raz w życiu, ponieważ sprowadzając swe dzieci z Tunisu, nie rozstawała się z niemi ani na chwilę.
Z powozu, dwóch olbrzymich murzynów, zaniosło ją do przeznaczonych apartamentów w wielkim fotelu, który odtąd pozostał raz na zawsze w przysionku, pod portykiem, na wypadek nowej konieczności przeniesienia pani gdzieindziej.
Pani Jansoulet nie była zdolną wejść na schody, gdyż sprawiały jej zawrót głowy, odurzały; nie zgodziła się na windę, gdyż ciężar nadmierny jej ciała, powodował nieznośne skrzypienie i drażnił nerwy — prawie nigdy nie chodziła piechotą.
Olbrzymich rozmiarów, nabrzękła — wieku jej jednak oznaczyć nie było podobna. Prawdopodobnie miała lat 25 lub 40, chociaż nie była pozbawiona pewnego powabu; twarz jej dziwnych zarysów, oko zdawało się zamierać pod spuszczoną powieką, zamkniętą jak muszla; ubrana bez gustu, suknia i inne części ubrania zdawały się wisieć na niej jak na kołku w garderobie; obwieszona biżuterjami i drogiemi kamieniami jak bóstwo Hindusów, przedstawiała prawdziwy wzór kobiet aklimatyzowanych w Europie, znanych pod nazwą: „dam z Lewantu“.
Rasa to szczególna kreolek, których mowa tylko i kostjum zbliża się do naszego świata, gdy skądinąd wschód owiewa ich swą atmosferą odrętwiającą, poi subtelną trucizną, wskutek czego wszystko się rozciąga, rozwalnia, traci siłę sprężystości, poczynając od tkanki skórnej a kończąc na pasku, podtrzymującym odzież; szwankuje nie tylko rozum, ale i duch zwolna tępieje, zamiera.
Była córką niezmiernie bogatego Belgijczyka zajmującego się handlem korali w Tunisie a u którego Jansoulet, przybywszy do kraju, pełnił obowiązki ajenta handlowego przez kilka miesięcy.
Panna Afebin, wówczas rozkoszna laleczka, mająca około dwunastu lat, czarujących rysów twarzy, z cudowym zwojem pysznych włosów i żywa jak iskra często przybywała do kantoru ojca w karecie zaprzężonej mułami sprowadzonymi z Tunisu do jego willi la Marse. To małe bobo zawsze nadzwyczaj dekoltowane, z ramionami oślepiającej piękności, widywane w rozmaitych pierwszorzędnych salonach, było awanturnicą niezwykłych powabów. Widywał ją Nabob i kiedy nareszcie doszedł do ogromnych bogactw, gdy został ulubieńcem beja i postanowił rozpocząć życie na własną rękę, stała się jedynym przedmiotem jego adoracji.
Dziecię wyrosło już na wysoką i dorodną pannę, chociaż ociężałą ale piękną. Jej inteligencja i tak niezbyt świetna jeszcze bardziej została zaciemnioną życiem próżniaczem, gnuśnością i używaniem tytoniu nasyconego opium i konfiturami z róży: wrodzona powolność i odrętwiałość, leżąca w krwi flamandzkiej, dokończyła reszty, dodawszy do tego najgorsze wychowanie, obżarstwo, zmysłowość i butność, a będziemy mieli cacko prawdziwie lewantyńskie.
Lecz Jansoulet zupełnie na to nie zważał.
Dla niego była ona zawsze, aż do jego przybycia do Paryża istotą wyższą, osobą wielkiego świata.
Mówił z nią zawsze rozogniony, okazując najwyższy szacunek, w obec niej przybierał postawę na poły zgiętą, bojaźliwą, dawał jej pieniądze bez rachunku, zadawalniał fantazje najkosztowniejsze, najwyszukańsze; wybryki najbardziej nierozsądne, wszystkie wyskoki umysłu damy lewanckiej, rozgrymaszonej przez próżniactwo i nudzącej się najokropniej.
Jeden wyraz usprawiedliwiał wszystko: „jest to panna Afebin“.
Wreszcie stosunki między nimi były prawie żadne, nieistniały wcale; on zawsze bawił w Kasbach albo w Bardo, przy beju, pełniąc obowiązki dworskie a właściwie zajmując się w kantorze; — ona spędzała całe dni w łóżku, utrefiona perłami i diamentami wartości około 300 tysięcy franków, które ją prawie nigdy nie opuszczały; denerwując się nieustannem paleniem tytoniu, prowadząc życie jak w haremie nieustannie przeglądając się w zwierciadle, strojąc się i zdobiąc w towarzystwie kilku innych dam Lewantu, których całem zatrudnieniem było mierzenie szerokości ramion i objętości ciała, tudzież oddawanie się rozkoszom. Kobiety te dzieci pozostawiały bez dozoru, nie troszcząc się o nie wcale; nie widywały ich zupełnie, jakby ich ścierpieć nie mogły. Jednem słowem były to tylko białe ciała wydzielające z siebie zapach piżma.
Jansoulet jednak mawiał z dumą:
— Zaślubiłem pannę Afebin!
Pod niebem Paryża, w klimacie chłodniejszym rozpoczęły się dla niego zawody, znikały iluzje, rozwiewały się czary i uroki. Postanowiwszy ustalić się, Nabob zapraszał i wydawał bale; dla tego to właśnie celu sprowadził żonę, miała ona być uroczą reprezentantką jego domu, jego bogactw!
Patrząc na te gromady w sukniach szeleszczących, na te indywidua żeńskie obsiane brylantami, dziwne zradzały się myśli, o jakichś geniuszach czy wróżkach zaczarowanych; — cała ta kawalkada, około jednej kobiety, równie błyszczącej kosztownościami przypominała dwór królowej Pomary na wygnaniu.
Nabob obecnie widywał już światowe damy i łatwo mu było czynić porównania.
Zamierzywszy wydać bal z powodu jej przybycia. nagle zmienił zdanie i zaniechał wyprawienia uroczystości.
Zresztą pani Jansoulet nie chciała widzieć nikogo.
Tutaj jej naturalna gnuśność powiększyła jeszcze bardziej tęsknotę za krajem; mówiono jej w drodze o chłodnej, żółtawej mgle, o deszczu, który nieraz, spada szerokiemi strumieniami.
Spędziła też kilka dni nie podnosząc się zgoła z łóżka, płacząc głośno, żałośnie, jak małe dziecko: wołała że ją przywieziono do Paryża po to, aby tu zakończyła swoje życie; nie przyjmowała zgoła żadnych usług troskliwych o nią, nadskakujących kobiet i niewolnic.
Oparta o poduszki pokryte koronkami, ryczała z rozpaczy, targając włosy utkane brylantami i diamentami: okna apartamentu były wciąż zamknięte, stery szczelnie zapuszczone, lampy gorzały i we dnie i w nocy: wołała głosem rozdzierającym serce, żeby ją ztąd wypuszczono, że chce odjechać, uciec; był to rzeczywiście okropny widok tego pokoju podobnego do izby katuszy, tych kobiet błąkających się po apartamentach usłanych miękkiemi, kosztownemi kobiercami, tych murzynek siedzących w kuczki w około rozpaczającej, szalejącej pani; jęczących równie, stękających, narzekających, prawie wyjących, jak te psy polarne, które dochodzą do szaleństwa, nie widząc promieni słonecznych.
Doktor Irlandczyk wprowadzony do tego przybytku strapienia, nie widział innego środka jak udzielenie pociechy w wyrazach prawdziwie ojcowskich. Dama Lewantu nie chciała pod żadnym pozorem, za żadną cenę, przyjąć owych modnych perełek przyrządzonych z arszeniku, aby nadać sobie ton, aby odżyć.
Nabob był przerażony.
Co czynić? Czy odesłać ją do Tunisu wraz z dziećmi?
Ani myśleć o tem.
Właśnie obecnie popadł tam w niełaskę.
Hemerlingowie tryumfowali.
Ostatnia obraza przeszła wszelkie granice.
Przy odjeździe Jansoulet’a Bev polecił mu, aby w Paryżu kazał wybić kilka milionów złotej monety; nagle, cofnął polecenie i komis ten powierzył Hemerlingowi.
Publicznie zbezczeszczony Jansoulet odpowiedział na obrazę manifestacyą również publiczną: kazał wystawić na sprzedaż wszystkie swoje dobra, wille w Marze. pobudowane całkowicie z białego marmuru, otoczone rozkosznemi ogrodami i parkam i, kantory swe najwspanialsze, najzbytkowniejsze w mieście, a nakoniec dał polecenie intelligentnemu Bompain, sprowadzenia żony i dzieci, jako dowodu najwyraźniejszego, że raz na zawsze opuszcza niewdzięczny kraj.
Po tak donośnym skandalu niepodobna mu było powrócić, wszystkie drzwi i domy były już dlań nieprzystępne, zamknięte.
Dał to do zrozumienia swej Afebin, która odpowiedziała długim bolesnym jękiem.
Starał się ją pocieszyć, rozerwać, lecz jakaż rozrywka mogła ożywić tę naturę monstrualnie apatyczną?
A przytem, możnaż zmienić niebo Paryża? Powrócić nieszczęśliwej damie Lewantu jej rodzinne „patio“ wykładane taflami marmuru, gdzie siadywała ukucnąwszy całemi godzinami, wsłuchując się w tajemniczy a ożywiający i orzeźwiający szelest wiecznie funkcjonującej fontanny; możnaż było przewieść ową barkę wyzłacaną, okrytą wspaniałym, równie zdobnym złotem pawilonem, którą ośmiu dzielnych, smukłych, silnych wioślarzy pędziło wiosłami po wodzie, tak lekko jakby była wydętą bańką z papieru; możnaż było sprowadzić aż tutaj owo zachodzące słońce; uroczą zatokę El-Baheira?
Wspaniały zbytkownie umeblowany, jaśniejący niezrównanym przepychem apartament na placu Vendôme, nie mógł żadną miarą nagrodzić jej utraty czarównej willi, połączonych z nią wspomnień rozkosznych słodkich, błogosławionych.
Oddawała się też bezgranicznej, niepocieszonej niczem, rozpaczy, jakby niespodzianie stanęła nad rozwartą otchłanią.
A jednakże znalazł się człowiek, który ją wyrwał rozpaczy, a był nim ów Cabassu, który to na bilecie wizytowym tytułował się zawsze jako: „Profesor smarowania. Mężczyzna wysokiego wzrostu, o rasie murzyna, od którego z daleka biła woń pomady — olbrzym z kwadratowemi ramionami, porosły aż do białka oczów włosem, który znał doskonale wszystkie tajemnice paryskiego życia.
Przyszedłszy raz dla wytarcia jej wonnemi maściami, został przez nią zatrzymany.
Musiał się zrzec wszelkich innych klientów, nawet płacy bardzo wysokiej pobieranej od senatorów i od razu stał się wycieraczem grymaśnej pani, jej paziem, jej lektorem, jej stróżem cielesnym. Jonsoulet zachwycony widokiem zadowolonej, nieposiadającej się z radości małżonki, nie przeczuwał w tem śmiesznem indywiduum głupiego bydlęcia udarowąnego bezgranicznemi łaskami niedawno rozpaczającej pani.
Widziano też odtąd Cabassu w lasku, w olbrzymiej, wspaniale, zbytkownie zdobnej karocy, obok faworytek damy z Lewantu, w głębi loży, abonowanej przez nią na wszystkie teatralne przedstawienia, obecnie; dziwnie ożywiona pani, rozprostowała skurczone członki; dzięki wielce skutecznej operacyi nacieracza postanowiła rozruszać się, bawić się i używać życia.
Teatr podobał się jej niesłychanie, szczególniej humorystyczne farsy i melodramy. Apatię jej olbrzymiego ciała ożywił blask szeregu lamp umieszczonych na przedzie sceny.
Najczęściej odwiedzała teatr Cardailhac’a i tam też Nabob, znajdował się jakby u siebie.
Od pierwszego kontrolora aż do ostatniego robotnika wszystko osobiście należało do niego.
Posiadał nawet klucz otwierający kurytarze znajdujące się pod sceną, a salon loży pani udekorowany w wschodnim stylu, z plafonem zdobnym w różyczki i pszczoły, z dywanami i kobiercami z sierści kóz dzikich, z gazem zawartym w maluchnej lampie maurytańskiej, mógł wybornie służyć na spoczynek i wytchnienie między antraktami; — było to dzieło galanteryi dyrektora teatru, umiejącego ocenić łaski tak znakomitego klienta.
Nie na tem się jednak skończyły dowody grzeczności Cardailhae’a, — gdyż widząc nadzwyczajne upodobanie w teatrze p. Afebin, wmówił w nią, że posiada wysoką intuicję, zdolności; prosił czy by w chwilach wolnych od spoczynku nie raczyła łaskawie przejrzeć dzieł, jakie jej przesyłać nie omieszka; dodając, że ufa jej wytrawnemu sądowi i gustowi.
Wyborny sposób zaangażowania na wieczne czasy łask swego klienta i gościa.
Smutny to los owych rękopisów w żółtej lub niebieskiej oprawie, obwiązanych kruchą, wątłą wstążeczką, oddychającą ambicyą i marzeniami! Czy wiecie jakie ręce otworzą wasze skarbnice, czyje palce rozwijać będą wasze karty i ścierać z nich puszek świeżości, te niepochwycone — wzrokiem atomy genjuszu, niby lotny proszek startego brylantu? Czy wiecie na jaki was przeznaczą użytek, gdzie was rzucą zapomniane, zdeptane nogami? Czy wiecie kto was będzie sądził, kto sprawi wam auto dafé?
Czasami, Jansoulet, zamiast pójść na obiad do miasta, wchodził po schodach do apartamentów swojej żony i zawsze prawie znajdował ją wyciągniętą na długim szezlągu, z dymiącą, wonną cygaretką, z głową w tył odrzuconą, otoczoną gromadą papierów, stosami kajetów rozmaitej wielkości i kształtu; były to owe nieszczęśliwe rękopisy a Cabassu zaopatrzony w wielki niebieski ołówek czytał doniosłym głosem płody i twory nieznanych autorów lub elukubracye dramatyczne, kreśląc nielitościwie to, co mu się nie podobało, lub też mazał całe zdania, gdy grymaśnej damie zdawały się niestosowne.
— Nie przeszkadzam wam wcale — mówił wówczas Nabob, przesuwający się cicho na palcach.
Następnie słuchał, czasami dawał znak potwierdzający głową, spoglądając z uwielbieniem w oblicze swej adorowanej małżonki:
— Godna podziwu kobieta! — szeptał sam do siebie. Biedny człowiek. Nigdy nie słyszał o literaturze, a tu nagle w owej żonie, w tej uroczej pannie Afebin, odnajduje geniusz potężny, osobę wyższą, obdarzoną nadziemskiem prawie natchnieniem!
— Posiada przeczucie sztuki, — mówił Cardailhac, obdarzona instynktem teatralnym, ale za to, brak jej zgoła macierzyńskiego instynktu. Nigdy też zgoła nie zajmowała się dziećmi, powierzając je obcym, płatnym rękom, a kiedy przyprowadzano je do niej raz na miesiąc, ograniczała się na podaniu do ucałowania swej twarzy, lub ręki, otoczona nieprzebitemi kłębami dymu; nigdy zgoła nie pytała się jak z nimi postępują, czy znajdują odpowiednią opiekę, nie troszczyła się o ich zdrowie. Rzecz szczególna, gdyż wedle praw natury, fizyczne zdrowie dzieci łączy się zawsze tajemniczym węzłem z uczuciem macierzyństwa w kobiecie, w matce przywiązanej do swego potomstwa, do dzieci, którym sama dała życie.
Było ich troje, a mianowicie trzech chłopców, niezgrabnych i apatycznych, mających jedenaście, dziewięć i siedm lat, z twarzami blademi i nabrzmieniem zawczesnem matki, a z czarnemi oczami, o spojrzeniu dobrodusznem ojca.
Byli oni tak ograniczeni, tak ciemni, nieświadomi, bez nauki, jak młodzi panicze z wieków średnich; w Tunisie wychowaniem chłopców kierował Bompain; tu jednak w Paryżu, Nabob chcąc im dać wychowanie paryskie, pomieścił w arystokratycznych pensjonatach z prawdziwym szykiem, w których zamiast kształcić ich na ludzi, zamiast wskazywać im czego się wymaga od człowieka myślącego, wytwarzano z nich śmieszne monstra, nie mające w sobie ani nic dziecinnego, ani nic młodzieńczego. Wątłe te latorośle wzrastały bez powietrza i słońca, pogardzając wszelkiemi rozrywkami odpowiedniemi ich wiekowi, jednem słowem urabiały się na jakieś śmieszne dziwolągi.
Pozostawieni w tych zakładach nie widywali zgoła rodziców; czasami tylko kreolki przywoziły im łakocie i ciasta.
Nabob dla nich literalnie wyprzątał cukiernie Paryża i kazał zawozić do pensyonatów wyroby cukrowe z tym szykiem, z tą ostentacją prawdziwie murzyńską, jaka cechowała zawsze jego czyny i wystąpienia.
Zakupywał też gromadami zabawki, jakie mu pokazywano po sklepach, a jakich już wcale Paryż nie używał.
Co było najbardziej przyjemne dla młodych Jansoulet, to kieski, napełnione zawsze złotem; z tego też powodu byli oni gotowi do wydatków na uroczystości i przyjęcia dla profesorów, na wizyty, które urządzano parę razy do roku, aby tym sposobem wyrabiać z elewów szlachetnych i z myślą podniosłą członków społeczeństwa.
Mali Jansoulet’y, kiedy ich wysyłano do rodziców, pozostawali pod opieką człowieka w czerwonym fezie, Bompaia’a; Bompain’a nieodstępnego, koniecznego w każdej wycieczce młodziutkich elewów; on to prowadził ich na Pola Elizejskie, on przygotowywał dla nich gonitwy, on urządzał małe libacje i przyjęcia, na których dużo palono cygaret a więcej jeszcze podobno wychylano kieliszków i szklanek. Powracali też nieraz bardzo słabi, ledwie trzymający się na nogach, upici jak ludzie dojrzali.
Jansoulet lubił tych malców, szczególniej młodszego, gdyż ten przypominał mu owo miłą laleczkę jeżdżącą w wielkiej karecie, ową dawniejszą uroczą pannę Afebin.
Chociaż z drugiej strony ojciec zapominał, że dziecko w pewnym wieku, potrzebuje koniecznie opieki matki; że nie zastąpią jej ani wielce sławni krawcy, ani nauczyciele istotnie wykształceni, ani pensjonaty urządzane z szykiem; nic zgoła nie zastąpi tej ręki macierzyńskiej, bacznej, starannej, nic nie nagrodzi ciepła rodziny, której jedynem ogniskiem, jedynym opiekunem, jest, była i będzie... matka!
Ojciec tego dać im nie mógł, on, co był taki zajęty, rozrywany, proszony i angażowany na wszystkie strony.
Tysiące spraw trzymało go zdala od domu.
Oto zaprojektowano tak zwaną kasę terytorialną. Nabob musiał koniecznie należeć do rady; — potrzeba było zainstalować otwarcie galeryi obrazów; i to się bez niego nie obeszło; w Tattersalu przygotowano wyścigi konne; i tu również Nabob okazał się niezbędnym, koniecznym; tak więc całe dni spędzał pośród akcjonarjuszów, antreprenerów, jokejów, wyścigowców, kupców, osobliwości; — jednem słowem, musiałby się podwoić lub potroić w własnej osobie, gdyby chciał godnie odpowiedzieć obowiązkom prawdziwego paryżanina.
W tem ocieraniu się nieustannem o paryżan zyskiwał zawsze coś, pewną ogładę, pewien szyk, pewien ton; bywając w cyrku Monparou, w przybytku tańca, za kulisami teatru, na posiedzeniach gastronomicznych szykownych panów, nabierał tej subtelności, tej niczem nieokreślonej i nieopowiedzianej dystynkcji mieszkańca stolicy całego świata!
A cóż dopiero mówić o urządzeniach, tak zwanych, publicznego miłosierdzia.
Nabob, jako członek takowego część ciężaru złożył na p. Géry, ale mimo to był zarzucony prośbami, petycjami, listami, biletami i bilecikami. Nędza w Paryżu posiada również swoje ministerjum, departamenta i wydziały; zorganizowani w ścisłe kółka nędzarze łamią głowy nad sposobami wyzyskania jak najwięcej pieniędzy, urządzają tedy zasadzki, intrygi, tysiące rozmaitych scen, po części komicznych, a zawsze mających na celu opanowanie ogólnego miłosierdzia.
Jakaś oto melduje się dama, przyjemna, miła blondyneczka, dość młoda, ale już po części zwiędła, żąda nie wiele, tylko sto luidorów, pod zagrożeniem, że skoro jej odmówią, natychmiast, po wyjściu z tego domu, rzuci się w głębie Sekwany.
To znowu inna, nieszczęśliwa, bardzo poważna matrona, postawy szlachetnej, która dość poufale, po familijnemu wchodzi i bez żadnych wstępów, odzywa się:
— Panie, pan mię nie znasz. I ja też nie miałam zaszczytu widzenia pana kiedykolwiek w mojem życiu, ale to wcale nie przeszkadza. Racz pan usiąść a pomówimy ze sobą.
Nagle wbiega jakiś jegomość, podobno handlarz czy kupiec bliski bankructwa, zagrożony niby licytacyą... Prosi i błaga, aby przynajmniej uratowano jego honor, jego imię; wskazuje na pistolet przygotowany do przecięcia jego życia... który wystaje mu z kieszeni paletota, chociaż czasami jest to tylko... pudełko od cygarnicy.
Obok tej otwartej nędzy, tych karotérów publicznych, wieleź kryje się nędzarzy nie umiejących żebrać, ginących istotnie z niedostatku. Na wykrycie tej części proletarjatu, tej zgnilizny Paryża wieleż potrzeba urządzeń, filantropijnych zgromadzeń, towarzystw opieki, mających na celu popieranie i zachęcanie artystów; towarzystw zajmujących się zbieraniem ofiar, dla parafian, dla grzeszników i penitentów; Towarzystwa departamentalnego miłosierdzia i towarzystwa urządzania czytelń ludowych, bezpłatnych.
Nabob domagał się, aby nie odmawiano nikomu, był to w każdym razie rodzaj zajęcia, jakiemu sam podołać nie potrafił. Od bardzo dawna rzucał pieniądzmi jak błotem i piaskiem, z obojętnością prawdziwie szlachetną. Młody Géry, któremu zdał połowę ciężaru, oburzony nadzwyczajnie tak haniebnem wyzyskiwaniem, jednego dnia zaczął namawiać Naboba do zaprowadzenia radykalnych zmian, przekształceń i reform koniecznych.
Nabob na pierwszy, wymówiony przez niego w tym względzie wyraz, odezwał się nadzwyczaj zniechęcony poruszając ramionami jakby z pogardą:
— Ależ to Paryż, mój drogi... Nie gniewaj się niepotrzebnie i mnie to wszystko pozostaw.
Co do siebie osobiście, pragnął on dwóch rzeczy: zostać deputowanym i otrzymać krzyż.
Podług niego były to już dwa główne stopnie drabiny prowadzącej do godności; do zadowolenia osobistej ambicji.
Deputowanym mógł zapewne zostać przez utworzenie tak zwanej „kasy terytorjalnej“. — Naczelnik podobnej instytucyi miał zupełne prawo do otrzymania godności przysługującej istotnym obywatelom kraju. Pamiętał dobrze słowa Pagapetti’ego z Porto-Vecchio, który mówił do niego:
— Nadejdzie taki dzień, że cała wyspa powstanie jako jeden mąż i złoży dla ciebie swe głosy, jako istotnego obywatela.
Ba! ale nie dosyć mieć za sobą głosy i wyborców, potrzeba jeszcze koniecznie aby wakowało miejsce w izbie, a tu jak na złość reprezentacja Korsyki znajdowała się w zupełnym komplecie!
Wprawdzie jeden z nich, niejaki Popolacca, człowiek w podeszłym już wieku, zgodziłby się na pewnych warunkach, do ustąpienia już z areny publicznego życia, może nawet złożyłby mandat deputowanego, ale była to sprawa nadzwyczaj drażliwej natury; — upatrzony mąż miał bardzo liczną rodzinę; ziemię, która nie przynosiła żadnego zysku, pałac w Bastia grożący ruiną, gdzie dzieci jego żywiły się polentą i mieszkanie w Paryżu, w hotelu garni dwunastej klassy.
Nie zwracając na to wszystko uwagi, można by go skłonić ofiarą stu, dwustu tysięcy franków, ale kto się tego podejmie? Wprawdzie ktoś tam już zasięgał języka. Popolacca nie odpowiedział ani tak ani nie, i cała sprawa została w zawieszeniu.
We względzie krzyża sprawa była daleko łatwiejsza i na tej drodze spodziewano się niewątpliwie pomyślnego rezultatu. Bethleem w Tuilleriach wywołało zdziwienie i rejwach nie do opisania.
Oczekiwano tylko na wizytę pana de La Perriere i na jego raport, który nie mógł być nieprzychylnym, aby w dniu 16 marca, w dniu rocznicy cesarskiej, wpisać na listę wiekopomnej pamięci nazwisko Jansonlet.... Dnia 16 marca, to jest za miesiąc...
Co powie gruby Hemerlingue o tem zaszczytnem odznaczeniu, on, co zadowalniał się od dawna ozdobą z Nioham. A bey, który był przekonanym że Jansoulet jest wywołanym z społeczeństwa paryskiego i stara matka ze Saint-Romans, tak zawsze uszczęśliwiona powodzeniem swego syna!... Czyliż to jedno tylko nie było warte wyrzucenia kilku milionów na pastwę różnych ptaszków i pasożytów przebiegających, po drodze wiodącej do chwały, po której Nabob postępywał jak niewinne dziecię, nie obawiając się wcale pożarcia przez potężniejszych od niego potworów. Czyliż w tej radości wewnętrznej, w tych honorach, w tych zaszczytach tak drogo okupionych, nie było kompensaty zupełnej za wszystkie utrapienia i gorycze przeżyte na wschodzie, za te zawody w życiu europejskiem? Chciał bowiem stworzyć własne ognisko a tymczasem miał tylko kawalkadę serajową, szukał małżonki a znalazł jedynie damę z Lewantu.


Rozdział ósmy.
Zakład Bethleem.

Bethleem!
Dlaczego to imię, tak poetyczne, tak miłe, tak pełne tajemnic i historycznego znaczenia, jak sianko z owej cudownej stajenki, wydaje się tak chłodnem, obojętnem, małoznaczącem, gdy je czytamy wypisane złotemi literami na wielkiej tablicy w górze, po nad żelaznemi sztachetami.
Dzieje się to zapewne skutkiem melancholijnej okolicy, jaką rysuje rozległa, ale smutna przestrzeń pomiędzy Nanterre a Saint Cloud; przedzielonej jedynie kilkoma grupami drzew i dymem, rozchodzącym się daleko z kominów fabrycznych. Być może, iż wynika to także z nieproporcjonalności skromnie wyglądającego wiejskiego folwarczku do wspaniałej willi, z zabudowaniami pysznej struktury w stylu Ludwika XIII, utworzonemi z betonu; — willa różowo przyświeca między drzewami parku i lśni, jakby taflami ruchomego srebra, swojemi strumieniami i stawami, objętemi szerokim pasem murawy i zieleni.
Nie ulega wątpliwości, że przechodząc tędy, mimowolnie doznajemy ściśnięcia serca.
Kiedy się zaś wejdzie do wnętrza, to rzecz zupełnie inna.
Śmiertelna cisza i jakieś zgnębienie niewytłumaczone przygniata cały budynek; a pojawiające się w oknach postacie, po za temi małemi, kwadratowemi, zielonawemi szybami wedle dawnej mody, mają powierzchowność ponurą, grobową.
Kozy-żywicielki, przechadzające się w alejach, spokojnie ogryzają pierwszą lepszą spotkaną na drodze roślinę, beczą monotonnym głosem i idą za gościem, spoglądając na niego okiem obumarłem.
Unosi się tu, nad całym tym zakładem jakiś rodzaj żałoby i bojażń moru. A przecież była to posiadłość niedawno bardzo rozkoszna; ucztowano tu i wyprawiano hulatyki bardzo wesołe.
Niegdyś zagospodarowana przez znakomitą, sławną śpiewaczkę, została sprzedaną doktorowi Jenkinsowi. Dotąd jeszcze widać ślady gustów i upodobań córy teatru w mostku rzuconym na małej strudze, na której znajdującą się bez dna łódkę zapełniają opadłe i na poły przegniłe liście, w pawilonie zdobnym muszlami, po których pną się bluszcze.
Widziała ona sceny wesołe za czasów śpiewaczki w pawilonie tym odbywały się zabawy bardzo głośne; a dziś inny ład tu; smutno, ponuro, milcząco; bo też na miejscu balowej sali urządzono oddział chorych.
Mówiąc prawdę, cały zakład nie był czem innem jak zakładem chorych.
Dzieci, zaledwie przybyłe, popadały w chorobę, niknęły w oczach i umierały, jeżeli rodzice nie byli dość przytomni i rozsądni, i nie zabrali ich do domu.
Proboszcz z Nanterre tak często przyjeżdżał do Bethleem, stolarz miał tyle zawsze zamówień w owym domu zdrowia, że matki dowiedziawszy się o tem, oburzone do najwyższego stopnia, groziły zgiętemi w kułak rękami wzorowym karmicielkom, które ani nie były dość skłonne do pieszczenia się z niemowlętami i dziećmi powierzonemi ich opiece, ani też nic nie czyniły, aby je ochronić od słabości.
Wszystko to nadawało temu zakładowi powierzchowność bolesną, rozdzierającą serce.
Dom, w którym dzieci umierały, nie mógł być wesoły; niepodobna było odnaleźć tutaj ani drzew kwitnących, ani gniazdek rozkosznych ptasząt; nawet woda tutaj wydawała się strumieniem żółtawej piany.
Cała rzecz zdaje się odtąd była wszystkim wiadoma. Dr. Jenkins, tak bezprzykładny w pielęgnowaniu chorych, obecnie wydawał się znużonym i wszelkie jego usiłowania okazywały się niepraktycznemi, niepodobnemi do wykonania.
Bóg jeden tylko wie, dlaczego mimo nadzwyczajnej gorliwości, wszystko jakoś nie szło jak należy.
Oprócz doktora, był jeszcze i praktykant wielkich zdolności, p. Pondevez, elew szpitala w Paryżu, — przy nim zaś, dla ściślejszego i staranniejszego dozoru, kobieta, pani Polge, znana ze swego doświadczenia. Dalej bony, praczki, usługa żeńska przy słabych. Do służby również należeli i mężczyźni, jak furmani, lokaje, posługacze, tragarze itd. Nakoniec stanowiły ważną część dobrodziejstw instytutu kozy karmicielki, a mianowicie z Tybetu, słynące z wielkiej ilości mléka.
Wszystko było urządzone wyśmienicie, wykonanie pozostawiało tylko wiele do życzenia. Przedewszystkiem wzbudzało niezadowolenie sztuczne karmienie dzieci, za pośrednictwem kóz.
Biedne dzieciaki opierały się temu całą siłą i nie chciały zgoła ssać kóz. Przekładały raczej śmierć, niż dotknięcie się kozy.
Bo wreszcie czyliż Jezus Chrystus w swojej stajence w tenże sam sposób był karmiony? Czyliż to nie była kobieta, karmiąca go własną piersią, na której łonie spoczywał, gdy nie był głodny i spragniony.
Zdaje się, że nawet nie widział kozy w owym wielkim dniu, gdy do żłobka Boskiej dzieciny zbliżył się wół i osioł; w tej wielkiej nocy, gdy bydlęta przemawiały do niego. A zatem, dlaczegóż kłamać, dlaczego nazywać to Bethleemem.
Dyrektor w początku niezmiernie był zdziwiony tak nadzwyczajną ilością ofiar.
P. Pondevez obyty z życiem Paryża, niezbyt aprobował system żywienia dzieci mlekiem kóz, a ponieważ był człowiekiem zacnym, przeto od razu postawił swoją wolę i postarał się o kilka silnych, zdrowych mamek.
Rzecz bardzo łatwa do przewidzenia, że dzieci prędko odzyskały apetyt i rzuciły się do piersi swych karmicielek.
Reforma ta drogo została opłacona, pan Pondevez otrzymał uwolnienie.
— Mamki w Bethleemie! — zawołał doktor Jenkins, doprowadzony do wściekłości nowością wprowadzoną przez swego pomocnika.
— Czyś pan oszalał? Co to z tego wyniknie? Pan działałeś wbrew mojemu systemowi, naraziłeś mię na wydatki niepotrzebne. Ależ panie doktorze, dzieci wcale nie chcą ssać kóz odparł młodzieniec — ponieważ okazały upór stanowczy...
— Bardzo dobrze, niech więc poszczą, zawsze przecież zasada żywienia bądź co bądź utrzymaną być powinna... Nie mam zamiaru i nie chcę powtarzać panu po kilka razy, abyś kazał wydalić te djabełskie karmicielki. Mamy kozy do wykarmiania malców, mamy nadto i krowy, ale na pańską reformę zgodzić się nie mogę pod żadnym względem.
Poczem dodał głosem apostoła:
— Jesteśmy tutaj panie dla zaznaczenia wielkiej idei filantropijnej. Potrzeba, aby zatryumfowała choćby kosztem wielu ofiar... żegnam.
Pondevez ustąpił, przyjąwszy miejsce korzystne, blisko Paryża; mógł zatem nie narażając się na naganę, wybiegać na spacer i bawić się po kilka godzin wesoło z kolegami.
Pani Polge, którą Jenkins tytułował zawsze: „naszą inteligentną dozorczynią“, a która nadto nietylko dozorowała dzieci ale i samego dyrektora, nie odznaczała się zbyteczną surowością; przeciwnie, uważała reformy doktora naczelnego, jako jedyne dla szczęścia małych elewów, przytem chętnie grywała w bezika i lubiła buteleczkę. Prosta więc rzecz, że za pierwszem słowem Jenkinsa natychmiast wydała rozporządzenie i wydalenia nowo przyjętych mamek.
Cóż z tego wyniknie? Jaki będzie rezultat takiego postępowania.
Prawdziwa rzeź, masakrowanie niemowlątek.
Szczęściem wiele rodziców, uprzedzonych o tych nadspodziewanych zmianach, postarało się o odebranie dziatek, i tym sposobem pozostały w instytucie tylko malutkie istotki, nie mające ani rodziców ani opiekunów, przeznaczone od urodzenia na los najokropniejszy.
Śmierć dziesiątkowała ludność instytutu, omnibusy wysyłane do kolei, celem zabierania przybywających nowych elewów, powracały próżne, ruina zatem była nieunikniona.
Wreszcie jakże jeszcze długo trwać będzie ten stan, wiele potrzeba czasu, aby zmarło i to, co pozostało; wiele dni przeznaczono na życie dwudziestu pięciu elewów, jedynych już przedstawicieli zakładu.
Takie sobie zadawał pytania jednego dnia p. dyrektor rozmawiając z szanowną Polge.
— Tak jest, moja dobra Polge, do czego to wszystko doprowadzi? Trwać tak długo nie może... Jenkins nie chce ustąpić pod żadnym pozorem, a z drugiej strony elewi są nadzwyczaj uparci. Nie ma o czem mówić, ale wszystkich jednakowy czeka koniec...
Pan dyrektor zaproponował inteligentnej dozorczyni bezika i dalej prowadził wielce budującą rozmowę:
— Już oto mały Valagne... markuję króla pani... umrze łada chwila. Czy pani wiesz, że ten drugi berbeć od trzech dni nie ma nic w żołądku... Jenkins dobrze mówi, niepodobna oszczędzać dzieci jak ślimaków. W każdym jednak razie przyszłość nieszczególna, sprawa ta będzie miała brzydkie zakończenie.
Nagle odezwał się dwukrotnie dzwonek u wejścia i tym sposobem przerwana została pogadanka. Omnibus powracał z dworca kolei żelaznej, koła skrzypiały w piasku w sposób niezwyczajny.
— Dziwna rzecz — odezwał się Pondevez — powóz nie jest próżny.
Rzeczywiście omnibus podjechał z pewną dumą tuż na taras; wysiadł z niego jakiś człowiek i szybko wbiegł na schody. Była to sztafeta Jenkinsa; przywiozła ona bardzo ważną wiadomość. Doktor doniósł, że za dwie godziny przyjeżdża wraz z Nabobem i jeszcze jednym panem z Tuileriów. Ma się odbyć generalna wizyta. Nakazywał więc, aby wszystko było gotowe na ich przyjęcie.
Wizyta wypadła tak niespodzianie, że nie miał dość czasu do wydania pisemnych rozporządzeń, ale jednak był pewnym, że Pondevez załatwi wszystko, jak potrzeba.
— Wyborny sobie — szepnął Pondevez — z temi sztafetami, nadspodziewanemi rozkazami i wizytami.
Sytuacja była krytyczna.
Wizyta tak doniosłego znaczenia wypadła w chwili najniewłaściwszej, w chwili zupełnej ruiny systemu wielkiego doktora.
— No, dalej — mówił do pani Polge — nie mamy ani chwili do stracenia. Trzeba uprzątnąć zupełnie oddział chorych i przenieść tychże do sypialni. Nie zmieni to nic w ich stanie zdrowia, gdy pozostaną tam przez połowę dnia.
Co się więc ich tyczy.... to wciśniemy ich gdzieś do kąta. Są niesłychanie szkaradni, nie pokażemy więc ich nikomu. Hej! niech wszyscy zbiorą się na moście.
Dzwonek obiadowy odezwał się i wnet dały się słyszeć kroki wielu osób.
Praczki, posługaczki z oddziału chorych, służące, stróżki, poczęły wychodzić z rozmaitych stron; biegły, uderzając się jedna o drugą na schodach i na dziedzińcu.
Krzyżowały się rozkazy, wołano, krzyczano; najdonioślej jednak rozlegały się hałasy na piętrze, gdzie myto podłogi; jakby cały Bethleem niespodziewanie zalany został wodą. Wrzeszczały i płakały dzieci, które wraz z pościelą, owinięte w kołdrach, przenoszono do wilgotnego parku.
W ciągu dwóch godzin, dzięki niedzisiejszej energii, cały dom od góry do dołu był gotów na przyjęcie spodziewanych gości. Wszyscy stanęli na swoich miejscach, zapalono w piecach, celem ogrzania kaloriferów, kozy malowniczo ugrupowano w rozmaitych punktach ogrodu.
Pani Polge ubrana w suknię świąteczną barwy świeżej trawy, dyrektor w stroju, jak zwykłe, zaniedbanym.
Mógł już przyjechać sekretarz rady.
I otóż są goście!
Nadjechała kareta wspaniała, liberja w samodziałach czerwonych, wedle gustu Naboba. Wysiadł La Perrière, Jenkins i Jansoulet.
Udając najwyższe zdumienie Pondevez, wybiegł naprzeciw przybyłych:
— Ach, panie Jenkins — wołał. — Jakież szczęście, jakiż honor. Prawdziwa niespodzianka!
Na tarasie nie było końca prezentacjom, ściskaniu rąk i ukłonom.
Jenkins w obszernym paletocie puszczonym na wiatr, miał na ustach uśmiech najprzyjaźniejszy, jakkolwiek na czole pokazała się zmarszczka niezadowolenia czy też zgnębienia moralnego. Znał on bardzo dobrze gospodarstwo zakładu i to go też poniekąd niepokoiło, jakkolwiek Pondevez przedsięwziął wszelkie środki ostrożności.
Wszakże wszystko szło jak najlepiej.
Przyjęcie i ta prawdziwie teatralna wystawa, mocno radowały p. La Perrière i usposobiły go nadzwyczaj przychylnie, pomysł żywienia dzieci mlekiem kóz zdawał się być postępem hygieny, istotną zdobyczą w dziedzinie opieki nad niemowlętami.
— Przedewszystkiem, panowie — mówił dyrektor, otwierając wielkie podwoje w głębi przedpokoju, — zwrócić należy uwagę na środki żywienia.
Panowie poszli za nim, zstępując po kilku schodkach prowadzących do olbrzymiej dolnej sali, wyłożonej taflami marmurowemi, niegdyś służącej w dawniejszym zamku za kuchnię.
Szczególniejszą uwagę obecnych zwróciło urządzenie komina, w stylu i strukturze. Tuż obok stały dwie wielkie ławy pod okapem kominowym, przyozdobionym insygniami śpiewaczki, pierwotnej właścicielki, a mianowicie olbrzymią lirą ze zwojem nut, rzeźbioną na frontonie okapu.
Efekt wyśmienity, ale przeciągi powietrza były tu nieznośne, co w połączeniu z chłodem marmurowej posadzki sali, niezbyt hygienicznie mogło oddziaływać na zdrowie elewów instytutu.
Ale cóż chcecie?
Musiało tak być ze względu na konieczne pomieszczenie nowo wynalezionych mamek, jakimi były kozy, lubiące bujać po polach i wcale niedyskretne w swych zabawach i zachceniach. Przekonywały o tem wonie niezbyt przyjemne płynące z owego przybytku żywienia i chwasty i kałuże mleka i inne nieczystości, nieodłączne akcessorja tak zwanych chlewików czyli pomieszkań dla zwierząt czworonożnych.
Sala była tak obszerną, że w pierwszej chwili odwiedzający nie mogli zgoła dojrzeć owych żywicielek; dopiero po niejakim czasie, gdy się oko oswoiło z olbrzymią przestrzenią, zauważono grupę jakichś kosmatych stworzeń, beczących przeraźliwie.
Dwie wiejskie kobiety, o twarzy surowej, ponurej, z cerą barwy ziemnej, dwie wyschłe zapewne z głodu mamki wyglądające na szkielety, siedziały na matach, z niemowlętami na ręku. Każda z nich miała przed sobą wielką kozę, którą trzymała za wymiona.
Dyrektor doznał bardzo przyjemnego zdziwienia.
— Na honor, panowie — rzekł — oto co panom miałem zamiar przedstawić. Dwoje z naszych dzieci właśnie jest w chwili spożycia swego śniadania. Raczcie panowie zauważyć, stosunek jaki zachodzi między żywionym a żywiącą!
— Co to jest? szepnął zgnębiony Jenkins.Ten człowiek zwarjował!
Ale dyrektor zakładu przeciwnie był człowiekiem rzadkich zdolności i sprytu. Wybrał on z całej gromady kóz, dwie najbardziej dostępne i łagodne oraz dwóch malców, nie przebierających w pokarmie ani w sposobach żywienia się, którzy ogłodzeni zapragnęli bądź co bądź czemkolwiek pożywić się, nie zwracając uwagi, czy pokarm podaje mu mamka, czy też koza.
— Zbliżcie się panowie i zechciejcie dobrze przy patrzeć się wszystkiemu.
Istotnie na szczególną uwagę zasługiwali dwaj malcy.
Jeden z nich, prawdziwy cherubinek z blond włoskami, przykucznąwszy, objął rękami kozę, starając się przycisnąć do niej jak najbardziej, aby tem wygodniej mógł ją ssać.
Ssał zawzięcie, zdawało się że pochłania pokarm z nadzwyczajną rozkoszą.
Drugi, daleko spokojniejszy, wyciągnął się na ziemię z pewnem zaniedbaniem i potrzebował koniecznie silnej zachęty dozorczyni, która też nieustannie wołała:
— A ssij! ssij że, bębnie!
Nakoniec, kiedy zdecydował się pochwycić w usta karmiącą go pierś, zaczął ssać z takiem dziwnem rozdrażnieniem czy też upodobaniem, że kobieta z istotną przyjemnością przypatrywała się malcowi.
— A to łotrzyk! — krzyczała klaszcząc w ręce. — Patrzcie go, moi państwo, jak to ciągnie jakby prawdziwy koźlak!
Wypadek ten wywołał bardzo dobre wrażenie we wszystkich.
Pan La Perriere patrzył widocznie zachwycony, dozorczyni nie ustawała w objawach radości. Tymczasem dyrektor wskazał obecnym schody, prowadzące do tak zwanego „Dortuaru“ czyli sypialni, którego ściany ozdobione były rogami jeleniemi!
Sala ta nadzwyczaj obszerna, przewiewna, dobrze oświetlona promieniami słonecznemi, miała wielką liczbę okien, obejmowała ona wielką równie ilość kolebek, bardzo przestronnych, obszytych materją niebieską.
Pośrodku sali krążyły tu i owdzie kobiety, niosąc na rękach tłumy bielizny, z kluczami w ręku, doglądając tak zwanych usypiaczek, czyli sług, które kołysały dzieci.
Mimo panującego ruchu i czynności dozorczyni, pierwsze wrażenie, nie było zbyt przychylne.
Wszystkie te pokrycia kolebek, po większej części z białego muślinu, ta posadzka wywoskowana i błyszcząca, od której jaskrawo odbijało się światło dzienne, czystość zbyteczna szyb przepuszczających wielkie snopy promieni słonecznych, jakby naumyślnie składały się na obraz smutny, na widok niezbyt zachęcający. Oświecały one albowiem zanadto chudość nadzwyczajną elewów instytutu. Pod promieniami słońca, malcy przedstawiali się jak widma blade, jak śmiertelny, biały całun!
Niestety! najstarsze z nich miało zaledwie sześć miesięcy, inne dopiero po dwa tygodnie; na każdej z tych twarzy zarysowała się już jakaś przedwczesna boleść, niby zarodek choroby; główki ich prawie jeszcze nagie, bez włosów, otaczały koronki szpitalne, jakby chusty grobowe! Dzieciny w tych żłobkach eleganckich wyglądały jak w grobach!
Zkąd te cierpienia? Co to wszystko znaczy? Przecież miały to, co im było potrzeba?
Były w nich zarodki przyszłych chorób!
Dzieci te przychodząc na świat, przynosiły ze sobą po większej części dziedziczne rodzicielskie słabości, jak rozwijających się w przyszłości skrofułów, niedokrwistości i t. d.
To oto dziecię ma już okryte wrzodami podniebienie, tamto na czole liszaj krwawiący się, wszystkie zaś nadzwyczaj wycieńczone.
Po większej części umierały z głodu.
Zamiast mleka, woda ocukrzona, podawana im w tak zwanych sysakach, czyli sztucznych mamkach z gutaperki, wcale nie obraniała ich od głodu.
Należało przedewszystkiem podawać im coś wzmacniającego; wzmocnienie to dostarczyłyby im kozy, ale kiedy było przeznaczonem, aby nie dotknęły nigdy ich piersi.
To właśnie wszystko nadawało sali widok smutny, ponury. Nie słyszałeś tu donośnego krzyku dziecka, wybuchów złości malca, który już potrafi ściskać pięści, ukazując rząd ząbków lub dziąseł różowych, świeżych; nie widziałeś tych rozkosznych mocowań się malców, próbujących swych sił; przeciwnie, jeżeli gdzieniegdzie odezwała się skarga, był to jęk cichy, bolesny, jakby duszy szamocącej się w organizmie zniszczonym, wycieńczonym, bliskim agonii.
Jenkins i dyrektor, dostrzegłszy jak niekorzystne wrażenie wywołała sala spoczynku dzieci, usiłowali nadrabiać miną. Mówili głośno, rzucali tu i owdzie pytania wesołe.
Jenkins uderzając po przyjacielsku w rękę p. Polge, zawołał:
— Cóż tam? Jakże nasi elewi?
— Jak pan widzisz, panie doktorze — odpowiedziała, wskazując łóżeczko.
W sukni zielonej, wyglądała bardzo niekorzystnie ta duża pani Polge, ideał karmicielek; postać jej zbiedzona dopełniała doskonale obrazu.
— Ale gdzież się oddalił pan sekretarz?
— Aha! Zatrzymał się przy kolebce, którą bada z twarzą zasmuconą porusza jakoś niechętnie.
— Prawdziwe nieszczęście — szepnęła inna dozorczyni do pani Polge. — To kolebka małego Wołocha.
Mała kwadratowa karteczka założona na kiju nad kolebką, jak to ma miejsce zwykle w szpitalach, stwierdzała rzeczywiście pochodzenie obce malca, w wyrażeniu: „Wołoch z Mołdawii!“
Jakiż nieszczęśliwy zbieg — okoliczności zapędził pana sekretarza aż do kolebki Wołocha? Trzeba istotnie na to osobliwego trafu.
Malec leżał w łóżeczku nieporuszony, blady, ze spieczonemi ustami, oddychając krótko, zdawało się, że go pożera gorączka, że lada chwila duch opuści to wątłe, na poły już dogorywające ciało.
— Czy on chory? — zapytał sekretarz łagodnie dyrektora, gdy tenże równie zbliżył się do kolebki po niejakiej chwili.
— Broń Boże! — odpowiedziała dozorczyni podbiegająca do kolebki i wyprawiającą nad malcem jakieś sztuki niby wesołe swemi palcami. Potem podłożyła rękę pod poduszkę i uniosła nieco malca.
— No, cóż tam mój poczciwcze! — zawołała.
Dziecko, przerażone jej chropowatym głosem, otworzyło oczka, spojrzało obumarłym wzrokiem, zlekka zadrżało i na nowo zapadło w stan odrętwienia.
Tajemnica stworzenia!
Któż zdolny odgadnąć, jaki cel rzucenia na świat tej istoty?
Cierpiąc przez dwa miesiące, nie rozumiał on wcale igraszek dozorczyni, a nawet podobno nie słyszał dobrze jej głosu.
— Ten chłopczyna bardzo blady — szepnął sekretarz, również blednący. Nabob także miał twarz jakby pokrytą potem śmiertelnym.
Zbliżył się dyrektor i głosem nadzwyczaj wesołym odparł:
— Skutki załamywania się promieni słonecznych. My wszyscy tutaj mamy twarze prawie zielonkowate.
— Zapewne, zapewne — dodał Jenkins — to skutki odbicia się promieni od wody. Racz pan spojrzeć tutaj, panie sekretarzu!
I przy tych słowach poprowadził go do framugi okna, na której stało wielkie naczynie z wodą z moknącą tu wierzbą, gdy tymczasem pani Polge pośpiesznie zasunęła firanki nad kolebką Wołocha, na wieczny sen.
Należało szybko dalej czynić przegląd zakładu, aby choć w części zagładzić nieprzyjemne wrażenie, wywołane widokiem sypialni, czyli dortuaru! Naprzód pokazano wielką pralnię z parownią, suszarnią, termometrami: wielkie szafy orzechowe, pełne czepeczków dziecinnych, napierśników, powiązanych tuzinami i opatrzonych w kartki.
Bielizna wyprana, oddawana była do składu przez małe okienko, stosownie do numeru, jaki pomieściła na niej służebna. Można było widzieć całe w tym razie postępowanie; bielizna czysto uprasowana, wydzielała ze siebie woń świeżości i zdrowia.
Takie były tu zapasy, że starczyłyby do ubrania co najmniej 500 dzieci.
Bethleem urządzone było na wielką skalę i wszystko stosowano do tej miary.
Znajdowała się też tutaj apteka równie bardzo obszerna, błyszcząca ustawionemi butelkami i słojami ze szkła z napisami w języku łacińskim, widziałeś olbrzymie moździerze marmurowe, we wszystkich prawie zakątkach lokalu, — potężne sztuczne stawy zarybione a obejmujące w sobie długie i obszerne wanienki oszklone; łazienki, zaopatrzone we wszelkiego rodzaju przyrządy, już do zwykłej kąpieli, już do tuszu, w rozmaitych rodzajach, kroplistych, płynnych, deszczowych, rzucających wodę cienkimi strumykami lub spadających z siłą uderzenia bicza; dalej kuchnie z olbrzymimi kotłami, stopniowanej wielkości, nakoniec piece urządzone do węgli lub koksu.
Jenkins chciał urządzić zakład wzorowo, a skoro się posiada odpowiednie fundusze, nie krępuje się w tym względzie, nie oszczędza, nie ogranicza w wydatkach.
Na każdym kroku spotykało się niezaprzeczone dowody wysokiej inteligencji urządzającego, to też sekretarz Rady, La Perriere, oddawał mu w tym razie zasłużone pochwały.
Z tego tytułu posypały się komplementu. Jenkins część owych pochwał przeniósł na pana dyrektora.
Nabob niemniej znalazł dość pochlebnych wyrazów dla każdego, mocno tem zdziwiony, że on sam nie otrzymał żadnego wogóle przychylnego słówka. Co prawda, czekał on na coś ważniejszego, mianowicie na dzień 16 marca, w którym to dniu na czele dziennika urzędowego miało być pomieszczone sprawozdanie o zakładzie.
Obecni rozmawiając zwolna, schodzili ze schodów, rozmawiając z pewnem ożywieniem, gdy nagle dały się słyszeć jakieś dziwne głosy.
Było to miauczenie kotów, jakby dotkniętych atakiem wścieklizny; krzyczano też i nawoływano się wzajemnie. Wyrazy, jakie dobiegały uszów obecnych, nie były wcale z tych słów, jakie pomieszczają słowniki; była to kłótnia ludzi najgorzej wychowanych a usposobionych szalenie.
— Możemy iść dalej — odezwał się pan dyrektor — wiem co to znaczy.
Zapewne musiał wiedzieć zkąd powstała kłótnia i kto mianowicie kłócił się, ale i p. La Perrière był również ciekawy, a więc zanim p. Pondevez zdołał opamiętać się, sekretarz zbliżył się do drzwi i otworzył je.
Dziwny tu przedstawił mu się widok Na materacach umieszczonych na podłodze, leżało około tuzina malców w wielkim nieładzie, a do tego bez najmniejszego dozoru, gdyż niańki pobiegły na dziedziniec, celem przypatrzenia się powozowi stojącemu przed zakładem.
Malcy pomięszani ze sobą — byli tu bowiem i zdrowi i chorzy na ospę — krzyczeli w niebogłosy, nie mogąc sobie poradzić, aby wstać na nogi. Chwytając się tu i owdzie za krzesła i za stoły, wylali na siebie gorące wino, przygotowane do śniadania dla nianiek. Płyn wrzący poparzył małych psotników i spowodował krzyk nieludzki, który w pierwszej chwili można było wziąść za miauczenie kotów.
Zastęp ten dzieci należał do partji, która nie powinna była być okazaną na wizycie. Żadne z nich nie ssało kozy, ale każde pragnęło piersi mamki, w reszcie byli tu i chorzy, pozostawieni bez najmniejszej lekarskiej opieki, jak najczęściej bywa w szpitalach dziecinnych.
Sekretarz na widok ten patrzył osłupiałym wzrokiem, nie mogąc na razie objawić ani swego zadowolenia ani zniechęcenia, tem bardziej, że pan dyrektor usiłował go wyprowadzić ztąd, dodając, że to oddział dzieci chorych na zarazę.
Sekretarz wyszeptał więc tylko:
— Pysznie!.. Doskonale!...
Nikt nie wiedział, jakie znaczenie miały te wyrazy. Czy była to ironia, czy rzeczywiście widok dziwny podobał się przedstawicielowi władzy.
Koniec końcem, wizyta odbyła się i sekretarz został zaproszony na dół, gdzie już wzór gospodyń, pani Polge, przygotowała małą przekąskę dla urzędowych gości.
Piwnica Bethleemu była doskonale zaopatrzona.
Widok półmisków, a głównie widok przyzwoitego szeregu butelek, sprawił prawdziwe drażnienie podniebienia panom z Tuilleriów. Nagle uczuli niezwykły apetyt i pragnienie.
Zabrano się tedy do spożycia darów bożych, nie zaniedbując dolewać z butelek, tak, że po upływie godziny pomiędzy parami zapanowała niezwykła harmonia i wesołość.
Na odjezdnem, ktoś z obecnych powstał a wziąwszy w rękę największy kielich, zawołał:
— Za powodzenie naszego Bethleemu!
Poruszyły się krzesła, trącono się szklankami i poszły rozmaite z kolei wiwaty. Wypito zdrowie wszystkich po szczególe i ogólnie życzono sobie zdrowia i wszelkiej pomyślności.
Kiedy nareszcie ostatnia butelka dostała się pod stół, p. sekretarz, z rozpromienioną twarzą, zaprowadzony został do karocy i odjechał w najwyborniejszem usposobieniu. W szerokiej alei, obsadzonej topolami, mieszały się ostatnie smugi zachodzącego słońca.
Po odjeździe gości, cały park utonął w ponurej ciszy.
Powoli, powoli, znikały wydatniejsze przedmioty, ciemniały szyldy i napisy na frontonie gmachu, tylko w oknie pierwszego piętra zajaśniało czerwonawe światło gromnicy zapalonej u wezgłowia łoża małego, zmarłego Wołocha.
„Dekretem wydanym na dniu 12 marca 1865 a potwierdzonym przez p. ministra spraw wewnętrznych i na osobiste jego przymówienie się, p. Jenkins, doktor medycyny prezydujący w fundacji zakładu bethleemskiego, mianowany zostaje kawalerem orderu legii honorowej i tymże ozdobiony, w nagrodę wielkich ofiar i poświęcenia dla dobra cierpiącej ludzkości.“
Nabob czytając te wiersze, pomieszczone na samym wstępie dziennika urzędowego, doznawał pewnego rodzaju oślepienia.
Czy podobna?
Jenkins dekorowany, a on?
Po dwakroć przeczytał, w tem mniemaniu, że zapewne zaszła omyłka w nazwisku.
W uszach mu zaszumiało.
Litery tańczyły mu przed oczami i podwajały się; jakiś czerwonawy odblask je oblewał.
Spodziewał się oddawna że to jego nazwisko, nie zaś nazwisko doktora będzie figurowało w tym artykule. Jenkins jeszcze wczoraj mówił mu najwyraźniej:
— Cała sprawa wzięła obrót doskonały!
Wyrazy te wprowadziły go w błąd.
Był to rzeczywiście cios, jakiego się wcale nie spodziewał; temu człowiekowi, zawsze prawie wszystko udawało się, nie znajdował dotąd prawie nigdzie oporu swej woli.
Obecny wypadek obudzał w nim smutne myśli. Żyjąc dotąd dla ludzkości a właściwie po nad całą ludzkością, zaczynał wątpić i niedowierzać!
A zatem, rzekł do Géry, który codziennie miał zwyczaj wchodzenia do jego pokoju. Czy widziałeś dziennik urzędowy? Patrz, czytaj! Mnie tu wcale nie ma.
Starał się uśmiechnąć, gdy w rzeczywistości mówił to z wezbranem żalem w sercu gotów rozpłakać się jak dziecko.
Potem nagle, z dziwną dobrodusznością w obliczu, co mu najwięcej jednało przyjaciół, zawołał:
— Mnie to bardzo zasmuciło., nie spodziewałem się! Tego trochę za wiele!
W tej chwili otworzyły się drzwi, i wbiegł Jenkins zarumieniony, rozgrzany, zlany potem, który w najwyższem oburzeniu krzyknął:
— To nikczonność! To podłość trudna do uwierzenia! To być nie może, tak być nie powinno!
Wyrazy z trudnością zdawały się mu przeciskać przez gardło; niepodobna mu było wypowiedzieć wszystkiego, niemy prawie z oburzenia, nie mogąc dostatecznie wyrazić swych myśli, uciekł się do gestykulacji. Jakoż rzucając na stół, jakieś ozdobne pudełko i wielką kopertę z dużą pieczęcią, zdołał zawołać:
— Oto mój krzyż, oto mój dyplom! One są przeznaczone dla ciebie mój przyjacielu, zachowaj je przy sobie!
W istocie rzeczy ofiara nie przedstawiała się tak wielką, tak stanowczą. Jansoules, zdobiąc frak swój wstążeczką orderową należącą do doktora, popełniałby nielegalność. Ale jednak nawet najzręczniejszy aktor, nie mógł użyć na swe usprawiedliwienie lepszego efektu. Jenkins stawiony w pozycji dwuznacznej, użył tego manewru z góry przekonany, że podziała on skutecznie na naiwny umysł bogatego satrapy, że w oczach Naboba, wyrośnie na bohatera nie przywiązującego żadnego znaczenia do tak drogocennej a upragnionej przez bogacza ozdoby.
— Nie, nie, wyrzekł Nabob, zabierz je sobie przyjacielu. Nie chcę tego, wreszcie mogłoby mi to zaszkodzić w oczach ogółu. Poczekam, Kto to wie! Być może w dniu 15 sierpnia...
— O tak, zawołał Jenkins, chwytając się nadarzonej sposobności. O tak, przyjmuję to zobowiązanie się!
Sprawa zatem cała przeszła gładko.
Przy śniadaniu Nabob, już wcale o niczem nie wspominał, a nawet był weselszy dziś niż kiedyindziej.
Géry nie dał się unieść pozornej wesołości Naboba; mówiono bardzo wiele, szydzono nawet z dra. Jenkinsa w pokojach Felicji Ruys, która ironicznie wyrażała się o wielkim bohaterze dzisiejszego dnia. Géry nie mógł nawet dość nadziwić się hypokryzji swego zwierzchnika.
Wieczorem Nabob, otworzył pugilares, w którym zwykł zapisywać rozmaite notatki. Jakoż napisał hieroglify, których nikt nie mógł przeczytać i kilka numerów, a po niejakiej chwili namysłu, wyrzekł z uśmiechem ironicznym na ustach:
— Czy wiesz też, co ja uczyniłem, kochany Pawle?
— Bynajmiej.
— Oto dla ozdobienia dra. Jenkinsa orderem wydałem ni mniej ni więcej jak 400,000 franków!
Czterykroć! A to przecież na tem jeszcze nie koniec!


Rozdział dziewiąty.
Babunia.

Trzy razy tygodniowo, Paweł Géry przybywał do domu Joyeuse na lekcje rachunkowości, jakie pobierał w sali jadalnéj, nieopodal pokoju, w którym pierwszego wieczora widział zebraną całą rodzinę.
Wpatrując się w biały krawat profesora, wtajemniczającego go w sekreta „Ma“ i „Winien“, Paweł słyszał dobrze lekki szelest po za drzwami pokoju, żałując mocno, że pozbawiony jest widoku pracownic, ze schylonemi przy stole głowami.
Pan Joyeuse nigdy prawie nie wspominał o swoich córkach.
Zazdrośny o ich piękność, strzegł je na podobieństwo smoka, wyciągniętego na ziemi przy ukrytych skarbach, nadto mając nadzwyczaj bujną wyobraźnię i obdarzony niezmierną podejrzliwością, odpowiadał dosyć oschle na pytania o nie elewa, tytułując córki „pannami“, tak, że wreszcie Géry zaprzestał nadal cokolwiek o nich mówić.
Najbardziej go dziwiło, że dotąd nie widział „Babuni“, której imię zawsze przychodziło mu na pamięć, gdy rozpoczynał rozmowę z p. Joyeuse.
Tyle skromności, tyle oględności a raczej ostrożności ze strony damy, która powinna być w wieku takim, w jakim nie mogła obawiać się towarzystwa młodego człowieka, uważał za pewną przesadę. Wszakże lekcje szły jak nie można lepiej, wykład był wyśmienity, jasny, zrozumiały. Profesor prowadził je z tak znakomitą metodą, że niepodobna mu było oderwać się, jakkolwiek profesor miał też i swoją wadę, zbytniego gestykulowania i podskakiwania w czasie uczenia.
Po za tem wszystkiem profesor był istotnie pełen inteligencji, cierpliwy i wyrozumiały.
Wykład stawiał młodego chłopca na punkcie orjentowania się zupełnego, w tym chaosie ksiąg handlowych, rachunków i obliczeń.
Pewnego wieczora, o godzinie dziewiątej, w chwili, kiedy młodzieniec powstał, zabierając się do odejścia, p. Joyeuse zapytał go, czyby nie raczył wziąść udziału w familijnem zebraniu, a mianowicie czy nie przyjmie szklanki herbaty w gronie rodziny. Była to jedyna słabość pani Joyeuse, urodzonej w domu Saint-Amand, która niegdyś przyjmowała zawsze grono przyjaciół i znajomych we czwartki.
Od chwili jej śmierci wieczorki te ustały zupełnie, ze zmianą fortuny, rozbiegli się też i dawni przyjaciele i znajomi.
Paweł przyjął zaproszenie wielce uradowany. Pan Joyeuse otwierając tedy drzwi zawołał:
— Babuniu! Dały się słyszeć szybkie kroki w kurytarzu i nagle ukazała się młoda twarzyczka, najwyżej dwudziestoletnia, otoczona kędziorami ciemnych włosów, niby aureolą piękności.
Géry nadzwyczaj zdumiony patrzył na pana Joyeuse.
— Babunia? — zapytał.
— Tak jest; jest to imię nadane jej od wczesnego dzieciństwa. Ubierała się zawsze w kapelusze najbardziej poważne, zawsze przedstawiała się jako starsza, czyli jednem słowem starała się być podobną do swojej babki i imię to pozostało jej na zawsze.
Ze słów poczciwca można było wnioskować, że to, co mówił, uważał za bardzo naturalne.
To samo z resztą rodziny.
Na wezwanie babuni, zbiegły się i inne dziewczęta, niby drobne pisklęta na głos matki. Służąca nakryła do stołu i wkrótce przyniesiono naczynia i przyrządy potrzebne do herbaty; były one resztkami dawnej zamożności. Około młodej dziewczyny, przezwanej „Babunią“, ugrupowały się jej siostry. Młoda dziewczyna pyszniła się tym tytułem, korzystając z praw starszej, otaczała młodsze opieką słodką, prawdziwie macierzyńską.
Z tytułu nazwy ś. p. jej babki, wszyscy wysoce ją szanowali, a co się tyczy Pawła Géry, zauważył on w młodej dziewczynie prawdziwie czarujące powaby, dla niego była ona nadzwyczaj ponętną, otoczoną jakimś tajemniczym urokiem.
Nie był to urok przelotny, powab, jak owe sztuczne loki lub kwiaty, zdobiące panienkę, ale przeciwnie wrażenie, któremu niepodobna się oprzeć, coś, czego się nie zapomina nigdy, co pozostaje na zawsze, co odnawia się za każdem przypomnieniem, co pozwala młodej dziewczynie żyć w piersi mężczyzny, jak obraz nigdy niezatarty, wiecznie świeży.
Na widok tej dziewczyny stojącej przy stoliku, rozdającej na około filiżanki i uśmiech pełen dobroci, czuwającej nad każdym, aby mu nic nie brakło, pilnującej istotnie jak matka swych drogich dziatek, swych młodszych siostrzyczek; Paweł zapragnął pozostać jej przyjacielem, pozyskać jej życzliwość, mieć prawo wyznać jej to, czego nie powiedział jeszcze nikomu.
Jakoż, kiedy z wdzięcznym ruchem, bez pretensji, po prostu, szczerze podawała mu z kolei filiżankę z napojem, pragnął by był powiedzieć jak inni: „dziękuję babuniu“ a w wyrążenie to wlać całe uczucie, którem dla niej przepełnione było jego serce.
Nagle uderzenie silne we drzwi zmieniło dotychczasowy stan rzeczy i poruszyło wszystkich.
— A! to pan André — zawołano. — Elizo! podajno filiżankę żywo.
Gdy się to dzieje, panna Henrietta, trzecia z kolei panna Joyeuse, która odziedziczyła po swojej matce, z domu Saint-Amand, coś światowego; widząc takie jakieś uroczyste usposobienie ogólne, pośpieszyła do salonu i zapaliła obie świece stojące w lichtarzach na fortepianie.
— Mój piąty akt został nareszcie ukończony — rzekł nowo przybyły, wchodząc do salonu. — A! przepraszam! — dodał mocno zarumieniony i widocznie zakłopotany niespodziewaną przytomnością obcego.
Pan Joyeuse natychmiast zaprezentował jednego drugiemu. Pan Paweł Géry — pan Andrzej Maranne, wyrzekł nauczyciel, ale głosem chłodnym, obojętnym, jakby istotnie spełniał tylko konieczny obowiązek uważnego gospodarza. Pamiętał on dobrze dawne przyjęcia za życia żony i stosował się do zwyczajów wówczas przez nią przyjętych.
— Więc rzeczywiście skończyłeś pan już swoją komedję? — zapytał.
— Skończyłem — odparł Maranne — i zdaje się będę miał zaszczyt przeczytać ją panu kiedykolwiek na którym z wieczorów.
— Ach dobrze! panie André, bardzo dobrze — zawołały chórem jednomyślnie cztery młode dziewczęta.
Sąsiad znanym był jako piszący dla sceny, więc nikt z obecnych nie wątpił, że sztuka jego będzie miała zupełne powodzenie. Pan Maranne uprawiał także i inne pole, mianowicie zajmował się fotografią, która jednak nie przynosiła mu wielkich zysków. Amatorów fotografowania się było bardzo niewielu, przechodzący nie zwracali zgoła uwagi ani na olbrzymie szyldy, ani na wystawę. Dla wprawy ręki, a głównie dla wypróbowania nowo sprowadzonego przyrządu, jut po raz setny rozpoczynał każdej niedzieli fotografowanie rodziny Joyeuse. Żył z nią też w harmonii prawdziwie braterskiej. Na usprawiedliwienie niezbyt świetnych interesów na fotografowaniu, wynajdywał rozmaite powody i przyczyny, a głównie skarżył się na brak ogólnego poczucia piękna i tej koniecznej, wrodzonej u ludzi chęci uwiecznienia swych rysów.
— Skoro ukończę moją sztukę i gdy nareszcie Revolte (imię sztuki), ujrzy światło kinkietów na scenie, wszystko pójdzie jak należy.
— Rzecz godna podziwu — odezwała się najmłodsza córka p. Joyeuse, dzieweczka około lat dwunastu, — jak ludzie mało zwracają uwagi na tak piękną wystawę na balkonie przed atelier.
— Chociaż — dodała Eliza — ulica jest bardzo uczęszczaną.
— Ach gdyby to było na Bulwarze Włoskim! zauważył pan Joyeuse głęboko zamyślony, a bujna jego wyobraźnia poczęła wnet malować świetne, pełne wspaniałości obrazy. — W oka mgnieniu widział on swego przyjaciela zajmującego pyszne atelier na bulwarze, zarabiającego codziennie ogromne sumy, ale wydającego przytem na utrzymanie tak wiele, że w przeciągu kilku miesięcy bankrutuje i doprowadza do konkursu.
Pomimo, że te marzenia pana profesora, półgłosem wypowiedziane, śmiech ogólny wywołały, wyrażono przecież, że ulica św. Ferdynanda, jakkolwiek nie tak wspaniała, daje więcej rękojmi powodzenia niż Bulwar Włoski. Co najważniejsza, ulica ta dotyka Lasku Bulońskiego, a jeżeli kiedy towarzystwo spacerujące w tej uroczej okolicy zechciałoby całą masą odwiedzać zakład fotograficzny....
To piękne towarzystwo, które jej matka tak poszukiwała jest ideałem panny Henryki.
— Byłoby to wyśmienite, pyszne. Ale cóż zrobić, kiedy na piąte piętro nie każdy chce się trudzić.
Zeszłego tygodnia zajechał jednak do pana powóz ze służbą w liberji. Niedawno zaś miałeś Pan także wizytę osoby bardzo bogatej.
— O! to jest wielka dama w całem znaczeniu tego słowa — przerwała babunia. — Byłyśmy przy oknie oczekując na ojca. Widziałyśmy ją wysiadającą z powozu i oglądającą ramy wystawy. Myślałyśmy na pewno, że to wizyta do pana.
Rzeczywiście do mnie, rzekł p. André, trochę zażenowany.
Przez chwilę miałyśmy obawę, że odejdzie jak tylu innych z powodu pańskiego piątego piętra. Wtenczas wszystkie cztery utkwiłyśmy w nią nasz wzrok i zmagnetyzowały z pewnością czterema parami naszych oczu. Starałyśmy się jakby ciągnąć ją delikatnie za pióra jej kapelusza i za koronki u jej futra. Mówiłyśmy: ale chodź pani, chodź więc; nakoniec weszła... A było w jej oczach coś bardzo lubego i pociągającego.
Lubą jest zaiste nietylko swą piękną postawą, swem spojrzeniem niepewnem, ukradkowem lub śmiejącem się jak niebo Paryża, ale oraz swym głosem i przystrojeniem sukni aż do długich loków otaczających szyję jej pięknej, doskonałej figury, które okręcane zgrabnie na giętkim paluszku mile pociągają.
Obnoszą herbatę. — Panowie popijają chiński napój rozmawiając z ożywieniem. Pan Joyeuse jest zawsze nieco powolny, opóźnia się ze swoją filiżanką, gdyż wszystko co czyni, radby czynić akuratnie i systematycznie. Już ukończyli wszyscy swoje filiżanki, a pan Joyeuse dopiero dopija.
Dziewczęta zasiadły naokoło z robotą.
Widać rozmaite koszyczki z robótkami kobiecemi, różne rodzaje włóczek, rozmaite części pozaczynanych dywanów, obrusów, serwetek, o barwach jaskrawych, jasnych. Każda z pracownic nachyla się nad robotą.
Paweł był tym widokiem zachwycony. Pierwszy wieczór tego rodzaju przepędził w Paryżu; przypomniał mu on inny, dawniejszy. Myśl młodzieńca ukołysała się wspomnieniem daleko słodszem, wspomnieniem o znanym dobrze gwarze głosów, któremu towarzyszył szelest szycia i dźwięk kładzionych na stoliku nożyczek; widział on jak na jawie drogie twarze osób na zawsze już znikłe, osób zgromadzonych w gronie familijnem około stolika przy blasku lampy.
Wszystko to, niestety! minęło jak mgła poranku, jak senne widzenie.
Wszedłszy raz w towarzystwo tej rodziny tak serdecznej, nie miał zamiaru rozstać się z nią kiedyś; brał lekcje w obecności młodych dziewcząt i ośmielał się nawet prowadzić z nimi rozmowę, gdy profesor, człowiek ze wszech miar poczciwy, zamykał swą wielką księgę. Tutaj wszystko oddychało spokojem, ciszą, jakiej niedawało życie gwarne, jakie prowadził Nabob.
Tutaj też, w tej atmosferze pełnej uczciwości i prostoty zaczerpywał siłę i spokój i starał się zabliźnić rany, jakie mu niegdyś zadała ręka więcej obojętna lub okrutna.
„Jedne kobiety mię nienawidzą, drugie kochają. Ta jednak, która mi wyrządziła najwięcej złego, nigdy nic nie miała dla mnie, ani nienawiści, ani miłości“.
Oto była właśnie taka kobieta, o jakiej mówi Heine a jaką Paweł spotkał w swem życiu.
Felicja była dlań uprzedzająca i nadzwyczaj serdeczna.
Nigdy dla nikogo nie okazywała tak rozpłomienionego oblicza.
Zachowywała ona dla niego szczególny, wyjątkowy uśmiech w którym czuć było łagodność artysty i ten wyraz osobliwy, jaki zwykle ma twarz rzeźbiarza gdy trafi na model zadawalniający jego gust artystyczny.
Lubiła go dla tej rozrywki, jaką dawał, jej umysłowi; bawiła ją rozmowa młodzieńca prosta, pełna zdrowego rozsądku, wolna od sądów obrachowanych na efekt sceniczny, a przytem prowadzona była akcentem prowincjonalnym, ostrym, zdradzającym pewien dobry humor.
Paweł mówił prosto, skromnie jak każdy przyzwoity młodzieniec i był zawsze przytem ożywiony jak prawdziwy syn południa.
Nazywała go Minerwą, z tytułu jego pozornego spokoju i powagi, oraz regularności rysów profilu twarzy.
Skoro tylko ujrzała wchodzącego wołała:
— A otóż Minerwa! Witam cię Minerwo! Złóż twój kask i rozmawiajmy.
Ten ton familiarny, to obejście się prawie braterskie, przekonywało młodzieńca, że jego miłość jest płonną.
Czuł bardzo dobrze, że, oprócz tej koleżeńskiej prawie zażyłości, nie postąpi ani kroku dalej, że we wszystkiem brak duszy, czułości i tkliwości niewieściej, że mówiąc jej o miłości traciłby tylko z każdym dniem powab niespodziewany w oczach tej istoty znudzonej od urodzenia, która zdawała się być przeżytą wszystkiem czego doświadczyła, że byłoby to dla niej ckliwem rozpoczynać na nowo jakieś sercowe sprawy.
Rzeczywiście Felicja umierała z nudów.
Jedynie tylko jej ulubiona sztuka to jest rzeźba, cokolwiek ją była zdolna rozerwać, przenieść w kraj marzeń i niepochwyconych nigdy uroków i czarów; zapadała ona też często w ten stan półsnu rozkosznego i budziła się jeszcze bardziej znużona życiem. Porównywała się sama do tych rybitew oceanu, których blask przezroczysty tak żywy w czystem świeżem powietrzu i pośród ruchu fał morskich, niknie i zamiera na brzegach w małych kałużach galaretowatych.
Podczas chwil wolnych od artystycznych zajęć, czyli w tych godzinach koniecznego spoczynku, w których myśl zmusza rękę do wypuszczenia z palców zbyt ciężkiego niby rylca. Felicja, pozbawiona moralnej strony swego umysłu, stawała się nieznośną, zgryźliwą, nieprzystępną, rozdrażnioną, milczącą; konieczne to następstwo zbytniego skąpstwa w objawianiu swych myśli, lub też marnotrawstwa niepotrzebnego sił umysłu.
Gdy jej zachowanie się wywoływało łzy w oczach wszystkich tych, którzy ją kochali, Felicja szukała wspomnień smutnych, bolesnych, lub niepokojów denerwujących, aby tym sposobem doznać pewnej brutalnej sensacji, pewnego podrażnienia, które ją jeszcze bardziej nużyło. Tym sposobem wszystko co ją otaczało, przepełnione było naraz dziwnym stanem jej umysłu. Ziewała straszliwie wówczas, nazywając to: „krzykiem szakala w pustyni“, i niejednokrotnie zmuszała dobrą Cremnitz do przerwania swej otrętwiałości. Biedna kobieta w takich razach bladła zwykle jak chusta.
Biedna Felicja!
Rzeczywiście życie to i świat stały się dlań prawdziwą pustynią; gdyby sztuka nie nadawała jej jakich choćby najmniejszych środków rozrywki umysłowej, środków do wytworzenia zjawisk złudnych, w których kochała się jak młoda 20-letnia dziewczyna, to znowu kaprysiła jak księżniczka, lub wreszcie czuła się pogrzebioną pod gorącym piaskiem puszczy, istniejącej jedynie w jej chorobliwiej fantazji.
Paweł odczuwał to nicestwo moralne, chciał się obronić przeciwko niemu, uwolnić od niego, ale coś go powstrzymywało, coś ciągnęło, jak ciężki łańcuch do dołu; pomimo niepochlebnych wieści, jakie dobiegały do jego uszu, pomimo dziwnych zachcianek i dziwactw tej osobliwej istoty, pozostawał przy niej, nie obawiając się wcale wybuchów miłosnych, gdyż w tym stanie umysłu był raczej podobnym do człowieka niezbyt silnej wiary, a raczej do wierzącego, który z rozpaczy ograniczył się na uwielbianiu i adorowaniu świętych obrazów.
Ucieczką, miejscem schronienia dla niego była dzielnica oddalona, w której wicher swobodnie bujał nie poruszając jednak płomieni gazowych latarń, tym przybytkiem spokoju i otrzeźwienia się była dlań rodzina, której przewodniczyła „Babunia“.
O ta nie nudziła się wcale, nigdy nie wydawała krzyku: „szakala na puszczy“.Jej życie było wypełnione bardzo dobrze. Krzepienie odwagi ojca, podtrzymywanie jego projektów i zamiarów, kształcenie dziatwy, wszystkie jednem słowem ciężary matki, zajętej losem swych dzieci, począwszy od wczesnego ranka aż do późnej nocy i oddanej rodzinie z zupełnem poświęceniem, nieznużonej i niezrażającej się niczem.
Smutna, pozycja a tak wygodna i korzystna dla egoizmu ludzkości, która tym sposobem uwolniona jest zgóry od okazywania jakiejkolwiek wdzięczności i nie czuje prawie działania istoty poświęcającej dla niej cały swój żywot.
Nie była to jednak odważna, dzielna dziewczyna, zabijająca się pracą dla utrzymania swoich rodziców i zapominająca przy zajęciu codziennem kłopotów, jakie oczekują ją w domu.
Nie, ona inaczej pojęła swoje zadanie; staranna,, skrzętna pszczółka gromadzi zapasy do ula nie brzęcząc, nie zwracając wcale uwagi między kwiatami, niepostrzeżona zupełnie dla obcego oka.
Tysiące czekało ją zajęć. Była nie tylko krawcową, modystką. naprawiaczką, ale jednem słowem wszystkiem dla rodziny, nawet nauczycielką muzyki i guwernantką młodszych swoich sióstr.
Zanim przybyła do domu, zanim zasiadła w gronie rodziny, która już poczynała przychodzić do dobrobytu, Alina wychowywała się i pobierała nauki w najznakomitszych pensjonatach Paryża.
Eliza była w nich z nią przez dwa lata, dwie inne przybyły nieco za późno, musiały więc uzupełniać swoje studja w zwykłych szkołach dzielnicy i nie można też było żądać od nich zbyt wiele, gdyż jak drobne ptaszyny śmiały się wesoło, używały życia i uciekały w pola, do kwiatów od pulpitu i od książki. Co się tyczy Henriety. z dziwnem usposobieniem do odgrywania roli „bogatej panny“, ta wcale nie zadawała sobie trudu z nauką.
Młoda ta osoba, piętnastoletnia, obdarzona, tak jak ojciec, może nazbyt rozpłomienioną wyobraźnią, już naprzód obmyśliła sobie życie, oświadczając stanowczo, że poślubi jakiego potomka szlacheckiej rodziny, a następnie nie będzie miała więcej nad troje dzieci, to jest jednego syna, dla utrzymania rodu i dwie córki... dla ubierania ich odpowiednio do wysokiego stanu...
— Tak jest, odpowiadała na to Babunia, wszystkie ubierane będą jak przystoi na córki znakomitego rodu. Czekając jednak na te wielkie zmiany w życiu, potrzeba nam zabrać się do powtórzenia rozdziału o imiesłowach...
Lecz najbardziej zatrudnioną była Eliza. Zajmowała się ona nieustannie egzaminem, który po trzykroć jej się nie powiódł a zawsze z jednego tylko przedmiotu, to jest: z historji. Ponawiała go ona więc raz poraz, wreszcie utraciła zupełnie wiarę w powodzenie. To ją też zmuszało do ciągłego noszenia się z książką; otwierała ją bez przerwy i uczyła się nie tylko na spacerze, ale wszędzie, siedząc, stojąc, a nawet udając się na spoczynek. Nieszczęśliwa historja Francji widzialną była w jej rękach nawet w omnibusie, na ulicy, przy stole, w czasie śniadania i obiadu. Była ona dorosłą już i bardzo piękną, ale nie posiadała tej mechanicznej, młodzieńczej pamięci, która czytane w dzieciństwie wszystkie daty i wypadki pozostawia raz na zawsze w umyśle.
Obok innych zajęć lekcja szybko mija przy pozornej pilności młodej dziewczyny, która słucha z przymrużonemi na pół oczyma, której bujne kędziory spadają na karty rozwartej książki, której różane a drżące usta wymawiają nieustannie po kilkanaście razy następne słowa:
Ludwik nazwany Hutin 1314-1316. Filip V., przezwany Długim, 1316... 1322... 1322... Ach Babuniu, znowu zapomniałam... Nigdy się już nie nauczę. Mawiała nieszczęśliwa Eliza, nie mogąc zatrzymać w pamięci ani dat ani nazwiska, zapominająca o nich za chwilę po przeczytaniu. Wtedy Babunia mieszała się do tej tak ważnej sprawy, pomagała do umocnienia umysłu, do zatrzymania w pamięci kilku dat barbarzyńskich czasów, tak spiczastych jak były kaski żołnierzy owej epoki.
Pomimo tych prac nieustannie mnożących się, Alina miała jednak jeszcze dość czasu zajęcia się robótkami. Wydobywała podczas lekcji to jedwab, to włóczkę, lub jakie niby dzieło cierpliwości kobiecej. Szyła, haftowała, robiła siatkę, naprawiała bieliznę, przykrawała płótno na koszule, jednem słowem roboty te nie opuszczały ją jak Elizę historja Francji. Nawet rozmawiając, palcy nie pozostawiała bezczynnymi.
— Pani nigdy zgoła nie odpoczywasz, mówił do niej Géry. Gdy Alina wykładając historję Elizie, w pamięci liczyła półgłosem węzełki robionej siatki: cztery, trzy dwa, pięć.
— Wszak taka praca jest zawsze spoczynkiem odpowiada. Wy mężczyźni nie umiecie zrozumieć, nie potraficie pojąć, jak praca igłą jest potrzebną i użyteczną dla umysłu kobiety. Ona to porządkuje jej myśli, liczbą ruchów oznacza minuty już przeszłe i to wszystko co one uniosły ze sobą... Łagodzi zmartwienia i zgryzoty. Przy pracy zapominamy o niepokojach, dzięki tej uwadze czysto fizycznej, temu ruchowi jednostajnemu, nieustannie powtarzającemu się; w niej odnajdujemy siłę i równowagę w całej naszej istocie. Praca taka nie przeszkadza mi być samej z sobą i słuchania pana lepiej niż wówczas, kiedy się zgoła niczem nie zajmuję... trzy... cztery... pięć...mówi znowu z uśmiechem dobroci.
Tak jest. Ona go rzeczywiście słuchała. Znać to było z jej nieco ożywionej twarzy, z poruszeń igły szybko migającej w jej ręku.
Pracowała bez przerwy, od chwili do chwili rzucając słowa odpowiedzi głębokiej, stanowczej, zupełnie zgodnej z tem co Paweł myślał.
Pewne zbliżanie się co do natury ich charakterów, odpowiedzialność jednaka co do przyjętych na siebie obowiązków, oraz zajęcia prawie jednakie obojga tych młodych ludzi, dopomogły im do znajomości; byli ze sobą na stopie zażyłej i poufałej, zwierzając się wzajemnie co do przyszłych planów i zamiarów.
Znała imiona dwóch jego braci: Piotra i Ludwika, i projekta co do nich, gdy nareszcie ukończą nauki w kolegium.
Piotr chce być żeglarzem...
— O broń Boże, odpowiada Babunia, lepiej będzie gdy pojedzie do Paryża razem z panem.
A kiedy oświadczył, że Paryż go przeraża, zaczęła szydzić z tej obawy, nazywając go prowincjonalistą, nie znającym nic prócz miejscowości, w której się urodził; on również czynił spostrzeżenia, że przenosi stolicę nad inne miasta, dlatego ponieważ tam ujrzała światło dzienne, tam wzrosła. Paryż nadał jej właśnie tę ruchliwość, tę bystrość umysłu i żywość wrodzoną paryżance, tę chęć do wesołości, jakby rzeczywiście Paryż, ze swymi deszczami, mgłą, z niebem, jakiego nie ma w żadnym kraju, był rzeczywiście ojczyzną kobiet, jakby zaoszczędzał ich nerwy i rozwijał przymioty inteligencji i wyrabiał cierpliwość.
Z każdym dniem Paweł de Géry bardziej oceniał wysokie przymioty panny Aliny. On jeden w całym domu nadawał jej to imię i rzecz dziwna, Felicja właśnie doprowadziła do zawiązania między nimi ściślejszych stosunków.
Jaki stosunek mógł zachodzić między tą dziewicą artystką, przebywającą w wyższych sferach społecznych, a tą córką mieszczanina, gdzieś na przedmieściu pędzącą dni swojego żywota?
Stosunek bardzo dawny, a mianowicie przyjaźń zawarta w czasie dzieciństwa, w wielkim instytucie Belin, gdzie obie przez lat trzy razem uczęszczały.
Paryż jest miejscem spotkań nadspodziewanych, schadzek przypadkowych.
Przypadkiem wymienione imię w czasie rozmowy, poruszyło tę tak ważną kwestją.
— Więc pani ją znasz? spytał Paweł.
— Czy znam Felicję? Przecież siedziałyśmy obok siebie w pierwszej klasie. Miałyśmy jeden ogród. To wyborna dziewczyna, piękna, wykształcona.
I widząc, że mu to sprawia wielką przyjemność, Alina poczęła przypominać owe słodkie chwile, które zdawały się jeszcze być tak bliskie a niestety! już minęły oddawna niepowrotnie; wspomnienie to miało urok jakiś smutny ale jednak ożywiało, napełniało rozkoszą nieznaną.
Felicja w całem swojem życiu zawsze była sama mówi znowu Alina. Od chwili zapisania jej nazwiska w kancelarji instytutu podczas przyjęcia, nikt się do niej zgoła nie zgłaszał, a było to pamiętam dobrze, we czwartek. Czasami, ale to w przerwach bardzo długich, przybywała do instytutu jakaś śmieszna wielce osoba, podobno dawniejsza baletnica; tytułowała ją zawsze Felicja Wróżką.
Wszystkim też kogo znała, kogo więcej ceniła, Felicja zawsze nadawała odpowiednie przydomki, a to stosownie do obrazu, jaki ta lub owa figura wywoływała w jej bujnej wyobraźni.
Podczas wakacji widywałyśmy się ze sobą.
Pani Joyeuse nie chciała wtedy posyłać Aliny do pracowni pana de Ruys, lecz przeciwnie zapraszała do siebie na cały dzień Felicję. Były to dnie bardzo krótkie, mijające szybko, pośród najprzyjemniejszych rozrywek, na nauce, na marzeniach w dwie osoby i na swobodnych pogadankach.
— O z jakim zapałem, z jakiem ożywieniem mówiła ona o swej sztuce, o powołaniu, jakiemu chciała się poświęcić, słuchałam ją z prawdziwem zachwyceniem. Wiele też wówczas przedmiotów stało się dla mnie zrozumiałych, o których bez niej nie miałabym żadnego pojęcia.
Jeszcze dziś, kiedy idziemy z ojcem do Louvre’u, albo na wystawę w dniu 1 maja, każda lepiej wykonana rzeźba przypomina mi moją przyjaciółkę Felicję. W mojej młodości była ona dla mnie uosobieniem sztuki; harmonizuje to z jej pięknością, z jej usposobieniem nieco ekscentrycznem, dziwacznem. Spostrzegałam w niej zawsze zarodki wyższości, chociaż ta wyższość kształciła mój umysł; nie obawiałam się wcale mojej artystki, nie byłam nieśmiałą jak inne wyższego niż ja ukształcenia.
Nagle nasze spotkania urwały się niespodzianie, przestałam ją widywać... Napisałam do niej, nie otrzymałam odpowiedzi. Więc dla niej nadeszły czasy chwały i sławy, dla mnie dni smutne, pospolite pracy i obowiązków koniecznych. I oto z przyjażni, z uczucia tak głębokiego, gdyż inaczej tego nazwać nie mogę... nie pozostało nic więcej prócz wspomnienia, i troszkę popiołu, którego nawet nie warto poruszać.
Alina nachylona nad robotą opowiadając szczegóły młodości, rachowała równocześnie i węzełki siatki, być może dla zamaskowania tym sposobem nieprzyjemnego wspomnienia. Paweł Géry słuchał mocno wzruszony wyznań z tych ust czystych, niepokalanych kłamstwem i tem więcej umacniał się w przekonaniu, że miłość owej kobiety, byłaby dla niego jedynem szczęściem życia.
Wrażenia, jakich doznawał w jej obecności, były tak słodkie, tak dobroczynnie oddziaływały na jego myśl i serce, że postanowił coraz częściej napawać się rozmową Aliny, nie tylko w dniach lekcji ale często i po za ich obrębem, tak że w końcu zapomniał prawie o odwiedzaniu Felicji, z tej jedynie przyczyny, aby mógł słuchać o niej opowiadania Aliny.
Jednego wieczora, wychodząc od państwa Joyeuse Paweł, spotkał w kurytarzu sąsiada p. André, który na niego czekał a pochwyciwszy za ramię, z jakimś febrycznym drżeniem, rzekł:
— Panie Géry, a oczy jego pałały jakimś ukrytym ogniem pod szkłami okularów, żądam od pana objaśnienia. Czy nie chciałbyś na chwilę wstąpić do mnie?
Pomiędzy młodzieńcem a tym panem zachodziły jedynie stosunki bardzo powierzchowne, skutkiem spotykania się w domu pana Joyeuse, a nawet można powiedzieć, że była pomiędzy nimi pewna antypatja, wynikająca z natury ich charakterów, nadzwyczajnie różniących się od siebie. Myśląc o jakie to mianowicie objaśnienie chodzić może, Paweł towarzyszył p. André mocno zaciekawiony.
Widok pracowni samotnej, ubogiej, widok tego kącika, w którym przez szklanne ściany i próżny otwarty komin wpadał wiatr świszcząc, widok tej świecy o wahającym się płomieniu, tych porozrzucanych szpargałów papieru, zapisanych przez właściciela mieszkania i wszystkiego, co świadczyło o cierpieniach i niedostatku, a nadto jego osoba nieco ekscentryczna, z długimi kędziorami włosów, sprawiały takie wrażenie na p. Gréy, że uczuł dla tego samotnika i dziwaka pewien rodzaj współczucia i życzliwości.
Pan André jednak nie zauważył wrażenia malującego się na twarzy młodzieńca, i zamknąwszy drzwi za sobą, tonem bohatera sceny teatralnej, zawołał:
— Panie Géry, przecież nie jestem jeszcze Kassandrą...
A następnie widząc osłupienie swego gościa dodał:
— Tak, tak, trzeba nam się koniecznie porozumieć. Pojmuję bardzo dobrze, co pana przyciąga do domu pana Joyeuse a nawet i przyjęcie jakiego pan tam doznajesz nie uszło mojej bacznej uwagi... Pan jesteś bogatym i pochodzisz ze znakomitego rodu, nie będą się więc wahali w wyborze pomiędzy panem a ubogim poetą, który walczy o warunki bytu, niewiedząc czy doczeka się kiedy pomyślnego rezultatu swoich usiłowań.
Oświadczam panu jednak, że nie pozwolę mu wydrzeć sobie mojego jedynego szczęścia. Będziemy się bili, panie, będziemy się bili, powtórzył rozburzony jeszcze bardziej i doprowadzony do gniewu spokojnym milczeniem swego rywala.
Kocham od dawna pannę Joyeuse... Miłość ta jest celem mojego życia, ona jest moją otuchą i siłą do walki ze smutnym i bolesnym pod wielu względami losem, tę jednę mam tylko na świecie pociechę i raczej wolę umrzeć niż ją utracić.
Dziwne bywają wybryki ludzkiej natury.
Paweł nie kochał powabnej Aliny.
Serce jego należało do innej.
O Alinie myślał jedynie jako o przyjaciółce najbardziej cenionej ze wszystkich, uważając ją godną uwielbienia.
Nadspodziewane wyznanie pana André, obudziło w nim dziwne, tajemnicze, niewytłumaczone uczucie zazdrości doznał on, słysząc wyrazy rywala, bardzo nieprzyjemnego wrażenia i jakkolwiek nie był pewnym, czy panna Joyeuse podziela miłość pana Andre, postanowił, bądź co bądź, bronić swych praw...
— Otóż panie Maranne — rzekł — panna Eliza wie doskonale, że ją kocham, i to wcześniej nawet niż się rozpoczęły pańskie częste wizyty.
— Eliza? Więc pan masz namyśli pannę Elizę?
— A o kimże mam myśleć? Dwie inne są jeszcze zbyt młodziutkie panienki...
Pan Maranne zaczął rozwodzić się nad przymiotami całej rodziny. Dla niego Babunia, jako dwudziestoletnia dziewica używająca ogólnego szacunku i poważania, była czemś niezwykłem, godnem bezwarunkowego uwielbienia i czci.
Po krótkiem tedy wyjaśnieniu, uspokoiwszy się zupełnie pan Maranne, przeprosił p. Géry. Ten zasiadł na fotelu, który służył do póz przy fotografowaniu, a następnie mówili z sobą bardzo długo, z zupełnem zaufaniem jak przyjaciele.
Paweł oświadczył, że jest równie zakochanym, że bywa jedynie dla tego tak często u p. Joyeuse, aby rozmawiać z Babunią o tej, która prawdziwie posiada jego serce, a którą panna Alina zna bardzo dobrze jeszcze z pensji.
— Zupełnie tak jak ja, odparł Andre. Zwierzam się ze wszystkiem Babuni, ona posiada moje najgłębsze tajemnice, jednakże nie mogę się jeszcze odważyć na oświadczenie się ojcu o rękę jego córki, ponieważ moje stanowisko jest bardzo mierne. Ach! gdyby nareszcie raz moja sztuka „Revolte“ dostała się na scenę!
Rozpoczęto pogadankę o owej sławnej sztuce. Pan André pracował nad nią przez sześć miesięcy, dniami i nocami; w czasie tym nie czuł chłodu, chociaż zima była bardzo ostra, bo autorskie natchnienie go ogrzewało. W tym to cichym kątku stworzone zostały wszystkie postacie bohaterów jego sztuki, w nocach bezsennych, jak Koboldy, zrodziły się one w wyobraźni poety; tej kreacji przyświecał blady, melancholijny księżyc, przygrywał wiatr dmuchający po pustej stancyjce, towarzyszyły temu dziełu hukania sów i puszczyków, cała natura składała mu część swego majestatu, swej piękności niezrównanej; dla sztuki p.Maranne szemrały strumyki, śpiewały ptaszyny ukryte w gąszczach lasów, płynęła woń rozkoszna drzew i kwiatów, poranek niósł i składał tam swoją świeżość, wieczór głosy jakieś tajemnicze, noc ciszę i rosę ochładzającą skroń rozgorączkowaną poety!
Komedja ta nie tylko miała mu dostarczyć pieniędzy i sławy, ale jeszcze coś innego, daleko drogocenniejszego.
Ze starannością zatem przerzucał on arkusze tego rękopisu złożonego z pięciu kajetów, tak jak podczas południowego spoczynku, dama lewantu przekładała karty rozmaitych innych dzieł i znaczyła notatki na brzegach ołówkiem.
Paweł z kolei zbliżył się do stołu. Po rozpatrzeniu się w całej stancyjce, zauważył jakieś arcydzieło; uderzył go mianowicie niezwyczajny portret kobiety w bogatszych ramach, który w mieszkaniu artysty był zapewne najkosztowniejszym sprzętem. Zapewne jest to portret Elizy.
Bynajmniej, André nie miał jeszcze prawa posiadać wizerunku swojej młodej przyjaciółki. Portret przedstawiał kobietę, mającą jeż około 40 lat, z wyrazem twarzy nadzwyczaj łagodnym, blondynę, ubraną ze starannością, z elegancją. Patrząc nań Géry, nie mógł powstrzymać się od wykrzyku.
— Czy pan ją znasz? zapytał Maranne.
— Ależ tak.. to pani Jenkins, małżonka doktora Irlandczyka.
Byłem tam na wieczerzy tej zimy.
— To moja matka, i młody człowiek dodał następnie zniżonym głosem:
— Pani Maranne owdowiawszy wyszła powtórnie za mąż, za doktora Jenkins’a. Pan jesteś zdumiony, nieprawdaż, widząc mię w tej biedzie, gdy moi rodzice żyją w zbytku? Ale nie wiesz zapewne, że rodzina nieraz grupuje około jednego stolika osoby różnych charakterów. Mój ojczym i ja nie możemy żadną miarą porozumieć się ze sobą... On chciał zrobić ze mnie medyka, gdy ja, mam tylko jedyne upodobanie w literaturze. Otóż tedy, dla uniknienia niepotrzebnych sprzeczek i rozpraw w tym względzie, co moją matkę niesłychanie zawsze zasmucało, uważałem za konieczne opuścić dom i samemu puścić się na drogę życia, zrzekając się wszelkiej pomocy i opieki. Smutna historja. Brakło funduszów! Cała fortuna moja, to jej portret. Należało koniecznie wynaleść środki utrzymania się a pan nie wiesz jak to trudno, dla osób podobnie wychowanych jak my. Powiem panu, że ze wszystkich środków, pozostał mi tylko jeden, to zabawka piórem i fotografia, która ma mi dostarczać potrzebnej sumy na utrzymanie. Posiadając nieco oszczędzonych pieniędzy, zakupiłem potrzebne w tym względzie przyrządy i wyprowadziłem się na brzeg miasta. Między nami mówiąc nie spodziewam się nigdy, aby zajęcie się fotografią dało mi świetny dochód, a początki są zbyt trudne! Nie przyszedł zgoła nikt, chyba czasami jaki zbłąkany przechodzień, z grymasu lub ciekawości, kazał uwiecznić swe rysy.
Jednego dnia, z samego jeszcze początku, pojawiła się para nowozaślubionych; panna młoda cała w bieli, pan młody w kamizelce takiej, jak oto tu pan widzisz. Cały orszak weselny w białych rękawiczkach i krawatkach, w czarnych frakach. Myślałem że oszaleję. Próbowałem po razy kilkanaście, i zdawało mi się, że nie podobna będzie przenieść na papier całego grona w czarnych i białych kolorach. Nareszcie dokończyłem. Orszak wyszedł ztąd dopiero późnym wieczorem.
Podczas, kiedy André opowiadał mu o smutnej doli swego życia, z uśmiechem na ustach, Paweł przypomniał sobie jak raz na wychodnem Felicja opowiadała Jenkinsowi o cyganach, a mianowicie o ich szczególnem zamiłowaniu do życia pełnego trudów i przykrości wszelkiego rodzaju; przypomniał też sobie równie i rozmowę z Aliną, unoszącą się nad ukochanym dla niej Paryżem, którego on nie znał wcale zawsze jednak żywił przekonanie, że stolica Francji jest miastem rozpusty i bezprawia; tymczasem pokazało się, że w wielkich grodach, jak w wielkich ruinach znajdują się zawsze tajemnicze zakątki, dające schronienie nieznanemu heroizmowi i iluzjom życia.
Wrażenia te odczuwał już w domu państwa Joyeuse, przy lampie oświetlającej stół i rodzinę przynim siedzącą. W skromnym pokoiku, wieleż było obrazów poświęceń i ofiar. A wreszcie ta Babunia, ta Alina, jakże wyrosła po nad wszystkie swoje rówieśniczki. Tu również, w czterech ścianach mieszkania poety i fotografa rozgrywał się straszny, bohaterski dramat, walki o byt. Opowiadanie Maranne chwyciło go za serce. Czyliż nie było to bohaterstwo wyczekiwać na kaprysy losu, rachować na traf... Jeżeli grać będą moją sztukę Revolte wszystko będzie ukończone jak należy. Revolte da mi szczęśliwe życie, pozwoli mi poślubić ukochaną kobietę! powtarzał nieustannie André.
Wyrazom tym poety towarzyszył uśmiech szczęścia, pełen nadziei, lub jakby żartował ze siebie, ażeby tym sposobem uprzedzić innych i pozbawić prawa szydzenia z nie urzeczywistnionych nigdy pragnień.


Rozdział dziesiąty.
Z pamiętników woźnego kasowego. — Służba.

Zaprawdę, fortuna w Paryżu toczy się kołem, dowolnie rzucając ludźmi i zmieniając ich losy.
Widząc Kasę terytorjalną, tak jak ja tę instytucję widziałem, te sale jéj nieopalone, niezamiecione, te pustkowia pełne brudu i kurzu, ze stosami leżących na pułkach biura protestów, te co tydzień wielkie afisze przylepione na drzwiach o mających nastąpić licytacjach, można istotnie stracić gust do życia. Moja też kolacja zawsze miała woń zupy nędzarza. Kiedym czerpał ją łyżką, zawsze myślałem o tych niespodzianych, nieoczekiwanych zmianach losu. Czyliż na raz nie stał się prawdziwy cud?
Towarzystwo nasze zostało dzielnie zreorganizowane. Zamiast pustek, mamy wielkie, wspaniałe sale, odnowione z gruntu; pustki zamieniono w gustowny, prawie zbytkowny apartament, a ja tu mam obowiązek palenia w piecach, jakby w jakiem ministerjum. Sale zapchane interesantami, stosy pieniędzy przerzucanych i układanych, słychać przytém nieustanne nawoływanie o powozy i głos dzwonków elektrycznych na stołach, które wydają dźwięki drażniące nerwy. Otóż mogę powiedzieć, że wszystko to stało się rzeczywiście jakby cudem.
Nieraz zdumiony stawałem w lustrze, bo niedowierzałem sobie, czy to ja jestem, czy to nie ja; musiałem przypatrzeć się sam mojemu strojowi, koloru szarego żelaza, z suto wyszywanymi galonami; musiałem widzieć swój biały krawat i łańcuch, oznakę mojej godności, abym przekonał się, że to nie fikcja, nie sen, nie marzenie, ale rzeczywistość. Tak jest, stało się to wszystko cudem. Potrzeba było koniecznie do spowodowania tej niespodzianki człowieka niesłychanie bogatego. Aby dokonać reorganizacji, sprowadzić na nasze czoła wesołość, tę matkę pomyślności, przywrócić pierwiastkową wartość zdyskredytowanym papierom instytucji, zrehabilitować jej prezesa, który utracił zaufanie i kredyt wcale nie zasłużenie, należało odszukać takiego cudotwórcę, jakim jest pan milionowy, Krezus nowoczesny, nazywany przez ludność Paryża Nabobem!
Pamiętam dobrze, kiedy pierwszy raz pojawił się w naszem biurze. Postawy nadzwyczaj wspaniałej, choć twarz miał nieco zmęczoną, ale zawsze pełen dystynkcji, z manierami światowemi. To człowiek, który umie żyć, który sobie nie zadaje trudności, obcując nawet z książętami, wszystkim mówi „ty“, jakby równym sobie, przytem bogaty, ale jak bogaty, niezmiernie bogaty; to znać po nim. Kiedym go ujrzał, moje serce cisnęło się ukryte pod kamizelką z dwoma rzędami guzików. Co prawda, pięknie to jest, że w naszem społeczeństwie rządzi równość, braterstwo, ale mimo to są ludzie mimo woli przewyższający innych, przed którymi padać trzeba na kolana i adorować jak storożytne bożyszcza, trzeba się płaszczyć aby pozyskać spojrzenie, aby zauważyli przecie biedaka, chudeusza takiego, jak ja.
Z nim wcale tego nie potrzeba.
Kiedym w czasie jego przejścia powstał z krzesła, i ukłonił się wzruszony ale z zachowaniem należytej godności, bo Passajon umie cenić siebie i innych, spojrzał na mnie z uśmiechem i rzekł półgłosem do młodego mężczyzny, który mu towarzyszył:
— Jakaż to głowa....“
Nie dosłyszałem dalszego wyrazu, zdaje mi się jednak, że kończył się dziwnie, jakby nie pochodził z naszego języka. Długo nad tem myślałem, boć co prawda oprócz rodzinnej mowy nie posiadam żadnej innej, ale zdaje mi się, że Nabob wyraził się jakby moja głowa była dobrą do pozłoty. Hm! do pozłoty? W ustach takiego jak on człowieka, wyrażenie to przynosi mi zaszczyt. Inny, gdyby mi to powiedział, wziąłbym za obrazę. Tyle przecież rozumiem, że głowy do pozłoty, to niby głowy pełne sieczki, zamiast rozumu. Nabob zapewne myślał o złocie, nie przebierał więc w porównaniach. Wreszcie miał on tu na myśli pewnie moją wartość rzeczywistą. Jest tak dobra, że możnaby ją pozłocić, jako osobliwość!
Tak, to niezawodnie miał na myśli, a przy tem wszyscy panowie w czasie jego obecności obchodzili się ze mną ze szczególną dobrocią i grzecznością. Nie ulega wątpliwości, że pochlebne zdanie Naboba, jakie wyraził o mnie, było tego głównym powodem.
Wiem aż nadto dobrze, że nad moją osobą radzono też na sesji.
Chodziło o to, czy mię zatrzymać nadal, czy też usunąć, jak naszego dawniejszego kasjera, niegodziwego zrzędę, który zawsze mawiał do interesantów: „Bardzo dobrze, jak się da, to się zrobi !“ To też posłano go na grzyby; niech się tam nauczy obchodzenia z ludźmi.
Co do mnie, pan prezes zapomniał zupełnie o nieporozumieniach, o kilku słówkach, jakie mi się niebacznie z ust wymknęły, i wychodząc z posiedzenia wyrzekł do mnie głosem życzliwym, prawie przyjacielskim:
— Passajon! zostaniesz na miejscu!
Można sobie wyobrazić moją radość, można dorozumieć się łatwo, żem się starał panu prezesowi okazać całą moją wdzięczność! Pomyślcie tylko panowie! Już właśnie miałem zamiar — zabrawszy te parę groszy, com je sobie uzbierał, a których zapewne nie uzbieram więcej — pójść, gdzie na wieś, choćby do małej krainy Monthbars, i tam w pocie czoła uprawiać kawałek gruntu, co mi pozostał jeszcze po rodzicach. Uważałem to sobie jednak za pewną hańbę i za poniżenie! Trudno bowiem mnie, com widywał ministrów, com znał cały nasz świat bankierski, wszystkich bogatych panów i paniczów, iść trudzić się grzebaniem w ziemi nad zdobyciem kwoty potrzebnej dla utrzymania życia. Aż mnie dreszcze przechodzą na to wspomnienie. Ale los niechciał poniżyć Passajon’a, bo oto utrzymałem się przy pysznej i znakomitej posadzie. Moja garderoba została odnowiona. a moje oszczędności, które zachowawszy w bocznej kieszeni mego surduta, codziennie, co godzina prawie rachowałem, powierzyłem do depozytu panu prezesowi. Ten mi zaś najsolenniej przyrzekł, że je w krótkim czasie podwoi a może nawet potroi.
Sądzę, że w tym razie mogę mu najzupełniej zaufać.
I skończyło się wszystko, jak należy, nie ma obawy o przyszłość.
Wszelkie możliwe obawy, instytucji dotyczące, znikły wobec imienia, jakie wymawiają wszystkie usta mieszkańców Paryża, wszystkie zarządy różnych przedsiębiorstw, wszystkie kantory i banki, na bulwarach, na ulicach i na przedmieściach: Nabob wszedł do interesu! To znaczy, zasypał złotem, napełnił kasy po brzegi!
Bogacz to rzeczywiście, jakich nie wielu. Przecież to on, co z ręki do ręki chciał pożyczyć, czy nawet pożyczył beyowi Tunisu piętnaście milionów. To też Hamerlingi poczuli zaraz co to znaczy i postanowili poróżnić go z monarchą wschodu, gdzie jest złota jak piasku. Na nic się przecież wszystko to zdało. Znam doskonale przebieg tej sprawy, opowiadał mi o niej stary Turek, pułkownik Brabim, jeden z naszych radców w Kasie terytorjalnej. On to właśnie miał dokonać owego interesu. Naturalnie bey, który w tym czasie wypróżnił zupełnie swoje kieszenie i kasę, był nadzwyczaj wzruszony tym dowodem niekłamanej życzliwości Naboba i wysłał mu przez Brahima list pełen komplementów i podziękowań bardzo serdecznych, a nawet wyraźnie oświadczył że kiedy będzie jechał do Vichy, spędzi dwa dni u niego, w tym pięknym zamku Saint-Romans, który to dawniejszy bey, brat teraźniejszego, już raz był zaszczycił swoją obecnością.
Można sobie wyobrazić, jaki to honor przyjmować w własnym domu panującego księcia. To też Hemerlingowie wściekali się ze złości! Oni, co tak umiejętnie, zręcznie manewrowali, mianowicie syn w Tunisie a ojciec w Paryżu, żeby koniecznie poróżnić beya z naszym dzisiejszym panem i dobrodziejem!
Co prawda, piętnaście milionów, i to piękna sumka, na pożyczenie której nie zdobyłby się może zaraz nawet ktoś z panujących.
Osoba, która mię objaśniła co do przebiegu całej tej sprawy, miała w ręku list posłany przez beya. Był on pomieszczony w kopercie z jedwabnej materji, a zapieczętowany pieczęcią królewską! Jeżeli go nie czytała ta osoba, to tylko dla tego, że list był pisany po arabsku; mimo tego zna ona doskonale całą korespondencję beya prowadzoną z Nabobem.
Tą osobą jest kamerdyner naszego wielkiego pryncypała, niejaki pan Noel, któremu w miniony piątek miałem honor być prezentowanym, a to na wieczorku, jaki wydawał dla swoich bliższych znajomych i rzetelnych przyjaciół. Opowiadanie o piętnastomilionowej pożyczce dobrze zaznaczyłem w mej pamięci, jako odnoszące się do sprawy nadzwyczaj ciekawej, nadzwyczaj doniosłej, o jakiej nie dało mi się słyszeć w ciągu czteroletniego pobytu w Paryżu.
Z początku byłem tego przekonania, że pan Francis, kamerdyner pana Monpavon, który przyszedł do mnie z zaproszeniem na ten wieczorek, przesadza nieco, wymieniając osoby, jakie miały być na nim i opowiadając mi o przyjęciu zakrawającem na bal prawdziwy. U nas bowiem w Paryżu zdarza się, że zapraszają cię na jakiś reunion. Stroisz się, fryzujesz, płacisz fiakra, pewny, że przyjemność towarzystwa wynagrodzi ci stratę pieniędzy i trudy w wyszukaniu najlepiej leżącego fraka, najpiękniej wyglądającej kamizelki. Tymczasem nadchodzi bal, ach i śmiać mi się chce, bo oto odbywa się w przedpokoju, przy dwóch niedopałkach świec stearynowych, pod groźbą, żeby raptem nie wszedł pan lub pani domu i całe grono nie zostało rozpędzone do licha.
Tu było co innego, pan Francis doręczył mi litografowane zaproszenie tej treści:
Pan Noel prosi pana... aby dnia 20 b. m. raczył pofatygować się na wieczorek na którym będziemy mieli gorącą kolacją.
Pomimo fatalnej ortografii, domyśliłem się, że tu mowa o rzeczy na serjo, że wieczorek będzie nie lada balem, dla tego też ubrałem się w nowiuteńki żakiet, w najlepszą bieliznę i udałem się fiakrem na plac Vendôme, do oznaczonego mi domu.
P. Noel skorzystał z pierwszego przedstawienia w teatrze opery, zapraszając całe zebrane towarzystwo na wystawną kolacyjkę. Tym sposobem mieliśmy do rozporządzenia do północy bardzo wygodny apartament i nie obawialiśmy się wcale, aby nam ktokolwiekbądż przeszkodził. Po niejakiej przecież chwili, podejmujący nas uważał za odpowiedniejsze zaprosić gości do swego mieszkania na piętrze. Byliśmy z tego najzupełniej zadowoleni a jeden nawet z uczeńszych gości zaimprowizował:

Nie ma zabawy,
Gdy kto ma obawy!

Nie było w tem sensu, a jednak z tego dwuwiersza uśmialiśmy się serdecznie.
No a teraz powiem o zabawie na placu Vendôme. Mieszkanko arcywygodne. Na podłodze pyszny kobierzec, łóżko ukryte w maluchnej alkowie osłoniętej wspaniałą firanką z materji algierskiej w czerwone pasy, zegar z budzikiem z marmuru naśladującego topaz naturalny, a wszystko oświetlone blaskiem lampy nakrytej umbrelką.
Nasz ksiądz dziekan w Dijon, p. Chalmette, lepiej nie mieszka jak p. Noel.
Przybyłem na zgromadzenie ze starym Francis, kamerdynerem p. Monpavon, i powiem bez chluby że moje pojawienie się wywołało ogólną senzacją, już to dla mej przeszłości z czasów akademickich, już to z powodu mej uczoności i wielkiej mojej grzeczności. Reszty dokonała moja postawa, bo po prawdzie powiedziawszy, umiałem zachować się nawet w najbardziej wybrednem towarzystwie.
Pan Noel, w czarnym tużurku, mocno oliwkowej twarzy z faworytkami w kształcie kotletów, wyszedł naprzeciwko sam i rzekł z ukłonem.
— Bądź nam pozdrowiony, panie Passajon i wziąwszy mi z ręki kaszkiet okryty galonami i wyszyciami ze srebra, jaki zachowałem przy sobie przy wejściu, wedle przyjętego ogólnie zwyczaju, oddał go wielkiemu, olbrzymiemu negrowi w liberji o kolorach jaskrawych na tle złotem!
Masz, rzekł — Lakdarze; powieś na gwoździu, przyczem uderzył go żartobliwie dosyć silnie po grzbiecie.
Śmiano się z wesołego pana Noela a nareszcie zawiązała się przyjacielska pogadanka.
Wyśmienity człowiek ten p. Noel, z tym swoim akcentem południowym, z rezolutnością prawdziwego paryżanina, z mocno okrągłym już brzuszkiem i prostotą ruchów i obejścia się z osobami dystyngowanemi.
Patrząc na niego przypomniałem sobie Naboba, choć mu Noel nie dorównywał w elegancji manier i giestów.
Zauważyłem na tym właśnie wieczorku szczególne podobieństwo, jakie zachodzi między kamerdynerami a ich panami, którzy przestając nieustannie z nimi, mimowoli nabierają tych samych ruchów, tych samych wad i przymiotów, jakie widzą w swoich zwierzchnikach, — postawa bogaczów lub ruchy swobodne utracyuszów łatwo dadzą się naśladować. Nic więc dziwnego, że wynaleziono przysłowie: jaki pan taki kram bo tak jest w rzeczywistości.
Otóż p. Francis w nieustannym prostowaniu się, w nieustannem prezentowaniu swego gorsu od koszuli ozdobionej złoconemi zapinkami, w wyciąganiu do góry ręki, aby tym sposobem okazać mankiety i tkwiące w nich guzy z prawdziwego brytaniku, był dla mnie rzeczywistym manekinem, urobionym na wzór pana Montpavon, który również to samo czynił. Prostował się co chwila i wyciągał ręce, dla sprezentowania swoich mankietów.
Jeden tylko z gości nie był nic zgoła podobny do owego pana, a był nim stangret od doktora Jenkinsa.
Ja go nazywałem zawsze Joe ale na tym wieczorze tytułowano go Jenkinsem, a to z tej przyczyny, że stangreci zwykli pomiędzy sobą mianować swoich kolegów nazwiskami panów, u których służą. Nazywają się więc wprost: Bois-l’Héry, Monpavon, Jenkins i t. d. Miałożby to być z pogardy czy z szyderstwa, czy wreszcie mianowania te miałyby na celu pewne wywyższanie tych służących, którzy także są ludźmi a nieraz bardzo źle bywają traktowani.
Co kraj to obyczaj, nie należy więc dziwić się temu.
Co się jednak tyczy Joe Jenkinsa, zdumiewało mię, jakim to szczególnym trafem doktór, który jest chodzącym porządkiem i punktualnością w wypełnianiu obowiązków swego powołania, może trzymać taką dziurawą beczkę, która upija się nieustannie porterem. W pierwszych chwilach zachowuje się on spokojnie, ale kiedy nareszcie zaleje pałkę, zaczyna wrzeszczeć jak szalony, zrywa się do ludzi, rozpoczyna spory, kłótnie, a nawet zawodzi bójki, jak to nawet miało miejsce zaraz przy wejściu naszem na zaproszony wieczorek.
Mały groom markiza, Tom Bois-l’Héry, jak go tutaj nazywano, pozwolił sobie na robienie pewnych szykan z gbura Irlandzkiego. Ten za przykładem uliczników paryskich, nie namyślając się długo, wymierzył mu cios wprost w piersi.
Niewinną ofiarę gburowatości woźnicy zaniesiono do pokoju, gdzie też zebrane damy zajęły się jego trzeźwieniem.
Sprawa cała wkrótce jednak została załatwioną polubownie, dzięki wdaniu się pana Barreau, człowieka nadzwyczaj poważnego i powszechnie szanowanego przez całe zebrane grono.
Był on kucharzem od Naboba, a niegdyś szef kawiarni angielskiej, przyjaciel serdeczny dyrektora „Teatru Nowości“. Pan Barreau, człowiek o postawie wspaniałej, jest w moim guście.
Gdybyście go państwo zobaczyli w czarnym fraku, w wspaniałym białym krawacie, w kamizelce nieposzlakowanej białości, moglibyście go wziąść za jakiego dygnitarza z czasów cesarstwa. Bo też kucharz w takim domu, jak dom Naboba, gdzie codziennie podają obiad na trzydzieści osób, a osobno dla pani z równą liczbą stołowników, nie może być zwykłym kucharzem. Pobiera on płacę wyrównywającą płacy co najmniej pułkownika, a przytem otrzymuje wikt, mieszkanie i obfite prezenta!
Każdy też mówił z nim z należnym szacunkiem, jako z człowiekiem mającym znaczenie.
— Panie Barreau — mówili do niego jedni; — mój drogi panie Barreau — odzywali się jednocześnie inni; literalnie rozrywano go.
Nikt zapewne nie wątpi, że stosunki między wszystkimi służącymi w domach pańskich są jednakowe i równe. Bynajmniej! Właśnie tylko między nami przechowała się do dziś dnia ścisła gradacja stopni. To samo widziałem też i na wieczorku u pana Noel, gdzie stangreci nie rozmawiali wcale z parobkami, ani też kamerdynerzy ze zwykłymi lokajami i strzelcami: niemniej też kredensarz i odźwierny należeli do przeciwnych obozów. Skoro pan Barreau wyrzekł jaki dowcip, towarzystwo śmiało się do rozpuku, bo pan ten umiał mówić, nie dając poznać, że sobie żartuje z kogo lub szydzi. Przeważnie śmiał się szary koniec, który, jak zwykle, nie był dopuszczony do konfidencji.
Nie mam nic przeciwko temu zwyczajowi; owszem, zgadza się to zupełnie z mojem przekonaniem. Społeczeństwo bowiem, w którem nie ma stale oznaczonych przedziałów i granic, i wszystko mięsza się pospołu, jest domem bez schodów, jak się wyraził pewien dowcipny uczony, którego nazwiska nie pamiętam.
Zabawa wówczas dopiero przybrała szersze rozmiary, dopiero wówczas ożywiła się, gdy damy i panienki, stanowiące ozdobę konieczną wszystkich wogóle zgromadzeń towarzyskich, wróciły z pokoju, w którym udzielały pomocy pobitemu Tomowi. A jakaż to tam była mieszanina między niemi, szczególniej w strojach.
Znalazły się między niemi pokojówki z pomadowanymi błyszczącymi włosami, gospodynie w czepeczkach z gromadą wstążek różnobarwnych, murzynki, bony, służące zwykłe. Zgromadzenie było bardzo liczne i poważne, nazywano mnie powszechnie „wujaszkiem“, co mi niewypowiedzianie pochlebiało, szczególniej, gdy najmłodsze przedstawicielki płci żeńskiej nadawały mi ten tytuł.
Myślałem z początku, że będę miał przed swemi oczami gromadę pań ubranych w koronki, materje i atłasy; tymczasem zamiast jedwabiów i atłasów, było trochę aksamitu już dobrze wytartego, wstążek spłowiałych, choć niegdyś wysokiej ceny, rękawiczek zapinających się na ośm guzików ale już pranych po kilkanaście razy, jednem słowem, nasze damy stroiły się w to, co miały najlepszego, niezapominając i o perfumach wziętych z toalet swych pań. Mimo to wszystko panowała wesołość, każda twarz była uśmiechnięta. Nie omieszkałem utworzyć w około siebie małego kółka, ale ma się rozumieć z osób odpowiednich, w którem bawiłem się wesoło i rozmawiałem z zupełnem zaufaniem i swobodą.
Aż do końca wieczorku nie słyszałem ani jednej plotki, ani jednej obmowy, jak to się praktykuje między osobami wysokiego stanu i pochodzenia, a nawet zauważyłem, że groom od pana Bois-l’Héry daleko był grzeczniejszym i lepiej wychowanym, niż jego pan.
P. Noel ożywiał głównie zebranie, udzielając na wszystkie strony odpowiedzi. On jeden tylko nie obawiał się wcale nazywania rzeczy po nazwisku. Przechodząc, wyrzekł bardzo donośnym głosem do pana Francis:
— Co powiesz Francis, ta twoja niemłoda pomywaczka znowu nam zabrała trochę marchwi.
A kiedy tenże oburzał się widocznie tem podejrzeniem, dodał:
— Nic nie szkodzi, nie obawiam się już wcale jej wizyt, bo schowek jest mocno zamknięty.
W tym też czasie opowiedział nam o sławnej sprawie pożyczki 15 milionów przez Naboba, o czem wyżej mówiłem.
Nie widząc żadnego przygotowania do kolacji, jaką zapowiadała karta z zaproszeniem, wyraziłem obawę, mówiąc do jednej z moich młodych siostrzenic.
— Dlaczego dotąd nie podają kolacji?
— Czekają na pana Louis.
— Kto to taki?
— Jak to, wujaszek nie zna pana Louis, który jest kamerdynerem u księcia Mora?
Powiadomiono mię przytem, że to osoba niezmiernie wpływowa, której protekcji prefekci, senatorowie, nawet ministrowie poszukują jeden przez drugiego, co kosztuje ich dość sporo. To też ów pan, pobierając rocznie 1,200 franków wynagrodzenia od księcia, zebrał sobie tak piękny fundusik że mu przynosi na rok 25 tysięcy franków procentu. Córka więc jego chodziła na pensją do Sacré-Coeur, syn zaś uczęszczał do jednego z najpierwszych zakładów naukowych, nakoniec posiadał małą wioseczkę czy też folwarczek w Szwajcarji, gdzie w lecie przez wakacje bywała cała jego rodzina.
Nareszcie osoba oczekiwana nadeszła.
Twarz przybyłego nie zdradzała wcale tego wpływu, tej powagi, z jakiej słynęła. Ani śladu majestatyczności w jego postawie: ubrany zwyczajnie, w kamizelce zapiętej aż po szyję, a co najgorsza, miał wielką, nieznośną wadę, że mówiąc nie poruszał zgoła ustami.
Ukłonił się zebranemu towarzystwu lekkiem pochyleniem głowy, a panu Noel podał do uściśnienia jeden palec.
Wszyscy spojrzeli na siebie, zdumieni tym dziwnym chłodem i tą lekceważącą obojętnością nowoprzybyłego kiedy nagle otworzyły się drzwi i ukazał się stół zastawiony wysokimi tortami i ciastami, założony butelkami, pomiędzy kilku kandelabrami pomieszczonymi w rozmaitych punktach stołu.
— Chodźmy zatem, proszę; panowie raczcie poprowadzić damy — rzekł gospodarz domu.
W okamgnieniu znaleźliśmy się w sali jadalnej. Wszystko usiadło na wskazanych miejscach, dobierając się co żywo do półmisków i talerzy, nakładając potrawy i nalewając kieliszki i szklanki. Dostawszy na sąsiada p. Francis, zmuszony byłem wysłuchać jego użaleń się na pana Louis, któremu zazdrościł tak wybornego miejsca, w porównaniu z pozycją, na jakiej się sam znajdował.
— Jest to zwykły dorobkiewicz — mówił. — Cały swój obecny majątek zawdzięcza żonie, pani Paul...
Pani Paul umie przyrządzać pewną pomadę, a ponieważ jest już od lat dwudziestu u księcia, który właśnie tej pomady używa, więc egzystencja tam p. Louis jest zabezpieczona.
Skoro pan Louis dowiedział się, że pani Paul może mieć sporą sumkę, oświadczył się o jej rękę, jakkolwiek znacznie od niego była starszą. Pani Paul nie mogła się oprzeć powabom młodziana, a książę obawiając się utracić swą znakomitą fabrykantkę pomady, przyjął jej męża na kamerdynera.
Ja to znalazłem bardzo naturalnem i moralnem, a na moralności stoi świat cały. Użalania się więc pana Francis nie miały żadnej rozsądnej podstawy, tem więcej, że kierowała nim wrodzona zazdrość i zawiść. Kolacja, jaką nam podano, a złożona z potraw, o których nazwisku nawet nigdy nie słyszałem, z winem wcale dobrem, zapewne czerpanem z piwnicy pańskiej, oddziałała na mnie bardzo przyjemnie. Zapanowała też ogólna wesołość, gdy nagle wyróżniły się dwa głosy.
Mówiącym był p. Barreau.
— Powiedz mu niech się zgoła nie odzywa w tej sprawie. Czy ja się mieszam do niego? Przecież sam Bompain ma polecenie kontrolowania a nie on! Zresztą cóż mogą mi zarzucić? Rzeźnik przysyła pięć koszów mięsa każdego poranku. Potrzebuję tylko dwa a sprzedaję resztę. Gdzież to nie robią coś podobnego? Tymczasem ten niegodziwiec, zamiast pilnowania swych zajęć na górze, schodzi na dół i mięsza się do rzeczy, które do niego nie należą. Albo n. p. ta klika bywająca u mego pana wypaliła w ciągu trzech miesięcy za 28 tysięcy franków samych cygar. Pomyśl tylko jaka to straszna suma! 28 tysięcy franków! Zapytaj Noëla czy kłamię? U pani w pokojach leżą stosy nieprzeliczone bielizny wszelkiego rodzaju, suknie i odzież; rzucone są też, na chybił trafił, gromady drogich kamieni i pereł, które się depcą nogami. Ale poczekaj, słyszę coś. Już ja dopiekę jak należy temu paniczowi.
Domyśliłem się z rozmowy, że chodziło o młodego sekretarza Naboba, Pawła Géry, który przychodził bardzo często do kasy terytorjalnej i lubił przewracać w księgach. Młodzieniec bardzo grzeczny, ale jednak dumny i surowy dla tych, którzy nie umieli go należycie ocenić. Przy stole całe towarzystwo oświadczyło się przeciwko niemu. Nawet p. Louis rozpoczął pogadankę tonem surowym i z wielkim naciskiem na każdym wyrazie:
— U nas, mój kochany panie Barreau, kucharz miał także podobne zajście z naczelnikiem gabinetu jego Ekscellencji, który poczynił pewne notatki na rachunkach, posądzając go o zbyteczne wydatki. Kucharz mocno tem oburzony, tak jak stał, zawinąwszy tylko fartuch przez uszanowanie dla księcia, poszedł wprost na skargę i rzekł:
Niech wasza Ekscellencja teraz wybiera, albo ja zostanę albo pan buchalter.
Książe na chwilę nawet nie zawahał się. Naczelników gabinetu można znaleść tylu ilu się zapragnie, gdy dobry kucharz jest rzadkim skarbem. My wszyscy dobrze o tem wiemy. W całym Paryżu jest ich tylko czterech!. Do tych zaliczam i pana, panie Barreau. Wypowiedziano miejsce panu naczelnikowi gabinetu, wyrobiono mu posadę prefekta pierwszej klasy, aby jako tako pocieszyć po utraconej posadzie, a zatrzymano naszego kucharza podwyższywszy mu płacę z powodu doznanej niesłusznie nieprzyjemności.
— Otóż tak to rozumiem! odezwał się pan Barreau, nie posiadający się z radości obrotu sprawy również podobnego i jego obchodzącej. Oto, co znaczy służyć u wielkiego pana. Ale dorobkiewicze zawsze pozostaną dorobkiewiczami to rzecz oddawna dowiedziona, znana, stwierdzona wielolicznymi przykładami.
— Jansoulet jest nim także — wtrącił p. Francis, wyciągając swoje mankiety. — Człowiek, który był niegdyś tragarzem w Marsylii.
Pan Noël uczuł się nieco dotkniętym.
— Hej! Hej! ojcze Francis, i tam u was coś podobnego dzieje się, i wasz pryncypał także nie był zaszczycony ani herbem ani dyplomem. Niechby tylko byli tacy, jak wy dorobkiewicze co to pożyczają miliony królom, a nawet taki wielki pan, jak Mora, nie wstydzi się przyjmować zaproszeń i siedzieć przy naszym stole.
— Ba! na wsi! — odpowiedział złośliwy Francis, pokazując rząd starych zębów.
Noël zerwał się poczerwieniony jak burak, chciał się gniewać, ale p. Louis dał mu znak ręką, że ma jeszcze coś do powiedzenia i pan Noël usiadł natychmiast, a my z opuszczonemi na dół uszami musieliśmy słuchać sakramentalnych wyrazów mówcy.
— To prawda — mówił on, popijając wino małymi łykami — to prawda, żeśmy przyjmowali Naboba w Grandbois zeszłego tygodnia i że zaszło tam kilka scen bardzo wesołych... Mamy obfitość grzybów w dalszym parku, a Jego Ekscellencja używa niekiedy zbierania takowych osobiście. Otóż na obiad podano wielki półmisek bedłek.... Było na obiedzie sporo osób: Marigny, minister spraw wewnętrznych, Monpavon i wasz pan, mój kochany Noëlu. Półmisek obniesiono naokoło stołu, potrawa miała wyśmienity zapach i pozór; panowie ci napełnili nią swoje talerze, wyjąwszy samego księcia pana, który nie mogąc dobrze trawić, uważał sobie za obowiązek grzecznie wymówić się odjedzenia grzybów, dodając:
— Bądźcie panowie najzupełniej spokojni, jestem przekonany o ich prawdziwości. Jestem tego najpewniejszy... Bo to ja je sam zbierałem.
— Do licha! — zawołał Monpavon ze śmiechem — a więc mój drogi Auguście, pozwolisz, że tych grzybów nie dotknę wcale.
Marigny, nie tak znowu poufały, patrzył jednak z pod oka na swój talerz.
— Ależ tak Monpavon, zapewniam pana najsolenniej, że grzybki są zdrowe, bardzo zdrowe, a żałuję mocno, że mi się już jeść nie chce.
Książę zrobił minę serjo.
— Panie Jansoulet — rzekł znowu po chwili — spodziewam się, że mi nie wyrządzisz takiej krzywdy i raczysz chociażby pokosztować. Grzyby te ja sam zbierałem.
— O Wasza Ekscellencjo! Wierzę temu z zamkniętemi oczami.
Doprawdy ten Nabob, pierwszy raz będąc u nas okazał całą moc ducha. Duperron który właśnie go obsługiwał, opowiedział nam o tem wszystkiem ze szczegółami. Nie było może nic komiczniejszego, jak widok Naboba zapychającego się grzybami, z wytrzeszczonemi szeroko oczyma, gdy tymczasem inni tylko spoglądali na swoje talerze. Spocił się jak mysz, biedaczysko! A to jeszcze śmieszniejsze, że za każdym prawie kąskiem wychylał szklankę wina. Cóż wam powiem teraz? Oto, że cała historja dała najgorsze wyobrażenie o tym panu. Jakim sposobem taki żarłok i pijanica mógł być zaufaną osobą koronowanej głowy. Chociaż przyznać należy, że umie się wkradać w serca panów zręcznemi pochlebstwami. Odtąd książę powziął dla niego szczególną sympatję.
Opowiadanie wywołało śmiech serdeczny gości i zarazem zatarło nieprzyjemne wrażenie poprzedniego sporu. Jakoż w końcu, gdy nieco rozwiązało języki, rozpoczęły się rozmowy bardzo ożywione, i każdy oparłszy się łokciem na stole, rozprawiał o swoim panu lub pani, o miejscu, jakie zajmował i rozmaitych scenach domowych, jakich był mimowolnym świadkiem. Nasłuchałem się dziwnych awantur i wypadków do syta. Naturalnie i ja też zrobiłem pewien efekt opowiedziawszy moją historją o kasie, której używałem za szafarnię, to jest za tych czasów, kiedy była zupełnie próżną, a ja tam chowałem niedojedzone potrawy. Wywołał równie ogólny śmiech wypadek z naszym kasjerem, który po dwakroć kazał przerabiać zamki, jakby w kasie pomieszczono skarby banku francuskiego. P. Louis niezmiernie był zachwycony mojem opowiadaniem. Jeszcze ubawiliśmy się lepiej, skoro mały Bois-l’Héry zaczął opowiadać sceny domowe między obu państwem...
Margrabia i margrabina Bois-l’Héry mieszkali na drugiem piętrze, na bulwarze Haussmanna. Urządzenie mieszkania jakby w pałacu Tuilleries, ściany pokryte makatami jedwabnymi koloru błękitnego, chińszczyzna, obrazy, różne ciekawości, prawdziwe muzeum, dywany na posadzkach i na schodach.
Usługa bardzo wielka, służba ogromna, sześciu lokai, którzy w zimie ubierani bywają w liberją koloru orzechowego, w lecie chodzą w nankinie. Widać ich wszędzie, na mieście, na wyścigach, na pierwszych przedstawieniach teatralnych, na balu w ambasadzie; imiona zaś ich zawsze zamieszczają w gazetach i wiecznie opisują, jak był ubrany pan margrabia lub pani margrabina. Wszystko to tylko dla blichtru, dla pozorów, bo gdyby panu margrabiemu zabrakło pięć franków, niktby mu zapewne nie pożyczył.
Mówię serjo, wszystko jest tylko mydleniem oczów, meble wynajęte są od Fitily, ciekawości, obrazy należą do starego Schwalbacha, który zajmuje się tymi przedmiotami, wypożycza je i każe sobie grubo za to płacić. Modystka i szwaczka robi margrabinie wszystkie suknie na poczekaniu, a choć tam nie są one bardzo modne, nikt na nie nie zważa, bo sama pani jest arcy piękną osobą.
Nakoniec co do służących.
Tych zmienia się co tydzień i kantor miejscowy dostarcza ich na każde żądanie, ktoby bliżej życzył sobie zapoznać się z domami pańskimi, napotkałby bardzo często ten sam blichtr i mydlenie oczów.
Tacy lokaje sprowadzani z kantorów pozostają w służbie tydzień lub dwa najwyżej, gdyż jak głoszą wieści, pan margrabia nie zwykł nigdy płacić służbie a nawet żywi ich bardzo nędznie. W domu tym kuchnia jest zawsze ciemna i zimna. Ani iskierka ognia nie błyszczy na kominie, państwo bowiem zwykle obiadują w mieście, a gdy jadą na bal, tam jedzą kolację. Często się też zdarza, że osoby wysokiego stanu, wracając do domu choćby o północy, wstępują do pierwszej lepszej restauracji dla zaspokojenia głodu. A zatem Bois-l’Héry miał słuszność opowiadając nam o tem wszystkiem. W hotelu ambasady austrjackiej dają najlepiej, w hotelu hiszpańskiej już gorsze jedzenie i wino, a tylko w ministerjum spraw zagranicznych można się spotkać z pieczonym drobiem.
Oto obraz życia naszych wielkich dygnitarzy. Gdzie nieraz sknerstwo i skąpstwo do ostatniego posunięte stopnia.
Mały groom umie tak doskonale naśladować swego pana, że zdawałoby się jakby był jego rodzonym bratem. Potrzeba przyznać, że Paryż jest istotnie wielkiem miastem, że można w niem żyć piętnaście lub dwadzieścia lat sztucznie, z komfortem, rzucając w oczy, jak mówią, piaskiem, bez obawy, że ludzie to poznają i z głośno obwołają w jakim salonie: Oto pan i pani margrabstwo Bois-l’Héry, są oszuści.
Czegóż możemy nauczyć się z tego tak ciekawego opowiadania? oto, że społeczeństwo zamyka oczy spokojnie na różne zbrodnie, że można robić co się podoba, byle tylko ostrożnie i umiejętnie.
Słyszałem może po sto razy o tej sławnej sprawie, jak pan magrabia wycisnął przymusową pożyczkę dwustu tysięcy franków, kiedy był jeszcze jeneralnym poborcą; lecz świadectwo jego lokaja mówiło o czemś daleko brzydszem...
Ach! gdyby panowie wiedzieli, co o nich mówią lokaje i kamerdynerzy, w jaki sposób plamią ich sławne, szlacheckie starożytne imiona, niezawodnie nie mówiliby do nich nic więcej jak: „Zamykaj drzwi,“ zaprzęgaj! lub podobne tylko wyrazy.
Oto naprzykład pan doktor Jenkins, najznakomitszy lekarz, mający klientelę najliczniejszą w Paryżu, ma dziesięć lat romans z piękną kobietą, wszędzie pożądaną. Otóż ten człowiek miał odwagę głosić po gazetach o swojem z nią małżeństwie przypuszczając, że jego słudzy, wszyscy prawie Anglicy, nie rozumieją po francusku więcej nad parę wyrazów. Otóż ten niedołęga, ten foryś, tak niby nieumiejętny, posiadający zaledwie trzy wyrazy pochwycone z języka francuskiego, uderzając pięściami w stół, z dodatkiem tak przyjemnych epitetów, że ich tutaj nie powtórzę; ten pijak i obżartuch Joe, tak nam o tem wszystkiem opowiadał:
— Dzwoni zębami, z zazdrości ta jego Irlandka... Jestem jednak ciekawy, czy nie poślubi jakiej innej kobiety... Czterdzieści pięć lat liczy pani Maranne, ale ani grosza... Trzeba wiedzieć jak ona się lęka, żeby jej nie porzucił... Zaślubi ją, zaślubi! A to śmiechu warte!... mówił Joe i zaśmiał się do rozpuku.
Im więcej pił, tem więcej gadał, traktując swoją panią jak najgorszą kobietę.
Co do mnie mogę się przyznać, że mię nadzwyczaj zaciekawiła ta bogdanka p. Jenkins, która płacząc po kątach, błaga swego kochanka jak kata na rusztowaniu, i siedzi przy nim, obawiając się co chwila zdrady. Wszyscy myślą, że jest jego żoną, że ją otacza bogactwo i zbytek... Tymczasem śmieją się kobiety! Miła rzecz widzieć te wielkie damy w takiem djabelskiem położeniu, jakby były zwykłemi pomywaczkami lub kucharkami!
Nasz stół teraz przedstawiał grono osób najbardziej zaciekawionych opowiadaniem Irlandczyka, który też dobierał coraz dosadniejszych wyrażeń dla ubawienia gości.
Każdy z kolei szukał w własnej pamięci również drastycznych scen i opowiadał je w sposób przesadzony, nieprawdopodobny. Wydobywano najbrudniejsze skandale, najwstrętniejsze sceny i obdzielano się nimi jakby wetami.
Szampan jeszcze bardziej rozgrzał głowy, dochodziło już do ekscesów. Joe zapragnął tańczyć swój taniec narodowy, na obrusie stolika.
Damy, za wyrzeczeniem najmniejszego choćby słówka, byle śmiesznego, śmiały się do rozpuku, inne szalały prawie, gdy je rozochocili dobrze podchmieleni goście. Padały, śmiejąc się, na stół i swymi wspaniałymi kostjumami wycierały wielkie kałuże wina rozlanego na obrusie.
Pan Louis wyniósł się najpierwszy, nie zwróciwszy na siebie niczyjej uwagi.
Nalewano wino w szklanki, choć jeszcze były pełne, kobiety maczały w niem chustki dla wytarcia czoła, aby jakkolwiek otrzeźwić się, gdyż im się głowy zawracały i kręciły.
Był już wielki czas na zakończenie tej hulanki; jakoż odezwał się dzwonek elektryczny i wszyscy przekonali się, że państwo przybyli i że lokaj nadejdzie wkrótce dla przywołania właściwego kamerdynera. Wówczas to Monpavon, nalał jeszcze ostatnią szklankę, celem wypicia pożegnalnego toastu.
Pan Noël zapowiedział, że znowu będziemy zaproszeni, ponieważ Bey ma zamiar wydać wielki bal, jeszcze w tym tygodniu.
Nagle otworzyły się drzwi, i jak się spodziewano, wbiegł lokaj.
— Chodźcież więc krzyknął, kiedyż się to wszystko tu skończy?


Rozdział jedenasty.
Bal dla beya.

W południowych stronach Francji, oddalonych od cywilizacji, zamki historyczne są nadzwyczajną rzadkością.
Zaledwie gdzie niegdzie tylko widać dawne, starożytne opactwa, dominujące na stokach wzgórz ze swymi frontonami bliskimi ruiny lub nawet już zrujnowanymi, a świecącymi otworami zostałymi po wypadłych oknach. Niebo przeziera tu przez dachy, i wspaniale monumenta bliskie są rozsypania się, ponieważ słońce rozkłada na proch cegły i kamienie. Starodawne gmachy, sięgające jeszcze średniowiecznych czasów wojen krzyżowych, wyglądają jak olbrzymie klatki bez śladu ludzkich siedzib. Nie upina się też po nich ani bluszcz, ani winna latorośl; pnie się po nich jedynie sucha lewanda, rozpościerająca dokoła woń balsamiczną.
Pośród tych to ruin zamek Saint-Romans stanowił szczególny i jedyny wyjątek. Podróżując w południowej Francji musi się spostrzedz tę wspaniałą, pyszną budowlę.
Położona jest między Walencją i Montélimart, w miejscowości przez którą kolej żelazna biegnie prostopadle ku górze, wzdłuż brzegów Rodanu, u podnóża wspaniałych płaszczyzn Beaume, Raucoule, Mercurol, gdzie olbrzymie obszary winnej latorośli ciągną się aż do samej rzeki.
Pomimo, że Saint-Romans stoi na niezwykłej pochyłości, zkąd jest taki widok, że na pierwszy rzut oka wydaje się jakby wszystkie wagony szalonym ruchem pędziły do rzeki, zamek przedstawia się poważnie. Wywija się on z pośród gór i pagórków, prezentując wspaniały fronton ozdobiony rzeźbami i dwa pawilony z czerwonej cegły, z kolumnadami i z siecią alei posypanych piaskiem, oraz szeregiem grabowych szpalerów, o które odbija się kaskada spadających wód. Zamek zdaje się być zawieszony w pośrodku wielkiej przestrzeni o tle niebieskiem oświeconem promieniami słonecznemi. Nieco wyżej, ponad rozległymi obszarami traw, których zieloność dziwnie odbija w klimacie tak gorącym, wśród płaszczyzn, ze spaloną od słońca roślinnością, wspaniały cedr rozciąga rozłożyste ramiona obszyte liśćmi o barwie poczerniałej, stopniowo podnoszące się w górę, tak, iż zdaje się z pewnego oddalenia, że to jakiś olbrzymi murzyn stoi wyprostowany przed tą wielką budowlą z czasów Ludwika XIV, trzymając parasol nad jakimś swoim panem znajdującym się na dziedzińcu.
W całym promieniu od Walencji do Marsylii, na całej płaszczyźnie utworzonej z dolin i nizin po nad Rodanem, Saint-Romans przedstawia się jak zaczarowany zamek; bo też rzeczywiście w krainie, w której panuje wiatr południowo-zachodni, ta oaza zieloności jest istotnym wybrykiem kapryśnej natury.
— Gdy będę bogatym, mamo — mawiał w dzieciństwie Jansoulet do swej matki, którą uwielbiał — dam ci ten zamek na mieszkanie.
Skoro też życie tego człowieka, stało się historją z tysiąca i jednej nocy, kiedy wszystkie jego życzenia zostały spełnione, nawet najbardziej trudne do urzeczywistnienia, gdy los obdarzył go tem, czego pożądać może najwymyślniejsza fantazja ludzka, gdy fortuna, niby pudel wierny, stanęła upokorzona przy nogach liżąc jego ręce, zakupił on zamek Saint-Romans, aby go zaofiarować matce. Odnowił go on zupełnie i umeblował z prawdziwym przepychem.
Jakkolwiek minęło od tego czasu już lat dziesięć, jeszcze uszczęśliwiona kobieta nie czuła się zdolną do zamieszkania takim przepychem oddychającej budowli.
— Ależ to pałac królowej Joanny — mówiła — ten gmach, który mi dałeś, mój kochany Bernardzie; nigdy nie ośmielę się tam zamieszkać.
Rzeczywiście nie mieszkała nigdy w złoconych, błyszczących salonach; mieściła się w domku dla rządcy, w pawilonie zbudowanym w stylu nowoczesnym, znajdującym się przy głównym gmachu, aby jedynie mieć nadzór nad dobrami syna, w szczególności nad tym przepyrsznym zamkiem.
W zamku zdawałoby się jej, że jest więźniem; pośród tych sal książęcych, wykwintnych jak rezydencja króla, w których słońce, odbijając się w tysiącach luster, zdawało się rumienić spotykając jeszcze silniejsze światła i blaski, matka Jansoulet’a traciła zupełnie świadomość własnego bytu.
Zamieszkując w skromnym domku dla miejscowego rządcy, widziała przynajmniej wieśniaków, ruch jakiś, życie; powoli też przywykała do rozmaitych stworzeń, do krzyku pawiów i kogutów, do różnych skrzydlatych istot, które z brzaskiem dnia zbiegały się na dziedziniec, domagając się krzykliwie pokarmu.
Uważała się ona nie za właścicielkę, ale za przechowawczynię tego, co posiadał jej syn i któremu cały ten pałac z jego otoczeniem miała zwrócić w dobrym stanie, w takim, w jakim go zastała. Czekała ona tylko chwili, kiedy znużony życiem, przesycony przyjemnościami światowemi powróci tutaj aby wypocząć na łonie wiecznie uśmiechniętej, wiecznie młodej natury.
Staranie się o spełnienie wytkniętego sobie zadania trudziło nawet mocno staruszkę, albowiem była czynną nad miarę.
Zaledwie pokazał się pierwszy brzask dnia na niebie, gdy już rozlegał się jej głos nawołujący służbę do wstania. Olivier! wołała — Peyrol! Audibert! Dalej, wstawajcie! Już czwarta godzina!
Potem pojawiała się w kuchni olbrzymiej, aby podpalono ogień pod kotłem, w którym gotowało się śniadanie dla czeladzi. Jej zaś podawano talerz zacierek z żytniej mąki, potrawę bardzo prostą, śniadanie bardzo nędzne, ale się przekonać nie pozwoliła aby mogło być inaczej. Potem szła zaraz do gospodarstwa z pękiem kluczy brzęczących jej u pasa, z talerzem w jednej ręce, a z kądzielą w drugiej, bo nieustannie przędła, nawet w czasie obiadu lub kolacji nie przerywała tej prostej, wiejskiej roboty.
Chodząc, bacznem wciąż spoglądała okiem to na stajnie, to na obory i na inne zabudowania gospodarskie tak, że wschodzące słońce widziało ją, tę wiekową kobietę, posuwającą się lekkim krokiem, jakby była młodą dziewczyną, pomimo swych 60 lat przeszło.
Kontrolowała ona każdego dnia bogactwa pałacu, w obawie, czy w ciągu nocy nie znikła jaka kosztowna bagatela, jaki obraz, biust lub cokolwiek z drogocennych przedmiotów.
Skoro nareszcie słońce zajaśniało w całym blasku podczas znacznie już posuniętego dnia, można było widzieć skrzętną, zapobiegliwą gospodynię, jak schylona zbierała połamane, oschłe gałęzie, opadłe na ścieżki ogrodu, lub też ułamywała zbytnio na drogę wystające prądki drzew i krzewów, nie bacząc na spiekotę, na promienie słońca, które to ześlizgiwały się po jej skórze, twardej jak kamienna ławka.
W tej samej porze zjawiał się też i inny spacerujący, mniej daleko czynny, mniej głośny i hałaśliwy, wlokący się raczej powoli niż idący, widocznie osłabiony czy też wycieńczony; co chwila opierał się to o balustradę, to czepiał murów. Nieszczęśliwa istota przygarbiona, trzęsąca się, bezwładna prawie; postać zamierająca, trudna do określenia co do właściwego jej wieku, zawsze milcząca, a kiedy nareszcie opuszczały ją zupełnie siły, wydająca jakieś bolesne ale głuche jęki i zwracająca się do lokaja, który zawsze jej o kilka kroków towarzyszył i dopomagał do umieszczenia się na ławce, lub do kucznięcia na stopniu schodów, gdzie pozostawała nieporuszona przez całe godziny, z ustami otwartemi, z okiem przymróżonem, usypiająca przy skrzeczeniu polnych koników, prawdziwa brzydota ludzka w obec przepychu i majestatu natury.
Postacią tą był pierworodny syn rodziców pana Bernarda Jansoulet, dziecię niegdyś ukochane przez ojca i matkę, piękność, inteligencja, nadzieja sławy i chwały rodziny, która idąc za odwiecznymi przesądami, a raczej urządzeniami społecznemi na południu Francji, uczyniła z niego ofiarę. Był to chłopiec ambitny, obiecujący wiele. Wysłano go do Paryża z nabitym dobrze trzosem. Był on pięknością admirowaną ogólnie przez wszystkich, a bożyszczem kobiet.
Minęło lat dziesięć, gdy oto powrócił zgnębiony, wyczerpany na siłach ciała i umysłu, prawdziwe widmo, szkielet człowieczy, pozbawiony wszelkich powabów młodości. Ojciec ażeby podtrzymać świetność rodowego imienia, zmuszonym był do nowych ofiar, matka do zastawienia a nawet do sprzedania wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość. Ideał dawniejszy z jednym tylko służącym zamieszkał w ubogim, niskim domku na przedmieściu Paryża.
Kiedy w nędznej izbie dogorywał starszy brat Bernarda, jako ofiara miasta Paryża, nagle w Bourg-Saint-Andéol pojawił się Bernard, ten właśnie, którego nazywano młodszym, który wedle praw rodzin w południowej Francji, na pół arabskich jeszcze, zmuszony był odstąpić wszystko i prawa swoje i majątek dla starszego brata, jako przedstawiciela legalnego przyszłego rodu. Bernard właśnie był na drodze do karjery, do zrobienia majątku w Tunisie; przysyłał też coraz częściej fundusze do domu.
Jakiż to okrutny wyrzut dla matki, gdy porównywała dwoje tych dzieci, dwóch tych synów, jednego schorzałego, bliskiego śmierci, drugiego silnego i żelaznego niemal zdrowia, którego tak ojciec jako i matka kochali wprawdzie, ale bez większego rozczulania się, który od piątego roku życia przywykł do traktowania go jak pospolitego robotnika, ponieważ był silny, z włosami kędzierzawymi i niezwyczajnie szpetny. Wiedział on bardzo dobrze, że od nikogo nie mógł spodziewać się najmniejszej opieki, że niktby mu nie podarował nawet starego gwoździa.
Dziś, po tylu latach oddalenia, jakżeby pragnęła mieć go przy sobie, tego młodszego syna, tak osieroconego w dzieciństwie, i spłacić mu w dwójnasób tkliwością i miłością macierzyńską za poprzednią obojętność.
Któżby przypuścił, że ta fortuna prawdziwie królewska, że te bogactwa, jakie ją otaczały, nie dadzą jej spokoju i szczęścia.
Biedna matka Jansoulet’a! Pośród blasku salonów, pośród bogactw, wydająca się być istotną królową, czuła dotykalnie, boleśnie to długoletnie wygnanie syna, ten rozdział jej z dzieckiem tak nielitościwy, okrutny. Smutny to był stan, którego nie mógł uleczyć nawet milionowy majątek.
Jeden syn wiecznie milczący, konający z każdą godziną, drugi gdzieś na krańcu świata, daleko, zajęty robieniem majątku, rzadko pisujący, a obiecujący zawsze, że wkrótce przybędzie. Jednak nie spełnił jeszcze dotąd przyrzeczenia. O, to okropne!
Czekała nadaremnie.
Przez lat dwadzieścia nie widziała go wcale, wprawdzie pojawił się tu raz, ale zbyt przelotnie, towarzysząc w podróży Ahmedowi, beyowi Tunisu, otoczonemu gronem dygnitarzy, panów i służby. Pobyt jego trwał zaledwie kilka chwil. Saint-Romans zawrzało życiem; na przyjęcie wielkiego pana wystąpiono z pochodniami, fajerwerkami. Cóż z tego? Ona nie zwracała uwagi na te uroczystości, o których mówiono w całej okolicy, ona pragnęła syna tylko widzieć. Niestety, spieszył się tak bardzo za odjeżdżającym beyem, że miał zaledwie chwilkę na uściśnięcie stęsknionej matki.
Po tym przelocie prawie fajerwerkowym, błyskawicznym, nie pozostało jej nic, prócz kilku świstków, kilku szpargałów gazet, opisujących o podejmowaniu beya Ahmeda w Saint-Romans. Na pamiątkę tego pobytu zasadzono wielki cedr, sprowadzony zdaleka; nie szczędzono ani kosztów, ani pracy; cedr stanął wkopany w ziemię, zacieniając swymi konarami połowę dziedzińca; stanął silny i potężny, bez względu, że go pozbawiono rodzinnego gruntu i przeniesiono do obcej ziemi.
Kto wie, czy go jeszcze ujrzy?
Nagle rozeszły się głuche wieś ci; nadszedł list, w którym Bernard zapowiada przyjazd natychmiastowy.
Więc przybędzie? Więc go ujrzy nareszcie, przyciśnie do silnie bijącego serca?
Rzeczywiście jednego dnia na drodze wyniosły się tumany kurzu, jakaś olbrzymia kawalkada, złożona z powozów i karoc ukazała się na bitym gościńcu. W powozie siedział Bernard, a za nim ciągnęły się inne ekwipaże przepełnione urzędnikami, dworakami, hrabiami, margrabiami, przybywającymi z Paryża. Przywiozły ich dwie wielkie barki, jakie wysłano do stacji Giffas, z tamtej strony rzeki Rodanu.
Ależ uściskaj mię nareszcie droga matko mówił Bernard. — Nie ma w tem wstydu ucałować po macierzyńsku dziecko, którego się nie widziało od lat tylu... Zresztą wszyscy ci panowie są moimi prawdziwymi przyjaciółmi. Oto pan margrabia Monpavon, margrabia de Bois-l’Héry. O! już dawno minęły te czasy, kiedy sprowadziłem ci na śniadanie zupę z rozprażonego bobu małego Cabassu i Bompain Jana Baptysty. Czy znasz pana Géry? Wraz z moim starym Cardailhac, którego ci przedstawiam, to dopiero pierwsza część gości... Wkrótce nadciągną i inni. Przygotuj się droga matko do nieustannych przenosin... Za cztery dni będziemy przyjmować u ciebie beya.
— Znowu ten bey — odpowiedziała matka najwidoczniej wylękła. — Sądziłam, że już dawno nie żyje.
Jansoulet i jego towarzysze nie mogą powstrzymać się od śmiechu, z tego pomięszania komicznego biednej kobiety, która radaby pozostać z jednym tylko synem, choćby to było nawet na pustyni.
— Jest to drugi, droga matko — mówi Bernard — ale jest także beyem, gdyż w tamtych krajach są zawsze bejowie. Na szczęście nie ma się czego obawiać. Uspokój się więc. Przyjaciel mój Cardailhac, zajmie się przygotowaniem wszystkiego. Będziemy mieli uroczystość wspaniałą. Zanim to jednak nastąpi, dajcie nam jeść i pokoje do odpoczynku. Moi towarzysze upadają ze znużenia po tak długiej podróży.
— Wszystko jest przygotowane. mój synu — odpowiada skromnie staruszka, ubrana zawsze w proste suknie, w zwykłym czepku na głowie; strój ten nigdy jej nie opuszcza. Dla niej nic się zgoła nie zmieniło. Była to zawsze wieśniaczka z nizin Rodanu, niezależna i dumna, zbyt podobno skromna, aby zdolna była ocenić potęgę i błogosławiony stan dostatków, bogactwa.
Dla niej największą było dumą przekonać o tem syna, z jaką starannością czuwała nad jego dobrem.
Nigdzie ani atomu prochu i pyłu, ani jednej plamy lub skazy na ścianach. Cały dół zachowany jak najstaranniej, nic nie poruszone, nic nie zmienione w umeblowaniu pokojów; na piętrze salony z obiciami z ciemnego jedwabiu, obnażone z pokrywających je pokrowców przedstawiają się rozkosznie, wszędzie jednaki porządek, tak na długich galerjach, z posadzkami w cudowną mozajkę, przewietrzonych i wspaniałych, z ustawionemi wzdłuż ścian kanapkami z czasów Ludwika XV z pokryciami cynamonowej barwy w kwiaty; jako i w olbrzymiej sali jadalnej, ozdobionej palmami i kwiatami aż do sali bilardowej, z rzędami bilardów, wyłożonych słoniową kością, ze ścianami pomalowanemi w alfresco, z ogromnemi lustrami i roślinami ustawionemi wzdłuż całego zamku. Przez olbrzymie okna, podobne do wielkich podwoi, płynie woń z ogrodu i wpadają szerokie promienie światła i słońca, olśniewając blaskiem zdziwionych i zachwyconych gości. W olbrzymich lustrach odbijają wielkie płaty wód, tworząc tym sposobem jakiś uroczy. niebywały w naturze krajobraz.
Zamek jest tak wspaniałym, jego urządzenie i otoczenie tak świetne, zbytek i przepych tak widocznym i uderzającym w oczy, że gość staje zdumiony, okolony światłem i blaskiem, jakby w przybytku nadziemskiego raju.
— Jest z czego wytworzyć cuda — mówi Cardailhac uzbrojony wielką lunetą, rozmyślając już nad przyszłem upiększeniem na przygotowującą się uroczystość.
Monpavon, wyszedłszy na wjazd zamkowy, zdaje się być przeniesiony w jakieś krainy cudowne; tyle tu piękności, tyle bogactwa natury, że można tu rzeczywiście przyjąć wybrednego beja i zachwycić oko przywykłe do wschodnich czarów i przepychów.
Przybyli obradują nieustannie nad tym przedmiotem i rozmowa toczy się ciągle o środkach urządzenia uroczystości w sposób niezwykły, z bajecznym zbytkiem i wystawą.
Cardailhac, jako główny kierownik owej uroczystości, przedstawia swoje plany i pomysły. Wedle niego, całe przyjęcie ma być podzielone na części, stosując się do sposobu przyjęcia urządzonego niegdyś przez Fonquet dla Ludwika XIV.
Proponuje więc, że jednego dnia będzie odegrany teatr, drugiego dnia uroczystości prowansalskie, to jest walka byków przy miejscowej muzyce i t. d. Już w zapale przygotowuje programy, afisze, gdy tymczasem Bois-l’Héry, z rękami w kieszeniach, rozciągnięty we wielkim fotelu, drzemie z cygarem w ustach, na których błąka się uśmiech szyderczy, a zaś margrabia Monpavon nieustannie wstaje, prostuje się dla okazania świetnego gorsu od koszuli i wyciąga ręce dla wydobycia mankietów.
Géry oddalił się, korzystając ze sposobności, gdy na niego nie zwrócono zgoła uwagi; uczynił to z zamiarem schronienia się przy matce Bernarda, którą znał jeszcze w dzieciństwie, jak równie i jej obydwu synów. Biedna kobieta jak za dawniejszych czasów obrała sobie za mieszkanie, skromny, prosty pawilon, bardzo prosty salon z białemi firankami u okien, z obiciem jasnem, ze ścianami ubranemi w obrazy, dokąd schroniła się z resztką pamiątek ze swego dawnego domu.
Paweł rozmawia słodkim głosem ze staruszką o zwykłych, pospolitych rysach twarzy, o włosach siwych, a raczej białych jak mleko, siedzącej prosto na krześle. Ubrana w zwykły, codzienny strój. Nigdy ona jeszcze nie oparła się o grzbiet krzesła, nigdy nie siadała na fotelu, zdawało się, że to ciało, że ten organizm zacnej staruszki był obdarzony żelazną wytrwałością.
On jej mówi Franciszko, ona woła na niego panie Pawle.
Byli to dawni przyjaciele.
A materji do rozmowy nie zbrakło im wcale. Zgadnijcie o czem mówili?
Oto, o trzech chłopcach, synach Naboba, a dzieciach Bernarda, które staruszka tak pragnęła poznać.
— Ach, panie Pawle — mówiła — nie uwierzysz pan, jak tęsknię za nimi. Wolałabym sto razy ujrzeć tych trzech malców, niż tych trzech wielkich panów, którzy przybyli tutaj z moim synem. Pomyśl tylko, że ich nigdy jeszcze nie widziałam, wyjąwszy na portretach. Ich matka cokolwiek mię przeraża; jest to wielka dama. panna Afchin. Ale one, dzieci, jestem pewna, że nie są dzikie i że będą kochały swoją starą babkę. Mnie się zdaje, że ich ojciec jest jeszcze małem dziecięciem i że należy oddać im to wszystko, czego ich ojciec był dotąd pozbawiony, bo uważaj tylko panie Pawle, rodzice nie zawsze mają słuszność; bardzo się często mylą w uczuciach okazywanych swoim dzieciom. Lecz Bóg, Bóg jest zawsze sprawiedliwym. Potrzeba koniecznie zwracać uwagę na tych, których się wyróżnia, szczególniej ze szkodą dla innych dzieci. Pierwszeństwo, jakie rodzice dają starszym, zawsze jest szkodliwem dla młodszych.
Wzdycha ciężko i boleśnie, spoglądając przelotnie na alkowę z zamkniętemi storami, zkąd co chwila dochodzi jakiś jęk czy skarga; jestto coś podobnego do łkania dziecka, gdy było bite, płakało mocno, a później usnęło.
Kiedy tak matka Jansoulet’a i Paweł Géry rozmawiają z sobą w najlepsze, nagle daje się słyszeć ciężki chód na schodach prowadzących do mieszkania staruszki, a potem, grubym głosem, ktoś mówi:
— To ja, nie wstawaj.
I wchodzi Jansoulet.
Zna on dobrze nawyknienia swej matki, wie zatem, że lubo w całym zamku, wszyscy już od dawna spoczywają, ona czuwa jeszcze a lampa jej gaśnie zwykle ostatnia. Przyszedł do niej, aby porozmawiać swobodnie i przywitać ją, jak za dawnych czasów, kiedy jeszcze był dzieckiem.
— O pozostań mój drogi Pawle. Zobaczywszy go rzecze Nabob — wcale nam nie przeszkadzasz.
Przypomniawszy sobie młodość i dzieciństwo, stał się wobec swej matki dzieckiem, ukląkł tuż prawie przy jej nogach, mając na ustach pieszczoty, oraz czułe i wzruszające wyrazy.
Ona równie jest przy nim bardzo szczęśliwą; widzi go tak blisko siebie, czuje jego uścisk i pieszczotę. Mimo to jednak zdaje się być nieco zakłopotana, rozważając, że to jej dziecko, ten syn, jest człowiekiem wielkiego znaczenia, jest potężnym jak Jowisz Olimpijski, otoczony błyskawicami i piorunami. Rozmawiając z nim pyta się troskliwie, czy jest kontent z dzisiejszych swoich przyjaciół, ze swoich interesów, ze swego stanu i położenia, z wielkości jaka go otacza, a w końcu zadaje mu nieśmiało to samo pytanie, z jakiem przed chwilą odezwała się była do p. Géry, mianowicie dla czego nie przywiózł jej swoich dzieci.
Nabob odpowiada na to pytanie, mówiąc:
— Znajdują się na pensji, droga matko. Wkrótce zbliżą się wakacje, przyślę ci ich wraz z Bompain’em. Czy przypominasz sobie Bompain’a? Jana Baptystę? Pozostaną przy tobie przez całe dwa miesiące. Będą ci rozpowiadać do woli swoje różne wesołe dziecięce historyjki, i kłaść głowy na twych kolanach i usypiać w ten oto sposób....
Jakby dla pokazania tego, składa na jej kolanach swoją głowę kędzierzawą, ciężką jak kowadło, przypominając sobie tym sposobem czasy dzieciństwa, kiedy usypiał na jej łonie, jeżeli ma się rozumieć było mu dozwolonem, jeżeli na tych samych kolanach nie spoczywała już głowa jego starszego brata. Obecnie kosztował on, pierwszy dopiero raz, od czasu przybycia swego do Paryża, słodyczy prawdziwie nie wypowiedzianej mową, ani określonej piórem; tego spokoju błogosławionego, jakiego nie dawało mu życie pełne burz, przejść, wypadków i smutnych, bolesnych doświadczeń; — przyciśnięty do starego serca swej matki, czuł jego regularne, ciche uderzenia jak miarowy ruch zegara zawieszonego w izbie jego rodziców, niegdyś, przed wielu laty... było to na wsi, a raczej w cichym zakątku pośród wsi cichej, spokojnej.
Nagle z poza portjery zasłaniającej wejście do alkowy dał się słyszeć ów jęk, jakby łkanie dziecka usypiającego po długim płaczu.
Jansoulet uniósł głowę, spojrzał na matkę i rzekł zniżonym głosem:
— Czy to on?
— Tak, odpowiedziała, kazałam go tam przenieść, chciałam aby był blisko mnie, bo może będzie co potrzebował w nocy.
— Muszę go zobaczyć, odrzekł Nabob.
— A więc chodź tam! odparła matka ukazując mu alkowę.
Staruszka powstała z trudnością, poważna, uroczysta, wzięła z kominka lampę, zboczyła aż do alkowy a potem uchylając portjerę dała znak synowi, aby tam wszedł, nie robiąc hałasu.
Spał....
Nie ulega wątpliwości, że miał jakiś sen nieprzyjemny; — spoczywał bez ruchu. Dnia poprzedniego znużył się nieco spacerem po ogrodzie, bo się skarżył na ból, nieustannie potrzebował pomocy lokaja, wspierał się z trudnością na jego ramieniu, udał się nawet wcześniej na spoczynek.
Nabob przypatrywał się z pewnem wzruszeniem tej twarzy wychudłej, barwy ziemi, której bladość żółtawą podwyższała jeszcze bardziej broda nadzwyczaj długa i gęsta, potem się nachylił, dotknął ustami jego czoła zlanego potem, i uczuł jak zadrżał. Nakoniec wyrzekł powolnym głosem, jak się zwykło mówić w rodzinie do jej głowy.
— Dzień dobry bracie!
Być może dusza tego nieszczęśliwego odczuła wrażenie obecności młodego brata, ale usta tylko poruszyły się i dał się słyszeć przeciągły jęk. Tak staruszka jak Nabob mieli łzy w oczach, nie przemówili jednak do siebie ani jednego słowa, zdławili boleść w piersiach; wobec tego okropnego szkieletu wszelkie skargi i wyrzuty byłyby bezsilne, gorzkie, odnawiające zabliźnione rany. Wszystko to już należało do przeszłości, do minionych dawno chwil a przyszłość była w ręku Boga.
Nazajutrz rozpoczęły się pierwsze przenosiny, jak się wyraził Nabob. Nadjechały powozy z artystami i artystkami; — jakaż to różnobarwność strojów, jaka dziwna mieszanina ubiorów i osób; — w wielkich butach, w wysoko napiętrzonych włosach w krótkich i długich sukniach. Po największej części grupę składały kobiety. Cardailhac uważał, że dla beya należało przygotować przyjemną niespodziankę, dobierając indywidua odznaczające się piękną budową ciała, i obliczem, oraz kunsztownem a wabiącem przybraniem się, stosując się w zupełności do zwyczajów przyjętych powszechnie w operze. Co tylko teatr posiadał najznakomitszego zebrało się w zamku Saint-Romans. Na czele artystów była Anna Férat, dzielna artystka, która już niejednokrotnie obdarzaną była drogocennymi upominkami od głów koronowanych.
Cała ta gromada rozweselona podróżą, widokiem pysznej, wspaniałej miejscowości, a głównie obfitym traktamentem, nareszcie zagrzana nadzieją zdobycia od beya przyzwoitej porcji podarunków, jak niemniej i od samego Naboba, pragnęła co żywo przystąpić do dzieła, a więc aby dać przedstawienie jak najprędzej.
Cardailhac inaczej jednak myślał, a mianowicie, że zanim przystąpią do przedstawienia należy przedtem poczynić stosowne przygotowania a nadewszystko zabrać się do odnowienia w pamięci ról. Nie było czasu do stracenia.
Próba odbyła się w małym salonie zaopatrzonym w letnią galerję, gdzie już przystąpiono do budowy teatru; huk młotów, śmiechy artystów, donośne chóry śpiewaków połączone z brzękiem strojonych instrumentów, oraz odgłosy trąb orkiestry, mięszały się w dziwną harmonję, unoszoną w dal wiatrem północnozachodnim, strasząc ptaki na drzewach, koniki polne w krzakach i wywołując wycie psów, nieprzywykłych do tak niespodziewanego a krzykliwego nad miarę koncertu.
Cardailhac zasiadłszy na ganku jakby na przedsceniu teatru, celem pilnowania odbywanej próby, komenderował oraz zastępem robotników i ogrodników, którzy byli zajęci wyrąbywaniem drzew zasłaniających główny widok łuku tryumfalnego, jaki postanowiono zbudować przy wjeździe do zamku. Wysyłał też równocześnie sztafety do prefekta i do innych urzędników, prosząc o przysłanie w jak najkrótszym czasie jak największej liczby dziewcząt w strojach narodowych. Rozbiegli się też i konni posłańcy do rozmaitych miejscowości, do Barbantane gdzie znajdowało się najwięcej pięknych wieśniaczek; do Faraman, słynącego ze stad dzikich bawołów i byków; a ponieważ na każdym z listów figurowało wszechpotężne nazwisko Jansoulet’a, wszędzie starano się z możliwą szybkością załatwić żądanie tak znakomitego pana i posiadacza. Telegraf nieustannie był czynny, posłance zajeżdżali konie w spiesznych podróżach a ten nowoczesny Sardanapal z Porte Saint-Martin, którego nazywano Cardailhac’em powtarzał nieustannie:
— Jest z czego robić!
Szczęśliwy, że nadarza się sposobność wyrzucenia na wiatr pieniędzy, jakby one były prochem drożnym lub sieczką; że może rzucić na scenę wszystko co tylko było piękniejszego w Prowancji odległej o pięćdziesiąt mil od Paryża; że beyowi urzeczywistni obraz tego, czego nie widział jeszcze w południowym swoim kraju.
Matka Naboba uwolniona w ten sposób od codziennych zajęć nie mieszała się zgoła do niczego, zajmowała się tylko jedynie wioską i swoim chorym, przerażona, zahukana tą gromadą wrzeszczących przybyszów, tą zgrają zuchwałej służby, nie umiejącej czy nie chcącej uszanować swoich panów, tymi tłumami kobiet z cynicznym uśmiechem na ustach, i ze sprośnem spojrzeniem, tymi starcami ogolonymi bardzo starannie, podobnymi do księży, całą kupą szaleńców i półgłówków zmieniających noc na dzień i błąkających się bez celu po obszernych kurytarzach i dziedzińcach zamkowych.
Wieczorem, nie miała przy sobie swego syna, musiała więc pozostać z zaproszonymi, których liczba zwiększała się w miarę tego jak się przybliżał dzień owej uroczystości. Nie mogła nawet rozmawiać o swych wnuczkach z panem Pawłem, którego Jansoulet, zawsze odznaczający się dobrem sercem ale żenowany nieco poważną miną swego przyjaciela, wysłał na kilka dni za interesami.
Biedna kobieta nieustannie atakowana o klucze, to do składów bielizny, to do pokojów, to znowu do kredensów, w których ułożone były stołowe srebra, traciła zupełnie głowę, nie mogąc sobie zdać sprawy z tego co nastąpi, gdy pierwszy lepszy obcy ma prawo otwierać, przeglądać, brać i przenosić kosztowne przedmioty.
— Bodaj piekielny ogień spalił beya, i wszystkich beyów na świecie, szeptała do siebie.
Nareszcie nadszedł dzień, dzień ów uroczysty, o którym jeszcze dziś wspominają mieszkańcy całej okolicy i całego kraju nad dolnym Rodanem.
Około godziny 3 po południu, po śniadaniu bardzo obfitem, na którem znajdowała się także i nasza poczciwa staruszka, ubrana w nowy czepek, z świeżemi wstęgami, w towarzystwie największych znakomitości paryskich z prefektami, z deputowanymi w galowych strojach ze szpadami u boku, z merami w szarfach, z proboszczami ogolonymi bardzo starannie, Jansoulet, ubrany czarno w białym krawacie, otoczony nadto gromadą kamerdynerów i lokai, wyszedł na taras zamkowy celem przypatrzenia się jak wyglądają owe przygotowania do pamiętnej na długo uroczystości.
Na około rozpościerał się przecudny krajobraz wspaniałej, majestatycznej przyrody, z pomiędzy powiewających chorągwi, sztandarów, flag i bander różnobarwnych, łuków tryumfalnych, trofeów i emblematów różnolitych, przebijały masy ściśniętych tłumów, w błyszczących strojach, w odświętnej odzieży, zebranych na stoku pochyłości.
Tu oto widać przecudnej urody dziewczę z Arles z koszem żywych, pięknych kwiatów; jej rówieśniczki w strojach narodowych, w koronkowem okryciu na głowie, przecudnie odbijały od ogólnego tła. Tam znowu wieśniaczki z Barbantane, na czele z ośmioma bębnami, gotowe do wymarszu na dany znak przez mistrza ceremonii, w kwiatach we włosach, przepasane w pasie wstęgami, w kapelusikach zsuniętych zuchowato na ucho; niżej nieco, aż na tarasie, orfeoniści ustawieni rzędami, w swych kaskach błyszczących, chorągwiami na przodzie, poważni, majestatyczni, trzymając w rękach lance; jeszcze niżej, w obszernym amfiteatrze, przemienionym na cyrk walki byków, gromady czarnych, olbrzymich zapaśników i gromada kopijników na lekkich, zwinnych konikach o długiej spadającej grzywie białej jak śnieg szczytów Alp; — potem jeszcze niżej, chorągwie, jeszcze sztandary, jeszcze banderje. kaski, bagnety, i tak dalej aż do łuku tryumfalnego przy wjeździe; nakoniec na przestrzeni nieprzejrzanej okiem, po drugiej stronie Rodanu, na którym dwie kompanie pontonierów, układało most na łodziach dla dostania się wprost ze stacji kolei do zamku Saint-Romans, niezliczone masy ludu cisnęło się ku brzegu, całe wsie, cała ludność okoliczna wyległa na drogi, zajęła każde wzgórze, każde drzewo, słowem wszystko, niby miliony głów, spieszyło ze wszech stron na gościniec do Giffas. Nad tem świeciły błyszczące promienie słońca, a kapryśny wietrzyk powiewał lekko chorągwiami, banderami, wstęgami na głowach kobiet, piórami na kaskach mężczyzn, liśćmi na drzewach osadzonych gęsto przez ciekawe gromady. W przeźroczach zaś wód rzeki odbijał się cały obraz królewskiej uroczystości, który na swych plecach niósł spieniony, szumiący, Rodan aż do morza.
Wobec tych cudów prawdziwych, stworzonych złotem bogacza, Nabob doznawał uniesienia i mówił z pychą:
To piękne...
Nagle jednak zadrżał, bo po za nim matka jego zdumiona tem wszystkiem, ale oraz i wylękła, mruknęła:
— To za wiele! To za piękne dla jednego człowieka. Powiedzą, że Bóg jakiś przybywa.
Uczucie starej wieśniaczki, katoliczki, podzielały i tłumy zebrane jakby podczas procesji Bożego Ciała na przygotowaną uroczystość, na którą przybywał książę Wschodu, aby zobaczyć to dziecię tej okolicy przypominające legendy o królu Magów, Maurze Gasparze, niosącym Zbawicielowi świata myrrę i troistą koronę.
Pośród życzeń składanych przez obecnych Nabobowi, zjawił się nagle spocony i tryumfujący Cardailhac, którego nie widziano od rana i rzekł:
— Mówiłem, że jest z czego co zrobić!
— Czyliż rzeczywiście nie jest to wszystko wspaniałem?
— Spodziewam się, że nasi paryżanie byliby gotowi zapłacić drogo przyjemność widzenia podobnych cudów i uroków, jakie przedstawiają się obecnie naszemu wzrokowi.
A potem zniżając głos, ze względu na obecność matki Naboba, szepnął:
— Czy widziałeś pan nasze Arlezianki? Spojrzyj no uważnie ną tę, która stoi na przodzie dla ofiarowania bukietu.
— To piękna Anna Férat.
— Prawda, że wszystko urządzone i przygotowane jak na scenie.
Jakoż dla przekonania obecnych o doskonałej organizacji, mistrz ceremonii podniósł w górę laskę, a natychmiast zabrzmiał głos, huragan głosów, który zagłuszył muzykę, trąby, wszystkie bębny, towarzyszące majestatycznej pieśni ludowej, „Wspaniałe Słońce Prowancji“.
Głos tej pieśni poruszył tłumy, rozległ się on jakby uderzeniem piorunu na całej przestrzeni, zapalił sztuczne ognie, lampiony, wstrząsł wszystkimi sztandarami, chorągwiami, banderami; rozpoczął się na placach taniec prowansalski farandola; na drugim zaś brzegu rzeki dał się słyszeć szmer podobny do szumiącego morza a to skutkiem przypuszczenia, że bey przybędzie nie z tej strony, z której go się spodziewano, lecz z innej.
Nowe poruszenie laski mistrza ceremonii, a wszystko w jednej chwili, zamilcza i uspokaja się. Słychać tylko jeszcze słabe cicho rozlegające się w przestrzeniach pól w głębi lasów, w załomach okolicznych gór i skał. Trzy tysiące głosów przestaje śpiewać, a tylko powietrze jest jeszcze wypełnione jakimś dziwnym, tajemniczym głosem.
W tej chwili zajeżdżają galowe powozy, karety i ekwipaże, które były użyte podczas wizyty poprzedniego beya; zatacza się dwa wozy pełne róż i kwiatów, prawdziwe cuda sztuki: zrobione są na kształt karoc w Tunisie, które matka Jansoulet’a strzegła jak nietykanego skarbu, relikwii, lub oka w głowie. Wypłynęły one z tego tłumu, gdyż trudno określić to inaczej w całej świeżości, w całym swym przepychu jaśniejące blaskiem swych złoceń i ozdób, jakby w pierwszym dniu wyjścia z pod ręki artysty.
I tu równie pomyślność Cardailhac’a stworzyła nowość. Zamiast ośmiu koni, nieco za ciężkich, zaprzężono ośm mułów, z girlandami na łbach, z piórami, z dzwoneczkami srebrnemi; okryte zaś były kapami z materji wyrabianej w Prowancji podobnej do złotych tkanin maurytańskich, ale udoskonalonych i więcej delikatnych.
Jeżeli bey nie byłby zadowolony, ba! w takim razie temu człowiekowi nikt nie dogodzi.
Nabob, Monpavon, prefekt i jeden z jenerałów wsiadają do pierwszej karocy, inni mieszczą się w następnych podjeżdżających ekwipażach. Proboszczowie, merowie, rozgrzani sutem śniadaniem, spieszą stają na czele orfenistów swoich parafii, które mają iść w pierwszych szeregach, a wszystko porusza się w kierunku drogi do Giffas.
Czas przecudowny, pogoda prześliczna. W powozie jakiś par, jakaś ociężałość, ale to nic, w Prowancji rzecz to zwykła.
Wprawdzie widzialne są na niebie małe, szare plamki, które lada chwila mogą się zamienić w ołowianej barwy deszczowe chmury, ale wietrzyk powiewa rozkosznie, przepędzając obłoki, zlekka drażniąc się ze sztandarami, banderami i wstęgami, poruszając łagodnie listki i lejąc miły chłód na spieczoną ziemię.
Wreszcie gromadzą, się chmury gdzieś na dalekim skraju firmamentu, wynurza się czarny, złowieszczy obłok, ciążący kroplami deszczu i zapowiadający burzę; naraz rozchodzą się chmury, słońce wesoło świeci, wyjaśniają się twarze i pochód idzie dalej.
Tu cisza zupełna, ale w pewnem oddaleniu słychać szmery głosów, rytmiczne stąpanie tysięcy nóg dolata, lekki turkot powozów i jakby nieśmiały, lękliwy dźwięk trąb i innych muzycznych instrumentów.
Na drodze hałas nie do opisania; słychać rżenie koni rozmowę zebranych tłumów, choć mówią półgębkiem, jednakże szmer rośnie w mruczenie groźne, huczące jak fale wezbranego oceanu.
— Otwórz drzwiczki, jenerale, bo się duszę — zawołał Monpavon, czerwony jak burak, obawiając się o swój puder, a przez opuszczoną szybę powozu można było widzieć doskonale wysokich dygnitarzy z twarzami okrągłemi, pełnemi powagi i dumy, bliskich kongestji, zagrożonych atakiem apoplektycznym, wyczekujących beja, burzy lub czegoś innego.
Otóż i łuk tryumfalny.
Było to już Giffas, z długą ulicą wysypaną żwirem, zacienioną rosnącemi palmami, z brudnymi domami, przystrojonymi w kwiaty i malowidła.
Po za miasteczkiem stacja kolei, czysto wybielona i uporządkowana, zbudowana na brzegu drogi, prawdziwy wzór stacji wiejskiej, ukrytej w pełni zieleni; w jej obszernej sali nie widać nikogo oprócz jakiejś starej kobiety, wyczekującej wraz z rzeczami i bagażami na nadchodzący pociąg; przybyła bowiem parę godzin wcześniej.
Dla honoru beja przystrojono ten mały domek chorągwiami, sztandarami i banderami, trofeami, ozdobiono kobiercami, dywanami i urządzono wspaniały bufet, zaopatrzony w potrzebne napoje i różne przy smaki.
Przybywszy do miejsca, Nabob wysiadł natychmiast, czując, że umysł jego rozjaśnia się, że spada mu z piersi wielki ciężar, który go dotąd przygniatał miał bowiem jakieś smutne przeczucia, którym opędzić się nie mógł.
Prefekci, jenerałowie, deputowani ubrani w czarne fraki wyszyte złotem, stają na szerokim trotoarze zewnętrznym, tworząc poważne grono, milczące i nieporuszone zwolna i niedbale kołyszące się, jak przystało na ludzi ich stanu, ich godności.
Daje się słyszeć uderzenie dzwonków elektrycznych.
Nadbiega zawiadowca stacji.
— Panowie, przyjście pociągu już sygnalizowane. Za ośm minut będzie tutaj na miejscu...
Wszyscy się poruszyli.
Następnie wiedzeni sympatycznym ruchem sięgnęli do kieszeni i wydobyli zegarki. Jeszcze blisko sześć minut.
Ktoś z obecnych mówi:
— Panowie, spojrzyjcie tędy!
Po prawej stronie, w kierunku, w jakim spodziewany był pociąg, znajdują się duże budynki, stanowiące załom drogi żelaznej, w którem miejscu pociąg zwraca się zupełnie w bok niewidzialny dla obecnych.
W tej chwili całe niebo wygląda jak płat olbrzymi atramentu, zaciemnione przez dwie wielkie chmury ołowianej barwy i słup barwy czarniawej przecinający błękit nieba od góry do dołu, aż do wielkich złomów bazaltowych, od których światło księżyca odbija się bladawo.
W śród uroczystej ciszy, panującej na pustej zupełnie drodze i w podłuż linii kolei, owianej prawie śmiertelną martwotą, gdzie się gromadziły tłumy na przyjęcie beja, strasznem było istotnie widowisko burzy, z którą zbliżające się chmury sunęły powoli, tak się przynajmniej wydawało w przestrzeni, gdy w rzeczywistości postęp ich można było porównać z galopem rozhukanego konia.
— Burza lada chwila!
Tak myśleli wszyscy, ale nie mieli czasu do wypowiedzenia swych przekonań, gdyż nagle rozległ się świst przeiaźliwy i pociąg pokazał się na wspomnionym wyżej zakręcie...
Prawdziwy pociąg królewski, szybki i krótki, ubrany w bandery francuskie i tunetańskie i — lokomotywa huczała buchając parą, ozdobiona na froncie ogromnym bukietem z róż, jak gdyby dama honorowa towarzysząca ślubowi Lewiatana.
Pociąg puszczony całym pędem, coraz bardziej ze zbliżaniem się zwalniał swój bieg.
Powstają i grupują się urzędnicy, prostują, oglądają mundury, przypasują szpady, gdy tymczasem Nabob wysuwa się naprzód, z lekko przygiętym karkiem, aby tu powitać monarchę właściwymi słowy:
Salem alek“.
Pociąg toczy się coraz wolniej.
Jansoulet pewny, że się już zatrzyma, chwyta za klamkę drzwi wagonu beja, wyzłoconego i jaśniejącego ozdobami. Ale gorliwość zbyteczna, pociąg toczy się dalej Nabob usiłuje widocznie otworzyć tę piekielną klamkę, daje znaki konduktorowi, ale maszyny zatrzymać niepodobna na pierwsze lepsze wezwanie.
— Zatrzymaj ją! — woła.
Nie zatrzymuje się.
Niezmiernie zniecierpliwiony wskakuje na stopień, obciągnięty jedwabną materją i z zapałem, jaki nadzwyczaj podobał się poprzedniemu bejowi, woła:
— Stacja Saint-Romans, Najjaśniejszy Panie!
Znacie zapewne tę chwilę, w której pośród zachmurzonego nieba, pośród czarnych obłoków i chmur, nagle strzela jasne światełko, niby strop iskier elektrycznych, gdzie wszystko ma pozór jakiegoś szczególnego zjawiska. Całkiem to samo działo się z Nabobem, który naraz umilkł, sparaliżowany, zdrętwiały, nie mogąc wydać nawet głosu.
Chciał mówić, lecz głos ginął mu w piersiach; a miękkiemi, delikatnemi rękami trzymał klamkę tak słabo, że wreszcie nie mogąc ustać na nogach, padł.
Cóż to on takiego zobaczył?
W postawie na pół leżącej, na kanapie w głębi salonu wagonowego, z wspartą piękną twarzą matowej cery na łokciach, z brodą czarną, starannie uczesaną i ułożoną, bej, zapięty pod górę w swym żakiecie, przykrojonym na sposób orjentalny, za całą ozdobę mając tylko na piersiach szeroką szarfę od orderu legii honorowej, z gwiazdą brylantową upiętą na wysokiej czapce, siedział milczący wpatrując się w Naboba.
Dwóch adjutantów stało naprzeciw niego jak równie i inżynier kolei.
Wprost znów beja, na drugiej kanapie, w postawie pełnej uszanowania, ale zawsze oznaczającej, że doznają łask monarchy, siedziało dwóch mężczyzn o żółtych prawie obliczach. Jeden z wielkimi faworytami, spadającymi mu na biały krawat, drugi z wielką twarzą, opasły. Byli to Hamerlingowie, ojciec i syn. którym powiodło się pozyskać jego bejowską wysokości towarzyszyli mu w podróży do Paryża...
Straszliwy sen! Wszyscy ci ludzie, znający Jansouaet’a, patrzyli na niego obojętnie, chłodno, jak gdyby nie przypominali sobie jego rysów...
— Najjaśniejszy Panie, czyli nie raczysz wysiąść?...
Wzrok chłodny, jak ostrze szpady padł z oczów beja i od razu zmroził wyrazy na ustach Naboba.
Lecz błyskawice wzroku beja zapowiadały coś gorszego jeszcze. Powstawszy też, z wyciągniętą ręką, głosem gwałtownym, jak to jest zwyczajem u Arabów, najczystszym francuskim językiem bej rzekł, przygniatając swymi wyrazami już i tak zgnębionego Naboba:
— Wróć do siebie, Mercanti. Noga ma kroczy tam, gdzie ją wiedzie serce; nigdy więc nie stąpi na próg domu człowieka, który okradł mój kraj.
Jansoulet chciał coś odpowiedzieć, ale bej dał znak:
— Odejdź!
Inżynier przycisnął guzik elektrycznego przyrządu, skutkiem czego dał się słyszeć natychmiast świst przeraźliwy, i pociąg, który nie przestał toczyć się powoli, poruszył się, zatrzeszczały wszystkie żelazne jego muskuły, i zdwoił bieg; nareszcie popędził lotem strzały, rozwiewając fałdy swej bandery żółtej barwy i otaczając się kłębami białej pary i obłokami czarnego dymu.
Nabob powstawszy nagle i stojąc na peronie, bliski jednak zawsze omdlenia, jakby upojony narkotykiem, zgnębiony, patrzył na uciekający pociąg, na znikającą w oddali fortunę i majątek, nie czując wcale padających grubych kropli deszczu, który począł lać szerokimi strumieniami.
Dopiero później, kiedy inni podbiegli ku niemu i otoczywszy go w koło, poczęli zarzucać pytaniami: czy bej się nie zatrzyma? wyrzekł takich kilka wyrazów bez związku intrygi dworskie... podła machinacja.
Wreszcie, jakby ożywiając się, wyciągnął ściśniętą pięść ku uciekającemu w dali pociągowi, i z okiem zalanem krwią, z pianą wściekłości na ustach, krzyknął a raczej zaryczał jak dziki zwierz:
— Łajdaki!
— Uspokój się, Jansoulet, uspokój się przyjacielu — szepnął mistrz ceremonii, Cardailhac, a podawszy rękę, mówił mu coś do ucha; zapewne pocieszające jakieś wyrazy i usiłował zaprowadzić go do karety, nie zwracając zgoła uwagi na zdumionych stojących dygnitarzy, jakby zdrętwiałych.
Deszcz poczynał lać strumieniami.
Kto tylko zdołał dopaść powozu, ukrywał się w jego wnętrzu, gdyż się zanosiło na nawałnicę.
Wówczas to miała miejsce dziwna scena, jakby los chciał szydzić ze swej nieszczęśliwej ofiary.
Wobec zapadającego już wieczoru, zebrani nie mogli dokładnie wszystkiego widzieć; spostrzegłszy więc odjeżdżające galopem powozy i karety, nabrali przekonania, że niezawodnie bej już przybył. W jednej chwili zatem rozległ się doniosły okrzyk: wydobyty z kilku tysięcy piersi ludzkich:
— „Niech żyje bej!“
Tym sposobem zachęcona okrzykiem muzyka, uderzyła w kotły i trąby, rozpoczął się koncert orfeonistów, i tak dalej coraz dalej płynęły głosy, wiwaty, huk bębnów, wrzaskliwy głos trąb i tłumów, wołających zawzięcie „niech żyje bej!“
Cardailhac, nawet Jansoulet i różni dygnitarze usiłowali powstrzymać huczące, wrzeszczące zapamiętale tłumy, ale nadaremnie.
Ich nawoływania i giesta nikły w ciemności wieczoru, a tymczasem okrzykom nie było ani końca ani miary. Jeden sadził się nad drugiego i z tym większą gorliwością dawał dowód swej bytności przez okrzyk wysilony.
Za takim przykładem rozpoczęto też hymn prowansalski, tem więcej, że Prowasalczycy znużeni długiem staniem bez poruszenia, spragnieni odpoczynku, z całą gorącością swej krwi przyjęli udział w ogólnej a bezpożytecznej manifestacji.
Mężczyźni nadto podnosząc w górę czapki i kapelusze wstrząsali nimi, kobiety powiewały chustkami; znaleźli się nawet tacy, którzy jakby pod wpływem halucynacji widzieli osobę beja i usiłowali ukazać ją tłumom wołając:
— Oto tam! Patrz! Ta kareta zaprzężona w siwe rumaki.
— Mamo! Mamo! ja nic nie widzę — krzyczały dzieci, wspinając się na ramiona najbliżej stojących.
Jednem słowem wszystkich ogarnął jakiś dziwny szał, niepowstrzymany niczem.
Nie mogąc żadną miarą nakazać milczenia rozgorączkowanym tłumom, cały orszak, dla uniknienia i tak już zbyt długo przeciągającej się tortury, wysiadł z powozów i pospieszył ku zamkowi. Za jego śladami poszła większa część zebranego tłumu.
Było to coś straszliwego!
Cała ta masa dotąd nieporuszona, niby lawina śnieżna, ruszyła naprzód, tratując nogami wszystko, co jej zawadzało na drodze. Piekielne, ogłuszające wrzaski trąb i huk bębnów, tem więcej drażniły biegnące, rozpasane tłumy.
Stojący w pierwszych szeregach, czując napieranie dalszych rzędów, z tem większą szybkością posuwali się naprzód. Co żyło i czuło w sobie siły, pędziło ku widzialnym na drodze karetom już toczącym się zwolna, i choć w części obraniającym zastęp idących pieszo dygnitarzy od zgniecenia, zmasakrowania przez tłumy.
Nabob, dotąd jadący w karecie, nagle usłyszą głuchy odgłos, co przekonywało go, że kareta przejeżdżała przez most.
— Nareszcie! — rzekł do siebie ciężko oddychając i wpatrując się w spienione fale Rodanu. Dla niego ta szalejąca burza, te pianą pokryte bałwany, ta ulewa tak fatalna wydała się spokojem.
Lecz na końcu mostu, kiedy tam dotarł pierwszy powóz, kiedy zbliżono się do tryumfalnego łuku, wybuchła założona petarda, bębny uderzyły do ataku, witając tym sposobem przybycie monarchy do jednego ze swych wiernych, przywiązanych szczerze przyjaciół i jakby na domiar ironii, zajaśniał ogień bengalski tuż na frontonie zamku, oświecając tym sposobem wyraźnie, wielkiemi literami ułożony napis:
„Niech żyje Bej Achmet!“
— To istotny bukiet — szepnął Nabob, uśmiechając się tym uśmiechem, jaki sprowadza ironia, albo gniew długo wstrzymany, lub też nadmiar boleści w sercu zrozpaczonego człowieka.
Wymówiony przez Naboba wyraz nie był rzuconym na wiatr, rzeczywiście miano mu jeszcze zaofiarować bukiet, o którym zupełnie zapomniał. Bo oto, rozpychając tłum, wynurzyła się naprzód jakaś postać, a była nią: Anna Férat, która przychodziła pierwsza dla powitania wszechpotężnego pana, dla pozdrowienia beja na francuskiej ziemi.
Z ogromnym bukietem kwiatów w ręku, skromna, z okiem utkwionem w ziemię, z uśmiechem sztucznym niewinnej pensjonarki, przystojna komedjantka, krokiem wyuczonym podsunęła się aż pod drzwiczki, karety, stosownie do programu, ułożonego przed ośmioma dniami.
Zamiast jednak beja, z karety wysiadł Jansoulet ponury, zniechęcony, milczący, nie zwracając prawie uwagi na piękną artystkę.
Kiedy jednak obróciwszy się, spostrzegł ją stojącą bez ruchu, jakby zdumioną i zawstydzoną, w postawie nadzwyczaj komicznej, zatrzymując się, rzekł:
— Odnieś napowrót te kwiaty, moje dziecko, rola twoja nie powiodła się...
Tymczasem Cardailhac, obawiając się, aby nie przyszło do jakich nieporozumień, podskoczył szybko i przerywając mowę Nabobowi, dodał:
— Tak, malutki zawód, nic więcej. Bej nie przyjedzie wcale...
Zapadła noc.
Wszystko ujęte snem spoczywa w zamku Saint-Romans, znużone wypadkami dnia, oracją zbyt krzykliwą, nużącą, ale niefortunną. Straszliwa ulewa szaleje jak przedtem, a w wielkim parku, gdzie dotychczas wznosi się jeszcze łuk tryumfalny i powiewają chorągwie, sztandary i bandery słychać odgłos toczącego się potoku, który przebiegając po kamieniach, zamienił się w istotną kaskadę.
Wszystko przemokło, wszystko ocieka strumieniami deszczu!
Woda huczy straszliwie.
Tylko w sali głównej, z łożem wspaniałem, prawdziwie królewskiem, oświeconej wielką lampą wiszącą u sufitu, czuwa jeszcze Nabob. Przechadza się on wielkimi krokami, zgnębiony, w smutnych myślach.
Nie zajmuje go wcale obraza, jakiej doznał niedawno, ale ta hańba, wymierzona publicznie, wobec trzydziestu tysięcy ludzi; ta krzywda, jaką mu wyrządził bej w przytomności dwóch śmiertelnych wrogów!
Południowcy nadzwyczaj popędliwi w wybuchach, jak gwałtowni jak strumień górski, skorzy do czynu, impetyczni jak błysk iskry elektrycznej, jeszcze szybciej zapominają o wyrzutach i obrazie.
Tem więcej zaś wszyscy zgoła dworacy są przyzwyczajeni do przygotowanej dla nich niespodziewanie niełaski i prawdę powiedziawszy, przyjmują ją z pokornie schylonem czołem.
Nabob równie odczuwał to samo, ale jednak przerażało go najbardziej to, że teraz pozostały na łasce i niełasce beja jego domy jego kantory, okręty, znajdujące się, w Tunisie, w kraju bez praw, bez jakichkolwiekbądż przywilejów, zależne poprostu od widzimisię beja, od jego grymasu, od jego kaprysu.
I przycisnąwszy rozpalone, potem zlane czoło do szyby patrzył w cienie nocy, w przestrzeń ograniczoną. tak jak i jego los obecny.
Nagle dały się słyszeć czyjeś kroki, pospiesznie zbliżające się do drzwi.
— Kto tam? — zawołał.
— Panie — odparł Nöel, wchodząc napół prawie ubrany, depeszę bardzo pilną, bardzo nagłą przysłano sztafetą z biura telegrafów.
— Depeszę! Cóź to nowego znowu?
Chwycił zwitek niebieskawego papieru i rozwinął go drżącemi rękami. Bożek, po dwakroć śmiertelnie ugodzony, przestał wierzyć w swoją nietykalność; znał już, jak każdy śmiertelnik, uczucie przestrachu i drżenie febryczne nerwów...
Spojrzał szybko na podpis: Mora.
Czy podobna?
Książe! książę do niego telegrafuje:
Popolasca nie żyje. Na wybory przyszłe w Korsyce jesteś kandydatem urzędowym.
Deputowany! To zbawienie! Przy takim stanie rzeczy nie ma się czego obawiać Reprezentanta wielkiego narodu nie traktują jak prostego pospolitego kupca. Hamerlingowie pokonani.
— O mój szlachetny książę!
Jest tak wzruszony, że nie może wymówić ani jednego słowa.
Nagle woła:
— Gdzie jest ten człowiek, który przyniósł depeszę?
— Tutaj, panie Jansoulet, odpowiada głos akcentem mieszkańców południowej Francji.
Posłaniec trafił na chwilę bardzo uroczystą.
— Chodź tutaj! — woła Nabob.
I oddając mu pokwitowanie z odbioru depeszy, sięga do kieszeni zawsze pełnej; tyle złota ile zdołał pomieścić w obu dłoniach rzuca w czapkę biedaka, przerażonego nieoczekiwanym, niemarzonym nigdy skarbem... chce coś mówić, ale głos odmawia mu posłuszeństwa, kłania się pokornie aż do ziemi i wychodzi ledwie mogąc utrzymać się na nogach jakby był pijany.


Rozdział dwunasty.
Wybór w Korsyce.
Pozzonegro, przez Sartêne

Mogę nareszcie przesłać ci nowiny, mój drogi Panie Joyeuse.
Od pięciu dni, jak przybyliśmy do Korsyki, nie miałem czasu skreślić tej korespondencji, gdyż tyle mieliśmy biegania, tyle musieliśmy mówić, tak często mienialiśmy powozy, konie, muły i osły, że nie podobna tego przedstawić. Często nawet dla przejścia rwących strumieni, zmuszeni byliśmy najmować ludzi, i na plecach ich takowe przebywać. Tyle potrzeba było pisać liistów, tyle załatwiać odpowiedzi, że zaledwie znajdywała się mała chwila na odpoczynek.
Zwiedzaliśmy szkoły, zakupywaliśmy i rozdawaliśmy kościelne aparaty; organizowali w rozmaitych punktach miejsca przytułku i zakładali sale ochronek. Towarzyszyły temu wszystkiemu uroczystości, przyjęcia, toasty, publiczne mowy, wychylanie puharów toledańskiego wina i konsumowanie białego sera. Jednem słowem byliśmy zajęci nieustannie, jak we młynie.
Korsyka, to uroczy kraj.
Zdaje mi się jednak, że wkrótce będę pozbawiony jego widoku, albowiem podobno pojutrze opuścimy ten gościnny kraj i powrócimy do Paryża.
Co się tyczy wyborów, jestem przekonany, że podróż tu nie była daremna.
Rzecz dziwna, że jakkolwiek w Korsyce mnóstwo mieszka rodzin ubogich, cierpiących niedostatek i nędzę, wszyscy w ogóle są nadzwyczaj dumni z tego, iż mają przekonanie że pochodzą z rodów zasłużonych krajowi.
Mówią tu bardzo wiele o majątku zmarłego deputowanego Popolasco.
Śmierć pozbawiła go pięciu tysięcy franków jakie miał otrzymać za zrzeczenie się swej godność na rzecz Naboba.
Wszyscy tu urzędnicy krajowi, są ludzie bez wyższego charakteru, żądni sławy i rozgłosu; noszą oni mundury i wysokie kaska, na których pomieszczony napis:
„Urzędnik rządowy“.
Gdybyście zaś któremu z wieśniaków dali do wyboru, czy chce posiadać bogaty folwark w Beauce, czy też posadę jedną z najpodrzędniejszych, bo posadę polowego strażnika, niezawodnie zdecydowałby się na to ostatnie.
W takich warunkach, przy takim stanie rzeczy, zapewne domyślasz się sam, że człowiek rozporządzający olbrzymimi kapitałami i względami rządu ma zupełną pewność zdobycia sobie stanowiska, a tem więcej szansę być wybranym jednomyślnie.
Niewątpliwie więc Jansonlet otrzyma to co zechce; w tym też jedynie celu przybyliśmy tutaj, zająwszy mieszkanie w jedynym hotelu jaki znaleźliśmy w małym kraiku zwanym Pozzonegro, co znaczy czarna studnia. Jest to istotnie studnia, otoczona dokoła zielonością.
Znajduje się tu około pięćdziesięciu domów z czerwonego kamienia, ściśniętych przy wielkiej dzwonnicy, zbudowanej, wedle włoskiego gustu, w zagłębieniu otoczonem olbrzymimi lasami, i niebotycznemi prawie skałami oraz pojedynczemi, kamienistemi wzgórzami.
Przez okno, przy którym zwykle pisuję, widzę wysoko płat błękitu nieba i otwory czarnej studni, na dole zaś, na małej, ograniczonej płaszczyźnie olbrzymi orzech, gdzie, jakby nie dość dla nich było cienia gdzie indziej, siaduje dwóch pasterzy przybranych w zwierzęce skóry i grających w karty, z opartymi łokciami na brzegach miejscowej fontanny.
Gra ich, to pospolita choroba tego próżniaczego kraju, którego mieszkańcy nie zbierają nawet sami zboża, ale sobie najmują ludzi z prowincji Luequois.
Dwaj biedni pastuchowie, których mam obecnie przed oczyma, nie znaleźliby zapewne w kieszeniach swoich ani jednego nawet liard’a[1], a przecież przed nimi leży kawał sera, owiniętego w liście winogronowe. Dwaj inni siedzą tuż przy nich nadzwyczaj zaciekawieni grą.
I oto wszystko, nie ma dokoła najmniejszego hałasu lub szelestu, wyjąwszy lekkiego szmeru jaki sprawiały krople wody spadające na kamienie, wykrzyku jednego z grających i głosu stłumionego po nad moją głową, na pierwszem piętrze, gdzie nasz przyjaciel rozmawia ze znakomitym Paganetti, który mu służy jako tłumacz w rozmowie z niemniej znakomitym Predigoriggio.
P. Piedigriggio (szara noga) jest pierwszą miejscową powagą.
Jest to wysoki, barczysty sześćdziesięcio letni starzec, ubrany jako majtek, a trzymający się jeszcze całkiem prosto z długą, białą brodą, spadającą mu na piersi, w kapeluszu katalońskim barwy brunatnej; włosy ma równie jak śnieg białe, u pasa zaś wiszą mu wielkie nożyce, któremi kraje liście tytoniu jeszcze zielonego. Cała postawa tego człowieka jest wspaniała i poważna. Kiedym go raz pierwszy ujrzał przechodzącego przez rynek, ściskającego za rękę proboszcza i uśmiechającego się po ojcowsku do dwóch, graczów, nie domyślałem się, że to ów sławny bandyta Piedigriggio, który od 1840 r, do 1860 przebywał do Monte-Rotondo trzymając w przyzwoitem oddaleniu i poszanowaniu dla siebie wojska linjowe i żandarmerją. Dziś, dzięki prawu przedawnienia, z którego właśnie korzystał, chodzi sobie najswobodniej po ulicach, mimo siedmiu czy ośmiu morderstw, których świadkowie żyją jeszcze, używając nawet wielkiej powagi i wpływu na miejscową ludność.
Przyczyna tego następująca:
Piedigriggio ma dwóch synów którzy za przykładem ojca oddają się jego dawnemu rzemiosłu, trzymając wszystkich w nielada postrachu.
Dotąd nie podobni do pochwycenia, bezkarnie plądrują okolice, jakto czynił ojciec ich przez lat dwadzieścia. Są zawsze przestrzeżeni w właściwym czasie gdy im zagraża niebezpieczeństwo; tak, że właśnie wówczas kiedy bandyci już są daleko, zjawiają się dopiero żandarmi tam, gdzie mogli ich byli schwytać.
Starszy z nich, imieniem Scipion przyszedł naprzykład przeszłej niedzieli na sumę do tutejszego kościoła. Nie można powiedzieć aby mieszkańcy sprzyjali im i z przyjemnością podawali rękę do uścisku, ale jednak boją się ich i tym sposobem pozwalają przebywać wszędzie bez niebezpieczeństwa.
Otóż, ten Piedigriggio przedsięwziął popierać nasze usiłowania przy wyborze; protekcja niewątpliwa; któryż bowiem z kantonów ośmieliłby się wotować przeciwko nam, gdy to nie zgadza się z wolą bandytów, mających nie tylko długie nogi lecz i dalekonośne strzelby.
Mamy ma się rozumieć i żandarmów ze sobą, ale rozbójnicy są daleko potężniejsi, bo oto co nam powiedział dziś oberżysta.
„Żandarmi przyjdą i pójdę, a bandyci z nami zostają“.
Wobec tak logicznego dowodzenia, pojęliśmy bardzo dobrze, że należy koniecznie i to natychmiast traktować z rozbójnikami panów Piedegriggio.
Mer powiedział kilka słów staremu, ten zaś natychmiast porozumiał się z synami.
Dzisiaj słyszałem mówiącego gubernatora:
— Dalej, mój kochany kolego, wiesz dobrze że jestem starym Korsykaninem...
Poczem zbój odpowiedział przychylnie, ale jestem najpewniejszy, że dopóki nie będzie widział pieniędzy na stole, dopóty nic nie zrobi.
Paganetti reprezentujący tu Kasę terytorjalną znanym jest też w całym kraju.
Prawdę jednak powiedziawszy nie wiadomo jaki jest właściwie cel tych usiłowań odejmowanych przez tę instytucję.
— Żaden, tak jak w jej przedsiębiostwach nie ma nic rzetelnego, prawdziwego.
Oto kopalnia nie explotuje się i nie mogą być nigdy exploatowane, ponieważ istnieją tylko na papierze; łomy kamieni równie przedstawiają się jak najniekorzystniej, robotnicy nie znają się ani na wierceniu ani na podminowaniach prochem. Traktują tę czynność powierzchownie.
Jednego dnia np. mówi się: „zaczniemy“ i rzeczywiście robi się niby coś, ale to wkrótce ustaje i zapomina się o tem całkiem.
To samo zupełnie z lasami jakie otaczają dokoła Monte-Rotondo, które do nas należy, tutaj poręby okazały się niemożliwe ponieważ już aeronauci założyli tu biuro drwali. To samo i do stacji kąpielowych, pomiędzy któremi ta mizerna czarna studnia (Pozzonegro) jest jedną z najwydatniejszych, którą sławny Pagagetti sławi, jako posiadającą wielką obfitość żelaza.
O statkach ładownych także nie wiele do mówienia. Tu może przynosić dobry dochód kolej żelazna, gdyż mieszkańcy tutejsi obok chęci do czczych pogadanek, są nadzwyczaj ciekawi i zainteresowani, jak się jedzie tą koleją.
Czytałem też w papierach, jakie nam przedstawił gubernator, akt sprzedaży jednego łomu kamieni w Taverna, leżącej o dwie godziny drogi od Pozzonegro.
Korzystając ze sposobności, jednego poranku, nie opowiadając się zgoła nikomu, dosiadłem ukradkiem muła i w towarzystwie rosłego wyrostka, z nogami szybkiemi jak u jelenia, będącego prawdziwym typem kontrabandzisty a raczej rozbójnika korsykańskiego, z wielką fajką w ustach, ze strzelbą zawieszoną na ramieniu, udałem się do Taverna.
Po bardzo uciążliwym marszu, przez rozdoły, skały i złomy kamieniste, przez wertepy i rozmaite wyrwy skalistych gruntów, po nad bezdennemi przepaściami i otchłaniami, brzegiem których muł mój szedł sobie najspokojniej, tak jakbym ja szedł aleją ogrodu, przybyliśmy nareszcie do celu naszej podróży, schodząc na ostatku ze spadzistości bardzo stromej i niebezpiecznej. Zastaliśmy tutaj szeroką pustkę zawaloną skałami, zupełnie obnażoną z drzew i traw, prawie zupełnie białą z powodu wielkiej skorupy guana morskich mew i jaskółek; przytem u stóp jej huczy spienione morze, bardzo blisko, i cisza całej okolicy przerywaną jest zaledwie szmerem i burzeniem się spienionych fal oraz przeraźliwym krzykiem dzikiego ptactwa, które tu krąży wielkiemi gromadami.
Mój przewodnik, niezmiernie obawiający się celników i żandarmów, pozostał na górze w przystani, z powodu, że tuż przy zejściu ze skały stał posterunek żandarmski strzegący brzegów rzeki; ja zaś skierowałem się ku wielkiemu budynkowi czerwonej barwy, wznoszącemu się pompatycznie w tej przestrzeni z trzema swemi piątrami, o wybitych szybach w oknach, z zapadłym dachem z dachówki, z olbrzymim na frontonie, startym już do połowy przez wiatr, słońce i deszcz, napisem:
„Kasa terytorjalna. Łom 54.“
Poczęto tu zapewne już exploatacją, o czem przekonywały wielkie otwory kwadratowe, jak rozwarte paszcze, podzielone na kondygnacje, głównie na dole, ukazujące jakby plamy nieczyste tych murów przeznaczonych na zniszczenie. Leżały tu ogromne płyty różowo-brunatnej barwy, olbrzymie złomy marmuru znanego w handlu pod imieniem, czerwonobrunatnego kamienia (griotte).
Także i te łomy stały bezużyteczne, tak jak, ów statek Robinsona, oczekujący na kierownika.
Szczegóły tej historji smutnej o naszem bogactwie, udzielone mi zostały przez miejscowych dozorców, drżących febrycznie z nie dostatku i zimna; znalazłem ich w dolnej sali, zabierających się do upieczenia kawałka mięsa na drewnianym rożenku.
Człowiek, który wybierał, personal dla Kasy terytorjalnej w Korsyce, jest ojcem chrzestnym Paganetti’ego, dawniejszy strażnik przystani, dla którego samotność nie wydawała się wcale przykrą.
Gubernator zostawił go tutaj częścią z litości, częścią z tego powodu, że listy wysyłane przez niego co kilka dni, a datowane z łomu w Taverna, wywierały bardzo korzystne wrażenie na akcjonarjuszów.
Szczegóły te udało mi się wydobyć od miejscowej ludności złożonej w 3/4 z dzikich na pół mieszkańców, ukrywających się w zaroślach wyspy. Przyglądali się mi oni z pewnem niedowierzaniem i podejrzliwością. Od nich to właśnie dowiedziałem się jak Korsykanie zapatrują się na projekt budowy kolei żelaznej i dla czego odzywają się o tem zawsze w dziwnie tajemniczy sposób.
Skoro zaś usiłowałem wybadać ich, co rozumieją pod wyrazem: „kolej żelazna“ jeden ze starszych, z uśmiechem złośliwym na ustach, ale bardzo naturalnym, chociaż nieco gardłowym i bełkotliwym głosem, podobnym do szelestu jaki sprawia zasuwany a już dobrze zardzewiały rygiel, tak się do mnie odezwał;
— O panie, tu wcale nie jest potrzebna kolej żelazna.
— Wszak to droga nadzwyczaj potrzebna a korzystna i wygodna kommunikacja.
— Nie zaprzeczam temu, odparł starzec ale przy tylu żandarmach, jest ona zbyteczną...
— Przy żandarmach?
— Bez wątpienia.
— To qui pro quo trwało blisko pięć minut, dopiero po upływie tego czasu zrozumiałem, że służba policyjna sekretnie, nazywa się tu „koleją żelazną“.
Ponieważ w Korsyce jest wielka ilość policjantów, przeto dla złagodzenia nazwy, która drażniłaby uszy szlachetnych poniekąd potomków tutejszych rodów, używają frazesu: „kolej żelazna“ do określenia niezbyt zaszczytnego zajęcia.
Tak więc gdy pytasz kogo:
— Gdzie jest wasz syn Ambrozini? Co robi pański wuj Barbicaglia?
Odpowiedzą m rugając domyślnie okiem;
— Jest urzędnikiem przy „kolei żelaznej“, a wówczas wiedzą co to znaczy.
Między wieśniakami, którzy nigdy nie widzieli kolei żelaznej, którzy nie wyobrażają sobie nawet czem ona jest właściwie i jak się przedstawia, panuje przekonanie, że administracja tajemna policji cesarskiej, nie ma innego wyrażenia na określenie osób do niej należących jak: „kolej.“
Nawet w raportach używa się tego rodzaju omówienia np. „Linja z Ajaccio do Bastia, przez Bonifacio, Porto Vecchio i t. d., jak gdyby to było wypisane z wielkiej księgi istotnej kolei.
Wreszcie gdzie się zaprzepaściły owe wielkie summy wydawane przez Jansoulet’a w ciągu pięciu miesięcy? Jestem najmocniej przekonany, że te wszystkie wydatki na kupowanie gruntów, badanie ich i wiercenie, jakie pomieszczone są w wielkich księgach rachunkowych, przesadzone do najwyższego stopnia.
Z tego zapewne powodu pan gubernator opierał się tak gwałtownie i nie chciał aby mię brano na tę podróż. W pierwszej chwili nie żądałem od niego bliższych objaśnień.
Mój biedny Nabob, zdaje się, ma już aż nadto dosyć kłopotów, z tytułu wyborów.
Muszę mu koniecznie stawać na oczy jak najprędzej szczegóły, jakie zdobyłem w poszukiwaniach prowadzonych na własną rękę i czy siłą, czy też innym sposobem postaram się o wydobycie go z tej matni.
Stary Piedigriggid, przechodząc przez miasto pozwolił wypadać sztukom złota ze swej kieski, która była napełniona niemi wcale dostatnio.
Są to resztki operacji wyborczej.
Targ, zdaje się, załatwiony.
Żegnam cię panie Joyeuse i do prędkiego zobaczenia się; przypomnij pan tam swoim panienkom o ich znajomym i raczcie zachować dla mnie mały kącik, przy waszym stoliku.
Ruch wyborczy nie tylko objął Korsykę, ale jeszcze, przebywszy morze, jakby wiatr sirocco dostał się aż do Paryża, wcisnął się do apartamentów na placu Yendôme i co rano i wieczór sprowadzał coraz nowe tłumy, przybywających wyborców.
Byli to ludzie niskiego wzrostu, z cerą twarzy brunatną, włosów kręcących się; ludzie dość nieprzyzwoici, rozmawiający bardzo głośno, coś w rodzaju Paganetti’ego; inni znowu byli milczący, zamknięci w sobie i wypowiadający tylko dogmata; prawdziwie typy południowego klimatu, którego wpływy dziwnie działają na rozwinięcie się umysłów.
Wszyscy ci wyspiarze, wycieńczeni głodem, dali sobie słowo spotkania się przy stole Naboba, którego dom tym sposobem zamienił się na rodzaj oberży, restauracji, rynku.
W sali jadalnej, gdzie znajdowały się stoły zawsze nakryte, można było codzień spotkać jakiego nowego przybysza z Korsyki, który przyjechał po to jedynie, ażeby się darmo dobrze najadł i napił.
Masa pochlebna, krzykliwa i perorująca wyborców, wszędzie jest prawie jednaka. Jeżeli zwłaszcza spodziewają się sowitego wynagrodzenia, usiłują użyć wszelkich sposobów okazania swej gorliwości nadzwyczajnej, w podchlebianiu dumie lub zarozumiałości swoich wybrańców.
Zwykły pisarz przy sądzie, lub jaki mały urzędnik merostwa, albo wreszcie nauczyciel wiejski, mówi tak śmiało, jakby był przedstawicielem całego kantonu, mając w kieszeniach paki deklaracji wyborczych.
Jansoulet w Korsyce nie mógł czynić należytej różnicy między ludźmi użytymi do tego rodzaju czynności. W kraju tym, gdzie rody są tak dawne, tak starożytne, podzielone na rozmaite mniejsze i większe gałęzie genealogiczne, nie podobna nie pomylić się. Oto n. p. jakiś biedak, który przedtem tłukł kamienie na drodze, teraz, w ogólnej wrzawie i w ogólnem zamięszaniu, odgrywa rolę potomka znakomitej rodziny i dysponuje rzeczywiście wpływowo mnóstwem głosów, równie takich samych jak on biedaków, ale zawsze ludzi bardzo znakomitych.
Charakter narodowy, duma, usposobienie ponure i skryte, zdolność do tworzenia intryg, zręczność w exploatowaniu usposobień, wyraźną powinny być przestrogą, aby nie powierzać się tej masie oszustów, a z zastawionych przez nich sieci, módz się wyplątać bez własnej szkody.
Najstraszniejszem jest to, że ci ludzie odznaczają się nadmierną zazdrością i zawiścią, wzajemnie pogardzają sobą, kłócą się nawet publicznie przy zastawionych stołach, z powodu swych popieranych kandydatów; krzyżują się, niby ostrza szpad, spojrzenia czarnych, błyszczących oczów; każdy konwulsyjnie ściska w rękach puginał; mówią wszyscy nadzwyczaj głośno i gwałtownie, gestykulują, sypią się frazesy w ich krajowym lub też w języku francuskim, który bardzo mało rozumieją a przekręcają fatalnie i wreszcie dochodzą do ostateczności wydobywając na jaw bardzo dawne, już niemal zapomniane wypadki rodzin; podnoszą jakieś tam urojone pretensje i często dwaj przedstawiciele pewnych rodów, którzy ściskali się za ręce siadając do stołu, powstają od niego jako zacięci, nieprzebłagani, śmiertelni nieprzyjaciele.
Nabob trwożył się zawsze i unikał widoku tych uczt, zakończających się tak tragicznie i usiłował nieraz zażegnać powstałe kłótnie i spory, swym dobrotliwym, łagodnym uśmiechem.
Lecz Paganetti uspokoił go zupełnie w tym względzie.
Według niego, vendetta, żyje zawsze i dotąd niezaprzestała wybierać ofiar w Korsyce, do której, przeważnie w klasie najniższej, używają sztyletu i broni palnej, jaką jest strzelba.
Obecnie vendettę w klasach wyższych zastąpiły „listy bezimienne“.
Każdodziennie też rzeczywiście otrzymywano przy placu Vendôme listy bez podpisu, tej najczęściej treści:
„Panie Jansoulet, jesteś pan tak szlachetny, że nie pozostaje mi nic innego, jak ostrzedz Pana że człowiek imieniem Bornalinco (Anioł Marja) zdradza Pana i dał się kupić pańskim nieprzyjaciołom: przeciwnie wyraziłbym się o jego kuzynie Bornalinco (Ludwik-Tomasz), który służy z calem poświęceniem, dobrej sprawie“ etc.
Albo tej osnowy:
„Panie Jansoulet, obawiam się, że wybór pana nie dojdzie do skutku i to z tego względu, że źle Pan wziąłeś się do rzeczy, opierając się z całem zaufaniem na pewnem indywiduum nazwiskiem Castirla (Jozue) z kantonu Omessa, gdy zaś inaczej by to wszystko obróciło się, gdybyś Pan raczył baczniejszą zwrócić uwagę na kuzyna jego Luciani, człowieka uczciwego i takiego właśnie jak panu potrzeba“.
Jakkolwiek Nabob po pewnym przeciągu czasu już zupełnie zaprzestał czytywać podobne listy, to jednakże w umyśle jego zrodziła się wątpliwość; patrzył niedowierzająco na walczące z sobą namiętności, na plątanie się intryg nadzwyczaj misternych na owe sceny, grożące wytępieniem się wzajemnem wyborców, na te dziwne podejrzenia, na gorączkę głosujących, czując doskonale prawdziwość przysłowia: Jeżeli chcesz swemu nieprzyjacielowi dokuczyć, doradź mu, aby przy wyborach użył członków własnej rodziny.
Można sobie wyobrazić tedy, że zupełnie nie oszczędzano Naboba i że ta gromada szarańczy postanowiła obedrzeć bez litości kandydata popieranego ich głosami.
Nic nie było komiczniejszego nad sposoby, jakich używano, aby wydobyć z Naboba pożyczkę.
Jednakże ludzie ci nie byli znowu tak bardzo niebezpieczni; całem ich usiłowaniem było chwytanie cygar jakiemi zapychali sobie literalnie kieszenie.
Mimo to, wybór kosztował bardzo drogo i były nadto, jeszcze inne okoliczności zaprawiające życie Naboba goryczą.
Do takich należały ogłoszenia w gazetach i plakaty wysyłane masami do Paryża, w ilości od 20 do 30 tysięcy, zaopatrzone w portrety, biografie, broszury i inne szpargały, mogące wywołać ogólne wzburzenie lub przychylność dla imienia proponowanego kandydata.
Już nawet na giełdzie poczęły obiegać bardzo nieprzychylne wieści. Czyliżby wymuszali je nieprzyjaciele Naboba, jak ów pan Hamerlingue, któremu Nabob wydał pieniężną a zaciętą walkę, pragnąc popsuć mu kredyt, co ma się rozumieć kosztowało znaczne sumy.
{{Korekta|Mimo to wybór kosztował bardzo drogo i były nadto jeszcze inne okoliczności zaprawiające życie Naboba goryczą.
Do takich należały ogłoszenia w gazetach i plakaty wysyłane masami do Paryża, w ilości od 20 do 30 tysięcy, zaopatrzone w portrety, biografie, broszury i inne szpargały, mogące wywołać ogólne wzburzenie lub przychylność dla imienia proponowanego kandydata.
Już nawet na giełdzie poczęły obiegać bardzo nieprzychylne wieści. Czyliżby wymuszali je nieprzyjaciele Naboba, jak ów pan Hemerlingue, któremu Nabob wydał pieniężną a zaciętą walkę, pragnąc popsuć mu kredyt, co ma się rozumieć kosztowało znaczne sumy.
Jednem słowem gwiazda Jansoulet’a poczęła blednąc.
Paweł Géry wiedział o tem wszystkiem od pana Joyeuse, który obecnie dostał się do pewnego kantoru w charakterze inkasenta i tym sposobem był doskonale obznajomiony z różnymi interesami i wtajemniczony w operacje finansowe.
Poczciwego chłopca najbardziej przerażało usposobienie Naboba, który wszelkimi środkami chciał się rozerwać, jakby dla zagłuszenia, uspokojenia, a właściwie odurzenia się w tym stanie graniczącym z ostatecznym a nieuniknionym upadkiem.
Nieustannie też wydawał uczty, przyjmował gości i pośród hałaśliwych zebrań, krzykliwych biesiad, zdawał się nieco uspakajać.
Wtajemniczeni w ten stan niezwyczajny Jansoulet’a, widzieli najwyraźniej, że pod tym chłodem, jaki przywoływał na oblicze, wrzała wewnątrz straszliwa walka, że w każdym jego słowie drgało coś bolesnego, w każdym uśmiechu przebijała się gorycz i niezadowolenie.
Doszło nawet do tego, że Nabob unikał wszelkiego spotkania się z Géry’m i nie chciał zgoła ani czytać, ani słyszeć jego sprawozdań.
Przepędzał noce w klubie, poranki w łóżku; zaledwie jednak obudził się, już salony zapełniały się rozmaitymi gośćmi, którzy nieuwzględniając potrzeby spokoju dla Jansoulet’a rozmawiali z nim, gdy się ubierał, a przytem wielu było takich, którzy go dręczyli swoją obecnością nawet w łóżku. Nabob odpowiadał wtedy okrywszy się kołdrą aż po oczy.
Kiedy jakimś niespodziewanym zbiegiem okoliczności, cudem jakim Géry zdołał go pochwycić samego, Nabob krył się, uciekał lub wreszcie dość opryskliwie odpowiadał:
— Obecnie nie mam czasu. Innym razem mój drogi.
W końcu młodzieniec uciekł się do heroicznych środków.
Jednego dnia, bardzo wczesnym rankiem, o godzinie piątej, Jansoulet powróciwszy z klubu, znalazł na stoliku przy łóżku list, który z początku wziął za zwykłą denuncjację bezimienną, jakie codziennie otrzymywał.
Rzeczywiście była to denuncjacja, ale podpisana nazwiskiem autora, występującego z odkrytą przyłbicą, a wiała z niej lojalność i siła młodzieńcza tego, który ją napisał.
Géry zawiadamiał Naboba bardzo jasno o nikczemnościach eksploatacji, jakiej był ofiarą.
Nie obawiając się niczego, niegodziwców, łotrów i oszustów wymieniał wprost z nazwiska.
Wyraźnie pisał w liście, że z grona otaczających go osób nie było ani jednej, któraby nie miała na celu wyzyskania go, nie było ani jednej, któraby nie okłamywała go i nie okradała.
Od góry do dołu, w całym domu, mieścili się ludzie rabujący go, chwytają wszystko, co się znalazło pod ręką.
Konie kupione od margrabiego Bois-l’Héry, były wywłokami, nie mającymi najmniejszej wartości; galerja Sehwalbach’a, będąca jedynie zbiorem mazanin, podsuniętą została Nabobowi jako coś cennego; artykuły zamieszczane w gazetach przez Moëssard’a, były pisane tylko dla wyzyskania Jansoulet’a, bez żadnego poszanowania jego osoby.
Wszędzie zresztą, gdzie tylko się dało, używano intryg i obłudy.
Otóż z tego całego szeregu bezprawi, Géry ułożył długi memorjał, oparty na dowodach i dokumentach niczem niezaprzeczonych; akta zaś tak zwanej „Kasy terytorjalnej“ mogły szczególnie przekonać Naboba, że groziło mu poważne niebezpieczeństwo.
Tu już honor nawet był zagrożony.
Pociągnięci urokiem imienia Naboba, jego tytułem Prezesa Rady, liczni wspólnicy, zapragnęli szukać złota śladem tego szczęśliwego górnika, a przedstawiając mu świetne nadzwyczaj interesa kopalń i łomów kamienia, przygotowywali straszną niespodziankę.
Nabob czytając liczby i dokumenta objaśniające, przekonywał się z każdym wierszem, jak go haniebnie oszukiwano.
„Znajdziesz pan — pisał w dalszym ciągu Paweł Géry memorjał do tego co tu powiedziałem, w pierwszej szufladzie mojego biurka.
Połączone są tam różne kwity i poświadczenia oryginalne.
Nie położyłem go na biurku w pańskim pokoju dla tej bardzo prostej przyczyny, że Noëlowi nie dowierzam tak samo, jak innym.
Dzisiejszego wieczoru opuszczając ten dom, prześlę panu klucze.
Bo rzeczywiście oddalam się ztąd drogi mój opiekunie i przyjacielu, unosząc ze sobą szczere uczucie wdzięczności za to, com doświadczył i doznał od pana; a zarazem mocno rozżalony tem, że nie pozwoliłeś mi pan wynurzyć się osobiście, będąc zaślepionym w otaczających cię, mniemanych przyjaciołach i pomocnikach.
W tym stanie, jak obecnie, sumienie nie pozwala mi pozostać nadal świadkiem bezprawi, jakie się tu spełniają; uczciwość wzbrania milczeć, gdy zbrodnia z bezczelną twarzą przebiega ten gmach.
Byłem przytomnym wówczas, gdy spełniano najhaniebniejszą kradzież w pałacu letnim, byłem bezsilnym ponieważ nie mogłem zapobiedz dokonaniu występku.
Jestem pańskim przyjacielem, więc z powodu mej bezczynności, niemożności działania w pańskiej obronie obciążam moje barki i sumienie wspólną winą.
A wreszcie któż to wie, jak oddziałałaby na mnie atmosfera tego pałacu, jaki wywarłyby na mój umysł tak jawnie spełniane zbrodnie.“
List ten, który czytał powoli, z głębokiem zastanowieniem aż do podpisu, uczynił na Nabobie nieoczekiwane zgoła wrażenie i wpływ tak donośny, że zamiast udać się na spoczynek, poszedł natychmiast do apartamentu, w którym mieszkał jego młody sekretarz.
Zajmował on pokój znajdujący się na samym końcu apartamentów Naboba, który zarazem był i gabinetem do pracy.
Géry kazał tu ustawić sofkę, i od samego początku aż do obecnej chwili używał jej jako jedyne łóżko.
Wszyscy w domu jeszcze spali.
Nabob przechodząc przez szereg salonów, będących w amfiladzie, w których odbywały się wieczorne i nocne przyjęcia, wiecznie otwarte dla przewiewu świeżego powietrza, zatrzymał się w nich; uderzyła go dziwna mieszanina, brudy i opuszczenie, jakie przy dziennem świetle jeszcze były wyraźniejsze.
Czuć tu było zapach tytoniu i wina, niezaprzeczone ślady uczty, wszystko tu pokrywał kurz, nawet kwiaty opuściły uwiędnięte swe korony. Na pokrowcach i na marmurach wielkie jakieś plany; na dywanach resztki błota z butów, jednem słowem salony przedstawiały się w opłakanym stanie, jak gdyby ręka lokaja nigdy nie dotknęła ani posadzki, ani mebli, jak gdyby w tych salach zapanowała już przedwczesna pustka, grożąca jak zwykle ruiną.
W wielkich lustrach, zawieszonych po obu stronach, Nabob widział się w całej postaci, zdumiony nadzwyczajną bladością swej twarzy, nieporządkiem w całem ubrania, brudem na rękach i podsiniałemi okropnie oczami.
Otóż to była odwrotna strona owego medalu przezwanego życiem bez jutra; we dnie zajęcia bez spoczynku w nocy hulanka bez snu.
Sprowadziło to myśli dość smutne. Nabob rozpatrywał się w dniach zmarnowanych bezpowrotnie i zaczął uczuwać przesyt; po niejakiej jednak chwili wzruszył potężnemu ramionami, był to znak zrzucenia z siebie ciężaru, który innego na jego miejscu człowieka byłby zgnębił, przychylił do ziemi, ubezwładnił, odebrawszy siłę woli i wszelką dążność. Poczem już śmiałym, pewnym krokiem udał się do pokoju zajmowanego przez młodego sekretarza.
Zastał go właśnie przed otwartym pulpitem, na którym tenże porządkował papiery.
— Przedewszystkiem, mój przyjacielu, rzekł, wchodząc i zamykając za sobą drzwi, odpowiedz mi szczerze i śmiało na wszystkie pytania, jakie ci zadam. Czy rzeczywiście masz stały, nieodwołalny zamiar opuszczenia mię, jak to wyraziłeś w liście do mnie pisanym? Czy tylko odjazd twój spowodowała jakaś nowa, nikczemna intryga, jakich oddawna w Paryżu stałem się ofiarą? Jestem pewny, że skoro odważyłeś się na wypisanie mi w liście rozmaitych zarzutów, przyjmiesz równie i usprawiedliwienie...
Paweł zapewnił go, że nie miał żadnej innej ubocznej przyczyny, że zamiar odjazdu powziął z własnego natchnienia, kierowany własnem sumieniem.
— Zatem, zechciej wysłuchać mię a sądzę, że będę w stanie zatrzymać cię przy sobie.
List twój napisany wymownie, uczciwie, jak przystoi na przyjaciela i zacnego człowieka, nie wypowiedział nic nowego, o czem bym od trzech miesięcy sam nie wiedział. Tak jest, drogi Pawle, masz najzupełniejsza słuszność. Paryż jest miastem pełnem intrygantów i oszustów.
Brakło mi w nim kierownika poczciwego, któryby mię obronił od nikczemnych podstępów i zastawionych sieci.
Ja w nich wszystkich widzę tylko wyzyskiwaczy nic więcej.
Wszyscy łotrzy, już od dawna wykluczeni ze społeczności miejskiej, zbłocili swym wstępem kobierce mojego mieszkania... Przyglądałem się właśnie tym salonom, przedstawiającym się jak izby szynkowne.
Potrzebują koniecznie silnej ręki, aby je jak należy czyściła i umietła; i zapewniam cię, że nadejdzie dzień, w którym oczyszczę je moją własną ręką. Jednak muszę czekać dopóki, nie zostanę deputowanym. Ci łotrzy dopomagają mi do wyboru; a ten jest mi koniecznie potrzebny, abym mógł uregulować moje interesa, jak wiesz zachwiane.
Oto w dwóch słowach moje obecne położenie.
Bej nie zwrócił mi moich pieniędzy, lecz na wysłane do niego żądanie, odpowiedział żądaniem zwrócenia mu 80 milionów; jakie miały być podług niego wypożyczone, czy nawet wyłudzone od jego brata.
Obelga taka, taka potwarz jest haniebną!
Majątek mój, jest moim własnym, nikt nie przyczynił się do niego, żadna skaza nie plami mojej fortuny. Zdobyłem go, będąc dostawcą. Cieszyłem się zupełnie zaufaniem Ahmeda, on sam podał mi sposobność zbogacenia się... Ten nędzny, nikczemny Hemerlingue podszczuwa beja do prześladowania mnie. Znajduję się nie wątpliwie w paszczy wilka.
Oczekując na moje usprawiedliwienie się w obec tamtejszych trybunałów, Bej zaaresztował moje kapitały, dobra, okręta, pałace, i wszystko to, co się w nich znajduje. Sprawa poszła zwykłym porządkiem przed Radę Najwyższą.
Jeżeli byłbym deputowanym, Rada zwróciłaby mi wszystko natychmiast.
Jeżeli głosowanie nie dopisze, jestem zgubiony, utracę wszystko, około 60 do 80 milionów; będzie to ruina, shańbienie, przepaść!
Rozważ więc teraz, czy możesz opuścić mię, w tak krytycznej chwili? Jestem przekonany, że mam ciebie tylko jednego na świecie... Moja żona, widziałeś, wiesz, jakim jest dla mnie ciężarem, wreszcie czy mogę od niej spodziewać się poparcia lub rady? Moje dzieci? Zdaje mi się, że ich wcale nie mam.
Moje zbytki, marnotrawstwo wyrobiły wkoło mnie pustki... zamiast przyjaźni. Jedna matka tylko, która mnie kocha jak syna, która jest ztąd daleko, a ty właśnie dla mnie jej miejsce zastępujesz... Nie, ty mię nie zostawisz samego pośród zbrodniarzy.
Gdybyś wiedział, ach to okropne, to trudne do zniesienia...
Wszędzie, gdzie się tylko obrócę, w klubie, w teatrze, widzę drobną twarzyczkę tej żmii... baronowej Hemerlingue, słyszę prawie echo jej syczenia, odczuwam zapach trucizny, jaką radaby mię poczęstować.
Wszędzie, gdzie się tylko zwrócę, spojrzenia pełne ironji.
Później zaś wszystko się rozchodzi, znika, jakby za zbliżeniem się nieszczęścia.
Dla tego równie i Felicja Ruys, w chwili ukończenia mojego biustu, wynalazła jakiś niespodziewany pretekst i nie posłała go na wystawę. Nie posądzam ją o złe intencje, ale przeczuwam w tem zawsze jakąś bezecną intrygę.
W tej zbliżającej się, że tak powiem, ruinie, najdrobniejszy wypadek, ma swoją doniosłość.
Biust mój na wystawie, dokonany przez tak znakomitą artystkę, więcejby mi pomógł, niż tysiące przedajnych głosów. Wszystko usuwa się z pod moich nóg, wszystko mię opuszcza, ale ty mię nie opuścisz, ty uznasz, że uczynić tego nie możesz.


XIII.
Dzień splenu.

Godzina piąta po południu.
Deszcz od samego rana, niebo szare, na ulicach rozmaite parasole, czas przenikliwy, pogoda fatalna, błoto po kostki, nie masz nic więcej na ulicy prócz błota, trotoary zamiatają stróże, lub wlokące się suknie dam, gromada dzieci i uliczników pluszcze się w kałużach z okrzykiem radości, powozy przebiegają galopem obryzgując błotem na wszystkie strony ubranie przechodniów i kamienice, a nawet wspaniałe, dość nisko wiszące godła wielkich magazynów. Mieszkańcy znikają strwożeni, kryjąc się w najciemniejszy zakątek swoich siedzib, nie wychylając przez cały dzień nawet głowy po za próg domu.
Jest jednak ktoś, kogo niesłychanie bawi ten niezwykły stan powietrza, te strumienie deszczu, te kałuże błota; ktoś, co stracił już gust do życia, co znużony całodzienną monotonnością, zasunięty w kąt miękkiej otomanki, z głową opartą na zgiętej ręce, z uśmiechem rozkosznym wpatruje się w szyby, po których spływają strugi deszczu; ktoś, kogo niesłychanie bawi czas piekielny, ta fatalna, szatańska nawałnica!
— Otóż to pora, jaka mi się najbardziej podoba... Spójrz na ulicę... Wszystko co idzie zmoknięte, zbłocone od stóp do głowy... Jakież kałuże! Wszędzie błoto! Na ulicy, na placach aż do Sekwany, aż do nieba! Cudowna rzecz błoto, kiedy się jest smutnym... Radbym jak te dzieci dreptać po błocie, robić z niego modele... i wymodelować postać wysoką, na sto metrów i nazwać ją: Moje nudy!
— Ale dla czego koniecznie się nudzić, moja kochana, odpowiada ze słodyczą uprzejma stara wyróżowana baletnica, siedząc w wygodnym fotelu, gdzie się trzyma prosto, aby nie zrujnować swoich świeżutko uczesanych przesadnie włosów... Czyliż nie posiadasz tego wszystkiego, co może zapewnić szczęście.
I głosem spokojnym, zaczyna wyliczać po raz setny przyczyny jej szczęścia, jej chwałę, jej geniusz, jej piękność; opowiada o uwielbieniu, jakiego jest przedmiotem, o starających się o jej względy ludziach bogatych. Tak wpływowych, powtarza jeszcze raz, bo oto dziś...
Nagle przerywa jej ziewanie czy miauczenie spazmatyczne, drżą szyby pracowni i biedna baletnica zapada w głęboką zadumę, nie mogąc wynaleźć żadnej pociechy dla swej lubej towarzyszki.
Od tygodnia ukończyła swoją grupę, którą wysłała na wystawę; pomimo to Felicja pozostała w tym samym stanie wyczerpania się moralnego i zgnębienia; jest głuchą na wszelkie pociechy, nie widzi nic przed sobą, spogląda obojętnie i nudzi się jak nigdy.
Potrzeba nadzwyczajnej cierpliwości, aby można znosić spokojnie towarzystwo takiej rozgrymaszonej dzieweczki.
Felicja jak zwykle poczyna rozwodzić się nad swojem dziełem. Zdaje się jej, że wszystko nic nie warte, że grupa wywoła ogólny śmiech, obawia się krytyki i wścieka się na piszących przeglądy z wystawy.
Jedno i to samo zawsze.
Po wynurzeniu tysiąca skarg, zamyka się szczelnie w własnem mieszkaniu, nie chce przyjmować nikogo.
Możnaby powiedzieć, że się jej uprzykrzyła własna osoba.
Jednego tylko Jenkins’a, przyjmuje i traktuje dość znośnie w czasie podobnych napadów splenu.
Szuka nawet go sama, a jednak dziwna rzecz, dla czego nie zawsze obecność doktora sprawia jej równą przyjemność.
W dniu wczorajszym siedział przeszło dwie godziny przy tej pięknej, znudzonej artystce, a ta ani jednego słowa nie wymówiła do niego. Dzisiejszy zaś wieczór przeznaczyła na wizytę bardzo znakomitej osobistości, która uczyniła jej zaszczyt obiadowania z nią.
W tej właśnie chwili łagodna Cremnitz, która zwykle przypomina sobie wszystko patrząc na trzewiki, ozdobione pięknemi kutasikami, przypomniała sobie, że należało dla godnego przyjęcia tak znakomitej osoby przyrządzić pasztet po wiedeńsku, jakoż pocichutku na palcach przesunęła się do kuchni.
Deszcz nie ustaje, błoto coraz większe, piękny sfinks jak przedtem siedzi skurczony na kanapie, wpatrzywszy się w firmament niebieski.
O czem też myśli? Dla czego spogląda na drogę przedstawiającą się jak wielki płat błota, z czołem zmarszczonem, ze spojrzeniem, w którem najwyraźniej przebija się moralne znużenie.
Smutna to rzecz być zmuszonym iść w taką porę po błocie.
Ktoś wszedł do pracowni, dają się słyszeć kroki daleko cięższe niż stąpania Konstancji, podobne do przesuwania się myszy po podłodze. Zapewne mały lokajczyk. I Felicja, opryskliwie, nie patrząc wcale poza siebie mówi:
— Idź spać. Nie potrzebuję już zgoła nikogo.
— Chciałbym jednak pomówić z panią, odzywa się jakiś głos przyjacielski.
Zadrżała, powstaje i widocznie rozpromieniona z radości, prawie szczęśliwa z przybycia obcego, woła:
— A to pan! Minerwa! Jakim sposobem tu się dostałeś?
— Bardzo prosto. Wszak umyślnie drzwi są otwarte.
— Nic mię to nie dziwi. Konstancja jest jak warjatka, zajęta tym fatalnym obiadem, od samego rana.
— Tak jest! Widziałem. Przedpokój zapełniony jest kwiatami. Cóż to za obiad?
— Zwykła rzecz, obiad urzędowy. Doprawdy nie wiem jak to nawet się odbędzie... Siadaj pan, tu przy mnie. Jestem bardzo szczęśliwą, że pana widzę.
Paweł Géry usiadł nieco zmięszany. Nigdy nie przedstawiła mu się tak piękną. W półcieniu pracowni, pośród błyszczących przedmiotów sztuki, pomiędzy bronzami, tapetami, jej bladość ma szczególny jakiś wyraz, spojrzenie podobne do promieniejących drogocennych kamieni, a długa amazonka jeszcze bardziej podnosi urok jej czarowny. Przytem mówi takim tonem przepełnionym uczuciem, gdyż zdaje się być uszczęśliwiona temi odwiedzinami. Dla czego tak długo nie pokazywał się, dla czego dotąd nie odwiedził jej nigdy? Już prawie miesiąc minął, gdy widzieli się po raz ostatni. Przecież byli przyjaciółmi.
On usprawiedliwia się, tłumaczy, sprawami niecierpiącemi zwłoki, podróżą. Wreszcie jakkolwiek tutaj nie bywał, mówił o niej bardzo często.
— Doprawdy? A z kim?
— Z...
Chciał powiedzieć, że z Aliną Joyeuse, ale jednak powstrzymał go wstyd fałszywy, jakieś uczucie nieokreślone, niewytłumaczone, jakby nie życzył sobie, aby to imię było słyszane, w pracowni, w której już tyle wymieniono imion w sposób lekceważący, obojętny, obłudny. Bywają rzeczy takie, których niepodobna opowiadać w podobnych razach. Paweł woli posłużyć się kłamstwem, niż wypowiedzieć prawdę.
— Z przyzwoitym i bardzo uczciwym człowiekiem, któremu sprawiłaś pani nieraz przykrość niezasłużoną... Ale, ale, dla czego pani nie ukończyłaś biustu, tego biednego Naboba. Byłoby to dla niego wielkiem szczęściem, byłby nadzwyczaj dumnym, gdyby jego portret znalazł się na wystawie. Rachował nawet na to.
Na usłyszane nazwisko Naboba, uczuła się nieco zakłopotaną.
— To prawda, rzekła, nie dotrzymałam słowa. Co pan chcesz, mam swoje kaprysy... Postaram się jednak któregokolwiek dnia dokończyć tę statuę. Patrz pan tam jest oto glina, jeszcze zupełnie mokra...
— Cóż to za wypadek spowodował skruszenie tej pięknej roboty.
— Pan sądzisz, że kłamię przed panem. Broń Boże. Oto spadł z piedestału. Ale to nic nie szkodzi natychmiast go poprawię. Poczekaj pan tylko.
Podnosi z ziemi Jeżący biust. Nabob ożywia się jakby przeczuwał, że rysy jego twarzy doprowadzone będą do porządku. Praca jest tak piękna, tak naturalna, że Paweł nie może powstrzymać się od wykrzyku zdumienia.
— Nie prawdaż że to dobra robota, pyta Felicja naiwnie. Wzięła gąbkę i poczyna zmywać brud i pył, jakim okryty był biust. Zajmuje jej to zaledwie kilka minut czasu. Mimo to, rzecze nakoniec:
— Niepodobna będzie oddać go na wystawę mamy już dziś 22.
— A gdyby użyć protekcji...
Zmarszczyła brwi, a następnie odpowiada nieco rozdrażniona:
— To prawda... Protekcji księcia Mora... Niepotrzebujesz pan wcale czynić mi jakichkolwiek wyrzutów. Wiem co mówią o mnie i wcale się nie gniewam.
Rzuca kawałek gliny na obicie.
— Domyślają się ludzie czasami tego, czego wcale nie ma. Ale mniejsza o to. Przyrzekam panu, że głowa pańskiego przyjaciela, będzie na wystawie w tym roku.
W tej chwili rozchodzi się zapach smażonego cukru i wchodzi Cremnitz przezwana zwykle wróżką, niosąc na talerzu smażone jabłka w cieście. Prawdziwa wróżka, ufryzowana, odmłodzona, ubrana w białą tunikę, mając obnażone ramiona pokryte jedynie żółtego koloru koronkami.
— Pokosztuj moich przysmaków, tym razem udały mi się, doskonale... Ach przepraszam, nie wiedziałam, że masz gości Aha! to pan Paweł! Wybornie. Pokosztuj pan tych ciastek.
I nasza baletnica podsunęła się z półmiskiem.
— Dajno z tem pokój. Podasz je dopiero przy obiedzie.
— Przy obiedzie?
Baletnica jest niezmiernie zdziwiona tym rozkazem.
— Ależ tak jest. Zachowasz je na obiad, bo pan z nami także podzieli go. Bardzo proszę pana! nie chciej mi odmawiać, dodaje widząc odmowną odpowiedź w poruszeniu głowy młodego człowieka. Będzie to prawdziwa przyjacielska z pańskiej strony usługa. Zostaniesz pan aż do wieczorka.
Wzięła go za rękę. Rzeczywiście prośba grymaśnej artystki wywarła na nim bardzo przyjemne wrażenie! Wprawdzie bronił się jeszcze, ale bardzo słabo. Nie jest stosownie ubranym, jakimże sposobem ma się znaleść w towarzystwie znakomitych osób.
— Ależ łaskawy panie, proszę nie wymawiać się, będziemy tylko sami i Konstancja.
— Kochana Felicjo zapominasz, mówi Konstancja, o tym, który tu przyjdzie zaraz.
— Do licha! napiszę do niego, że obiad odwołany.
— To już chyba za późno.
— Broń Boże, dopiero szósta godzina. Obiad wyznaczony na godzinę w pół do ósmej. Niech mu natychmiast odniosą mój list.
Siada i pisze na rogu stolika.
— Jakaż to dziwna dziewczyna, mój Boże! mruczy baletnica zdumiona, gdy tymczasem Felicja zdaje się być oczarowaną nadarzającą się sposobnością obiadowania z Pawłem.
Daje list a potem mówi:
— Jestem niezmiernie zadowoloną, będziemy mieli bardzo przyjemny wieczorek. Uściskaj mnie Konstancjo... To wcale nam nie przeszkodzi chwalić twoje ciasta, i niezmiernie będziemy zachwyceni patrząc na ciebie, na twoją toaletę, która cię zupełnie odmłodziła.
Nie potrzebowała czynić nawet tego, bo baletnica przebaczyła temu miłemu szatankowi nowy ten wybryk oryginalności, Konstancja zgodziła się, jakkolwiek pozbawiona była sposobności pokazania księciu znakomitej swej toalety.
Rzeczywiście obiad przygotowany przez austryaczkę, jakby dla prawdziwych smakoszy, był pierwotnie przeznaczony dla osoby wysoko położonej. I wystawa stołowa również była wyszukaną. Poczynając od szerokoramiennych kandelabrów, a skończywszy na nadzwyczaj wybrednych potrawach; wszystko zdradzało wytworny gust i zdolności kucharskie autorki tej prawdziwie lukullusowej uczty.
Mało było wprawdzie przy niej srebra ale naczynia z prawdziwej porcelany, na którą składały się miasta takie jak stary Rouen, Sèwres i inne; były równie i kryształy holenderskie. Można tu było znaleść osobliwości, jakby zebrane przez wielkiego znawcę jedynie dla zadowolenia jego manji. Podawane zaś potrawy mogły odpowiadać wymaganiom smakoszów mających najbardziej zepsute podniebienie.
Z pospiechu jednak zapomniano o wielu rzeczach, i tak karafinka do oliwy nie miała koreczka, solniczka była z brzegu nieco popsuta, a za każdym razem wołano:
— Co się stało z musztardą? Gdzież podziały się widelce?
Ambarasowało to trochę pana Géry, ale ze względu na młodą gospodynię, nie dał poznać tego po sobie.
Gorsze przecież skutki pociągnęła za sobą ciekawość niewczesna, kto to miał być na tym proszonym, a tak wykwintnym obiedzie, dla kogo tyle zabiegów, taka nadzwyczajna uprzejmość i starania o dobór potraw i zastawy stołowej.
Ta myśl nie dawała mu spokoju, dręczyła go najokropniej.
Przytem, jak to się zwykle dzieje, gdy obiad ma miejsce w kółku zaufanych osób, Felicja była uprzedzająco grzeczną, nader uprzejmą i niezwykle wesołą. Nigdy jej jeszcze nie widział w podobnem usposobieniu, w podobnym humorze.
Wesołość ta przechodziła wszelkie granice, była prawie dziecinną i naiwną; Felicja zdawała się być zachwyconą, nie posiadającą się z radości, jak człowiek, który nadspodziewanie uwolniony został od wielkiego niebezpieczeństwa, lub gdy po spodziewanem rozbiciu okrętu tą samą wesołością pała oko uszczęśliwionego żeglarza, stojącego nareszcie na stałym lądzie. Śmiała się do rozpuku, można powiedzieć, zanosiła się od śmiechu, drocząc się z Pawłem i prześladując go jego południowym akcentem, jego szczerą prostotą.
— Pan jesteś prawdziwy mieszczanin... Ale to właśnie najbardziej mi się w panu podoba. Jest to zapewne skutkiem kontrastu, ponieważ urodzona jestem pod mostem w chwili największej zawieruchy, i dla tego kochałam zawsze ludzi z usposobieniem poważnem, rozsądnem.
— Co też ty wygadujesz? Jakże to wyobrazi sobie pan Paweł, słysząc że urodziłaś się pod mostem? mówiła dobra Cremnitz, która nigdy nie przesadzała w niczem i brała wszystko wedle litery.
— Niech sobie wyobraża, co mu się tylko podoba, odpowiedziała Felicja. Przecież nie uważamy go jako przyszłego mojego małżonka. Jestem pewna, że nie chciałby żenić się z monstrum nazywanem kobietą-artystką. Sądziłby, że poślubi co najmniej djabła... Masz zupełną słuszność Minerwo... Sztuka jest despotyczną. Potrzeba się jej oddać całkowicie, zupełnie. Pomija się dla niej wszystko, co tylko jest ideałem, energią, szlachetnością, sumieniem, tak że wreszcie nie pozostaje nic dla życia, a pracę w tym kierunku, rzuca się na fale oceanu, jakby łódź kruchą i wątłą, pozostawioną na głębinie bez steru i wioseł. Smutny los dla tego, kto polubił sztukę.
Na słowa Felicji o sztuce, odezwał się nieśmiało młody człowiek: zdaje mi się, że sztuka, jakkolwiek jest tak nadzwyczaj wymagającą, nie zabiera dla siebie wyłącznie całej kobiety. Cóżby np. zrobiła z tą czułością, z tą tkliwością jej serca, z potrzebą kochania, z koniecznością poświęcenia się, która przeważa w niej, co jest jedynym i wyłącznym celem jej życia, jej przyszłości, jej roli w świecie społecznym.
Wyrazy te uczyniły na niej wrażenie; rozmyślała chwilę zanim odpowiedziała.
— Być może, że pan masz słuszność, Minerwo. Bywają chwile, w których uważam, że życie moje wybiega na jakieś dziwne manowce. Czuję jakby doły, jakby głębokie przepaści, grożące mi pochłonięciem. Czasami znowu wzniosłe marzenia artystyczne, zaciera jedna chwila rozwagi, zapał znika w jednem westchnieniu. Wtedy myślę o małżeństwie, o pójściu za mąż.
Mąż, gromadka dzieci, któreby bawiły się, przewracały po podłodze w pracowni, to byłoby dla mnie uciechą, — skoro byłabym zmuszona pielęgnować to ciche gniazdeczko, — czułabym prawdziwą przyjemność w tym ruchu fizycznym, w pracy, koniecznej dla zapewnienia naszej egzystencji, te zajęcia regularne, perjodyczne, stałe te śpiewy, ta wesołość i zabawy pełne naiwności, które zmuszają do bawienia się zamiast myślenia w pustce, w ciemni jakiejś nieokreślonej; śmiać się dla dogodzenia miłości własnej, gdy nieraz łza kręci się w oku, gdy potrzeba koniecznie okazać się matką zupełnie zadowoloną, nawet w chwili, skoro wieść publiczna przyznaje ci sławę artysty i gwałtownie dopomina się twej głowy, aby ją ozdobić laurowym wieńcem zasługi.
Zachwycona własnemi wyrazami, uniesiona obrazami fantazji, widziadłami stworzonemi w wyobraźni, Felicja miała szczególny wyraz twarzy, jakiego Géry jeszcze nie widział, i czyniła ona na nim takie wrażenie, że pałał chęcią pochwycenia w ramiona tego dzikiego ptaszka, marzącego, że jest tylko łagodnym gołąbkiem, tej artystki przetworzonej nagle w uczuciową kobietę, w matkę i żonę uczciwego i zacnego człowieka.
Ona tymczasem, mówiła dalej nie zwracając uwagi na to, co się obok niej działo.
— Nie posiadam takiej znowu siły lotu, jak się wydawać może. Zapytaj mojej drogiej opiekunki, kiedy mię oddawała na pensją, czy nie spełniałam punktualnie tego, czego odemnie wymagano, czy nie ulegałam przepisom... Ależ jakież później było moje życie. Gdybyście wiedzieli jaką miałam młodość, jak przedwczesne doświadczenie zwarzyło mój umysł, jakie zamięszanie w oczach sądu pod względem tego, co jest dozwolone a co wzbronione, co rozumne a co głupie. Sztuka tylko, sztuka jaśniejąca sławą pozostała nietykalną z tego wszystkiego i do niej też się uciekłam, szukając ratunku i schronienia. Dla tego też zapewne nie będę nigdy niczem więcej tylko artystką, kobietą pozostawioną po za obrębem całej naszej płci, biedną amazonką z sercem uwięzionem pod zielonym pancerzem, rzuconą do walki jako człowiek skazany na to, aby żyć i umrzeć człowiekiem.
Dla czegóż wówczas nie wyrzekł do niej:
— Piękna Pelono, odrzuć na bok twoją zbroję, przywdziej powiewną sukienkę i stań się istotną kobietą. Kocham cię i błagam zostań moją żoną, abyś była szczęśliwą i mnie uczyniła szczęśliwym.
Otóż obawiał się tak jak inni; obawiał się tego drugiego co miał przyjść na obiad, i który mimo swej nieobecności był jednak obecnym między nimi i miał prawo żartować, szydzić z tego zapału.
— W każdym razie przysięgam, mówiła po chwilowym odpoczynku, że jeślibym kiedykolwiek miała córkę, będę się starała uczynić z niej istotę tak opuszczoną jak ja jestem. O ty wiesz, wróżko, że mówiąc to nie mam bynajmniej ciebie na myśli. Tyś zawsze była dobrą dla twego szatana, czułą i tkliwą... Ale patrz pan, jak ona jest dziś piękną, jak jest młodą dzisiejszego wieczoru.
Ożywiona sutą wieczerzą, światłem, Cremnitz w swej białej sukni, wsparta na krześle patrzyła na szklankę napełnioną winem Chateau-Yquem, którego dostarczyła piwnica jej sąsiada Moulin-Rouge. Wino uczyniło swoje, sprowadzając obrazy minionej przeszłości, owe świetne kolacje, jakie konsumowano po wyjściu z teatru, te baliki ożywione rozmową i wesołością dochodzącą nieraz do szału.
Felicja, która tego wieczoru zamierzyła podobać się wszystkim, zaczęła z wolna podsuwać Cremnitz wspomnienia, kiedy jeszcze była gwiazdą baletu, a mianowicie słysząc nie raz opowiadanie z ust baletnicy o Gizelli, o owacjach publicznych, i wizycie księcia w loży, o podarunku królowej Amalii, któremu towarzyszyły pochlebne bardzo wyrazy, wprowadziła biedną Cremnitz w jakiś stan ekstazy i ożywienia. Biedna wróżka uczuła się podniesioną na duchu, oczy jej zajaśniały niezwykłym blaskiem, uderzała takt zwolna swojemi cudownie maluchnemi i pięknemi nóżkami, słowem obejmował ją dziwny zapał.
Jakoż kiedy obiad skończono i wszyscy przeszli do salonu, Konstancja zaczęła z początku z lekka podrygiwać, potem wykręcać piruety, przyśpiewywać sobie pamiętną nutę i nakoniec za jednym susem, skoczyła aż na drugi koniec pracowni.
— Otóż będziemy mieli powtórzenie przedstawienia, odezwała się Felicja. Uważaj pan. Nie rzadko się zdarza coś podobnego, Cremnitz będzie niezawodnie tańczyła.
Rzeczywiście obraz to był prawdziwie uderzający i jakby czarodziejski.
W głębi, na tle wielkiej, obszernej pracowni, przyćmionej nieco, ponieważ oświetlały ją jedynie okrągłe okienka, a jak w obecnej porze przedzierało się przez nie tylko blade światło księżyca, jakby na istotnej scenie w teatrze, zarysowywała się sylwetka sławnej niegdyś baletnicy, która w swej powiewnej, białej sukni, wydała się nadziemską istotą, płynęła ona raczej w powietrzu niż skakała. Przenosząc się z miejsca na miejsce, na końcach palcy, tańczyła najpiękniejsze ustępy z baletu Gizelli, które niegdyś tak zachwycały publiczność. Cremnitz wydawała się być inną istotą, oko jej pałało natchnieniem, całe ciało drżało pod wpływem roznamiętnienia, ręka tylko zwolna znaczyła takty, jakby słyszanej gdzieś w orkiestrze muzyki.
Szczególnie nieobecność muzyki czyniła ten niemy balet czemś poetycznem, nieziemskiem.
Trwało to kilka minut. W krótce jednak usłyszano krótki oddech baletnicy, która tem nadspodziewanem wystąpieniem niezmiernie się utrudziła.
— Dosyć! dosyć już tego, zawołała Felicja, usiądź! odpocznij!
Biały cień nagle zatrzymał się niedaleko fotelu i nareszcie padł nań, baletnica przybrała pozycję jakby życzyła sobie na nowo rozpocząć, oddychała ciężko, nareszcie kołysząc się rozkosznie usnęła, nie zmieniając jednak dawniejszej gracyi i ułożenia.
— Biedna moja czarodziejka, rzekła Felicja patrząc na zarumienione oblicze śpiącej Konstancji, mam w niej najwierniejszą, najszczerszą, najlepszą przyjaciółkę i opiekunkę w życiu. Ten motylek uroczy służy mi za matkę. Czyliż możesz się pan dziwić moim wybrykom...
Nagle z dziwnie rozpromienioną twarzą i głosem, w którym drżała radość dodała:
— Ach Minerwo! Minerwo! jestem niezmiernie szczęśliwą, że przyszedłeś pan dzisiaj do nas... Ale nie można mię tak długo pozostawiać samą, czy pojmujesz pan. Po- trzebuję mieć przy sobie umysł silny, tak jak pański, widzieć pośród tylu masek jedną przynajmniej twarz człowieka... Potrzebuję koniecznie, abym miała przyjemność patrzenia na pana... Sądzę nawet, że moja sympatja nie może pana obrazić... zresztą sympatja ta płynie z pewnej okoliczności, o której pan zapewne nie wiesz... Oto przypominasz mi pan kogoś, do kogo odczuwałam wielkie przywiązanie w mojej młodości, istotę miłą, słodką, łagodną równie rozsądną i zacną jak pan... walczącą nadaremnie z losem niezbyt dla niej przychylnym, żywiącą w duszy ten sam ideał, jaki my artyści oddajemy w całości na sławę sztuce... Wiele frazesów jakie słyszałam od pana, zdawały mi się że pochodzą od niej, że płyną z jej ust. Pan masz równie jak ona te rysy klasyczne modelów starożytnych. Zapewne to jest powodem, że w wyrazach pańskich odnajduję pewne pokrewieństwo moralne między wami... Pan zaraz to sam sprawdzisz...
Pobiegła natychmiast do stolika, zarzuconego papierami, szkicami i narzędziami służącemi do modelowania. Usiadła z pochylonem czołem, pochwyciła papier i poczęła coś rysować szybko ołówkiem... Nie była to już artystka, ale kobieta prawdziwa, kobieta kochająca, pragnąca przywabić urokiem, czarem swej młodości, swych wdzięków, swą pięknością. Tym czasem Paweł zapomniał o podejrzeniach w obec tylu wdzięków, takiej szczerości i serdeczności...
Chciał mówić, chciał wynurzyć jej serce. Chwila ta była decydującą, stanowczą... Nagle otworzyły się drzwi... wszedł lokaj.
— Książę pan kazał panią zapytać, czy migrena już przeszła...
— Bynajmniej, odpowiedziała artystka, z wyraźnem zniechęceniem.
Lokaj wyszedł, nastała chwila milczenia, jakiegoś dziwnego chłodu...
Paweł powstał.
Ona nie przerywała swej roboty, nachylona nad stolikiem.
Przeszedł się kilka razy po pracowni, a następnie stając obok stolika, zapytał głosem nadzwyczaj łagodnym, nieśmiałym i jakby drżącym ze wzruszenia.
— To książę Mora miał być u pani na obiedzie?
— Tak! Nudzę się... to dzieci splenu... Takie dni nadzwyczaj są dla mnie przykre.
— Czy także i księżna zapowiedziała równocześnie swoją wizytę?
— Księżna? Nie. Nie znam jej wcale.
— Bardzo dobrze. Więc na miejscu pani nieprzyjmowałbym nigdy, niedopuszczałbym do stołu, człowieka żonatego, nie widząc jego żony, nie zaprosiwszy jej także do towarzystwa... Pani skarżysz się nieustannie, że jesteś opuszczona, dla czego koniecznie, naumyślnie sama się opuszczasz? Nie chcąc być w podejrzeniu, potrzeba tak postępować, aby nikt nieśmiał uczynić zarzutu. Czy to panią gniewa?
— Nie! Nie! Strofuj mię Minerwo. Żądam moralnego z pańskich ust kazania; ona także jest tak szczerą i tak surowych zasad; ona nie mruży oczami jak Jenkins. Mówiłam już panu że pragnę, aby mną ktoś kierował.
I podała mu szkic ukończony, dodając:
— Patrz i oto przyjaciółka o której panu wspomniałam. Uczucie głębokie i rzetelne sama dobrowolnie stłumiłam. To jej obraz wywołuje zawsze w chwilach trudnych mego życia, kiedy zmuszona jestem coś postanowić, uczynić jaką ofiarę. Mówię wówczas: Co też ona pomyśli! jak to czynią zwykle artyści podczas pracy, przypominając sobie wielkie dzieła znakomitych twórców. Chciałabym abyś pan był moim przewodnikiem. Czy zgadzasz się?
Paweł nie odpowiedział. Przypatrywał się portretowi Aliny. To ona była, jej profil, jej usta pełno dobroci i uśmiechu, jej długie lśniące włosy. Teraz może przyjść tu książę Mora! Felicja zgoła już nie egzystowała dla niego.
Biedna Felicja obdarzona władzą wyższą mimowolnie, bezwiednie, jak czarodziejka rozwiązywała i wiązała losy ludzi, niemając możności stworzenia dla samej siebie szczęścia.
— Czy mógłbym panią prosić o podarowanie mi tego szkicu?
— Bardzo chętnie; ona bardzo miła. prawda? Ach! w istocie jeżeli ją kiedy spotkasz, kochaj ją, ożeń się z nią. Więcej warta niż inne. Tymczasem zamiast jej... zamiast jej...
I piękny sfinx zwrócił ku niemu swoje wielkie wilgotne i śmiejące się oczy, których zagadkowego spojrzenia trudno byłoby określić.


XIV.
Wystawa.

— Przepyszny!..
— Powodzenie ogromne. Barye nigdy nie zrobił nic podobnego.
— A biust Naboba?... Cóż to za pieścidełko! Konstancja Cremnitz nie posiada się z radości! To ona tam idzie...
— Co? Ta mała staruszka w płaszczu sobolowym jest Cremnitz — a ja myślałem, że już umarła od dawna.
— Przeciwnie, żyje i bardzo dobrze się trzyma.
Rzeczywiście Konstancja rozpromieniona, odmłodzona tryumfem swej pupilki, która na wystawie zasłużyła sobie na pierwszej klasy premię, spaceruje pomiędzy tłumem artystów. Przedstawiciele wyższej sfery społecznej gromadzą się około miejsca, na którem znajdują się prace Felicji, jakby gromada czarnych kruków, tłoczą się, gniotą i jeden przez drugiego cisną się do obrazów.
Konstancja pospolicie tak nieśmiała, wciska się do pierwszego szeregu, podsłuchuje toczące się rozprawy, o mało nie jest uduszoną w tłumie, chwyta uwagi i zdania, potakuje głową, uśmiecha się, wzrusza ramionami, gdy dojdzie do jej uszów jaki koncept niewłaściwy, gotowa skruszyć w proch tego, ktoby nie miał uderzyć czołem przed tem dziełem nieśmiertelnego dłuta jej ulubienicy.
Cóż tam znaczy taka Cremnitz, lub wiele innych jej podobnych, w obec tej publiczności spragnionej wrażeń, tłoczącej się, gniotącej, admirującej, krytykującej, i olśnionej zarazem wrażeniami uwielbienia i zachwytu.
Rzeczywiście natłok olbrzymi, wszyscy ci ludzie patrzą z otwartemi usty, z wyraźną przyjemnością i rozkoszą w twarzy; dzieło mistrza zawsze wywołuje w tłumach, najmniej nawet ukształconych, podziw i zachwyt.
W tym półcieniu, w rotundzie sali, gdzie promienie słoneczne wpadają przez okna i w pewnej koniecznej tylko mierze rozjaśniają całą salę, gdzie umieszczono arcydzieła malarstwa i rzeźby, widzieć można grupy złożone z rozmaitych warstw społecznych. Tu przesuwa się elegantka strojna w promienne szaty, tam poważna dama z szelestem ciągnie za sobą olbrzymi tren swej sukni z ciężkiej materji, gdzieindziej znowu artystka nie dawno przybyła z Rossji, olbrzymiem futrem zwraca ogólną uwagę.
Dziwnie odbija ruch wszystkich przechodzących — od bezwładności skamieniałej, stojących na piedestałach marmurowych postaci i biustów.
Szczególniej uderza ogólną uwagę grupa z bronzu, przedstawiająca cztery postacie.
Jakkolwiek figury nie mają wysokości naturalnej, sprawiają jednak nadzwyczajne złudzenie.
Publiczność stoi zdumiona przed tem arcydziełem rzeźby i podziwia z zachwytem. Nagle ciekawość jej zwraca się na inny przedmiot: jest nim pochód Beya z Tunisu, ze świtą oryginalną dygnitarzy w orientalnych strojach, upstrzonych w kosztowności i djamenty.
Bey w Paryżu odgrywał rolę pierwszego lwa i chciał koniecznie zwiedzić wystawę. Był to książę bardzo wykształcony, przyjaciel sztuki posiadający w Bardo galerję obrazów — niezwyczajnej piękności, oraz reprodukcje chremo-litografowane wszystkich bitew za pierwszego cesarstwa. Skoro tylko wszedł, zajął jego uwagę wielki chart arabski, przedstawiony w przecudnej rzeźbie. Był to typ prawdziwy charta jego kraju, towarzysza każdego polowania.
Roześmiał się, a zbliżywszy się zaczął głaskać zwierzę, jego muskularne członki, jakby chciał je jeszcze więcej podrażnić; zwierz miał rozwarte nozdrza, wyszczerzone zęby; gotów do skoku; w wyciągniętych nogach znać było siłę muskułów i elastyczności, był to zwierz arystokratyczny, przeznaczony do chwytania zdobyczy, gorący w miłości i w polowaniu, upojony własną siłą, ze wzrokiem utkwionym w swoją ofiarę, już nawet dotykał ją końcem wystawionego języka, czuł przedsmak mięsa, ostrzył zęby śmiejąc się okrutnym śmiechem; patrzący nań, mógł zawołać:
— Już go ma!
Lecz widok lisa natychmiast widza uspokajał. Wspaniałej równie postawy o błyszczącej, jedwabistej sierści, pomykał przychylony prawie do ziemi, ale bez wysilania się; bieg ten istotnie oczarowywał widza; zwracając w biega wydłużoną głowę ku chartowi, czuł, że jest bezpiecznym, zdawało się nawet że rzuca nań ironiczne spojrzenie, zaufany w przymiotach swych, jakiemi obdarzyła go natura.
Podczas, kiedy Inspektor wystawy z głową łysą aż do karku, biegł z pospiechem przedzierając się przez zbity tłum, aby wyjaśnić Mahometowi apologją „Psa i lisa“ zaczerpniętą z legendy poczynającej się wyrazami: „Zdarzyło się że się spotkali“, i właśnie chciał go zawiadomić, że dzieło to, należy do księcia Mora, — wielki i gruby Hemerlingue, zadyszany i zlany potem, oświadczył Beyowi, że praca ta jest utworem owej świetnej amazonki, którą wczoraj widzieli w Lasku Bulońskim.
Jakim sposobem kobieta o delikatnych, słabych palcach mogła wyrzeźbić ten twardy bronz, nadając mu pozór żywego ciała? Ze wszystkich uroków jakich doświadczył Bey w Paryżu, to jedno czarowało go najbardziej. Zapytał więc urzędnika wystawy — czy nie znajduje się jeszcze jakie dzieło ręki tego samego mistrza?
— Owszem, mamy jeszcze jedno arcydzieło. Jeżeli Wasza Wysokość pozwoli zboczyć nieco, będę miał zaszczyt okazać je Waszej Wysokości.
Bej ruszył dalej wraz ze swoją świtą.
Były to wspaniałe typy, z rysami twarzy, jakby rzeźbionemi w marmurze o liniach czystych, białości niezwykłej, białości kości, którą promienie słoneczne zbieliły aż do ostatniego włókna. Wspaniale udrapowani, stanowili kontrast z biustami uszeregowanemi i ustawionemi na wysokich kolumnach po obu bokach przejścia, jakiem postępowali w tej pustej przestrzeni, pozbawieni rodzinnych domów, wypchnięci z tego otoczenia, jakie im przypominało wielkie prace, wrażenia tkliwe i egzystencją spokojną, wypełnioną wypadkami cechującemi odwagę — wpatrywali się ze smutkiem w błąkające się cienie i dziwili jakim dziwnym trafem znaleźli się tutaj.
Wyjąwszy dwóch lub trzech postaci kobiet, z cudownej piękności ramionami i biustami, okrytemi koronkami, nie było tu nic, coby mogło pobudzić imaginacją, coby oddychało życiem, wlanem w marmur przez artystę.
Przynajmniej brzydota Naboba zdradzała energię, i tę stronę charakteru awanturniczą, przy wyrazie twarzy łagodnym, pełnym dobroci, tak doskonale uchwyconej przez artystę, który zdołał w jasnej barwie marmuru wykuć światło i linie, układające się przy załamaniu promieni słonecznych w cień, wybornie naśladujący cerę twarzy ogorzałą, spaloną przez żar południowy.
Arabi, spostrzegłszy biust Naboba, wykrzyknęli zdumieni:
— Bon-Said! (ojciec-dobroczyńca).
Był to przydomek nadawany Nabobowi w Tunisie.
Bey, przekonany, że go chciano prowadząc w to miejsce zmystyfikować, spojrzał na Inspektora bardzo podejrzliwym wzrokiem:
— Jansoulet? wyrzekł gardłowym głosem.
—Tak, Wasza Wysokość, Bernard Jansoulet, nowy deputowany Korsyki...
Tym razem Bey zwrócił się do Hemerlinga zmarszczywszy brwi.
— Deputowany?
— Tak, książę, od dzisiejszego dnia, ale nic jeszcze w tem nie ma stanowczego...
I bankier wzruszając ramionami dodał niezrozumiale:
— Nigdy Izba francuska, nie przyjmie tego awanturnika.
Nadaremne objaśnienie.
Cios trafił do celu, obniżając o kilka stopni ślepe zaufanie Beya w sumienność i rzetelność Barona finansisty.
Zapewniał on go z taką stanowczością, że Nabob nie będzie nigdy wybrany, że można było na śmiało i bez obawy działać. Tymczasem teraz, zamiast człowieka zgnębionego losem, pokonanego wolą wszechpotężną Beya, wyrósł w jego oczach deputowany wielkiego ludu, wybraniec, którego osobę paryżanie mogą podziwiać i wielbić w wspaniałym marmurowym posągu. W rozumieniu bowiem wschodniem, człowiek, którego rysy i osobistość wystawiona jest publicznie, ma już siłę, ma już potęgę niczem niewzruszoną.
Hemerling, jeszcze bardziej pożółkły, przeklinał samego siebie, że postąpił tak niezręcznie, tak nierozsądnie.
Ale czy można było przypuścić coś podobnego?
Zapewniano go najuroczyściej, że biust nie został jeszcze wykończony.
A tymczasem, znajduje tutaj kontrefekt swego najzaciętszego nieprzyjaciela, swego wroga, ironicznie przedstawiającego się publice ze swoim uśmiechem nacechowanym łagodnością i dobrocią.
Cicha, milcząca, ale skuteczna zemsta, za figiel przygotowany w zamku Saint-Romans.
W ciągu kilku minut, Bey, równie obojętny i chłodny, równie nieprzenikniony, jak ta statua wykuta dłutem, patrzył się nic nie mówiąc, mocno zmarszczony, gniewny, a przynajmniej dworacy w fałdzie na czole potężnego władcy odgadywali trawiącą go wściekłość.
Po czem, wymówiwszy kilka słów po arabsku, zapewne rozkazu, aby podjechały powozy, zebrał się orszak rozproszony po sali, zwrócił się poważnym krokiem ku wyjściu, nie chcąc już wcale niczemu się przyglądać.
Któż tam wreszcie może odgadnąć, co się działo w tej głowie monarchy, przywykłego do wybryków i gwałtownej zmiany usposobień.
Pan Inspektor mający nadzieję, że księciu panu będzie miał zaszczyt okazać całą wystawę, a tem samem po krótkim spacerze zyska sobie prawo do wstążeczki orderu Nicham-Iftikahr, nie mógł zrozumieć, ani pojąć przyczyny tak szybkiej, niespodzianej ucieczki.
W chwili kiedy Bey odjeżdżał z pod kolumnady wjazdowej, właśnie wówczas Nabob wszedł drzwiami znajdującemi się w części środkowej gmachu.
Rankiem otrzymał Nabob, zawiadomienie następującej treści:

Wybrany, większością znakomitą głosów“.

W towarzystwie przyjaciół i serdecznych znajomych, po obfitem śniadaniu. Nabob postanowić wyjść na ulicę, aby w pełni napawać się sławą i chwałą swej nowej pozycji.
Pierwszą osobą jaką spotkał w salonach Wystawy była Felicja Ruys, oparta o wielki słup kamienny; otaczało ją mnóstwo wielbicieli jej talentu, którzy sadzili się jeden przez drugiego na pochlebstwa i słówka hołdu.
Była ubrana bardzo skromnie, mianowicie w kostiumie czarnym, haftowanym; strój ten przy kapelusiku śnieżnej białości z piórami miniaturowej wielkości, przy puklach bujnych włosów, nadawał jej postać prawdziwej czarodziejki, prawdziwej rusałki.
Tłumy artystów ubiegały się o spojrzenie znakomitej swego wieku rzeźbiarki, nawet Jenkins z odkrytą głową, nieco zadyszany skutkiem przeciskania się przez zbite gromady, podążał, ku bohaterce dnia, chociaż zataczał w swem przejściu wielkie koła, aby się nasycić widokiem piękności, której był opiekunem i jakby doradcą.
W tej chwili wchodziła właśnie jego żona i zaraz na pierwszym kroku zawiązała rozmowę z młodą dziewczyną.
Biedna pani Jenkins!
Nakazano jej głosem okrutnym, głosem bezlitośnym, aby poszła złożyć życzenia znakomitej artystce...
— Trzeba żebyś złożyła powinszowanie Felicji... mówił mąż.
I poszła, spełniając wolę swego niezbłaganego tyrana, zamykając w głębi piersi boleść, domyśliła się bowiem teraz, co się ukrywało w tej pieczołowitości, jaką Jenkins otaczał tę młodą dziewicę, jakkolwiek unikała wszelkich w tym względzie objaśnień i rozmowy z doktorem, aby niepotrzebnie go nie drażnić.
Po pani Jenkins, pospieszył Nabob i pochwyciwszy w swoje wielkie dłonie, maluchne, cudne jej rączki, starał się wynurzyć jej wdzięczność w wyrazach najbardziej wyszukanych, czułych i tkliwych.
— Jest to prawdziwe szczęście, prawdziwe dobrodziejstwo, jakiego doznałem dzisiaj od pani, jest to już poniekąd sława, gdy moje imię, połączone zostało z imieniem wielkiego jeniusza Francji, gdy moja mizerna osoba przyjęła udział w pani tryumfie; jest to wydana walka niskim, nikczemnym potwarcom, bo pani zapewne nie jesteś obznajomioną, jakie plotki obiegają na mój rachunek... Zaprawdę rzecz trudna do uwierzenia, rzecz niebywała, niesłychana... Radbym obrzucić złotem wykonawcę tego znakomitego biustu, radbym obłożyć diamentami jego autora...
Szczęściem dla poczciwego Naboba więcej podobno tkliwego jak wymownego, napłynął nowy tłum wielbicieli i adoratorów, którym zmuszony był ustąpić miejsca.
Rzeczywiście była to owacja przechodząca wszelkie możliwe granice, jeżeli porachujemy w to entuzjazm frenetyczny ożywiający tłumy, niezdolne oprócz wykrzyków uwielbienia zdobyć się na wyrazy uznania talentu; te tysiączne głosy podziwu, przemijające jak wiatr, to światowe okazywanie swego zadowolenia w ruchach i giestach; gorące życzenia pozyskania choćby jednego spojrzenia wielkości artystycznej; te gładkie, eleganckie, misternie osnute frazesy; te ciepłe, serdeczne uściśnienia rąk rywali i antagonistów, towarzyszy, niektórych istotnie uczuciowych i szczerych, innych zaś umiejących tylko miękkim, delikatnym uściskiem ręki objawić swe uznanie, a kończąc na zwykłych i pospolitych frazesach, więcej podobno szczerych niż całe gromady mów i panegiryków.
Felicja słuchała tego wszystkiego spokojna, przekonana o swej wyższości nad tym tłumem kłamców i pochlebców, wzruszyły ją nieco oświadczenia dawnych przyjaciół jej ojca, wyrażających się krótko, ale serdecznie słowami:
— Wybornie moja mała!
Wyrazy te przenosiły ją w dawne, zapomniane już prawie czasy, kiedy ukryta w kąciku ojcowskiej pracowni, podzielająca już w części, tę wielką sławę, jakiej używał wielki Ruys.
Składane życzenia nie sprawiały jej żadnej zgoła przyjemności, brakowało jej czegoś, czego sama nie mogła odgadnąć; myślała o kimś, którego spodziewała się ujrzeć tutaj, który powinien był dołączyć swe życzenia do ogólnych.
Miałażby to być miłość? miłość wielka, gorąca, bez granic — ten rzadki gość w piersi artysty, nie zdolnego oddać się zupełnie uczuciu. A może to tylko marzenie słodkie, pożądające życia rodzinnego, broniącego od znużenia, od nudów jednostajności i jedynego środka pociechy w dniach przykrych, gdy burze wstrząsną sercem i duszą?
Myliła się najfatalniej. Słodkie napozór wzruszenia uważała jako rodzącą się miłość. Tymczasem miłość nie darzy nigdy spokojem, przeciwnie sprawia burzę, tęsknotę; porusza i doprowadza nawet do szaleństwa, do ofiary bezwzględnej, do zapomnienia o sobie, w imię domniemanego szczęścia tej osoby, którą się kocha.
Wydarza się często, że zwykłe spotkanie jakiejś osoby porusza całą naszą istność; — był to obraz, zjawisko spowodowane podobieństwem rysów do pewnej, nam tylko znanej osoby; obraz przelotny, nikły, a tak gwałtownie oddziaływający na naszą wyobraźnię i serce; piorun wypadający z chmury; meteor wypływający z pośród zbitego obojętnego tłumu; gwiazda wschodząca nagle opromieniająca istność naszą, duszę naszą.
Pomiędzy falami głów kołyszących się tłumów, zdawało się już Felicji, że widzi głowę okrytą pierścieniami kręcących się włosów Pawła Géry, kiedy nagle wydała lekki okrzyk radości.
Wszakże nie on to był, ale ktoś bardzo do niego podobny, ktoś, którego rysy twarzy regularne i nacechowane błogosławionym spokojem, zdradzały głęboki rozum, potęgę myśli, jaką zawsze uwielbiała w Pawle, podobieństwo sympatyczne, powinowactwo duchowe, moralne, fizyczne i ten dziwny, nie zwalczony wpływ jaki wywierali oboje na jej myśli.
— Alina!
— Felicja!
Nic nie podpada większej wątpliwości, jak przyjaźń dwojga istot, żyjących w świecie, a przedzielonych od siebie różnicą stosunków towarzyskich i tak zwanych salonów, obdzielających się do znudzenia tytułami czułemi, pochlebnemi, wyszukanemi: szczególnie dzieje się to między kobietami, które jeszcze na pensji żyły w przyjaźni. Marnie to wkrótce wietrzeje ustępując miejsca innym wrażeniom, innym uczuciom, innym obowiązkom, czekającym kobietę.
Nie tak jednak było w stosunkach Aliny do Felicji, jakkolwiek od lat pięciu prawie nie widywały się ze sobą.
Obie, usunąwszy się nieco na stronę, wymieniały ze sobą myśli i wrażenia, były tak nawet zajęte rozmową, że nie widziały, co się około nich dzieje.
Ojciec Joyeuse w białym krawacie, prostował się dumnie, widząc córkę rozmawiającą z tak znakomitą artystką.
Miał zupełną słuszność być dumnym z niej, gdyż ta drobna paryżanka, nawet obok swej towarzyszki, odznaczającej się nieporównaną pięknością — jaśniejąc młodością i wstydliwością dziewiczą, tak powabną w dwudziestym roku życia, przechowała cały zapas swobody młodzieńczej, była świeżym jeszcze, cudnym kwiatem.
Jakże jesteś szczęśliwa! Ja nic jeszcze nie widziałam; słyszałam tylko, jak wszyscy mówili, że to jest nadzwyczaj piękne...
— Jestem szczęśliwą znalazłszy cię nareszcie, moja droga Alino... Już tak dawno...
— Wierzę temu nie dobra... któż jednak winien?
I w tej chwili Felicja w najciemniejszym zakątku pamięci odnalazła smutną datę rozstania się; przypomniała sobie scenę, w której zamarła jej młodość na zawsze.
— Cóż robiłaś kochaneczko przez cały ten czas? O ja zawsze jednem się zajmuję, nie ma zgoła o czem mówić.
— Tak, tak; wiemy o tem, że nie przyznajesz się do żadnego zajęcia. Poświęciłaś swoje życie dla innych, nie prawdaż?
Ale Alina wcale nie słucha, uśmiecha się bardzo uprzejmie do kogoś stojącego po za Felicją, która też odwróciwszy się spostrzegła Pawła de Géry oddającego ukłon skromny i pełen uszanowania pannie Joyeuse.
— Więc się wy znacie ze sobą? Czy znam p. Pawła? Tak mi się zdaje. Mówimy bardzo często o tobie. Czy ci nigdy o tem nie wspominał.
— Nigdy, to mruk nieznośny...
Umilkła, dziwna myśl zajaśniała w jej głowie, i nie zwracając wcale uwagi na Pawła, zbliża się szybko do Aliny, nachyla się, i coś jej opowiada zniżonym głosem. Panna Joyeuse rumieni się jak wiśnia, broni się uśmiechem szepcząc:
— Tak myślisz? W moim wieku. Dobra mama!
I podaje rękę ojcu, aby uniknąć bliższych przyjacielskich objaśnień.
Skoro Felicja spostrzegła oddalających się oboje młodych ludzi, kiedy nareszcie zrozumiała, o czem dotąd nie wiedziała wcale, że się kochają, zdawało się jej, że nagle coś runęło, że zrobiła się jakaś straszna pustka w około niej.
Potem uderzając nogą w podłogę, zniecierpliwiona, poczęła rozmyślać głęboko.
W każdym przecież razie, miał najzupełniejszą słuszność, że przełożył nad nią Alinę.
Alboż uczciwy człowiek ośmieliłby się bezkarnie poślubić taką pannę Ruys. Ona... ognisko domowe... rodzina — czy podobna? Jesteś dziewczyną nieporządną, szurgotem; moja kochana, nie powinnaś taką pozostać, jeżeli chcesz być czemkolwiek.
Dzień się kończył.
Tłumy ludu coraz bardziej poczęły znikać cisnąc się do drzwi.
Wszyscy byli zupełnie zadowoleni, nasyceni, a nawet przesyceni; jednakże obok tego rozgrzani, ożywieni, widokiem artystycznych utworów.
Wielki snop promieni słonecznych, jak zwykłe o godzinie czwartej po południu, oświecił ozdoby snycerskie okien; odbił się tęczą na piasku alei parkowych, blaskiem swym jaskrawym oblewając marmurowe figury, biusta, głowy, i twarze.
Felicja pogrążona w smutnych bolesnych myślach, nie dostrzegła tego, który się zbliżał do niej; wspaniały, elegancki, czarujący. Publiczność rozstępuje się przed nim z uszanowaniem. Wszyscy szepcą dość głośno:
Książę Mora.
— I cóż droga pani? odzywa się panek, najzupełniejsze zwycięztwo. Żałuję tylko jednej rzeczy, a mianowicie tego złośliwego symbolu jakiś pani pomieściła w swojem arcydziele.
Ona, ujrzawszy księcia przy sobie, zadrżała mimowolnie.
— A tak symbol... rzekła uśmiechając się do niego z pewną obawą, z oczami zupełnie zamkniętemi, wyrzekła bardzo cicho: Rebelais skłamał, jak kłamią wszyscy mężczyźni. Prawdą jest że lis już jest zupełnie wyczerpany na siłach, że nie może dalej uciekać, że jest blizkim spadnięcia do rowu, i gdyby chciał go jeszcze ścigać...
Mora zadrżał, pobladł nieznacznie, wszystka krew jaką posiadał spłynęła mu do serca.
Skrzyżowały się dwie gwałtowne błyskawice, dwa słowa wymieniły dwoje ust; poczem książę, złożywszy ukłon pełen szacunku, oddalił się krokiem lekkim, elastycznym, jakby go bogowie nieśli na swych ramionach.
W całym pałacu jeden tylko był człowiek szczęśliwy, to jest — Nabob.
W towarzystwie swoich przyjaciół, spełniał obowiązki urzędu, jaki obecnie całym ciężarem spadł na jego barki; mówił głośno, gestykulował, tak był rozpromieniony, taką zdawał się otaczać jasnością, tak był pięknym idealnie, jakby rzeczywiście aureola otaczając jego biust wykonany artystycznie, udzieliła się i jego własnej osobie; zresztą pospolitemu typowi, jaki przedstawiał.
Głowa podniesiona wysoko, może na trzy lub cztery cale nad wysokim równie kołnierzem, zwracała uwagę wszystkich przechodzących, imię Jansoulet wymieniały po tysiąc razy usta najpiękniejsze w Paryżu i najpotężniejsze.
Inny na miejscu Naboba byłby mocno zakłopotany szczegółami, jakie sobie dość głośno opowiadano.
Ale na estradzie, spojrzenia obecnych elektryzują najmniej nawet odważnych, najbardziej skromnych; zupełnie jak kobiety ani dość piękne, ani zbyt ożywione, które dopiero w salonie pod okiem ciekawych nabierają piękności i uzupełniają swoje braki.
Nabob doświadczał tego upojenia, jakie udziela się wszystkim wysoko stojącym w hierarchii społecznej.
Mógł teraz śmiało wypowiedzieć:
— Jestem deputowanym!
Pił z puhara słodyczy, czuł pianę na brzegu czary, którą mu podawano ogólnemi głosami wyborczemi.
Radość tę zdwajała jeszcze myśl o koniecznem, nieodwołalnem zniesieniu aresztu, położonego na wszystkich jego dobrach, rozumie się, uwolnienie od mary prześladującej go od dwóch miesięcy; rodzaj uderzenia wiatru, który zmiatał przed nim wszelkie przeszkody, wszystkie dotychczasowe niepokoje, aż do afrontu, jakiego doznał w Saint-Romans, zbyt dotkliwie zarysowującego się w jego pamięci.
Deputowany!
Śmiał się w duchu serdecznie z Barona, otrzymującego tak niespodziewaną wiadomość, a przytem rozkoszował się tą myślą, że nie był już tym małym, mizernym człowieczkiem potrzebującym wielkiej masy złota, aby się wznieść choć cokolwiek nad tłumy — był wybranym wolą ludu, postać jego cała mimo otyłości jeszcze bardziej zdawała się rosnąć i rozszerzać; przychodziły mu na myśl plany w przyszłości, reformy i zmiany; obudzała się chęć skorzystania z lekcji, jaką los udzielił mu w ostatnich czasach.
Już też przypominając sobie o obietnicy danej Géry, spojrzał okiem pogardliwem po tej masie różnych pochlebców, tych pieczeniarzy w rzeczywistości, podszywających się pod wielkie ideje, i wyzyskujących go najhaniebniej.
Nazwał też margrabiego Bois-l’Hérymój kochany“, jakby mówił do ostatniego ze swoich zwykłych służących, nakazał milczenie zbyt wyraźnie gubernatorowi, którego gorliwość w popieraniu Naboba przybrała rozmiary skandaliczne; jednem słowem postanowił bądź co bądź oswobodzić się od tych wszystkich włóczęgów, którzy go kompromitowali, jeżeli, ma się rozumieć, nadarzy się do tego odpowiednia sposobność.
Naraz przeciskając się przez nagromadzone tłumy, Moessard, piękny Moessard, w krawacie biało-błękitnym, w żakietce, obciskającej zręcznie jego wspaniałą postać, zbliżył się do Naboba, który przeszedłszy salę tam i napowrót ze dwadzieścia razy, miał zamiar opuścić wystawę, i wsuwając mu rękę pod ramię — wyrzekł:
— Pójdziemy razem...
W ostatnim czasie Moessard, mianowicie od chwili rozpoczętych wyborów, zajął się głównie uregulowaniem głosów wyborczych na placu Vendôme. Była to rola podobna do roli pana Monpavon, ale daleko czelniejsza, ponieważ kochanek królowej, nie miał sobie równego na torze idącym od ulicy Dronot do ulicy św. Magdaleny.
Tym razem jednak trafił na bardzo nieprzyjazną chwilę.
Ramię muszkularne, które usiłował uścisnąć odtrąciło go, a Nabob odezwał się doń tonem bardzo oschłym:
— Jestem niezmiernie zmartwiony, ale nie ma miejsca dla ciebie w moim powozie.
Brak miejsca w karocy tak obszernej jak dom, to rzecz istotnie szczególna.
Moessard spojrzał na swego przyjaciela wzrokiem osłupiałym.
— Mimo to przecież, odparł, mam ci parę słów powiedzieć... A mianowicie w materji mojego biletu. Pan zapawne go otrzymałeś?
— Bez wątpienia i p. Géry udzieli ci odpowiedzi na takowy. To, czego domagasz się, jest niemożliwe do wykonania. Dwadzieścia, tysięcy franków! Do stu piorunów, to troszkę za wiele!
— Jednakże zdaje mi się, że moje usługi... bąknął elegancki, piękny jegomość.
— Już zostałeś aż nadto sowicie zapłacony. Tak przynajmniej sądziłem. Dwa kroć sto tysięcy franków w ciągu dwóch miesięcy. Na tem należy nareszcie poprzestać. Za gruboby mię to kosztowało, masz pan za długie zęby, i trzeba panu je nieco przypiłować.
Rozmowa ta prowadzona była w czasie przejścia pośród nieustannie przesuwających się tłumów.
Moessard się zatrzymał.
— Czy to pańskie ostatnie słowo?
Nabob zawahał się na chwilę, przeczuwając niedobre skutki, gdyż p. Moessard miał długi język i był złośliwym, po tem przecież przypominając sobie wyrazy Pawła odrzekł.
— Tak, to moje ostatnie słowo.
— Bardzo dobrze, zobaczymy, mówi piękny Moessard, wywijając ze świstem laseczką w powietrzu. Okręcił się na pięcie... odszedł wielkiemi krokami, jak człowiek, który ma bardzo nagły interes.
Jansoulet dokończył swego tryumfalnego pochodu, tym dniu należało mu zachowywać się bacznie i ostrożnie, aby nie nadwerężyć równowagi szczęścia, mimo to dokonawszy zerwania, czuł się zupełnie swobodnym i bezpiecznym.
Olbrzymie przedsienie przepełniały tłumy, jakby wyjście z Wystawy było Cyrkiem.
Trudno odmalować tę różnorodność strojów, osób, powozów, karet, koni i służby.
Panował tu gwar nie do opisania.
Mięszały się w nim śmiechy, rozmowy, krzyżowały powitania i wyrazy pożegnalne; ruch nie zwykły. Na dworze lał deszcz, damy w obawie unosiły suknie, panowie podnosili kołnierze od paletotów; lokaje uwijali się tu i ówdzie pod wielkiemi parasolami, popychając się, tłocząc, nawołując stangretów i ekwipaże, nareszcie zawołano:
Powóz p. Jansoulet.
Wszyscy zwrócili się w tę stronę, ale Nabob wcale się tem nie zmięszał.
Nabob oczekując na zbliżenie się olbrzymiej karocy i ludzi, wyciągnął rękę, podając ją księciu Mora, który właśnie siadał do swego powozu.
Mora niezmiernie ożywiony uścisnął podaną dłoń, mówiąc głośno:
— Przyjm pozdrowienie odemnie, mój kochany deputacie!
— „Kochany deputacie“ zrobiło pewne wrażenie na tłumach.
W życiu wszystkich ludzi, zdarza się czasem chwila, której nie podobna nawet opłacić złotem, jakiś moment, oświecony promieniejącem światłem szczęścia, w którym od razu spodziewać się można spełnienia nigdy dosyć nieurzeczywistnionych nadzieji, darzący radością niezwykłą, tryumfem.
Im wyżej podniesioną, jest pozycja, na której stoimy, tem światło większą bije jasnością i chwila taka stanowi o życiu człowieka, jest ona jak ów promień letni słońca, w przeddzień rozpoczynającej się jesieni, należy z niego korzystać koniecznie, pojawia się raz do roku i nie powraca nigdy już w swej dawniejszej świetności.
Chwilę tę, ten dzień, to popołudnie pierwszego maja, splecione z promieni słonecznych i kropli brylantowych spadłego deszczu, powinieneś na długo wyryć w swej pamięci.
Jest to godzina zbliżającego się twego lata, w całej świetności kwiatów, gdy z rozwartych kielichów płynie woń balsamiczna; to godzina dojrzewających owoców, to moment żniwa, zbierania kłosów, pamiętaj abyś nie podeptał ich nogami.
W przeciwnym razie twoja gwiazda poblednie, zwolna usuwać się pocznie z horyzontu i rozwieje się zupełnie w nicość, utraciwszy zupełnie blask swój, niezdolna zajaśnieć na nowo żywem światłem wśród nocy, jaką przygotuje ci los okrutny.


XV.
Z pamiętnika woźnego. Przedpokój.

Wielka uroczystość na placu Vendôme.
Na upamiętnienie swego wyboru, pan Bernard Jansoulet, nowy deputowany z Korsyki, wydawał wspaniały wieczorek, z posterunkami municypalnych strażników w bramach i u wejścia. Dwa tysiące zaproszeń rozesłano po Paryżu.
Z tytułu moich obowiązków stanąłem w przedpokoju celem wskazywania dalszych sal przybywającym dygnitarzom, których odźwierny, równie promieniejący blaskiem swych złotych galonów na mundurze, z potężną halabardą w ręku, przyjmował na schodach. Pierwszy raz byłem ubrany w wspaniały uniform, w jedwabne pończochy i w trzewiki ozdobne wielkiemi kokardami.
Jakież nieocenione postrzeżenia poczyniłem podczas tego wieczoru, jakież widziałem dziwne obejścia się między osobami równego stopnia towarzyskiego; wieleż zabrzmiało w moich uszach komplementów, w których szczerość nie chciało mi się dowierzać; wieleż odegrano komedyj przy wzajemnem spotkaniu się. Trzeba panom wiedzieć, że zacny Barreau umiał usposobić jak należy służbę, nakarmiwszy ją obficie i uczęstowawszy winem; oprócz tego, co chwila podawano nam poncz i inne napoje, a nawet lody.
Nasi pryncypałowie jednakże nie okazywali tak dobrego, jak my usposobienia.
O godzinie dziewiątej objąwszy mój posterunek, byłem nadzwyczaj zdumiony wzruszeniem malującem się na twarzy Naboba, jego dziwnem rozdrażnieniem; widziałem go doskonale, jak przechadzał się po salonach z p. Pawłem Géry. Salony były zupełnie puste. Nikt się zgoła nie przedstawił.
— Ja go zabiję! Ja go zabiję! mówił Nabob rozgniewany.
Pan Géry usiłował go uspokoić; lecz wkrótce pojawiła się sama pani i zaczęto mówić o obojętnych przedmiotach.
Wspaniała to postać ta dama Lewantu. Dwa razy takiej tuszy jak ja, — jaśniejąca wdziękami, których świetność podwyższa jeszcze djadem brylantowy; olbrzymie ramiona oślepiającej białości obciążają drogocenne kamienie; szyja kształtnie okrągła, jak cały biust niezwykle rozwinięty; talja ujęta w potężny gorset, ubrany złotemi szamerowaniami i galonami; suknia również w takież same pasy złote, ale przetykane.
Nie widziałem nigdy nic bardziej wspaniałego, bardziej świetnego.
Wygląda ona jak majestatyczny słoń, niosący na sobie wieżę strojną w girlandy i wieńce; obrazek to prawdziwie wyjęty z jakiejś ozdobnej edycji podróży po wielkim świecie.
Kiedy przechodzi opierając się na meblach — całe ciało trzęsie się; a ozdoby przy uszach, i na głowie brzęczą jakby jakie okowy.
Pomimo to ma głosik cienki, ale przenikający, nosi zawsze ze sobą wachlarz tak szeroki, jak ogon pawia, którym ją wachluje nieustannie murzynka dla utrzymania świeżości twarzy.
Pierwszy raz to dopiero ta próżniacka i dzika osóbka pokazała się w towarzystwie paryskiem, a p. Jansoulet był nadzwyczaj uszczęśliwiony i bardzo dumny, że raczyła zgodzić się na prezydowanie w tej uroczystości; co też nie szkodziło wcale tej damie, gdyż pozostawiwszy męża w pierwszym pokoju celem przyjmowania zaproszonych, udała się do dalszych salonów i zasiadła na wielkiej otomanie między dwoma poduszkami, nie poruszona, tak że patrząc na nią z pewnego oddalenia, zdawało się, że to jakiś bożek siedzący pod wielkim wachlarzem, który murzynka poruszała nieustannie jakby jaka maszynka.
Ci obcy mają szczególne upodobania!
Kiedy mię zastanowił nadzwyczajny gniew Naboba, ujrzałem lokaja, który biegł szybko po schodach, pochwyciłem go w powietrzu i szepnąłem do ucha:
— Co to jest, dla czego twój obywatel taki gniewny?
— Z powodu artykułu w Messager — odpowiedział tenże. Musiałem poprzestać na tej wiadomości, gdyż w tej chwili odezwał się dzwonek, i goście poczęli się schodzić.
Zajęty moim obowiązkiem wywoływania nazwisk zaproszonych nie zwracałem zgoła na nic uwagi.
Było to zadanie nie lada, ponieważ u pana Jansoulet bywali prawie sami cudzoziemcy — Turcy, Egipcjanie, Persi, Tunetańczycy — nic dziwnego, że nieraz słyszałem i śmiechy, gdy wymówiłem fałszywie jakie nazwisko.
Nie mówię tu wcale o Korsykanach, których była największa liczba, gdyż przez czas czteroletniego pobytu w Kasie terrytorjalnej przywykłem już do tych dziwnych nazwisk, dodając zarazem do nazwisk, i nazwy ich miejsca pobytu, jak: Paganetti de Porto-Vecchio; Bastelica de Bonifacio; Painatchi de Barbicaglia.
Z przyjemnością wygłaszałem sylaby włoskie, modulując głos stosownie do ich harmonji, i uważałem po tych dzielnych wyspiarzach, jak byli oczarowani przyjemnością znajdowania się pośród tak doborowego towarzystwa na stałym lądzie.
Ale z Turkami, z tymi paszami, begami, effandymi — miałem daleko więcej trudności; musiałem wymawiać ich nazwiska zupełnie odwrotnie — ponieważ p. Jansoulet, ze dwa razy zwrócił moją uwagę, abym baczniej słuchał nazwisk podawanych przez gości, i wymawiał je tym sposobem właściwiej i naturalniej.
Uwagi te, wymawiane głosem donośnym w przedpokoju, wielce mię obrażały, i przeszkadzały nadto, abym się podobał parweniuszowi, którego położenie nie było wcale do pozazdroszczenia, nie spoczywał on na różach, ale na okrutnych kolcach.
Od godziny dziesiątej do wpół do pierwszej dzwonek nie ustawał, i powozy podjeżdżały pod kolumny domu, zaproszeni wysiadali i wchodzili. Byli to deputowani, senatorowie, radcy państwowi, radcy municypalni, którzy zdawało się że przychodzą więcej na jakieś zebranie akcjonarjuszów, niż na wieczorek światowy.
— Co to miało znaczyć?
Sam tego nie rozumiałem, ale wytłumaczył mi jednem słowem szwajcar Niklaus:
— Czy uważasz pan, panie Passajou — mówił do mnie ten dzielny sługa, stojący wprost mnie z wielką halabardą — czy pan uważasz jak mało dam mamy na wieczorze?
Rzeczywiście tak było, a zauważyliśmy ten wypadek tylko my dwaj — nikt więcej. Za każdym razem, jak otworzyły się drzwi, i wszedł ktoś z gości, słyszałem Naboba zapytującego się: — Co to — pan sam?
Zaproszony tłumaczył się jąkając:
— Moja żona jest cokolwiek cierpiącą... Najmocniej żałuję tego...
Po czem wchodził drugi powtarzał prawie to samo, jakby się wszyscy zmówili na jedno.
Skutkiem nieustannego powtarzania w przedpokoju tego wyrazu: „pan sam“ służba zaczęła sobie pokpiwać; lokaje i strzelcy zapytywali się nieustannie jeden drugiego:
— Pan sam tylko?
Uśmiano się też wesoło.
Pan Niklaus, jako człowiek już wytrawny i doświadczony, uważał, że ta nieobecność kobiet jest faktem jakimś nienaturalnym.
— To niezawodnie skutkiem artykułu w Messager.
Wszyscy nieustannie mówili o tym artykule; skoro tylko zgromadzili się goście, natychmiast ciągnął jeden drugiego ku framudze okna i pytał:
— Czy pan czytałeś?
— To straszliwe!
— Nic zgoła nie wiem, i nie wiedziałem.
Wszakże wolałem nie przyprowadzać ze sobą żony.
— Ja uczyniłem to samo. Mężczyzna może bywać wszędzie nie kompromitując się.
— Zapewne. Tymczasem kobieta...
Poczem oddalali się z szapoklakami pod pachą, z tym wyrazem dumy mężów, którym nie towarzyszyły małżonki.
Cóż to za artykuł, co to za dziennik taki, który zagroził człowiekowi takiego używającego wpływu? takiemu bogaczowi?
Na nieszczęście służba zatrzymywała mię na miejscu nie mogłem zejść do czeladniej izby, ani nawet do sali wstępnej, ażeby zasięgnąć wiadomości, aby porozmawiać z forysicami, lokajami i strzelcami, których widziałem stojących na stopniach schodów i słyszałem jak dowcipkowali z przechodzących gości.
Myślcie sobie co chcecie, o tych ludziach; lecz mówię wam z doświadczenia: wszystkim bez wyjątku ta gawiedź najemnicza przypina łatki.
Jakże tu się nie śmiać, widząc n. p. przechodzących margrabstwo de Bois-l’Héry po tem wszystkiem co się słyszało — o ich toaletach, o ich sposobie ubierania się.
Albo ci państwo Jenkins, tak czuli wzajemnie, tak zgodni, szczególniej doktor, z prawdziwą troskliwością kazał żonie okryć się koronkową narzutką, aby się przypadkiem nie przeziębiła na schodach. Ona zaś uśmiechnięta, bardzo elegancko ubrana, strojna cała w aksamitach, wysoka jak tyka, do tego z wlokącym się za nią ogonem olbrzymim po schodach, opierała się na ramieniu męża, jakby chciała mówić:
— Jakże mi tu dobrze!
Kiedy tym czasem wiedziałem, że od śmierci Irlandki, jego prawej małżonki, doktór przemyśliwał nad tem, jakby się uwolnić od ciężaru, który gniótł go niby klamra żelazna, a poślubić młodziutką panienkę. Stara znajoma niech sobie płacze, niech spędza dni i noce na wyrzekaniu i załamywaniu rąk.
Żartownisie pluli na stopnie schodów, a potem śmiali się do rozpuku, gdy widzieli, jak damy bogatemi trenami wycierały ślinę.
Wchodzą dwie damy, małżonka gubernatora i mała, przysadzista Korsykanka, z gęstemi i grubemi brwiami, białemi ząbkami, z twarzą błyszczącą i podbródkiem czarnym — wyglądała jakby zasmolona; prawdziwy pasztet, śmiejąca się nieustannie, sapiąca tylko wówczas, gdy jej mąż patrzył na inne kobiety, także pochodzące z Lewantu — ale nie tak piękne, jak nasza dama lewancka; lub też na żony tapicerów, jubilerów, dostawców — w toaletach przekonywających, że nic sobie zgoła nie żałują.
Nareszcie pomiędzy zaproszonymi było kilka stadeł urzędniczych z kasy terrytorjalnej w sukniach pomarańczowego koloru, wedle mody już dawno zapomnianej, lub też inne szastające się po salonach, chodzące szybko młócące piętami po froterowanej posadzce.
Co chwila Cassagne, Laporte, Grandoalet obnoszący tace — opowiadali nam o nowych śmiesznych scenach.
— Ach moi kochani! żebyście widzieli tych śmiesznych oryginałów... mężczyźni nie wychodzą z bufetu. Damy siedzą w około wachlują się i milczą jak strute ryby.
Cała młodsza służba była dla mnie tak uprzejmą, tak grzeczną pod względem częstunku z piwnicy, — że, wkrótce mój język ociężał, a moi koledzy mówili w swym malowniczym stylu:
— Wujaszek troszkę się zaprószył.
Szczęściem, że nie zjawił się już żaden Effendy, którego nazwisko należało wywołać, bobym niezawodnie długo się temu opierał, tem więcej, że lustra tańczyły około mnie, tysiące błyszczało gwiazd promiennych i cała posadzka, jak góry lodowe w Rossji, zdawała się być nadzwyczaj ślizką i skośnie położoną.
Świeże powietrze, a głównie po kilka razy powtórzone oblewania przy pompie, zaradziły chwilowej niedyspozycji, i skoro powróciłem do przedpokoju — już wszystko było w porządku.
Po pewnym czasie, — wszedłszy do szatni, zastałem moje siostrzenice i moich siostrzeńców w krawatach odwróconych, z włosami rozczochranemi, oddających się z zapałem wychylaniu kieliszków.
Wszystko to krzyczało, każdy mówił o artykule w Messager, który opowiadał i ujawniał straszliwe tajemnice życia i zajęć Naboba, jakim się oddawał, kiedy pierwszy raz mieszkał w Paryżu.
Był to już trzeci atak, trzecia serja opowieści Messager’a wydrukowana od tygodnia, i ten filut Moessard był tak złośliwym, że każdym razem przysyłał Numer Dziennika pod opaską do placu Vendôme.
Pan Jansoulet otrzymał go dzisiejszego dnia wraz z czekoladą, i w tejże samej godzinie jego przyjaciele i nieprzyjaciele, ponieważ Nabob, jako człowiek występujący publicznie, nie mógł być obojętnym dla nikogo. — Czytali wszyscy, komentowali i interpretowali — nie chcąc podlegać kierunkowi niemoralnego człowieka.
Można było wnosić, że dzisiejszy Numer był także dobrze naszpikowany różnemi wiadomościami, bo nawet foryś Naboba opowiadał, że jego pan nie tylko w Lasku Bulońskim wcale się nikomu nie kłaniał, ale nawet nie zamienił ukłonów z kimkolwiek nad jeziorem, gdy przeciwnie innemi dniami spacerował z odkrytą głową jak Monarcha.
Trzech chłopców przybyło do domu spłakanych i przerażonych, których przyprowadził szkolny bedel. Uwolniono ich na kilka dni naumyślnie, aby nie słyszeli niepotrzebnych, a obrażających docinków i szykan.
Nabob był tak rozgniewany, że stłukł garnitur porcelanowy, a jak mówiono — Paweł Géry naumyślnie wyruszył, ażeby roztrzaskać czaszkę Moessardowi.
— Coby bardzo dobrze zrobił, dodał Noël, podchwytując ostatni wyraz, bo w całym artykule nie ma ani jednego słowa prawdy. Mój pan nigdy nie był w Paryżu. Z Tunisu do Marsylji, z Marsylji do Tunisu, oto cała jego podróż. Ale ten pisarek mści się za to, że mu odmówił pożyczki 20 tysięcy franków.
— Pod tym względem mylisz się pan! odparł p. Francis, Francis Monpavona, — ten stary elegant, którego jedyny ząb sterczał w ustach, jak kieł dzika, za każdym razem kiedy mówił, któremu panienki jednak przypatrywały się z wielką przyjemnością ze względu jego eleganckich manier, trzeba być dyplomatą — mówił — należy umieć oszczędzać ludzi, którzy mogą nam pomagać, albo szkodzić. Twój Nabob za prędko odwrócił się od swych przyjaciół, po dojściu do celu swoich życzeń, a ani ja ani pan nie potrzebujemy cierpieć na tem.
Uważałem za stosowne wmięszać się do rozmowy;
— To prawda, panie Noël, że twój obywatel nie jest tym samym, co był przed wyborami. Przybrał bowiem ton i inne zupełnie obejście się. Onegdaj w kasie terrytorjalnej, zrobił nam taką scenę, tak wykrzykiwał, że się nic podobnego nikt nawet nie spodziewał. Słyszałem nawet jak wrzeszczał podczas rady zebranej w komplecie:
— Panowie kłamaliście przedemną, okradliście mię i podzieliliście się ze złodziejem!... Pokażcie mi książki sumienne, — te co przedstawiane, są jakby na żart prowadzone rachunki. — Jeżeli w podobny sposób traktował Moessarda wcale się nie dziwię, że ten odezwał się nieprzychylnym artykułem w Dzienniku.
— Ależ nareszcie — o czemże mówi ten artykuł? zapytał pan Barreau. Kto go z panów czytał?
Nikt nie odpowiedział.
Wielu chciało kupić, ale w Paryżu skandal sprzedaje się tak jak chleb o dziewiątej godzinie rano nie było już ani numeru na placu. Otóż tedy jedna z moich siostrzenic, sprytna niezwyczajnie, postanowiła odszukać go w kieszeniach licznych okryć gości, znajdujących się w szatni.
Zaraz w pierwszym znalazła to, czego szukała.
— Jest! zawołało rozkoszne dziecko z twarzą tryumfującą, wyciągając z kieszeni dziennik w czworo złożony.
— A tu drugi, dodał Tom Bois-l’Héry, który na własną znowu rękę odbywał z drugiej strony poszukiwania.
— Trzecie okrycie, trzeci Messager. I w każdym dalszym, jeden Numer, słowem wszyscy goście zaopatrzyli się w pismo. Rozmawiał z nimi gospodarz wesoło, przyjaźnie i z wielkiem ożywieniem, nie wiedząc, że każdy z nich byłby mógł opowiedzieć o okropnościach, jakie wyczytał w Dzienniku. Śmialiśmy się z tego do rozpuku. Należało przecież dowiedzieć się nareszcie, co obejmował ten szczególny artykuł?
— No, panie Pasajou, przeczytaj nam pan.
Takie było ogólne żądanie.
Nie wiem czy doświadczacie tego samego co ja, ale dość, że kiedy czytam głośno, muszę bardzo często przepłukiwać gardło.
Artykuł ten był zatytułowany:

Łódź kwiatowa.“

Historja dość niejasna i zagmatwana z powodu wplątanych nazw chińskich, w której opisuje o jednym bardzo bogatym Mandarynie, świeżo zamianowanym urzędnikiem pierwszej klasy, który niegdyś utrzymywał tak zwaną: „łódź kwiatową“ przywiązaną do słupka na samym końcu miasta, niedaleko rogatki bardzo uczęszczanej przez wojowników, inaczej mówiąc żołnierzy.
Po ostatniem słowie zatrzymaliśmy się, posypały się dowcipne zdania, ironiczne docinki i szykany, ale powiem prawdę, że nie było czego.
Prawdziwa zagadka bez rysunku.
Nie moglibyśmy jej rozwiązać, gdyby nie stary Francis, który znając się na wszystkiem, wytłumaczył nam, że ta rogatka uczęszczana przez żołnierzy znaczy „Szkołę wojskową“, i że łódź kwiatowa jest tak dobrze, jak inne nazwą francuzką.
Nastąpiły krzyki:
Jeden wołał: — Oh! Ach!
Drugi: — Ja o tem wątpię! — Inni: — To jest niepodobieństwem!...
— Pozwólcie panowie — dodał Francis, dawniejszy trębacz z 9 pułku lansierów. Jest temu lat dwadzieścia, — przypominam sobie doskonale, że była niedaleko rogatki sala do tańca nazywająca się balem Jansoulet’a, z gabinetami.
— Jesteś pan obrzydliwym łgarzem, zawołał Noël, nie posiadając się z gniewu; jesteś oszustem i łotrem jak twój pan... Jansoulet nie był nigdy przedtem w Paryżu.
Francis siedział nieco zdala od środka kółka, jakie otaczało „Margrabinę“: a to dla szeptania jej do uszów grzecznych słówek.
Powstał z pewną ociężałością, nie puszczając szklanki z ręki, i zbliżywszy się do p. Noël, rzekł głosem stanowczym:
— Pan się zapominasz, drogi panie. Już drugi wieczór z kolei, uważam, że mówisz pan tonem lekkim i obrażającym. To do niczego nie prowadzi, gdy ubliżamy osobom godnym, i za to mógłbym panu wpakować w lewy bok dwa cale żelaza, lecz nie jestem takim złym. Zamiast pchnięcia szpady — powiem panu coś, doradzę co może być z wielką korzyścią dla twojego pana. Oto cobym zrobił na pańskiem miejscu: poszedłbym i odszukał tego Moessard’a, i kupiłbym go nie targując się. Hemmerling dał mu 20 tysięcy franków, ażeby mówił, a ja ofiarowałbym mu tyleż za milczenie.
— Nigdy... nigdy... zawołał Noël. Pójdę raczej roztrzaskać głowę temu łotrowi.
— Pan tego nie uczynisz. Czy potwarz była istotną prawdą, czy też fałszem — widziałeś dzisiaj jaki wywarła skutek. Oczekuje cię prawdziwa przyjemność. Cóż chcesz mój kochany? Zanadto wcześnie odrzuciłeś skorupę, i chcesz iść o własnych siłach. Bardzo to dobrze kiedy się ma jakie znaczenie, i kiedy się czuje siłę w nogach; lecz kiedy się już dobrze na nogach utrzymać nie można, i kiedy się nadto ma za plecami Hemmerlinga, który idzie trop w trop za nami... to sprawa licha... Z tego też tytułu twojemu panu brakuje już pieniędzy. Wiem, że tam macie jeszcze miljony; ale trzeba mieć prawo do ich podniesienia, a jeszcze w dodatku niech będzie kilka takich jak wczoraj artykułów — to wam mogę oświadczyć, że nic zgoła nie zrobicie. Chcecie walczyć z Paryżem, ale nie wasza w tem głowa, i nie wasze siły...
— Nie jesteśmy tutaj na wschodzie, i jeżeli nie kręcą karku osobom, które się nam nie podobają, i jeżeli ich w worku nie topią w głębokości rzeki, to znajdują się inne sposoby na to, aby zniknęły. Noëlu, niech twój pan ma się na ostrożności... Jednego pięknego poranku Paryż połknie go, jak połyka śliwkę, nie wypluwając pestki.
To straszny człowiek ten stary, i pomimo jego złośliwego języka, uczuwam dla niego szacunek.
W czasie kiedy rozmawialiśmy słychać było na górze muzykę i śpiewy.
Z ulicy nasz bal wydawał się bardzo świetnie, błyszczało około tysiąca jarzących świec, a wielkie podwoje były illuminowane. Któżby pomyślał, że to wszystko pokrywało niechybną ruinę.
W przedpokoju siedzieliśmy wszyscy, jak szczury na spodzie okrętu, a właściwie na pokładzie, gdy tenże jest bliskim zatonięcia.
Lecz czy podobna przypuścić, żeby podobna katastrofa miała nastąpić.
Cóż w takim razie stanie się ze mną, z kasą terrytorjalną? Z moimi przychodami i z tem, co w niej złożyłem?... Ten Franciszek oblał mnie zimną wodą...


XVI.
Człowiek publiczny.

Już brzask dnia rozjaśnił wielkie okna pałacu Mora, już upał wciskał się do wnętrza, na tarasie widać było wspaniałe egzotyczne rośliny, szeregi wazonów i wazoników stanowiących rodzaj aleji.
Cały przepych i zbytek książęcego domu uwidoczniał się przy pysznem oświetleniu słońca, nadając jakąś majestatyczność milczeniu i ciszy spokojowi tej godziny południa, w której tylko jedynie nie słychać ani turkotu powozów pod sklepieniami wjazdowemi ani przetwierania wielkich podwoi w przedpokoju, ani tego nieustającego ruchu służby i innych osób, co jest podobnem do pulsacji światowego salonu.
Wiedziano, że książę aż do 3 godziny przyjmuje interesantów w ministerjum, że księżna Szwedzka, której nie wyszły z pamięci śniegi jej rodzinnego kraju, zaledwie pokazuje się kiedy niekiedy, i wychodzi z po za storów swego bawialnego pokoju; dla tego też nie zjawiał się tu nikt ani odwiedzający ani proszący, a lokaje rozproszeni po rozległym, pustym tarasie, ożywiali się zaledwie widokiem cieni ich długich nóg, i ziewali znudzeni na śmierć, daremnem oczekiwaniem.
Wyjątkowo tylko dzisiaj powóz należący do Jenkinsa, oczekiwał w rogu wielkiego dziedzińca.
Książę cierpiący od wczoraj, uczuł się jeszcze gorzej po ukończeniu śniadania, posłał więc natychmiast po fabrykanta sławnych pigułek i dla zapytania się go o stan swego zdrowia.
Książę nie doświadczał żadnego bolu, spał i jadł jak zwyczajnie; tylko miał dziwne a przerażające osłabienie i uczucie zimna, dreszczy które nie podobna: było usunąć żadną miarą, żadnym środkiem.
Nawet teraz mimo cudownie świecącego słońca, tego słońca wiosny, napełniającego łagodnem ciepłem wszystkie salony, przy którem bladły płomienie wydobywające się z kominka, jakby to było wśród najtęższej zimy; książę drżał okryty futrem, za swym parawanem i podpisując papiery podawane mu przez sekretarza grzał przy ogniu przeziębnięte, prawie skostniałe palce.
Czy rzeczywiście usposobienie klienta było bardzo niebezpieczne?
Jenkins bowiem okazał wielką niespokojność, był jakby zakłopotany, wylękły, rozglądał się na wszystkie strony, jakby w powietrzu odszukiwał powodu tego trudnego do odgadnięcia usposobienia księcia de Mora.
Słychać było trzask drzewa w kominku, szelest przekładanych papierów, głos bolejący księcia, który zawsze musiał sam przejrzeć każdy referat, gdy go podano mu do podpisu, przytem monotonne odpowiedzi sekretarza:
— Tak jest panie ministrze, albo:
— Nie, panie ministrze.
Poczem słychać było mocne drapnięcie piórem po papierze, gdy p. minister raczył położyć swój podpis.
Po za pałacem, na dziedzińcu odzywały się radośnie jaskółki, i zapewne jakiś pastuszek wygrywał na klarynecie smutną nutę piosenki stojąc na moście.
— Ale to żadną miarą być nie może — zawołał nagle minister stanu powstając. — Zanieś to wszystko Lartignes i przyjdziesz tu jutro... Nie mogę pisać... Tu straszliwie zimno... Doktorze popatrzno jaki mam puls, moje ręce są tak zziębnięte jakby je wyjął z lodu... Od dwóch dni całe moje ciało w tym okropnym stanie... Śmieszna rzecz, podczas takich gorących dni, podczas takich upałów.
— Wcale mnie to nie zadziwia — odparł tonem gburowatym Jenkins, co było jego zwyczajem.
Drzwi się zamknęły za młodym pomocnikiem ministra, unoszącym ze sobą niepodpisane papiery i dokumenta, który wprawdzie wyszedł z miną majestatyczną, ale nie mógł utaić radości z tego wypadku; miał bowiem sposobność pozbycia się choć na chwilę przykrych i uciążliwych obowiązków, a potem uśmiechała się doń swoboda użycia dowolnie swego czasu, pospacerować w aleach ogrodu tuileryjskiego zapełnionego w tym czasie damami w wielkich, eleganckich toaletach, ujrzenia młodych dziewcząt siedzących na krzesłach pod kasztanami obsypanemi kwieciem.
Młody człowiek wcale nie doznawał dreszczu, był przeciwnie w całym blasku swej młodości i siły.
Jenkins zachowując głębokie milczenie, badał swego chorego, askultował, pukał; a potem tym samym tonem gburowatym, nieprzyjemnym, wypowiedział niepokój, a głównie oburzył się na niezachowanie ściśle przepisów lekarskich.
Badał on przyczyny choroby, i rad był wyczytać na pobladłej twarzy księcia dotąd starannie ukrywaną tajemnicę. Miał jednak do czynienia z człowiekiem, z mężem należącym do grona szczęśliwców, z obliczem zamkniętem, jak kufer, w którym ukryta została tajemnicza szkatuła obejmująca w sobie biżuterje, złoto i perły, jednem słowem skarb, w kufrze tym przechowane były również i pachnące miłosne bileciki i listy, miał do czynienia z wejrzeniem jasnem, pewnem, ale chłodnem, z wejrzeniem stalowem, o które rozbijają się zawsze najusilniejsze, najzręczniejsze badania.
— Pan się mylisz, panie doktorze, odparła Jego ekscellencja spokojnie... W niczem nie zmieniłem moich przywyknień.
— Przeciwnie, zaszła tu nadzwyczajna zmiana — zawołał doktor nie posiadając się z gniewu.
Przekonamy się jednak że tym frazesem przekroczył granice dyskrecji i starał się to złagodzić...
— Potrzeba się mieć na baczności, odparł głosem już daleko słodszym. Doktor nie jest czarodziejem, nie jest magikiem. Potęga kropli Jenkinsa wprawdzie podtrzymuje siły człowieka, ale zawsze ustępują one w miarę wieku, w miarę darów wrodzonych natury, która na nieszczęście, nie jest znowu wszechmocną ale wyczerpującą się.
Książę przerwał głosem nerwowym:
— Bardzo dobrze wiesz panie Jenkinsie, że nie lubię wcale frazesów. To nie z tego punktu należało panu zacząć swoje badanie. Chcę wiedzieć co to jest? Dla czego doświadczam nadzwyczajnego chłodu?
— Jest to skutek anemii, wyczerpania się... skutkiem wypalenia się oliwy w lampie.
— Cóż czynić należy?
— Nic. Potrzeba bezwzględnego spoczynku... Jeść, spać i nic więcej... Gdybyś pan mógł wyjechać i pozostać jakiś czas w Grandbois...
Mora wzruszył ramionami.
— A Parlament? A Izby? A Rada? Nie, nie, niepodobna myśleć o tem!
— W każdym jednak razie, mości książę, potrzeba się hamować...
Wejście woźnego przerwało rozmowę Jenkinsa. Wszedł na palcach, jakby tańczył, oddał na tacy jakiś list i kartę ministrowi Stanu, ciągle drżącemu z zimna, chociaż stał przy kominku.
Widząc list, barwy szarej, kształtu oryginalnego. Irlandczyk zadrżał mimowolnie, tymczasem książę zdarł kopertę i czytał z uśmiechem na ustach, z lekkim rumieńcem zdrowia na twarzy, jakiego wywołać nie mógł suty ogień na kominie.
— Mój drogi doktorze, trzeba koniecznie, za jaką bądź cenę...
Woźny stał wyprostowany i czekał.
— Co to takiego? zapytał książę. — Ach! karta... Wprowadź do galerji... Zaraz tam przyjdę...
Galerja księcia de Mora, otwarta dla zwiedzających dwa razy w tygodniu, była dla niego terenem neutralnym, gdzie mógł się widywać z rozmaitemi osobami, nie zobowiązując się do niczego i nie kompromitując.
Kiedy woźny wyszedł, książę dodał:
— Mój dobry Jenkinsie, już uczyniłeś raz prawdziwy cud. Pragnę z całej duszy powtórzenia takowego. Podwój dozę swoich perełek, wynajdź co nowego co tylko ci się podoba... Ale koniecznie potrzeba, abym był rzeźkim w tę Niedzielę... Czy pan słyszysz?... Potrzeba bezwarunkowo, abym był ożywionym.
I przy tych słowach jego palce gorączkowo mięły list.
— Strzeż się, mości książę, odparł Jenkins bardzo blady, z przyciętemi ustami, nie chciałbym pana przerażać jego niezwyczajnym stanem zdrowia, jego bardzo niebezpiecznem osłabieniem, jednak mój obowiązek jako doktora nakazuje mi zwrócić księcia uwagę...
Mora uśmiechnął się uśmiechem hardym, zuchwałym...
— Twój obowiązek a moje przyjemności są to dwie przeciwne rzeczy, mój dzielny doktorze. Pozwól mi zrujnować zdrowie, jeżeli mi to sprawia satysfakcję zupełną.
Otworzyły się nagle drzwi ukryte pod obiciem i pojawiła się śliczna blond główka, postać księżnej zdawała się być jak wykwitem, jakby postacią mgły w tych koronkach.
Szybko zbliżyła się:
— Cóż to mi powiedziano?... Wcale nie wychodziłeś?... Ależ strofujże go pan, panie doktorze. Czy podobna aby znowu tak był machinalnie posłuszny. Patrz pan. Wyśmienicie wygląda.
— Tak, odpowiedział książę śmiejąc się wesoło. Wejdź księżno, rzekł do żony, która wychyliła się tylko z za portjery.
— Nie, nie, przeciwnie zabieram cię ze sobą. Mój wuj d’Esting przysłał mi całą klatkę ptactwa z wyspy. Ach jakież to cudowne, co to za rozmaitości kolorów! A przytem tak samo czułe na chłód, jak ty książę.
— Ha! więc pójdę się przypatrzeć. Jenkinsie bądź łaskaw zaczekaj tu na mnie. Przyjdę.
Przy tem spostrzegłszy, że ciągle trzyma jeszcze list w swych rękach, obojętnie rzucił go do koszyka, i wyszedł za księżną, z zimną krwią, jak prawdziwy mąż przywykły do rozmaitych zaehceń małżonki.
Jakiż to cudowny, czarodziejski robotnik, jakiż fabrykant najdelikatniejszych pieścidełek, mógłby nadać twarzy ludzkiej, tę prawdziwie stalową siłę ruchliwości i elastyczności?
Nic wspanialszego nad tego wielkiego pana tonącego po uszy w rozpuście, rozpłomieniającego się samą myślą przyobiecanych rozkoszy i równocześnie tak słodkiego, tak uroczyście czułego w obec swojej towarzyszki życia, nic też niemniej godnego podziwu, jak ten Doktor troskliwy, uśmiechający się na widok wchodzącej małżonki księcia i równocześnie po jej odejściu szalejący z wściekłości, zdolny do podania trucizny lub do pchnięcia sztyletem.
Jenkins na chwilę stał bez ruchu, potem obejrzawszy się do koła, i widząc drzwi zamknięte z obu stron, zbliżył się krokiem tygrysa do kosza przepełnionego papierami, następnie zaś do szufladki tajemniczej biurka, w której tkwił złoty kluczyk, jakby mu mówił tonem dość obojętnym:
— Można mię poruszyć!
Jenkins rzeczywiście zakręcił kluczykiem w zamku tajemniczej skrytki.
Na wierzchu, leżał liścik, bilecik, woniejący, pachnący, misterny, powabny, czarujący. Więc to prawda, nie zawiódł się, uczucie zazdrości, podyktowane miłością nie oszukało go. Więc nareszcie ta zuchwała piękność, to dziewczę dumne, nieprzystępne... uległo.
Dla czegóż nie jemu, Jenkinsowi?
On ją kochał oddawna, od lat dziesięciu, a może i więcej, on nie drżał nigdy tak jak książę. Wszystkie te myśli przebiegały mu po głowie, jak strzały wypuszczone z łuku przez kogoś, co nie czuł wcale znużenia.
Zgnębiony, z rozdarłem sercem, z okiem zalanem krwią stał nieporuszony, wpatrując się w kopertę barwy stalowej, delikatną jak najcieńsza tkanina jedwabna, której jednak nie miał odwagi otworzyć, aby nie stracić ostatniej illuzji, ostatniej nadziei, aby nie dać przystępu do serca okropnemu zwątpieniu, kiedy szelest otwierających się drzwi w obiciu dał mu poznać, że ktoś wchodzi, i w tej też chwili zawołał:
— A! to ty Jansoulet, jakim sposobem wszedłeś tutaj?
— Jego Ekseellencja kazał mi zaczekać w swoim pokoju, odpowiedział Nabob, niezmiernie dumny z tego, że mu pozwolono tak familijnie dostać się do apartamentów księcia, zwłaszcza w godzinie, w której tenże nie przyjmował nikogo.
Było niewątpliwym faktem, że książę czuł rodzącą się sympatją dla tego barbarzyńcy. Z wielu względów książę lubił awanturników zuchwałych, śmiałych i mających szczęście. Czyliż takim nie był?
Zresztą Nabob bawił go. Jego akcent, jego maniery światowe, eleganckie przy nadmiernej tuszy, jego pochlebstwa dość trywialne, jego niby znajomość życia, jego dziwny nieraz sposób zapatrywania się na rzeczy i czyny, wszystko to niezmiernie bawiło księcia.
Nakoniec Nabob, mimo wszelkich wad i nieobycia się ze światem, umiał się rzeczywiście bawić, przegrywał w klubie olbrzymie sumy z obojętnością trudną do określenia, i nigdy wcale w Ecarté nie pytał się o cenę punktu. Lubił też go i za to, że kiedy potrzebował sprzedać jaki obraz, który mu się wcale nie podobał, miał w nim zawsze bardzo chętnego i dobrego kupca.
W ostatnich czasach zabiegi Naboba rozbudziły współczucie w księciu, podziwiał tę cierpliwość walczenia z przeciwnemi prądami opinii, tę walkę nieustanną z przeszkodami.
Na korzyść i na pochwałę księcia można powiedzieć, że zgoła niepodchlebiał tłumowi, i że nigdy nie dał się kierować opinią ulicy.
Widząc w galerji postać Naboba, który obok swej dobroci w twarzy, miał i jakiś dziwny rys niedołęstwa, Mora nie chciał go przyjąć tak publicznie, lecz przeciwnie kazał mu udać się do swego pokoju.
Jenkins i Jansoulet wymienili ze sobą kilka wyrazów zwykłej grzeczności. Ich wielką niegdyś przyjaźń osłabiło i oziębiło wiele rozmaitych okoliczności. Jansoulet odmówił już kilka razy subsidjów na popieranie zakładu dzieci w Bethleem, co ma się rozumieć zwaliło cały ciężar na ramiona Doktora Jenkinsa. Wściekły z takiego obrotu sprawy, był jeszcze bardziej wściekły, że nie mógł otworzyć listu Felicji przed wejściem tego barbarzyńcy.
Nabob ze swej strony nie mógł zgoła przewidzieć czy Jenkins będzie chciał być obecnym rozmowie, jaką poprowadzi zapewne z księciem co do alluzji haniebnych zamieszczonych w Messager, bo rzeczywiście nie miał pewności, czy te potwarze nie osłabią usposobienia i życzliwości wielkiego pana, a rzecz to niezmiernie ważna we względzie potwierdzenia jego wyboru jako deputowanego.
Przyjęcie jakiego doznał w galerji uspokoiło go cokolwiek. Właśnie wszedł książę, a podając mu rękę rzekł:
— Cóż tam mój biedny Jansoulet, wyobrażam sobie coś pomyślał o tem wszystkiem. Paryż pięknie ci zapłaci za twoje przybycie. Krzyków co niemiara, krzyków dyktowanych nienawiścią i gniewem.
— Ach, mości książę, gdybyś pan wiedział...
— Wiem, wiem, czytałem, odpowiedział minister, zbliżając się do ognia.
— Jestem przekonany że WKs. Mość nie wierzy tym haniebnym potwarzom... Zresztą... przynoszę dowody...
Wielką ręką, drżąc z wzruszenia Nabob zaczął przewracać papiery w grubym pugilaresie, który trzymał pod pachą.
— Nie trzeba... Nie trzeba... Jestem doskonale poinformowany... Wiem, że to winno temu nazwisko, że biorą cię za kogo innego, który mieszkał tu w Paryżu w tym czasie...
Nabob niezmiernie się zadziwił, otworzył usta osłupiały, książę nie mógł powstrzymać się ze śmiechu:
— Minister Stanu wie o wszystkiem... Ale bądź spokojny... Będziesz rehabilitowany... Rehabilitowany za jednym razem...
Jansoulet wydał westchnienie jakby się pozbył ciężaru.
— Ach! Mości książę, wyrazy twoje sprawiają mi rzetelną radość. Już zacząłem tracić wiarę w samego siebie. Moi nieprzyjaciele są tak potężni. W takich razach nie można rachować na powodzenie. Wszak to Merquier miał polecenie złożyć raport o dokonaniu mojego wyboru...
— Merquier! Do licha!
— Tak jest, Merquier, osoba zostająca na żołdzie Hemmeriinga, ten brudny obłudnik, który nakłonił na swoją stronę baronową, z tej prostej przyczyny, że jego religja nie pozwala mu trzymać muzułmanki, jako swojej ulubionej...
— Dobrze, dobrze...
— Ależ drogi książę, pan sam byłbyś mocno rozgniewany... Pomyśl pan tylko co tacy nędznicy mogą ze mną wyprawiać... Już od tygodnia należy mi się rehabilitacja, a tymczasem naumyślnie powstrzymali sesją, ponieważ widzą w jak okropnem znajduję się położeniu, że tym sposobem cały mój majątek może być zrujnowany, że Bey czeka właśnie na to jedynie, czy ma mi zwrócić wszystko, czy nie? Mam tam 80 miljonów. Mości książę, tutaj już mi braknie funduszów... Bardzo mało mi pozostaje...
Otarł grube krople potu zlewającego mu czoło.
— A zatem, zawołał książę ożywiony, ja to zrobię, że będziesz natychmiast rehabilitowany. Napiszę, aby raport o twoim wyborze przyspieszono, i jeżeli będę mógł pójść na posiedzenie...
— Wasza ekscellencja chory? zapytał Jansoulet, głosem pełnym współczucia, jakie nie było wcale komedją.
— Nie... jestem trochę osłabiony... Brakuje nam krwi, jak mówi Jenkins, lecz przyrzekł, że nam ją powróci... Wszak tak Doktorze?
Irlandczyk, który wcale nie zdawał się słyszeć, zrobił gwałtowny ruch...
— Do djabła! Ja co mam za dużo krwi...
I Nabob rozwolnił swój krawat, aby mógł swobodniej odetchnąć, był bowiem czerwony i blizki apopleksji, tak go wzruszyła rozmowa z księciem.
— Gdybym mógł WKs. Mości oddać jej choć w części...
— Byłoby to szczęście prawdziwe dla nas obu, odparł Minister Stanu... Dla pana, ponieważ jesteś zanadto gwałtowny i potrzebujesz nawet w tej chwili koniecznego spoczynku i spokoju. Strzeż się Jansoulet. Nie daj się tak łatwo poruszyć, nie unoś się, bo ci grozi niebezpieczeństwo... Pamiętaj, że teraz jesteś człowiekiem publicznym, że stoisz na estradzie, że z daleka patrzą na ciebie, i żaden twój ruch nie ujdzie niczyjej uwagi. Dzienniki wyrządzają ci niesprawiedliwość, nie czytaj ich jeżeli nie jesteś zdolnym ukryć wzruszenia, jakie powodują pisane tam artykuły... Nierób tego co ja zrobiłem z tym niewidomym na moście la Concorde, z tym okropnym artystą wygrywającym na klarnecie, który mi od dziesięciu lat rozrywą uszy, codziennie wyjątkami z Normy. Już używałem rozmaitych sposobów, chciałem go przekupić i opłacić pieniędzmi, groziłem. Nic nie pomogło. Policja! Ba! może to pomoże. I cóż, w takim razie nowy postęp, nowa idea w społeczeństwie, równouprawnienie, przywileje człowieka i t. d. Dzienniki opozycyjne natychmiast to pochwyciły, rozpoczynając bajkę: Szewc i Finansista... książę i klarnet... Musiałem zatem zrezygnować... Wreszcie był to błąd polityczny, jaki popełniłem z braku zmysłu dyplomatycznego... Nie powinienem był dać poznać po sobie, że ten człowiek jest dla mnie nieznośny...
Każdego rana wychodzi ze swej nory z psem, i natychmiast odzywa się do otaczających go: „Idźmy pograć trochę księciu panu.“
Nie opuści ani jednego dnia. Ot naprzykład jeżeli tylko otworzę okno, w tej chwili daje się słyszeć piekielna muzyka, pomimo pluskania wody, pomimo huku przejeżdżających powozów... Otóż, ten dziennikarz z Messager, jest pańskim klarynetem, jeżeli tylko dasz mu poznać, że muzyka jego nuży pana, niezawodnie postara się o nowy koncert... Ale, ale, przypominam panu, mój drogi deputacie, że masz posiedzenie o godzinie 3-ej, trzeba zatem abyś jak najwcześniej tam się udał.
Poczem zwracając się do Jenkinsa mówi:
— Pan wiesz, kochany doktorze, o co cię prosiłem przed chwilą. Perełki koniecznie dla mnie na pojutrze... ale w dozie podwójnej...
Jenkins zadrżał, jakby kto wylał na niego cały kubek zimnej wody...
— Bardzo dobrze drogi książę, damy je panu niezawodnie... tak, tak, dostaniesz je książę, choćby mię miała minąć nagroda Derby...
Ukłonił się i wyszedł z uśmiechem na ustach, był to śmiech, szczerzenie zębów prawdziwego wilka. Nabob z kolei pożegnał także Morę, z sercem wypełnionem uczuciem wdzięczności, lecz nie chciał jednak zdradzić się, że go przyrzeczenie księcia nie bardzo uspokoiło; wątpił zawsze o łasce książąt.
Minister Stanu pozostał sam przy ogniu, i jakkolwiek był ubrany w futro, dygotał z zimna, a palce mu tak dalece drżały, że list Felicji, który właśnie trzymał, trząsł się jak liść osikowy.
— Dla deputowanego, który potrzebuje aby przedewszystkiem wybór jego potwierdzono, położenie takie jest niezmiernie ambarasownem. Podobnie jak małżeństwo które po dopełnieniu formalności u notarjusza, potrzebuje jeszcze błogosławieństwa kościoła.
Położenie Naboba było jeszcze trudniejsze, bardziej denerwujące, gdyż do tego dołączały się potwarze i szykany drukowane, obiegające obecnie w tysiącach egzemplarzy, czytane przez kolegów ukradkiem, z uśmiechem ironicznym na ustach.
W pierwszych dniach przechadzał się tam i napowrót, przebiegając po kurytarzu, zaglądając do biblioteki i bufetu, do sali posiedzeń, jak i inni jego koledzy, uszczęśliwiony że może własnemi oczyma przypatrywać się tym wspaniałym salom i błąkać się po labiryncie kurytarzy.
Jego ruchy, jego cała postawa zdradzała coś niezwykłego, pewien rodzaj niedowierzania.
Czuł że nad nim rozciągnięto kontrolę, że go pilnują.
Skoro wszedł na chwilę do bufetu, do tej wielkiej sali, jasnej, z otwartemi podwojami na ogród prezydentury, czuł się nieco śmielszym, tu bowiem przed tym obszernym stołem wyłożonym marmurem, na którym stały rozmaite napoje i potrawy, deputowani pozbywali się swego urzędowego charakteru; dumni członkowie parlamentu rozmawiali z pewną poufałością przyjacielską, mając ma się rozumieć na względzie, że może jutro nowy artykuł Messagera zdradzi jakąś świeżą tajemnicę Krezusa.
Równie też i sami deputowani byli dlań nieznośni.
Przybywali oni gromadą, wdzierali się do sali „Straconych kroków“, przebiegali ją, w rozmaitych kierunkach, to rozmawiając między sobą, to prawiąc komplementa Ministrom, jakby z wielkich ich pugilaresów i portfelów miały wypaść już gotowe prebendy i synekury.
Przedewszystkiem zaś atakowali pana Jansoulet, obsypując go fałszywemi i obłudnemi powinszowaniami, domagając się rozmaitych rzeczy trudnych do urzeczywistnienia, żądając obietnic, wstawienia się, protekcji, czego żadną miarą uczynić nie mógł. Czasami tak był tem utrudzony, znużony, obarczony, że z przyjemnością siadał na ławce i przez cały czas posiedzenia nie poruszał się wcale.
Mimo to wszystko miał jednak przyjaciela w Izbie, a mianowicie deputowanego świeżo wybranego z Deux-Sevres, który nazywał się M. Savigne[2], ubogi człowiek, bardzo podobny do tego bezbronnego zwierzęcia i zdyskredytowanego, którego nosił nazwisko; miał bowiem i włos rudy a cienki, spojrzenie lękliwe, i chód podrygujący.
Bojaźliwy, nigdy nie wymówił jednego wyrazu niezająknąwszy się, jakby mu brakło głosu, jakby wedle przysłowia miał kluski w ustach, które połykał przy zakończeniu rozmowy; pytano się ogólnie co spowodowało wybranie tego niezdary do zgromadzenia narodowego, jakaż to ambicja kobieca rzuciła tego idjotę na ławy deputowanych.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, a raczej dziwną ironią losu, mocno zaniepokojony oczekiwaniem na zatwierdzenie swego wyboru Jansoulet, wybrany został przez 8. biuro do wyrobienia rapportu o elekcji Deux-Sevres, i pan Savigne nieustannie uwijał się około tego cudzoziemca wspaniałej postawy, z wyrazem niezwykłej dobroci na ustach, podobnej do łagodności dziecięcia.
Pracując nad sformowaniem rapportu o wyborze z Deux-Sevres, Nabob pomijał wiele podań protestujących. Zapewne p. Savigne nie mógłby znaleźć bardziej pobłażliwego, bardziej wyrozumiałego sprawozdawcy nad Naboba, który dobrze wiedział i rozumiał, jakie to męczarnie przechodzi jego kolega dotąd równie nie zatwierdzony. W wielkim portfelu, jaki miał u księcia Mora, już od dawna spoczywał wykończony rapport.
Jakiekolwiek były pierwsze próby jego obowiązków publicznych, zawsze przecież pocieszające wyrazy księcia Mory, były dla niego jakby promieniami ożywczego słońca; czuł to doskonale ten południowiec przywykły do wrażeń; nierównie też przyjemnem mu było wygłaszanie jego nazwiska przez woźnego Ciała Prawodawczego.
Powóz grubego Hemmerlinga, pokazał się tuż przy kratach wielkiego dziedzińca.
— Nieprzyjaciel. Baczność!
Rzeczywiście przechodząc przez salę Straconych kroków spostrzegł on finansistę rozmawiającego na uboczu z Merquier, tym właśnie, który miał zdawać rapport, a nie zrażony tym widokiem, śmiało przesunął się koło nich z wyrazem tryumfu na twarzy, jakby mówił:
— No i jakże tam idzie moja sprawa:
Poczem zachwycony swoją zimną krwią, skierował się do biur, do obszernych i wysokich sal, otwartych po prawej i po lewej stronie długiego kurytarza, w których wielkie stoły pokryte zielonem suknem, z fotelami olbrzymiemi, ciężkiemi a jednostajnemi, miały jakiś charakter monotonności nużącej wzrok.
Zaczęto się gromadzić.
Grupy osób zajmowały miejsca, rozmawiając, gestykulując, witając się, ściskając wzajemnie ręce, poruszając głowami, wszystko to odbijało się na szybach jasno oświetlonych jak prawdziwe chińskie cienie.
Byli między zgromadzonymi i tacy, co chodzili z pochylonemi głowami, samotnie, jakby ciężar obowiązków trudnych przygniatał ich do ziemi, jakby głębokie myśli wiły się nieustannie w ich wysokich czołach i ryły bruzdy. Inni jeszcze szeptali coś do siebie, powierzając sobie wzajemnie tajemnice nadzwyczajnej wagi, z palcem na ustach, z okiem wytrzeszczonem, jakby pod wpływem strasznej, niesłychanej wieści.
Wyróżniali się pomiędzy nimi prowincjonaliści głośniejszemi wykrzykami, strojem odwiecznego kroju, wielkiemi trzewikami podkutemi, i w ogóle szezególnem ekscentrycznem zachowaniem się, jak to zwykle bywa w każdym narodzie i w każdym kraju.
Dawniejszemi czasy ten hałas, ten szelest, ten ruch, te ciche szepty i głośne, lub urywane rozmowy ogłuszały Naboba, dziś on sam przyjął udział w tych zebraniach gwarnych i zasiadłszy przed stolikiem z olbrzymim portfelem czytał rapport napisany przez Pawła Géry, a cała publiczność słuchała jakby oczarowana.
Przekonano się, że rapport był ścisły, energiczny, wypowiadał śmiało zdania i opinie, tak że kiedy nareszcie przywołano pana Savigne, ten stawił się drżący, z otwartemi ustami, jak kryminalista pochwycony na gorącym uczynku, jak student przytrzymany na spłatanym świeżo figlu.
Wymowa pana Jansoulet wywarła na nim niezwyczajne wrażenie; oczarowała go ta jasność myśli, ten ton pewny.
— Przyjdź do siebie kochany kolego, odezwał się Jansoulet, ale deputowany 8-ej dzielnicy niezdolnym był do zebrania myśli.
Skoro Jansoulet po ukończeniu sprawozdania wyszedł z Izby Ciała Prawodawczego, odprowadzony aż do powozu przez swych kolegów najżyczliwiej dla niego usposobionych, było już około godziny 6. po południu.
Wyśmienita pogoda, słońce uroczo zachodzące nad powierzchnią zwierciadlanej Sekwany, wabiły silnego plebejusza do spaceru.
Na moście la Concorde odesłał ludzi i z papierami pod pachą stał długo wpatrując się w głębie fal.
Nigdy jeszcze, a przynajmniej bardzo dawno, nie doświadczał czegoś podobnego.
Wzruszając ramionami, z kapeluszem zsuniętym cokolwiek na tył głowy, w pozycji człowieka politycznego, który odczuwając ciężar obowiązków, nadmiar spraw, pozwala sobie nieco odetchnąć, odpocząć, bo zdaje się że mu paruje głowa, jak komin fabryczny buchający dymem i parą pod koniec dnia, — szedł śmiało wraz z innymi podobnymi do siebie dygnitarzami, którzy widocznie powracali z posiedzenia w owym wielkim gmachu stojącym naprzeciw kościoła Św. Magdaleny.
Na przejściach i ulicach dawało się słyszeć nieustannie:
— Oto deputowani.
Jansoulet doznawał radości; radości prawdziwie dziecinnej.
Nagle dało się słyszeć:
— Messager, wydanie wieczorne!
Głos ten wychodził z kiosku, w załomie mostu, zapełnionego obecnie stosami świeżemi drukowanej bibuły, przy której zajęte były dwie kobiety składając i falcując wielkie arkusze dziennika.
Prawie wszyscy deputowani kupili po jednym numerze, przechodząc przez most, i wnet też poczęli czytać w nadziei, że znajdą wydrukowane swoje nazwiska.
Jansoulet jednak nie miał odwagi zrobić tak samo przeszedł nie kupiwszy gazety.
Później jednak zatrzymał się, mówiąc do siebie:
— Czyliż człowiek żyjący publicznie nie powinien być wyższym niż nędzne paszkwile, czy może podlegać słabostkom zwykłych śmiertelników? Jestem dość silny do przeczytania wszystkiego coby wydrukowano.
Wrócił się tedy i kupił numer dziennika tak, jak i inni jego koledzy. Rozwinął go bardzo spokojnie, właśnie w miejscu, gdzie się znajdował artykuł Moessard’a.
Rzeczywiście Moessard i w tym numerze pomieścił nowy paszkwil. Zawsze tej samej treści i tytułu: Chińszczyzna; na dole zaś widać najwyraźniej literę M.
— A! A! rzekł — człowiek publiczny, pewny siebie i chłodny jak marmur, z uśmiechem pogardliwym na ustach.
Lekcja udzielona mu przez księcia Mora dotychczas brzmiała mu w pamięci, a gdyby nawet zapomniał o niej, to przenikliwy pisk klarynetu mógłby ją mu przypomnieć. Tylko, że wszelkie nasze obliczenia, wszelkie zamiary zbyt pospiesznie ułożone, zależą nieraz od nieoczekiwanego wypadku; dla tego też i Nabob nagle poczerwieniał jak burak, — matka jego, staruszka Franciszka tym razem była przedmiotem nikczemnego pocisku, wmięszana została do skandalicznej opowieści o łodzi kwiatowej.
Przekonał się, że ten Moessard, wie i zna jego czułe strony, przeczuwa, gdzie należy uderzyć, aby cios był trafny i skuteczny.
— Uspokój się Jansoulecie! uspokój!
Powtarzał to sobie po tysiąc razy, nadaremna przestroga, gdy krew gorąca, krew południowa wre w żyłach i kipi.
W pierwszej chwili miał zamiar zawołać powóz i wsiąść do niego, chcąc się uwolnić od irytacji, chciał uniknąć tego ruchu, który zamiast uspakajać, jeszcze bardziej rozdrażnia.
Niepodobna jednak tego uczynić w obecnej chwili.
Cały plac zajmowały powozy, karety, amerykanki, a świat paryski używał w pełni spaceru, przejeżdżając powoli w zbitych tłumach, tak że od przedmieścia św. Germana aż do ulicy Royal i Rivoli trudno było przecisnąć się swobodnie.
Nabob tedy z dziennikiem w ręku, lubo nie myślał wcale, skierował się z przyzwyczajenia do klubu, w którym najczęściej spędzał wieczory.
Był to jeszcze człowiek publiczny, ale rozmawiający głośno z sobą samym, zirytowany, rozdrażniony, wygłaszający groźby i przekleństwa, lecz już głosem łagodnym. Przypomnienie matki nadało mu tę niezwykłą słodycz.
Gdyby ona to przeczytała, gdyby mogła dowiedzieć się o podobnie nikczemnym kroku... Jakąż karę wynaleść na tego nędznika, na tego płatnego, najemnego pisarka...
W takim stanie dostał się aż do ulicy Royal pomiędzy tłumy zakwefionych kobiet, dzieci, bawiących się i śmiejących, towarzyszących swoim matkom lub piastunkom.
— Nagle na samym zakręcie pokazał się faeton, zawieszony na wysokich kołach, coś w podobieństwie wozu do siana; na tyle faetonu, siedział skurczony mały groom, przed nim dwie osoby.
Nabob podniósł głowę i wydał krzyk.
Obok dziewczyny z włosem rudawym, ubranej w mały kapelusik, z twarzą nałożoną pudrem i karminem, siedzącej z zaniedbaniem na poduszkach powozu, leżał w połowie, opierając się o bok kabrjoletu i kierując koniem Moessard, piękny Moessard.
Koń, znakomity biegun, o cienkich, ale muskularnych nogach, biegł szybko.
Jansoulet na raz zapominając o wszystkiem, i o lekcji ks. Mory, i o swej godności deputowanego, zrobił szalony skok i pochwycił za uzdę konia swoją potężną ręką.
— Precz! krzyknął Moessard, którego twarz pozieleniała i pożółkła na widok Naboba. Precz, albo...
— Czy puścisz mego konia, opasie!
— Batem go! Zuzanno. To Nabob.
Usiłuje zebrać lejce, lecz koń staje dęba, rzuca się z taką silą, że lada chwila może rozbić misterny powozik i wyrzucić siedzących w niem na bruk. Panna doprowadzona do wściekłości, jak to zwyczajnem jest u podobnych jejmościanek z przedmieścia, wymierza Nabobowi dwa ciosy w twarz. Cios ten wprawia go w wściekłość.
— Wysiadaj na miłość boską! krzyczy elegant.
Powozy zatrzymują się i każdy ciekawie spogląda zatamowawszy oddech, tym czasem dwie potężne ręce wstrząsały faetonem....
— Wyskocz! Wyskocz!... przecież widzisz, że wywróci kabrjolet... Jakaż to siła!
Dziewczyna z pewnem zachwyceniem przypatruje się olbrzymowi.
Zaledwie Moessard dostał się na bruk, zanim zdołał schronić się na trotoar, dokąd już nadbiegały figury w czarnem kepi, Jansoulet rzuca się na niego, a pochwyciwszy za kołnierz, jak królika za uszy, nie zwracając uwagi na protestacje, na jęki... mówi:
— Tak, tak, ja cię nauczę rozumu, nędzniku. Przedewszystkiem jednak postąpię z tobą tak, jak się postępuje z zwierzętami niechlujnemi... I grubiańsko zaczyna go wycierać po twarzy dziennikiem, który trzyma w ręku...
Wyrywają wreszcie Moessarda z rąk olbrzyma posiniałego z gniewu, ledwie dyszącego...Gdyby go jeszcze dłużej potrzymał, byłby go udusił...
Walka skończona, Nabob poprawia zmiętą bieliznę i papiery dotyczące sprawozdania o wyborze pana Savigne, które o mało, że nie wysunęły się do rynsztoku.
Kiedy policjant zbliżył się do niego celem zażądania nazwiska, Nabob wyrzekł z nie kłamaną dumą:
— „Bernard Jansoulet, deputowany z Korsyki.“
Człowiek publiczny.
Wtenczas dopiero przypomniał sobie, kim był.
W inny sposób, niktby nie wiedział o jego godności, a przynajmniej nie domyśliłby się, że ten olbrzym z taką łatwością wywracający powóz i walczący z Moessardem, jak zwykły parobek, mógł być deputowanym.


XVII.
Zjawisko.

Jeżeli pragnęlibyście przekonać się o namiętności szczerej, nie mającej granic, gdybyście żądali doświadczyć wrażenia, czułości, i uśmiać się aż do łez z wielkiego szczęścia, gdybyście nakoniec chcieli być świadkami prawie dziecinnej, młodzieńczej radości, tej radości z jasnemi oczami, płynącej aż z głębi duszy, znaleźlibyście to wszystko razem pewnego poranku, w Niedzielę, w pewnym maluchnym, skromnym domeczku, który doskonale jest wam znanym, w domku nowo zbudowanym na samym końcu pewnego dawnego przedmieścia.
Szyby w oknach tego domku są daleko jaśniejsze dzisiaj niż kiedykolwiek.
Z tych okien zaś otwartych bucha cały koncert harmonijnych głosów ożywionych jakimś nieokreślonem szczęściem.
— Przyjęta! Przyjęta! O cóż to za szczęście! Henrietto! Elizo! chodźcie tutaj... Sztuka pana Marane przyjęta do teatru.
Wczoraj już Andrzej otrzymał tę błogosławioną nowinę.
Cardailhac, dyrektor Teatru Nowości, w własnej osobie zawiadomił go, że sztuka jego jest przyjęta i że będzie grana niezawodnie w przyszłym miesiącu.
Andrzej udał się do dyrektora i cały wieczór rozmawiał z nim we względzie potrzebnych do przedstawienia dekoracji, oraz o podziale ról między artystów, jakich on uzna za odpowiednich.
Powróciwszy z teatru bardzo późno, niepodobna było budzić śpiących już sąsiadów, i szczęśliwy autor z niecierpliwością gorączkową oczekiwał dnia, aby podzielić się wiadomością tak nieoczekiwaną z tymi, których kochał, a kiedy nareszcie usłyszał ruch w mieszkaniu, kiedy dobiegły aż do jego uszów kroki mieszkańców z dolnego apartamentu, kiedy otworzyły się z trzaskiem okna i pewna, ukochana główka wyjrzała na świat, natychmiast zbiegł ze schodów, spiesząc z zakomunikowaniem sąsiadom, dawno upragnionej wieści.
Obecnie wszyscy już są zebrani, panienki w pół negliżach z włosami zaledwie splątanymi, a nawet pan Joyeuse, którego wielka nowina zastała przy toalecie, kiedy zabierał się do golenia, nadbiegł w wielkiej, nocnej szlafmycy, z twarzą z jednej strony ogoloną, a z drugiej tylko namydloną.
Najbardziej jednak wzruszonym jest pan Maran, ponieważ zapewne wiecie jakie to szczęście stanowiło dla niego przedstawienie w teatrze sztuki Revolte.
Biedny chłopiec z pewną nieśmiałością wpatruje się w twarz dobrej Mamy, jakby tam pragnął zaczerpnąć zachęty i odwagi, a jej oczy mówiły mu najwyraźniej:
— Spróbuj! Spróbuj jeszcze raz! Nie stracisz przecież na tem wiele.
Patrzył on również i na siostrę Elizę, piękną, świeżą, jak nowo rozwinięta róża, z okiem przysłoniętem długą jedwabistą rzęsą.
— Panie Joyeuse, rzekł nareszcie jakby zdławionym głosem, mam do pana prośbę, chciałbym panu zakomunikować coś bardzo ważnego.
P. Joyeuse niezmiernie zdziwiony odpowiada: — Coś ważnego? Ach mój Boże! Pan mię przerażasz na prawdę.
Poczem zniżając głos dodaje:
— To może lepiej będzie, kiedy dziewczęta wyjdą z pokoju.
— O nie! nie! dobra Mama wie już o wszystkiem. Panna Eliza niewątpliwie także się domyśla, o czem mówić pragnę. Tamte są prawie dzieci jeszcze... Będę tylko prosił, aby panna Henrietta i jej siostra, raczyły odejść do drugiego pokoju.
Dziewczęta natychmiast ustępują, jedna krokiem majestatycznym, ale obrażona widocznie, druga, młodziutka Chinka Saia, z wyraźną chęcią śmiechu, taka ją bowiem pusta pochwyciła radość, że się dławi.
Następuje tedy cisza, grobowe niemal milczenie.
Nareszcie zakochany rozpoczyna swoje opowiadanie.
Jestem najmocniej przekonany, że panna Eliza, nie wątpi o pewnej rzeczy, gdyż skoro sąsiad dał do zrozumienia jej ojcu, że chce o czemś ważnem z nim pomówić, natychmiast wydobyła z kieszeni: „Telemaka“ i usunąwszy się do najbardziej cienistego kącika, zagłębiła się w czytaniu. Zdawało się, że ta historja czyniła na niej nadzwyczajne wrażenie, gdyż książka drżała w jej rękach. Rzeczywiście był powód do drżenia, jeżeli sobie wyobrazimy, jak przyjął pan Joyeuse, propozycją swego miłego sąsiada.
— Czy podobna! zawołał. W jakiż to sposób wszystko ułożyło się. Jakież cudowne zdarzenie! Czy kto mógł pomyśleć nawet o podobnem oświadczeniu?
I zacny człowiek huknął serdecznym, głośnym śmiechem. A więc... ale nie, to być nie może, to chyba nieprawda. Już od bardzo dawna wiedział o tym projekcie, już go ktoś dobrze wtajemniczony objaśnił o tem jak należało.
— Ojciec już wie o wszystkiem? A więc... chyba... zdradziła nas Dobra Mama.
Andrzej patrzy na nią bacznie, z pewnym łagodnym wyrzutem, ale obwiniona wcale nie zważa na to i mówi głosem łagodnym:
— Tak moi przyjaciele, to ja powiedziałam ojcu o wszystkiem... Tajemnica ta ciężyła mi zbytecznie... Nie mogłam dłużej zatrzymać jej dla siebie... A przytem ojciec jest tak dobrym człowiekiem... Nie można nic ukrywać przed nim...
I mówiąc to, dobra mama rzuca się na szyję zacnego człowieka, lecz dość miejsca tu dla dwojga, a ponieważ Eliza ukryła się zarumieniona w kąciku, ojciec wyciąga do niej rękę, pragnąc przyciągnąć ją także do mocno bijącego serca.
Rozkoszna zaiste chwila, krzyżują się radością pałające spojrzenia, nastaje moment jedyny w życiu, tak trudny do zatrzymania, moment nikły jak powiew wiatru, jak pasmo mgły, którą nad ranem rozpędza promień słońca.
Poczynają się wesołe rozmowy, śmiechy, uściski, gdy co chwila któreś z nich przypomni jaki szczegół bardzo przyjemny.
Pan Joyeuse opowiada, że tajemnica ta w samym zaraz początku nie uszła jego uwagi, a mianowicie dowiedział się o niej tego samego dnia, jak był osobiście w pokoiku pana Andrzeja.
Wówczas to dziwny jakiś głos mówił do niego, jakby on sam pytał się pana Maran:
— Jakże tam pańskie sprawy Jereome?
— Znowu tak bardzo źle nie jest, odpowiada duch niewidzialny.
Trzeba było widzieć, jak pan Joyense wymawiał te wyrazy: „znowu tak źle nie jest“ zacny człowiek miał na ustach figlarny, a wiele dający do myślenia uśmiech.
Tymczasem panna Elisa nieodzywa się wcale, opowiadanie ojca pali ją po twarzy, w oczy, chciałaby płakać i śmiać się razem, drży i blednieje, obawia się i lęka, a przecież jest tak niewypowiedzianie szczęśliwą choć ją boli serce. Dlaczego?
Po pierwszem wrażeniu, po pierwszych wzruszeniach zaczynają rozmawiać poważniej.
Nie ulega wątpliwości, że pani Joyeuse z domu Saint-Amard, nigdyby nie zgodziła się na to małżeństwo. Andrzej Maran nie jest bogatym, tym mniej jeszcze szlachetnego rodu, ale stary buchalter innemi zgoła rządzi się zasadami, inne są jego zapatrywania, on nie przecenia wielkości tak jak jego małżonka. Kochają się oboje, są młodzi, zacni, zdrowi — jest to posag podobno najlepszy, a co do Notarjusza, to koszta ślubu nie pociągną za sobą wielkich wydatków — formalności ubogich nie kosztują zbyt wiele. Para nowożeńców zamieszka w tym samym domu, o piętro wyżej. Zatrzymają zakład fotograficzny, będzie się żyć skromnie, chyba że sztuka Revolte zrobi swoje i dochody dojdą do rzeczy niesłychanych (za pomocą bujnej imaginacyi). W każdym razie ojciec będzie czuwał nad nimi — posiada wyborne miejsce u swego pryncypała, jako komisant w biórze wymiany, i tym sposobem wszystko się urządzi w sposób łatwy, bez wielkiego wydatku i jakoś po oceanie życia popłynie swobodnie ta nawa kierowana za pomocą pomyślnego wiatru i gwiazdy przewodniej.
Jedna tylko myśl zajmuje obecnie pana Joyeuse — czy rodzice zezwolą na ten związek. Czy doktor Jenkins tak bogaty, tak sławny...
— Niemówmy o nim, odezwał się Andrzej, niezmiernie blady — jest to nędznik, któremu nic zgoła nie zawdzięczam — który jest dla mnie zerem.
Umilkł nieco zawstydzony zbytecznym wybuchem gniewu — potem po niejakiej chwili mówił z większą łagodnością.
— Moja matka odwiedzając mię czasam i pomimo surowego zakazu, była już poprzednio uprzedzona o naszych zamiarach. Kocha już pannę Elizę jakby była jej córką — sama panno Elizo przekonasz się, co to za dobroć uosobiona — a nadto piękną jest i powabną. Prawdziwe nieszczęście, że należy do tego tyrana, który ją zamęcza na jedno wspomnienie imienia jej syna.
Biedny Maran wydał bolesne westchnienie — długo, bardzo długo milczał i nikomu jeszcze z taką szczerością nie opowiadał o swojem nieszczęściu. Ale jakażby troska nie pierzchła w obec drogiej twarzyczki okolonej złotemi zwojami włosów — i tej przyszłości rozkosznej wskazującej się w oddali.
Ważne kwestje zostały umówione — i przypomiano sobie wreszcie o dwóch wygnankach, którym kazano wyjść z pokoju. Ażeby tym młodym główkom nie nasuwać myśli dla ich wieku niestosownych — uchwalono, by im nic nie mówić o wypadkach, będących na porządku dziennym — wskazać im tylko by się spiesznie ubrały — jeszcze prędzej zjadły śniadanie — opowiedzieć, że będą wszyscy jedli objad wcześnie — następnie udadzą się do lasu dla odczytania znakomitej komedyi — a w swoim czasie natrącić im że się dowiedzą o pewnej nader pomyślnej nowinie.
— Ah! doprawdy? cóż to takiego — pytają naiwnie obie dziewczynki.
Ale jednak jeśliby kto myślał, że one zgoła nic nie wiedziały o co chodziło — jeśliby kto sądził, że one nie rozumiały co to znaczyło, że panna Eliza prawie codziennie uderzała laseczką trzy razy w sufit, to byłby również dobroduszny, jak zacny ojciec Joyeuse.
— Tak tak moje panny idźcie się ubierać. Zaczęła się rozmowa na inną nutę.
Dobra mamo, jaką sukienkę mam włożyć, czy tę popielatą.
Dobra mamo — brakuje mi jednej szarfki u kapelusza.
Dobra mamo gdzie moja krawatka? Upłynęło dziesięć minut, w ciągu których odbywało się nieustanne tańcowanie naokoło „dobrej mamy“, która dzierżyła klucze od wszystkiego. Wołano na nią to o bieliznę, to o rękawiczki — i tak dalej — i tak dalej.
Rękodzielnicy i wiele inszych osób zajętych przez cały tydzień, doskonale wiedzą jaka to radość, gdy nareszcie nadejdzie niedziela.
Dla tych niewolników zmuszonych do ciężkiej pracy przez dni sześć, niedziela jest chwilą wyzwolenia — ogólnej radości — otwiera ona przybytek swobody, spokoju, zabawy.
Niedziela ten dzień tak długi dla światowych rozkoszników, zbyt krótką jest niestety dla zabawy pracowitego ludu.
Ani deszcz, ani grad, ani nic zgoła nie jest zdolne powstrzymać ich od wyjścia na świeże powietrze. To bywa w zimie, a skoro jeszcze promienie słońca rozjaśnią niebieskie stropy — gdy na polach zakwitną kwiaty — niedziela natenczas jest uroczystością nad uroczystościami.
Jeśli chcecie sprawdzić to wszystko, idźcie pomiędzy dzielnice zamieszkałe przez robotników — przez ludzi pracy, do tych ulic ciemnych zajrzyjcie, rzadko kiedy oświetlonych gazem — zapełnionych dziećmi, na wpół odzianemi, powalanemi błotem — a w niedzielę pomytemi, nieraz postrojonemi — które tańcząc, śmiejąc się łączą swój krzyk dziecięcy z świergotem jaskółek.
Trzeba wam również przypatrzyć się fabrykom opróżnionym w czasie święta turkot ich ucichł na dzień cały — za to dzwony swym dźwiękiem ogłaszają dzień uroczysty — i świst lokomotywy słychać tylko, wznoszący za mury miasta wyzwolonych od pracy ludzi.
Lecz powróćmy do wątku powieści. —
— Nareszcie toaleta ukończona, śniadanie spożyte, wszystko gotowe do wyjścia, jeszcze tylko należy włożyć kapelusze i przeglądnąć się w zwierciadle.
Dobra Mama“ robi przegląd generalny, tu wpina szpilkę, tam poprawia wstążkę, tu znowu wydobywa na wierzch krawat ojca zanadto ukryty w szerokich kołnierzach, ale naraz kiedy wszystko drży z niecierpliwości, by co prędzej wydostać się na świeże powietrze odzywa się dzwonek.
— Nie trzeba otwierać — błagają dzieci.
— Lecz jakaż radość, bo wchodzi pan Géry.
— Prędzej, prędzej, chodź pan — wołają — dowiesz się o dobrej nowinie.
Już przedtem wiedział, że sztuka przyjętą została. — Miał to szczęście czytać list, w którym Cardailhac poleca sztukę do przejrzenia damie Lewanta — ale Paweł interweniuje i sztuka przechodzi w inne ręce, pod inną kontrolą, o tem jednak nie śmie mówić zebranej rodzinie.
Co się tyczy innego wypadku, którego nie opowiadano wcale przy dzieciach, z wiadomych dla czytelników powodów, odgadnął on go z bardzo radosnego powitania Andrzeja Maran, którego włosy ułożone w ogromny czub, zapowiadały jakiś niezwyczajny fakt w życiu, dalej zaś uszczęśliwionego pana Joyeuse, prezentującego się w nowym garniturze z miną nadzwyczaj pewną i rozpromienioną twarzą.
Dobra Mama tylko zachowała dawną spokojność i łagodność, jednakże z troskliwości z jaką zajmuje się siostrami, z uważnego prawie macierzyńskiego opiekowania się niemi, z dziwnej troskliwości w każdym ruchu, wyraźnie odgadnąć można jej niezwykłe wzruszenie. Był to cudowny widok tej młodej dziewczyny, w 20 roku życia strojącej innych, bez pretensji, bez najmniejszej myśli o sobie — bez żalu, jak to zwykłe czynić niektóre matki dla ukochanych córek, przez wspomienie minionej bezpowrotnie młodości.
Paweł widział to — on jeden tylko był zdolnym dopatrzyć tego tajemniczego usposobienia młodej dziewicy, w cichości, w głębi serca wielbił on Alinę, nie będąc pewnym wzajemności i zapytując się z trwogą, czy znajdzie kiedykolwiek kącik dla siebie, w tem macierzyńskiem sercu oddanem rodzinie.
Miłość, jak to wszystkim wiadomo, jest niewidoma, pozbawiona słuchu, pozbawiona mowy i kierując się jedynie przywidzeniami — jasnowidzeniem i t. p. Prawdziwie litość bierze patrzeć, gdy kaleka ta błąka się — stawia fałszywe kroki i próbuje, wacha się czy nie trafi gdzie na bezdroże — dół — lub przepaść.
Z tej to przyczyny Paweł poddał próbie bezwiednej uczucie Aliny, mówiąc, że jest zmuszonym wyjechać na dni kilka, a może na kilka tygodni, i nie dostrzegł wcale nagłej bladości młodej dziewczyny, i nie dosłyszał bolesnego wykrzyku serca, który przecież przeszedł przez jej usta w łagodnem spokojnem zapytaniu.
— Pan wyjeżdżasz? Miał jechać, miał się udać do Tunisu, nie chcąc pozostawić biednego Naboba pośród tej sfery rozbestwionej: wprawdzie uspokoił go Mora, ale jednak podróż ta jest konieczną.
— A kasa terytoryalna? zapytał stary buchalter, powracając zawsze do jednego przedmiotu. Co się z nią stało? Widziałem na liście rady administracyjnej nazwisko Jansoulet’a. Czy już nie możecie nic wydostać z tej skarbnicy czarodziejskiej Ali-Baby. Strzeżcie się! Strzeżcie się!
— Wiem aż nadto dobrze o tem panie Joyeuse.... ale chcąc wyjść ztąd z honorem, potrzeba koniecznie pieniędzy — dużo pieniędzy — potrzeba nowej ofiary dwóch lub trzech milionów, a my ich nie mamy..... dlatego jadę do Tunisu, żeby wydobyć z drapieżnych pazurów Beya wielki majątek, jaki zatrzymuje bezprawnie. W tej chwili jeszcze jest nadzieja skorzystania cośkolwiek... później może....
— Jedź więc jak najprędzej mój kochany chłopcze, i skoro powrócisz z wielkim workiem, jak tego sobie życzysz, zajmij się przedewszystkiem bandą Paganetti. Pomyśl o tem, że w wielu razach akcyonarjusz sprytny a cierpliwy, może spowodować największą wojnę i dziwi mnie niezmiernie, że Hemmerling dotychczas nie poczynił w tym względzie już jakich kroków.
W tej chwili przerwano mu przekleństwami i wyrzutami — bo cała rodzina nienawidziła Hemmerlinga, który obszedł się z ich ojcem z taką niegodziwością i gdy przeciwnie Nabob był uwielbiany ze względu na przyjaźń, jaką żywił dla Pawła Géry.
— Hemmerling bez serca!... łotr! zły człowiek!
Nagle biedny człowiek uniesiony zbyt bujną imaginacyą, wyobrażał sobie, że gruby baron dlatego został członkiem kasy terrytorjalnej, aby miał prawo do stawiania przed sądem swego nieprzyjaciela. Można też sobie wystawić osłupienie Andrzeja Marana zupełnie obcego w całej tej sprawie, gdy ujrzał pana Joyeuse zwracającego się ku niemu z twarzą zarumienioną z gniewu i wołającego donośnym głosem:
— Z tem wszystkiem największym łotrem pan jesteś, mówił Joyeuse, wskazując palcem na Andrzeja.
— Ależ ojcze, co ty mówisz?
— Hę? co? — pyta Joyeuse — jakby przychodząc do przytomności.... Przepraszam was, zdawało się mi, że stoję przed sędzią, w obec tego łotra.... To ta nieszczęśliwa moja głowa, to ten brzydki zwyczaj unoszenia się niepotrzebnie....
Szalony homeryczny śmiech ogarnął słuchaczy.
Joyeuse wybiegł i wmięszał się w hałaśliwy turkot uliczny i wrzawę.... Z czego skorzystał biedny autor pytając się, kiedy nareszcie wyjdą z domu, bo już jest późno.... najlepsze miejsca w lasku już zostały zapewne zajęte....
— Do Lasku Bulońskiego! Niedziela! zawołał Paweł de Géry.
— O nasz lasek jest całkiem pospolity — chodź pan z nami! wyrzekła Alina.
Zapewne zdarzyło się wam kiedykolwiek być na wsi; poza obrębem miasta, i leżeć sobie wygodnie na trawie, pośród krzewów lub też na posłaniu z liści, gdy wiatr jesienny zmiótł ich znaczną liczbę z drzew.
Wchodząc do lasu, coraz częściej spotyka się gałęzie drzew wystających, które wreszcie formują nad waszemi głowami sklepienie, a nad niem formuje się cisza, pełne światła, zieloności, z drzew wyżej rosnących, których szczyty nikną gdzieś w przestrzeni powietrznej. Przy nogach pełznie jakiś płaz, jakiś owad, nie przypuszczając aby istota człowiecza, pan stworzenia, spoglądał na mizerny twór; dalej nieco biegnie mrówka, pochwytająca kawał kory, daleko większej od siebie i daleko cięższej.
W osobnym maluchnym lasku będącym częścią wielkiego lasu, śpiewają ptaszyny i równie czołga się drobny owad, muszki jasnej barwy przepływają cienkiem skrzydłem w powietrzu, zda się, że gdzieś w oddaleniu brzmi harmonijna orkiestra, której wtóruje wicher niezwykłym rykiem, jak gdyby grał na jakimś niezwykłym instrumencie.
Zupełnie to samo działo się w Lasku Bulońskim — poza temi alejami usypanemi piaskiem, zroszonemi wodą i utrzymywanemi w największej czystości, wznosi się masa zieloności w szpalerach głównych, które wyglądają jak mury forteczne — a dalej, dalej dopiero ciągnie się las istotny, uroczy, w całym swym pierwiastkowym stanie, tworząc w wielu miejscach schronienie niedostępne — tak, był to wielki las w objęciach małego.
I Paweł, który znał tylko lasek arystokratyczny, spacer pospolity mieszkańców Paryża, owe wielkie długie aleje, na końcu których widać było zawsze powozy, karety, czekające na spacerujących — niezmiernie się zdziwił, gdy go wprowadzono do daleko piękniejszego lasu.
Było to nad brzegiem jeziora, które jaśniało niby lustro między drzewami, okryte dokoła wodnemi liljami i pełzającemi roślinami.
Na trawie rozłożyło się całe towarzystwo, wybierając sobie miejsce najodpowiedniejsze do wysłuchania komedyi, jaką miał czytać Andrzej Marane. Jako dokończenie krajobrazu w pewnem oddaleniu widać było szybko obracający się wiatrak. Dochodził tu tylko głuchy jakiś huk i szmer, jak gdyby między jedną a drugą częścią lasu, leżała przestrzeń odgrodzona wielkiemi złomami, czy też skałami niedopuszczającemi żadnego dźwięku i odgłosu.
Głos młodego poety żywy, donośny, wyrazisty, przyjemnie rozchodził się dokoła ożywiając panującą ciszę.
Dobra Mama ocierała sobie kiedy niekiedy łzy. Było to dlatego prawdopodobnie, że nie miała obecnie swego zwyczajnego haftu w ręku.
Pierwsze dzieło, pierwsza praca!
Revolt“ było właśnie takiem dziełem, takim pierwiastkowym tworem dla Andrzeja, pełnym rozmaitych porównań, obfitującym w nadmiar słów i frazesów; dziełem, w które autor włożył wszystko co posiadał, co czuł najszlachetniejszego, najpiękniejszego — był to odpływ długo tamowany przegrodą — a która wreszcie uległa sile nadprzyrodzonej. Początkujący autorzy odznaczają się zawsze tą obfitością, tą ekscentrycznością porównań i pewności siebie.
Niepewność jednak drżała w głowie czytającego, oddawał on swój utwór pod sąd tych, którzy może zbyt pobłażliwie będą go sądzić. Jakkolwiek Eliza, w białej sukni, w śliczniutkim kapelusiku, już od początku zachęcała go spojrzeniem, jakkolwiek pan Joyeuse zawsze żyjący fantazyą marzył już o owym dramacie, jako o arcydziele.
Gdyby jaki niespodziewany, nieoczekiwany przechodzień nagle zabłądził w te strony, miałby przed oczyma cudowny, nieporównany z niczem widok. Nikt przecież nie domyślał się, aby w tym gaiku, pośród tych drzew kryło się tyle uczucia namiętnego, tyle pragnień, tyle żądań, tyle jednem słowem wzniosłych myśli.
— Przyznaję pani słuszność, rzekł po chwili Paweł de Géry, nie znałem wcale tej części rozkosznej lasu; przy tych słowach z lekka uścisnął rączkę będącą pod jego ramieniem.
Nigdy Paweł nie czuł się szczęśliwszym jak obecnie. To ramię, taka ręka, którą czuł obok siebie, te kroki dziecięce prawie, któremi sam kierował, ta przechadzka we dwoje tak przyjemna — poiła go nieznanym czarem.
Byłby niezawodnie wyznał jej tę rozkosz jakiej doznaje, jaką odczuwa w jej towarzystwie, gdyby nie obawiał się obrazić młodziutkiego dziewczęcia, gdyby nie trwoga, że Alina może uważać takie jego niespodziane wystąpienie, jako korzystanie z chwili i wyzyskiwanie sytuacyi.
Nagle wprost nich, zaszarzała jakaś ruchliwa grupa, w początkach trudna prawie do rozróżnienia, później jednak najwyraźniej ujrzano tylko jedną parę — jakiegoś pana i panią, oboje strojni, przypadkowo zapewne zagłębili się w tę cienistą część lasu, chcąc odetchnąć na chwilę spokojem i ciszą. Później nieco w pół cieniu, jeszcze wyraźniej dostrzeżono, że to jeźdźcy — pan jechał na wspaniałym rumaku, pani na ślicznej siwce.
Później pozycya rozjaśniła się — dostrzeżono bowiem, że para ta szeptała sobie coś z cicha, zapewne słodkie wyznanie miłości.
Któżby w tym cienistem zaciszu mógł im przeszkodzić.
Był to książę Mora, w pysznym garniturze, blady, z cerą cokolwiek zarumienioną z powodu konnej jazdy. Zdawał on się być ożywionym, odmłodzonym, dzielnym.
Nie było to nic niezwykłego spotkać księcia Mora w Lasku Bulońskim w niedzielę.
Damą była artystka, rzeźbiarka — słowem znudzona Felicya.
W tych wycieczkach niedzielnych, Mora był zupełnie swobodnym, księżna nigdy mu nie towarzyszyła. Dlaczego jednak Felicya zgodziła się na tę przejażdżkę konną? Była to swawola niezwykła, bezczelność nie do darowania. Afiszowanie się takie ze znanym bałamutem światowym mogło raz na zawsze pozbawić jej dobrej sławy.
Nie wiadomo, czy spacerujący dostrzegli opisany przez nas obrazek, czy rozpoznali osoby; dość że spiąwszy konie ostrogami popędzili dalej, jak jakie meteoryczne zjawisko.
— Czy pani widziałaś, zapytał pierwszy Paweł.
Ona widziała ich — i zrozumiała wszystko — mimo iście dziewiczej skromności i niewinności, szkarłatny rumieniec oblał jej twarzyczkę — odczuła hańbę podobną tej, jakiej się doznaje za winy ukochanych osób.
— Biedna Felicya, odrzekła bardzo cichym głosem, żałując nietylko towarzyszki, która tak lekkomyślnie igrała ze swoją reputacyą — jak niemniej i tego, który wywołał podobny skandalik.
Co prawda Paweł wcale się nie dziwił tem spotkaniem, tym widokiem dwojga znanych mu dobrze osób; od razu bowiem jeszcze w czasie obiadu u Felicyi, utracił wszelką życzliwość dla pięknej rzeźbiarki przyjmującej u siebie księcia.
Lecz go niezmiernie zajęła naiwność Aliny, jej pobłażliwość nadzwyczajna dla towarzyszki z ławy szkolnej.
Paweł zmienił natychmiast rozmowę — zwracając ją na inny przedmiot — zaczął mówić z ożywieniem o swej przyszłej podróży.
— Trzeba pisać do nas często — bardzo często — i to długie listy o ciekawościach spotykanych w drodze i wymieniać nam dokładnie miejsce zamieszkania — bo widzi się lepiej nieobecnych — jak się zna ich otoczenie.
Tak rozmawiając dotarli aż do końca alei, zkąd widać było daleką przestrzeń lasu, zapełnionego końmi i powozami, oraz tłumem zebranych gości i widzów.
Paweł zwalniał coraz bardziej krok, pragnąc skorzystać z tej chwili samotności.
— Czy pani wie o czem myślę — rzekł — biorąc Alinę za rękę; że to warto by doprawdy być nieszczęśliwym, ażeby mieć pocieszycielkę w osobie takiej, jak pani. Ale o ile mi drogocenną litość pani, to nie chcę wyzyskiwać takowej na fikcyjne niebezpieczeństwa.Nie, serce moje nie jest złamane — nie jest zarażone zwątpieniem — jest ono przeciwnie silne, za pomocą cudotwórczego talizmanu.
Tu pokazał jej mały portrecik, otoczony dokoła złotemi ramkami i drogiemi kamieniami.
Łzy popłynęły jej po twarzy, gdy on mówił dalej.
Portrecik ten jest moją własnością, był dla mnie zrobionym — jednakże w chwili odjazdu tak daleko, mam pewien szkopuł. Nie chcę go mieć inaczej — jak tylko z rąk pani. Weź go pani, a jeśli znajdziesz kogoś godniejszego odemnie, któryby cię kochał szczerszą, głębszą miłością niż ja, pozwalam ci natenczas oddać mu go na własność.
Ona nadzwyczaj zmięszana, z żywym rumieńcem na twarzy — powstrzymując ręką mocne serca bicie patrzyła na Pawła de Géry z czułością tkliwą — z uczuciem kobiety szczęśliwej.
— Gdybym słuchała jedynie mojego serca — odpowiedziała głosem łagodnym — nie wahałabym się panu odpowiedzieć. Ale nie jestem wolną, nie zależę zupełnie od siebie — nie jestem sama, mam wiele innych istot, których los mnie przedewszystkiem zajmuje.
Przy tych słowach wskazała ręką na ojca i siostry, które ją przyzywały do siebie.
— Bardzo słusznie. — A ja? zapytał Paweł żywo... Czyliż nie mam tych samych obowiązków, tego samego zadania. — Jesteśmy dwa serca wdowie — w dwóch rodzinach — czyż pani nie zechcesz mojej, jak ja kocham twoją.
— To prawda — więc mnie pan pozostaw z nimi. — Będę Aliną dla Ciebie — a dla wszystkich tych naszych dzieci „dobrą mamą“ jak zawsze — rzekła, godna podziwu i uwielbienia dziewczyna, płomieniejąca radością i światłem nadziemskiem — oto mój portret, zatrzymaj go przy sobie.... a z nim razem moją duszę całą... moje serce, dziś i na zawsze.


XVIII.
Perły Jenkinsa.

W tydzień prawie po wypadku z Moessardem, który stanowił nową przyjemność w życiu i tak pełnem goryczy, Jansoulet wychodząc z izby Parlamentu, a było we czwartek kazał się zawieść do hotelu Mora.
Niebył tu od czasu walki na ulicy Royale i jakby student, który mocno przewinił w obec nauczyciela, Nabob był niespokojnym, czuł jakieś mimowolne dreszcze, a zbliżając się do pałacu doznawał nieznanej mu dotąd trwogi. Pomimo to wszystko należało koniecznie złożyć księciu wizytę, chociażby tylko w dowód wdzięczności za dobrą radę, której na nieszczęście Nabob nieposłuchał.
Rozchodziły się już pogłoski, że Merquier wykończył w całości swoje sprawozdanie, że miało być ono arcydziełem logiki i okrucieństwa, i że znakomity sekretarz użył wszelkich argumentów, wszelkich godziwych i niegodziwych omówień i aksjomatów, celem zupełnego i stanowczego uzupełnienia dopełnionego wyboru i sprawozdanie to było tak ułożonem, że nawet Mora nie mógłby nic poradzić pomimo wpływów i stosunków jakiemi się szczycił i jakiemi rozporządzał.
Rzecz nadzwyczaj ważna i stanowcza dla biednego Naboba, dlatego też czuł, że rodzaj gorączki pędzi mu krew do twarzy i do mózgu. Jadąc usiłował wyrobić sobie uśmiech na ustach i chłód prawdziwego męża stanu. Chciał on wchodząc do księcia, zaprezentować mu się jako polityk i dyplomata, przeceniający zdanie i pozycje innych, chciał się przedstawić potężnym i pewnym siebie w obec Ekscellencji, Ministra Francji; — niepodobna mu było ukoić przecież własnego serca, które mimo uśmiechu na ustach biło gwałtownie, całem ciałem Naboba wstrząsały dreszcze febryczne.
Przybywszy do hotelu od strony rzeki, był nadzwyczaj zdumiony, że szwajcar stojący u wejścia od ulicy, jak zwykle w dniach uroczystego przyjęcia, pozostawił wolny przejazd dla powozów i sam ukrył się tak, że Nabob nie spotkał zgoła nikogo.
Nieposiadając się ze zdziwienia, bardzo niespokojny, mimowolnie zapytał sam siebie:
— Co to znaczy?
Być może, że w salonach księżny odbywa się koncert, a może jaka loterja na biednych, jak to po kilkakrotnie miało miejsce, być może nawet, że to był bal — do którego atoli nie przypuszczono Naboba, z przyczyny jego ostatniego skandalu.
Pod tak okropnem wrażeniem posunął się dalej, minął przedsionek, dalej długi kurytarz, w którym również nie spotkał nikogo, nakoniec dostał się do wielkiej sali przyjęcia. Tutaj przy olbrzymim stole siedział oddźwierny, a dokoła niego cisnęły się tłumy ludzi. Zebrało się niemal wszystko, co używało imienia i sławy, co należało do arystokraji rodowej i pieniężnej, co znanem było w Paryżu.
Szwajcar z wielkiemi ukłonami zapisywał w księdze dyktowane mu nazwiska z całego tego tłumu milczącego jak grób; był to już prawie kondukt pogrzebowy.
— Jakież to nieszczęście!...
— I to tak nagle...
Odwiedzający krzyżowali się ze sobą, mijali i każdy z nich podobny frazes miał na ustach.
— Więc chyba książę chory? zapytał Nabob przechodzącego lokaja.
— Ach panie!... jest umierającym., nie przeżyje pewno nocy...
Zdawało się, że cały pałac w jednej chwili runął na głowę Naboba.
Przed jego okiem poczęły wirować jakieś krwawe światełka i obłoki, był prawie nieprzytomnym i rzucił się na pierwszą ławkę, stojącą tuż obok klatki małpy. Ta ujrzawszy Naboba zerwała się kręcąc radośnie ogonem, potem czepiła się drutów, wdrapała się aż ku górze i przesunąwszy głowę patrzała nań okiem zdumionem, wyprawiając rozmaite migi i grymasy....
Nabob tymczasem niewidział nic, nie zajmowało go nic zgoła, szeptał tylko bezustannie:
— Jestem zgubiony! jestem zgubiony!....
Książe umierał.
Dziwny rodzaj słabości, czy też wycieńczenia opanował go, po powrocie z Lasku Bulońskiego, zaraz w niedzielę. Czuł nadzwyczajne palenie w wnętrznościach, ogień przeniósł się we wszystkie części organizmu, jakby go palono rozżarzonem żelazem — przy tem wszystkiem odczuwał chłód śmiertelny, zlodowaciałe członki były niemożliwe do rozgrzania. Książe dzwonił zębami.
Jenkins przywołany natychmiast, wzruszył tylko ramionami i przepisał środki łagodzące.
Nazajutrz boleści wzmogły się jeszcze bardziej, księciu groziło wielkie niebezpieczeństwo, o którem nie miał najmniejszego pojęcia. Chłód i dreszcze wprowadziły go w stan paralityczny — czuł, że życie ubiega i w całem ciele następuje dezorganizacja.
W całem otoczeniu wielkiego pana nie znalazła się ani jedna osoba, którą by poruszył lub rozrzewnił jego stan.
— Jutro św. Jakóba, mówiła służba w przedpokoju. Jenkins zachował zwykłą, swoją zimną krew i w miarę tego obojętność panowała tu najzupełniejsza.
Gdy w domach znajomych zapytywano go o niedyspozycyę księcia — tenże wzruszał ramionami, dając do zrozumienia, że to rzecz małej doniosłości.
Sam książę Mora, mimo nadmiernego osłabienia, czuł się swobodnym — głowa jego była lekką, a ponieważ mówiono, że stan jego umysłowy jest zupełnie normalny, uspokoił się całkiem.
Dopiero na trzeci dzień, wstając z rana zdziwił się przeglądając w lustrze, że na brodzie były ślady krwi, która w nocy z ust mu płynęła, Fakt ten zrobił na nim pewne wrażenie, ten próżny człowiek wiecznie wyświeżony, udający młodzika, elegant, doznał niespodzianej jakiejś trwogi; on który nie drżał nawet w obec najokropniejszego widoku, teraz wstrząsnął się na zaledwie widzianą smugę krwi — stanęła mu na myśli niebawem znikomość życia ludzkiego — i rozpustnik ten pierwszy raz w życiu pomyślał o śmierci.
Myśl ta przerażała go, był sam, sam jeden, opuszczony, wydany na łup okropnej chwili — blizkiego końca.
Montpavon, wchodzący do pokoju księcia tuż po za Jenkinsem, nadzwyczaj zadziwił się widokiem wielkiego pana i odgadł nawet może smutną rzeczywistość, straszliwą prawdę, wyrytą na twarzy wychudłej i zapadłej księcia. W ciągu tych kilku dni zaszła zmiana nie do opisania straszna — choroba doprowadziła do ruiny tę piękną niegdyś postać.
Zdawało się jakby huragan jakiś, klęska, gwałtowna burza zniszczyła wszystko; do tak nędznego stanu mógł przyjść tylko w skutek czegoś niezwykłego, niezdarzającego się codzień. Z człowieka pozostał wstrętny szkielet. Cała twarz w bruzdach, skóra ściągnęła się, opadła, każdy muszkuł był widzialny, namacalny, odrysował się pod powłoką skóry, jakby podkładka na nic już nie zdatna.
Wziąwszy tedy na bok Jenkinsa, gdy księciu przyniesiono do łoża wszystko co potrzebował do skompletowania rannej toalety, rzekł:
— Panie doktorze! tu coś jest bardzo niebezpiecznego. Książę rzeczywiście bardzo chory.
— Tego się właśnie obawiam, odparł Irlandczyk.
— To trzeba przecież ratować go! zawołał głosem, w którym brzmiało nadaremnie tajone oburzenie i gniew.
Doktor wzruszył ramionami
Montpavon udając spokój, zbliżył się do łóżka i wyciągając rękę wyrzekł:
— Jak się masz Mości książę?
— Ot tak!
— Biedny człowiek — jestem w rozpaczy — szepnął do doktora.
Doktor zbliżył się i uścisnąwszy rękę chorego, chciał również przywitać gościa — lecz Montpavon cofnął rękę i rzekł chłodno.
— Strzeż się panie Jenkins, cięży na tobie wielka straszna odpowiedzialność. Widzisz pan przecież, że on dogorywa,... Trzeba zwołać konsylium — radzić coś.
— Na nic się to nie przyda, odpowiedział Jenkins z zwykłem poruszeniem ramion.
— Bardzo to pięknie, ale nie jesteś przecie cudotwórcą i możesz się mylić jak człowiek. Trzeba koniecznie zwołać konsylium, koniecznie — zaprosić panów Brisset, Jouesselin, Bouchereau — jednem słowem, znakomitości nauki lekarskiej.
— Przerazi się.... zalęknie.
Montpavon zrobił wzgardliwą minę.
— E! mój panie — rzekł — gdybyś był z nami w przykopach pod Konstantyną gdybyś widział księcia, jak nie zmrużył nigdy oka w obec niebezpieczeństwa. Ludzie jak my nie znamy strachu — rozumie pan? Proszę zatem uprzedzić swoich kolegów.... bardzo proszę.
Konsylium odbyło się wieczorem tego samego dnia, ale pod wielkim sekretem, w wielkiej tajemnicy. Dziwna rzecz, ukrywano przed księciem prawdziwe i istotne niebezpieczeństwo, unikając przedstawienia choroby w stanie groźnym.
Książe konał, otoczony jakąś tajemniczością, jak owi kacykowie afrykańscy, którzy przy śmierci, nie chcąc zdradzić swej ludzkiej pospolitej natury, każą się tak szczelnie do jakiejś kryjówki schować — aby wierzono, że oni rozwiali się w mgły i uniesieni zostali w niebieskie przestworza przez duchy niewidzialne i że istotnie zostali Bogami.
Przy tem chciano uniknąć niepotrzebnych scen, rozczulań, żalów, rozpaczy, komedyj odgrywanych przez urzędników, służbę, a nawet i przez osoby bliższe księcia, a mające na celu zdobycie życzliwości umierającego, w chwili, gdy należy koniecznie uczynić rozbrat z życiem i zaznaczyć go jakim miłosiernym uczynkiem — czy to dla dobra publicznego a chociażby przynajmniej testamentem na korzyść rodziny.
Sam książę nie cierpiał tego — potępiał wszelakie komedje — uważając, że takowe rozdrażniają tylko nerwy i nadwerężają harmonją codziennego życia — psują równowagę i spokój. Wiedziano o tem doskonale, starano się też wszystkimi sposobami odwracać od niego widma wielkich nieszczęść i rozpaczy, oszczędzano luminarza Francji.
Nie był on z natury nieczułym na niedolę bliźnich, ani też okrutnym — nie pogardzał nieszczęśliwymi, może nawet miał zbyt miękkie serce, jak na ministra, na dygnitarza, jak na człowieka stojącego wysoko, na szczycie niemal najwidoczniejszym — lecz uważał za nieodpowiednie, za ubliżające dla męża stanu, zbytnie roztkliwianie się — trzeba było przedewszystkiem utrzymać powagę i nieokazać słabości.
Nikt przeto nie wiedział w pałacu, nawet księżna nie mogła się domyśleć, co znaczą te trzy figury wprowadzane ostrożnie i tajemniczo do apartamentów księcia.
Księżna pani, oddzielona zupełnie od męża, już to skutkiem naturalnej zapory, jaką stawia w małżeństwie publiczne życie męża, już skutkiem innych przyczyn nieodgadnionych dowiedziawszy się o chorobie męża, jak zwykle uważała ją za wybryk wielkiego pana, za przesadę zbyt rozbujanej wyobraźni i zgoła nie przypuszczała katastrofy, a nawet tak była spokojną, że kiedy trzej znakomici lekarze schodzili ze schodów jedną stroną, z drugiej wchodziły damy na tak zwany „wieczorek wełniany“, jaki wynalazła świeża moda w Paryżu.
Konsultacya miała charakter smutny, poważny, uroczysty.
Wprawdzie następcy Stafelanda nie mieli na głowach wielkich peruk, jak za czasów Moliera, ale zawsze zachowywali powagę prawdziwych kapłanów Izydy, astrologów najeżonych formułkami kabalistycznemi, kiwających głowami, brakło tylko jedynie z dzwoneczkami, dla dokończenia kostjumów przyjętych z owych czasów.
Tutaj jednak rzesza rozgrywająca się, miała istotnie charakter wielce majestatyczny.
W wielkiej sali, przekształconej na razie na salę prosektorjum, w około chorego pana zgromadziło się trzech sędziów, trzech władców jego życia. Książę w łożu zasłanem białą bielizną, miał postać widma otoczonego białym obłokiem, który przedstawiał się niby ściany świeżo murowanego grobu.
Mówiono bardzo cicho, spoglądając od chwili do chwili pobieżnie, przelotnie na czekającą na ich wyrok ofiarę, wyrazy były niezrozumiałe, w obcym, niesmacznym dla księcia języku — radzący zachowali powagę głęboką, żaden nawet nie zmarszczył czoła.
Ta jednak tak wymowna cisza, to milczenie doktorów i sędziów, ta uroczystość wiedzy posługująca się tajemniczą mową, dla ukrycia prawdopodobnie niewiadomości, a choćby tylko w najlepszym razie niepewność — przejmowała księcia ironją.
Usiadłszy na łóżku — rozmawiał najspokojniej w świecie z Montpavonem, w spojrzeniu tylko, ktoby obserwował uważnie, mógłby dostrzedz odcień trwogi. Montpavon odpowiadał powoli, ucząc się jakto, gdyby kiedy stanął na tak wysokiem stanowisku — zachować się trzeba, w podobnie niemiłych okolicznościach.
W głębi pokoju Ludwik oparty o drzwi prowadzące do apartamentów księżnej, zachowywał się jak przystało na kamerdynera wielkiego pana — przedstawiał uosobioną obojętność.
Jeden tylko Jenkins był na pozór gorączkowo czynnym.
Uniżony, gorliwy, krzątał się dokoła swoich znakomitych kolegów, chwytając chciwie każde wyrzeczone słowo — i pragnąc koniecznie wmięszać się do rozmowy, ale nie zwracano wcale na niego uwagi, przeciwnie trzymano go w pewnem dość obrażającem oddaleniu — zaledwie rzucono mu kiedy niekiedy odpowiedź, do tego z dumą owego Fagona z czasów Ludwika XIV, który w obec empiryków przywołanych do łoża króla, zachowywał się chłodno i obojętnie, traktując tychże jak to mówią z partesu!
Szczególniej stary Baucheron nie miał dla wynalazcy pereł dość uwidocznionej wzgardy, dając mu to uczuć odwracając się od niego i nie odpowiadając zupełnie na pytania zadawane przez Jenkinsa.
Nakoniec po dokładnem i gorliwem wyegzaminowaniu chorego, którego badali aż do przesady, lekarze cofnęli się do drugiego pokoju, aby po gruntownej rozwadze i umówieniu symptomów choroby, ostatecznie postanowić co czynić należy.
Chwila bardzo uroczysta i stanowcza; chory w pewnym stanie rozdrażnienia oczekiwał wyroku sędziów, wracającego mu życie, lub grożącego śmiercią.
Ręką białą Mora wciąż gładził wąsy i brodę, rozmawiał z Montpavonem o klubie, o Foyer w teatrze Rozmaitości, pytając się o nowiny z parlamentu, gdzie się toczyła elekcya Naboba, wszystko odbywało się tam nadzwyczaj chłodno, bez najmniejszej oznaki uniesienia.
Następnie strudzony książę, a może w obawie, aby jego wzrok utkwiony nieustannie w drzwi, nie zdradził wewnętrznego niepokoju, oparł głowę na ręku, zmrużył oczy, i otworzył je dopiero za przybyciem doktorów.
Ich obojętne chłodne oblicza, prawdziwe fizjognomie inkwizytorów, lub sędziów, ze słowem straszliwem niezbłaganem na ustach, czy ono głosić ma śmierć, czy wolność, potępienie, czy swobodę — winę, zbrodnię, czy uniewinnienie.
Również lodowatemi wyrazami orzeka trybunał swe wyroki.
— A zatem moi panowie, cóż zadecydował fakultet medyczny? zapytał Mora.
Odpowiedziano wymijająco — było w słowach trochę kłamstwa, cokolwiek pochlebstwa, a najwięcej niepewności, i wahania się — nakoniec mędrcy opuścili mieszkanie księcia, spiesząc się, by wyjść jak najprędzej — by uniknąć odpowiedzialności w razie katastrofy.
Monpavon wybiegł za nimi.
Pozostał tylko Jenkins przygnębiony tem co słyszał w ciągu konsultacyi. Położywszy rękę na sercu, czuł, że zasłużył na potępienie lekarzy. Boucheront nie oszczędzał go bynajmniej, bo już to nie pierwszy pacjent, którego Irlandczyk wyprawił na tamten świat. Uczony medyk miał obecnie niepłonną nadzieję, że śmierć księcia Mora, będzie dla ludzi z wyższej sfery skutecznem ostrzeżeniem, i że prefekt policyi po tym nowym przerażającym wypadku wyszle „fabrykanta perełek“ na drugą stronę cieśniny, znaną złoczyńcom.
Książe zrozumiał zaraz, że ni Jenkins, ni Ludwik, nie opowiedzą mu dokładnie o konkluzyi zapadłej na posiedzeniu lekarskiem. Nie pytał się ich nawet, ale czekał w przekonaniu, że przecież który z nich coś mu powie nareszcie.
Skoro powrócił Monpavon, przywołał go natychmiast do łoża, i ukrywając śmiertelną trwogę pod pozornym spokojem rzekł:
— Wiesz o wszystkiem — nie czyń żadnych wykrętów... Powiedz mi krótko, i bez ogródki, istotną prawdę... Co oni orzekli? co postanowili? Jestem skazany niezawodnie... wszak tak? Monpavon nie oszukuj mnie.
Monpavon wahał się z odpowiedzią, potem dość szorstko, niemal brutalnie, by nie zdradzić rozczulenia, rzekł:
— Skończyło się, mój biedny Auguście!
Książe wysłuchał słów tych bez drgnięcia.
— A!... rzekł obojętnie.
Pogładził wąsy, ruchem bezwiednym, ale rysy twarzy pozostały niewzruszone, i natychmiast zabrał się do ostatecznych rozporządzeń, ostatniej woli.
Że nędzarz w szpitalu, pozbawiony domowego ogniska — nieposiadający rodziny — żadnego schronienia, ni dachu nad głową, przyjmuje śmierć jako wyzwolenie z ciężaru życia, uwalniającą go od nędzy — że wieśniak zgnębiony pracą, uciśniony niedostatkiem — przygnieciony nieszczęściami różnorodnemi, uważa śmierć, jako jedyne dobro — i czuje z rozkoszą woń tej ziemi, którą uprawiał w pocie czoła — to bardzo łatwo to zrozumieć — lecz nawet i pomiędzy tymi biedakami, znajdują się tacy, którzy umierając, chwytają się sprzętów i łoża i krwawiąc sobie ręce próżną i daremną walką, krzyczą przeraźliwym głosem, „że nie chcą umierać” głos ich trwogą przejmuje otaczających, lecz pomocy nikt dać nie może, i szamocząc się wydają ostatnie tchnienie.
Lecz tu tego wszystkiego nie było.
Posiadać co tylko powabem życia się zwie, stanowisko świetne — tytuły — dostatki, a z tąd wynikające pochlebstwa i uniżoność — i uwielbienie tłumów — i tracić na raz to wszystko. To znowu kwestja odmiennej natury.
W pierwszych chwilach głębokiego na około milczenia — chory nie zdradził się żadnym ruchem — kiedy jednak usłyszał muzykę przygrywającą na górze — bal bowiem u księżny nie uległ najmniejszej przerwie — tę muzykę, która jedynie słodziła mu życie — która przypominała mu wszystkie przyjemności, wszystkie rozkosze — i błogie epoki hulaszczego życia — wtedy dopiero, człowiek ten odczuł świadomość tego, co traci na wieki. — Szarpało tem wątłem ciałem smutne przekonanie, że już wszystko dlań skończyło się bezpowrotnie. Spojrzał okropnym wzrokiem — we wzroku tym drżała gorycz, i zwątpienie.Lecz tego nie okazał — mógł był nakoniec chcąc uniknąć wzroku doktora, przyjaciela, starego sługi, odwrócić się twarzą do ściany, i zapłakać nad sobą, ale i tego nie uczynił. — Nie — ani sekundy słabości i niepotrzebnych demonstracyi. — Przybywała śmierć cicha — nie łamiąca gałązek w ogrodzie — nie niszcząca ani jednego kwiatka w swym pochodzie — postępowała zwolna po puszystym dywanie, i z ręką wyciągniętą wołała na swą zdobycz „Pójdź“, a Mora odpowiadał jej „Jestem gotów. — Człowiek światowy niemógł inaczej opuszczać tej ziemi.
Człowiek światowy! — książę niczem innym nie był w ciągu całego swego życia. Z pod nigdy nie odsłoniętej maski, nigdy nie okazywał się, takim jakim był w rzeczywistości — poświęcał wszystko dla pozoru i ten mu wystarczał — pomyłki nie były jego udziałem.— Stworzył się sam tym „Mężem stanu“ pozując tymczasowo w salonie — by następnie na widowni świata odegrać swą rolę.
Umiał słuchać, uśmiechać się na zawołanie — był mistrzem w udawaniu — i wyćwiczył się tak w zachowaniu zimnej krwi, że takowa nie odstąpiła go aż do ostatniej chwili życia.
Oczy upatrzone w jeden punkt, namyślał się co mu pozostaje do załatwienia — nie miał wiele czasu do stracenia — bo czarna postać spieszyła się — nie chciała czekać, czuł on niemal na swej twarzy jej oddech zabijający — chciał wszakże zadość uczynić swym zobowiązaniom, w stosunku do ludzi mu oddanych — do przyjaciół. Wskazał kilka osób, które mu natychmiast przywołano — między innymi szef biura był wezwanym.
Jenkins sprzeciwiał się temu, przewidując złe skutki zmęczenia.
— A czy mi zapewniasz — rzekł mu książę — że doczekam jutra — czuję w sobie chwilowo pewien zapas siły — pozwól mi z niej skorzystać.
Ludwik zapytał, czyby nie trzeba było uprzedzić księżnę. książę wsłuchał się w te dźwięki balowe dolatujące go przez otwarte okna — i rzekł:
— Czekajmy jeszcze — mam kilka rzeczy do załatwienia pierwej.
Kazał sobie przysunąć do łóżka mały stoliczek, i chciał otworzywszy szufladkę wyjąć z niej pewne listy, które miał zamiar sam zniszczyć — lecz nie mając ku temu sił zawołał głosem nadzwyczaj słabym:
— Montpavon spal to wszystko.
Lecz widząc go przysuwającego się do komina, gdzie płonął ogień mimo ciepłej pory dodał:
— Nie... nie tu... mógłby kto nadejść.
I gdy Montpavon stosując się do woli — chciał skinąć na kamerdynera, by mu pomógł przenieść szufładę z listami do innego pokoju — Jenkens spiesznie przeszkodził temu mówiąc:
— Nie oddalaj się ani na sekundę Ludwiku — możesz być potrzebnym swemu panu, i poszedł sam zastąpić starego sługę.
Wziął lampę i poprzedzał Montpavona. — Szli długim korytarzem, przechodząc przez sale recepcyjne — i przez mniejsze gabinety lecz wszędzie kominki otoczone kwiatami sztucznemi, zaledwie trochę popiołu miały wewnątrz. Błąkali się, jakby duchy jakie w ciszy nocnej, w tem olbrzymiem mieszkaniu — nieznajdując nigdzie czego szukali.
— Nie ma nigdzie ognia... Co tu z tem wszystkiem zrobić? mówili do siebie, zakłopotani.
Wyglądali na dwóch złodziei, wlokących kufer, do którego nie mogą się dostać nawet za pomocą witrycha. Nareszcie Montpavon zniecierpliwiony, zmierzał wprost ku drzwiom na prawo — i otworzył je.
— No słowo daję — rzekł — jeśli listów nie możemy spalić, to trzeba je chyba zatopić! Poświeć mi panie Jenkins.
I wyszli.
Ale gdzie? trudna odpowiedź — dość że w miejscu tym znajdowała się pompa — Margrabia de Montpavon swemi białem i wypielęgnowanemi rękami zaczął silnie pompować wodę — tamten mu podawał po kilka listów, pachnących atłasowych, zdobnych w cyfry, w herby, w znaczące dewizy — pismo tych listów kreślone prawdopodobnie delikatną rączką — podłużnie — spiesznie rzucane na papier, wyrażało myśli eteryczne bezwątpienia — lecz dziwnym zbiegiem okoliczności przeznaczeniem ostatecznem ich, było, być pochłoniętemi tak prozaicznie przez pęd wody w kałużę... listy za listami za pomocą pompy kłębowały w wodzie i znikały szybko.
Montpavon po piśmie odgadywał niektóre — patrząc pobieżnie na adresa:
— Ten oto, od pani Moor — a ten od pani d’Athis mówił — uśmiechając się.
Nagle Jenkins, zatrzymał się w swej czynności, dwa listy jakby atłasowe popielate drżały mu w palcach.
— Od kogo? zapytał Montpavon — ależ doktorze, jeśli zechcesz wszystko czytać, to nieskończymy nigdy.
— Jenkins z wypieczonemi policzkami patrzył w te listy — pożerała go ciekawość, i chęć porwania listów — i odczytania ich, z dziką lubością zadając sobie tortury — również nęciła go myśl — że listy owe były by bronią w jego ręku przeciwko osobie mającej tyle nieprzezorności żeby je aż podpisać swem imieniem. Ale surowość w twarzy margrabiego odbierała mu odwagę. Jakby go tu czem zająć? przemyśliwał. Sposobność nastręczyła się sama. Pomiędzy temi kobiecemi bilecikami, przewinęła się kartka męzkiem pismem drżącem pisana, szarlatan rzekł dobrodusznie.
— O co to, to już nie pachnie miłosnym bilecikiem i począł czytać: „Książe! książę, ratunku! ginę! Izba obrachunkowa znowu wściubia nos, w moje interesa ect.
— Cóż tam pan znowu sylabizujesz? odezwał się szorstko Montpavon — wydzierając mu formalnie list z ręki.
Równocześnie kilka listów wypadło na ziemię z paczki — i doktor zaczął je zbierać powoli.
Margrabiemu stanęły niebawem jak widmo przed oczami skutki nieostrożności księcia niedodarowania,
że listy podobnej treści, tak zaufane, tak tajemnicze, włóczyły się pomiędzy innemi papierami. Również zobaczył całą grozę swego położenia, w obec śmierci swego wszechpotężnego protektora.
W pierwszych chwilach ciężkiego swego strapienia nie pomyślał o tem, że książę w ostatniej swej godzinie gotów zapomnieć o nim — nie miał chwili do stracenia musiał powracać spiesznie do łoża umierającego, zostawiając dalsze topienie listów don Juanowskich, doktorowi.
Nim otworzył drzwi od pokoju księcia usłyszał jakiś dziwny hałas, którego nie mógł na razie zrozumieć — wszedłszy, zatrzymał się za portjerą, nadsłuchując. Był to głos płaczliwy Ludwika, chcący rozczulić swego pana nad nieszczęsną dolą w jakiej pozostaje i prosząc o pozwolenie wzięcia kilka rulonów złota, poniewierających się w szufladzie.
Cóż za straszna — chrapliwa odpowiedź — o Boże wielki! urywcze słowa, zaledwie zrozumiałe — chory usiłował się obrócić na łóżku, lecz to mu było niemożliwem już.
— No bierz... bierz... ale na miłość Boską dajcież mi spać spokojnie... pozwólcie mi zasnąć...
Otworzone biurka — niedomknięte szuflady — oddech coraz trudniejszy i krótszy umierającego — łapczywość dzika tego lokaja — wszystko to tak rozdrażniało Montpavona, że cofnął się na palcach, i wyszedł. — Nie... wszystko prędzej jak do tego stopnia się spodlić.
Ten sen, o który tak się dopominał błagająco Mora, a raczej letarg ten, trwał jeszcze przez noc całą — i przez następne rano — nie leczono go już, starano się tylko uśmierzyć cierpienia — przeprowadzić go przez ten próg do wieczności, przynajmniej nie wśród strasznych mąk.
Otwierał od czasu do czasu oczy nic nie widząc lub wpatrując się w jeden punkt.
Nareszcie popołudniu we czwartek obudził się zupełnie — usiadł całkiem przytomny na łóżku, poznał Montpavona i Cardeilhaca, i kilku innych mu bliskich, uśmiechnął się do nich i zapytał:
— A co tam o tem wszystkiem mówią w Paryżu.
Mówiono o tem niezaprzeczenie bardzo wiele, i to w najróżnorodniejszy sposób — nie to pewne, że mówiono najwięcej o nim — i wieść o śmiertelnej chorobie księcia przebiegała salony, ulice, kawiarnie, biura warsztaty — wszystkie pisma, dzienniki, przepełnione były szczegółami tej katastrofy czytano je wszędzie; w lożach portjerzy na omnibusach i fiakrach woźnice.
Mora był wcieleniem, raczej uosobieniem świetności cesarstwa.
Co się widzi w pięknym wspaniałym budynku, gdy się nań rzuci okiem? nie fundamentów trwałość nie architektury trudne i żmudne wykonanie — lecz gustowne nęcące wzrok ozdoby.
Co zwracało uwagę na cesarstwo tak Francyi jak Europy całej — nikt tylko Mora.
Mora obalony, a budowa cała traciła na wspaniałości i na wartości. A co upadek ten pociągał za sobą ruin — to obliczyć nie podobna.
Śmierć ta, była również śmiercią dla Naboba, ostatecznem zniszczeniem. Wszedłszy do hotelu w dniu tym pamiętnym, doznał przedewszystkiem uczucia egoistycznego — jakby mu coś szepnęło do ucha „jesteś zgubiony“ — słowa te ciągle mu się przypominały.
Kataklizmom wielkim towarzyszy jasnowidzenie, które ogarnia i przejmuje ludzi stojących na szczycie władzy — lub goniących za mamoną. Montpavon objął odrazu całą doniosłość sytuacji.
Mora nieżyjący — nie działający dla niego — nie protegujący go — to cóż to za przyszłość — bankructwo — i nędzę — i jeszcze coś gorszego nad to — bo bogactwa utracone, zostawiają w danym razie człowiekowi honoru szczątki, i budzą współczucie niekiedy — ale najboleśniejsze to są te szpilki — te ciernie — te rany będące udziałem nieuniknionym w podobnych okolicznościach. W przeciągu ośmiu dni wszystko się rozegra — i nie pozostanie nic zgoła z dawnej świetności. Jedna tylko pozostała nadzieja w usiłowaniach Pawła de Géry u Beja — lecz wątła to oddalona pociecha, nie mająca siły całkowitego zaspokojenia.
— Ah! Jestem zgubiony... zgubiony... jęczał biedny Nabob.
W obszernej hali na dole, nikt nie zważał na jego pomięszanie. Tłum senatorów, deputowanych, radców Stanu — cała wysoka administracja — wszystko to tłoczyło się w nieładzie. Tyle ambicji zawiedzionych — oszukanych, strąconych z wysokości swych marzeń — czuli oni się zobowiązani do tej wizyty „in extremis“ ich niepokój o siebie, przewyższał o wiele ubolewanie nad niespodzianym wypadkiem.
Trudno było na tych twarzach dopatrzyć wyrazu litości, lub smutku — prędzej gniew malował się na nich. Mieli jakby urazę do księcia że śmiał umierać, oddając ich na los szczęścia.
Wyrazili to mniej więcej w podobnych wyrazach:
— No i cóż to dziwnego — jak kto takie rozwiązłe życie prowadził.
I przez olbrzymie, roztworzone okno panowie ci wyglądali, i śledzili ekwipaże zajeżdżające nieustannie w dziedziniec — odsuwały się szyby w karetach, i ukazywały się małe rączki okolone koronkami, i kartę z rogiem zagiętym oddając lokajowi posełały po wiadomości.
Od czasu do czasu zjawiał się jeden z tych, których książę kazał zawezwać do siebie — wydał jakiś rozkaz — i powracał — lecz pomieszanie jego twarzy odźwierciedlało się w innych patrzących na niego uważnie, Również ukazywał się niekiedy Jenkins, z krawatką rozwiązaną — nieładem w ubiorze, znać było po nim tę straszną i męczącą walkę jaką tam na górze staczał — z nieubłaganą nieprzyjaciółką — śmiercią.
Ktoby chciał robić studja psychologiczne miałby przepyszny typ w osobie doktora. Boleść jego przedstawiała się poważnie — piękna męzka boleść, która zamykała mu usta, nie był wstanie mówić — odpowiadać na tysiączne pytania.
Ostatni raz tylko, gdy zeszedł — ogłosił.
— Agonia się zaczęła — chwile życia policzone.
A ponieważ Jansoulet się podsunął blizko niego, rzekł z uniesieniem.
— Ah! mój przyjacielu cóż to za człowiek! Co za przytomność... co za męztwo!... niezapomniał o nikim. Niedawno jeszcze, mówił mi o panu.
— Doprawdy?
— Ten biedaczysko Nabob, co to będzie teraz z jego elekcją, gdy mnie nie stanie.
Książe więcej nic niemówił, o nikim.
Jansoulet opuścił głowę — czegóż on się spodziewał jeszcze — czyż mu nie było dostatecznem, że człowiek taki jak Mora, w ostatniej godzinie myślał o nim?... Powrócił na swoją ławeczkę, usiadł i pogrążył się w zadumę, i to tak głęboko iż nie spostrzegł, gdy sala coraz stawała się puściejszą, a nareszcie że całkiem opuszczoną była przez odwiedzających — że on tylko sam jeden w niej pozostał — dopiero głosy służby rozmawiającej ocuciły go jakby ze snu.
— Ja mam już dosyć tego wszystkiego mówił jeden — nie chcę dalej służyć.
— Ja zostaję u księżny — prawił inny.
A te projekta, i zamiary układane przedwcześnie, bo jeszcze przed śmiercią — skazywały jeszcze w sposób okrutniejszy szlachetnego księcia, niż fakultet medyczny.
Nabob zrozumiał nareszcie że mu nic nie pozostaje do zrobienia — jak tylko odejść — ale pierwej postanowił zapisać się w księdze u szwajcara. Przysunął się więc do stołu — pochylił się mocno nad książką by lepiej widzieć. Kartka była całkiem zapisana — wskazano mu jeszcze trochę białego papieru pod pewnem pismem pochyłem i zabazgranem — wpisał swoje nazwisko, i spostrzegł że imię Hemerlinga nad nim się panoszyło, i zdawało się go przygniatać. Z natury zabobonny, zrobiło to na nim przykre wrażenie — poczem wyniósł się wraz ze swą paniką.
Gdzież będzie jadł objad? W kole... na placu Vendôme?... O za nic w świecie... jeszcze słyszeć o tej śmierci, przygniatającej — wolał iść na chybił, trafił.
Wieczór był cichy, wonny. Szedł ulicami, coraz dalej i dalej — aż napotkał drzewa w Cours-la-Reine — zieloność go wabiła, z pomiędzy gałęzi światło gazowe ukazywało się — cisza tu panowała o tej późnej godzinie — to mu dogadzało — w restauracji służba brząkała szklankami, postanowił wejść, by się czem pożywić.
Bądź co bądź głodny był ten olbrzym. Nakryto mu pod werandą oszkloną, osłoniętą pnącemi plantami — usiadł, a na wprost niego rysował się gmach pałacu przemysłowego w którym to ongi — przed tysiącem zebranych ludzi, książę witał go jako deputowanego.
Stanęła mu w tej chwili przed oczyma ta twarz szlachetna, arystokratyczna — pełna życia — i porównał ją w myśli, do tej leżącej obecnie na śmiertelnej pościeli. Garson podał mu rachunek — machinalnie spojrzał na datę — dwudziesty maja... A więc to nie ma nawet miesiąca od otwarcia wystawy! a jemu się zdawało jakby najmniej lat dziesięć upłynęło od owej uroczystości.
Powoli zaczął przychodzić do normalnego stanu, pożywienie dodało mu sił — słuchał rozmowy kelnerów mimowolnie.
— A co? czy są jakie nowe wiadomości o księciu? powiadają że bardzo chory.
— E dajże pokój — tacy jak Mora nie umierają tak łatwo — jeszcze on się wyliże.
Nadzieja tak się mocno trzyma wnętrzności ludzkich — że Jansoulet mimo tego co widział na własne oczy — i słyszał swemi uszami — uwierzył po części słowom wyrzeczonym przez służbę — do tego dopomogła co prawda buteleczka burgundzkiego wina, i kilka innych jeszcze kieliszków, które wychylił dla dodania sobie odwagi. Od siebie dołożył jeszcze następujące refleksje, że doktorzy częstokroć przesadzają niebezpieczeństwo choroby — by następnie dodać sobie więcej zasługi w wyleczeniu — znane to są sztuczki.
— A gdybym też poszedł sprawdzić tę rzecz, mówił do siebie.
I powrócił do pałacu księcia pełen otuchy — wierząc w swoją dobrą gwiazdę — która go jak dotąd nie zawodziła.
Istotnie że pozór książęcej siedziby przedstawiał się obiecująco. Wyglądała ona jak zwykle w dniach recepcji — w oknach migotały światła — przed podjazdem stała okazała staroświecka kareta.
W przedpokoju spokój zupełny — dwie lampy jak zwykle oświecały go, lokaj w liberji drzemał w kącie szwajcar czytał siedząc przed kominem, spoglądnął na przybyłego z po za okularów — nic nie mówiąc. Jansoluet nie śmiał się odezwać.
Stosy dzienników leżały nie czytane widocznie — jak przedmioty nieużyteczne. Nabob wziął pewną gazetę do ręki — przebiegał ją bezmyślnie oczami — gdy posłyszał czyjeś posuwiste kroki i szeptane wyrazy podniósł głowę i zobaczył starca siwego jak gołąbek całego owieszonego koronkami i ozdobami jak ołtarz szedł zgarbiony szepcząc pacierze, długa sutanna czerwona wlokła się za nim po dywanie. Był to arcybiskup paryzki w swej własnej osobie — za nim szło dwóch asystentów.
Widmo z swą lodowatą powłoką szybko się przesunęło koło Jansoulet’a, i wpadło jak w przepaść w karetę — znikając i unosząc ze sobą ostatnią nadzieję biednego Naboba.
To tylko kwestja czasu mój kochany — rzekł Montpavon ukazując się w progu — Mora jest epikuryjczyk — wychowany w Bóg wie jakich zasadach. Wiek ośmnasty, cóż chcesz — wiek ośmnasty — niepomyślny dla nas... człowiek na takim stanowisku... wszyscy na niego patrzą... jest on bez zarzutu do ostatniej chwili życia.
— A więc koniec wszystkiemu? rzekł Jansoulet — do najwyższego stopnia pognębiony. Już nie ma nadziei?
Montpavon dał mu znak by milczał — zwrócił jego uwagę na turkot powozu który coraz się zbliżał, nareszcie wjechał w dziedziniec. Dzwonek oznaczający przybyszów uderzał raz, dwa, trzy, cztery — Montpavon rachował każde uderzenie, przy piątem zerwał się pospiesznie.
— Teraz to już przepadło — przybywa już i ten drugi. Mówił te słowa z rodzajem wstrętu — był bowiem przesąd rozpowszechniony w Paryżu, że gdy panujący odwiedzał konającego, to już dla niego nie było nadziei.
Zewsząd ukazywała się służba — lokaje otwierali podwoje, stawali w szeregu, podczas gdy szwajcar w kapeluszu od parady uderzając swą halabardą po kamiennej posadzce zapowiadał przybycie dostojnej pary. Jansoulet stojąc na uboczu zaledwie dojrzał te postacie otoczone urzędującą służbą — widział tylko dokładnie z kandelabrem w ręku człowieka oświecającego schody — i poprzedzającego idące za nim dwie postacie. Kobieta spowita w swe hiszpańskie koronki szła śmiało trzymając się prosto, i poważnie. Mężczyzna szedł powoli trzymając się poręczy, płaszcz okrywał nieco pochylone i przygarbione plecy — a z piersi wydobywały się jakby przygłuszone jęki.
— Chodźmy z tąd Nabobie — tu nie ma już co robić, rzekł stary światowiec, ciągnąc za rękaw towarzysza niedoli. Stanął jeszcze na progu — i zwracając się do apartamentów gdzie umierał znakomity człowiek — kiwał ręką na znak pożegnania. No żegnam Cię, dodał obojętnie niby — ale głos mimo to drżał cokolwiek.
Tej samej pamiętnej nocy, w klubie przy ulicy królewskiej, rozgrywały się ogromne sumy — grano od jedynastej w nocy do piątej rano. Stosy złota leżały na zielonych stołach, które przechodziły z rąk do rąk — mienie nie jednego przechodziło do kieszeni wygrywającego — jednym z najzaciętszych szermierzy okazał się tej nocy Nabob, ryzykując wszystko, by choć trochę się odbić, jeśliby mu fortuna sprzyjać zechciała — odszedł nareszcie unosząc pięćkroć sto tysięcy.
Nazajutrz mówiono na bulwarach o pięciu milionach. Artykuł w „Posłańcu“ krzyczał — nazywając to skandalem — rzeczą niesłychaną, niedozwoloną, by awanturników tego kraju przyjmowano do Koła, którzy przyprowadzają do ruiny najszanowniejsze rodziny.
Lecz niestety opinia była niesprawiedliwą, wygrana Naboba niepokrywała ani setnej części jego deficytów.
W czasie tak krytycznym, nazwisko księcia nie było ni razu jednakże wymówionem — choć on był bezwiedną przyczyną tych wypadków, ani Cardailhac, ni Jenkins nie pokazali się nawet. Montpavon zwalony z nóg, położył się do łóżka. Chwilowo zabrakło świeżych wiadomości.
— Czy on też umarł? zapytywał sam siebie Jansoulet wychodząc z Koła — i raz jeszcze chętka go zebrała przejść tam tędy i dowiedzieć się. Teraz to już nie nadzieja nim powodowała — ale ciekawość, nerwowa, chorobliwa, jakby pogorzelca, który wie że wszystko utracił, że całe mienie jego ogień pochłonął — a przecież idzie patrzyć na zgliszcza rozdzierające mu serce.
Chociaż była to jeszcze bardzo ranna godzina, i różowa zorza malowała przestworze swym delikatnym tonem — a jednak bramy hotelu były na oścież rozwarte, jakby przygotowane do uroczystego wyjazdu. Lampy dymiły się w przedpokoju, stojące jak zwykle na kominkach marmurowych. Nabob postępował wśród zupełnego nieładu, i opuszczenia aż na pierwsze piętro, gdzie wreszcie głos znajomy Cardailhaca doleciał jego ucha — coś dyktował — a pióra skrzypiały po papierze.
Umiejętna ręka zarządzała okazałością pompatyczną mającego się odbyć pogrzebu.
Ekscellencja umarł z wieczora — a rano już, dziesięć tysięcy listów napisano — i takowe drukowały się. Co to za pilność! co za sprężystość. Wszyscy co tylko pisać umieli w domu zajęci byli adresowaniem.
Nie przechodząc przez te improwizowane biura, Jansoulet zdążał do salonu, gdzie zwykle Mora przyjmował interesantów — zwykle salon ten był przepełniony — dziś pusty — fotele opróżnione. Na środku stołu leżał kapelusz, rękawiczki, i laska książęca. Przedmioty które nosimy co dzień, mają coś z nas samych — kapelusz szczególnie przypomina formę głowy właściciela — rękawiczki niedawno zdjęte — zamięte na dłoni, trzymającej gałkę laski — wszystko to żyło jeszcze dotknięciem księcia, i zdawały się oczekiwać że Mora lada chwila ukaże się — i rozmawiając, te rzeczy mu niezbędne zabierze i wyjdzie.
Lecz nie! Książe więcej już nigdy nie wyjdzie — i niczego potrzebować nie będzie.
Jansoulet przysunął się do uchylonych cokolwiek drzwi, i widział na podniesionym na kilku stopniach posłaniu owo tak znane po śmierci podwyższenie — martwą ostrą postać — zwłoki jakby starca z pobielałą brodą w ciągu jednej nocy posiwiałą, profil rysował się sztywnie, surowo; u stopni klęczała kobieta w bieli, włosy jej jasne, złote, spływały w nieładzie — jakby gotowe do obcięcia na dowód, że wiecznem wdowieństwem zaznaczy się tylko życie jej w przyszłości — obok niej stała zakonnica i ksiądz, oboje znużeni czuwaniem całonocnem, szeptali pacierze.
Komnata ta tak niedawno przepełniona życiem i wszelkiemi ambicjami doczesnemi, obecnie przedstawiała znikomość rzeczy ludzkich, i światowych mamideł.
Ni hałasu najlżejszego w około, ni ruchu, ni śladu tego co tu wrzało przed niedawnym czasem — życie tylko dolatywało z zewnątrz — ale to już było bez interesu, dla tego co tu leżał martwy — przypominał on Nabobowi przerażonemu jego koniec własny — i to co jest dla każdego nieuniknionem — śmierć, i szczątki człowiecze przygotowane dla grobu.
Inni jeszcze w nędzniejszym stanie oglądali te szczątki.
Otworzono wszystkie okna — przygotowania poczyniono do balsamowania.
Wiatr z ogrodu wpływał prądem do żałobnej sali — ciało leżało na wielkim stole — głowa otworzona napełniona była gąbką nasiąkniętą pachnidłami — mózg wyjęto, ważono, komertowano niezwykłość takowego — ależ bo ważył, ważył ów mózg — następnego dnia drukowano w dziennikach jaka była jego rzeczywista waga. Lecz dziś już, nikt się tym nie zajmuje.


XIX
Pogrzeb.

— Nie płacz! nie płacz nadobna bogini — odbierasz mi całą odwagę. Uspokój się — ty będziesz obecnie o wiele szczęśliwszą, swobodniejszą, skoro się pozbyłaś twego straszliwego szatana... Powrócisz do Fontainebleau, i będziesz pielęgnować kurki, i gołąbki. Dziesięcioma tysiącami franków od Brahima urządzisz się jako tako — a wreszcie czego się obawiasz raz już gdy będę na miejscu, nie omieszkam odesłać ci pieniędzy. Kiedy ten poczciwy Bey żąda mojej rzeźby — to mu się za to każe zapłacić złotem — rozumiesz złotem. Czy ty pojmujesz dobrze rozkosz bogactwa... bogactwa... bogactwa!...
— Tak pojmuję... ale cóż mnie z tego? i ja umrę, i więcej widzieć cię nie będę.
I biedna Cremnitz zrozpaczona, wcisnęła się w kąt powozu, żeby ją nie widziano płaczącą.
Felicja wyjechała z Paryża — uciekała przed pożerającem ją smutkiem — przed tą próżnią w koło niej, spowodowaną śmiercią niespodziewaną księcia. Cóż to za cios, dla tej pysznej dziewczyny! Nuda, zawód, rozczarowanie szarpały nią na przemiany. Próżniactwo, i próżność oddały ją w ręce tego człowieka, który ją zgubił na zawsze. Cóż jej pozostało — wstyd i hańba — łzy, bez współczucia — wdowieństwo bez powagi, bez godności.
Myślała chwilowo o odebraniu sobie życia, ale wstrzymywała się przez wzgląd, że inne kobiety będą tryumfować, i litować się nad nią każda na swój sposób. Pozostawała jej przeto jedna rzecz — opuścić Paryż i daleką i długą podróżą zmazać wspomnienia. Ale niestety brakło ku temu zamiarowi rzeczy głównej, niezbędnej — pieniędzy. Przypomniała sobie teraz, że na drugi dzień po otwarciu wystawy — odwiedził ją stary Brahim-Bey, i ofiarował jej korzystne zamówienia od swojego pana — prace te trzeba było rozpocząć na miejscu w Tunis. Obecnie wszystko to jej dogadzało — zależało tylko od niej by przyjąć uczynioną jej propozycję — nie namyślała się ani chwili — sama zadziwiona swą stanowczością — co postanowiła, wykonała, i już w przeciągu dni kilka była w podróży, upojona nowością sytuacji, życiem nowem pod warunkami niezwykłemi, i klimatem dotąd nieznanym.
Własny Yacht-Beya miał czekać na nią w Genui, i naprzód już, zamknąwszy oczy widziała białe kamienie włoskiego portu który jakby ramieniem okalał sine wody morza — i widziała już to południowe słońce, i wpływy takowego na roślinność, słyszała śpiew ptasząt dla niej nowy, i cała ta wspaniała natura, przedstawiała się jej jak w weselnej szacie.
Gdy oddawała się tym marzeniom, właśnie równocześnie Paryż tego dnia był brudny z powodu nieustannego, i długotrwałego deszczu — wyglądał szaro — z wszystkich rynien spływała woda mętna, kałuże, rynsztoki przepełnione były cuchnącym błotem. Pogardliwie spoglądała na to wszystko Felicja — chciałaby była lotem ptaka odlecieć w inne strony — i nie patrzyć więcej na ten wstrętny i smutny obecnie dla niej Paryż.
Wsiadłszy do fiakra, gderała na woźnicę że nie dość prędko jedzie — jej gorączkowy niepokój czepiał się starych szkap które ją wlokły po bruku — nie mogąc pospieszyć, nie tylko z przyczyny podeszłego swego wieku, lecz z powodu masy zbitej powozów, omnibusów, i najrozmaitszych ekwipaży zastępujących drogę długim szeregiem.
— Aleź jedźcież prędzej — wołała niecierpliwie na furmana.
— To jest niemożliwem — odburknął woźnica — czyż pani nie uważa że idzie pogrzeb.
Przysunęła się do okna — lecz niebawem odwróciła głowę przerażona.
Wojsko w dwie wyciągnięte linje postępowało zwolna — kaski i karabiny migotały błyskotliwie — środkiem posuwał się orszak cały, bez końca długi.
Był to pogrzeb księcia Mory!
— Nawracaj! krzyczała z powozu Felicja.
Fiaker nawrócił niechętnie — chciwy tego wspaniałego widoku, na który od dni czterech oczekiwał cały Paryż. Skręcił na miejscu, wjechał w przeciwległą ulicę i bulwarem Malerbers zdążał ku swemu celowi — lecz i tu, jak się okazało, nie był mniejszy ścisk — też same zbite masy. Widok też przedstawiał się również posępny — przez zapocone od mgły, okna kościoła, widzieć było można płonące światło, i ponury śpiew pogrzebowy rozlegał się na około — przez otwarte drzwi rysowało się wnętrze kościoła, zasłane całe oponami czarnemi, że pod niemi nie można się było dopatrzyć nawet, wspaniałej greckiej architektury, świątyni — która zaledwie mogła pomieścić tłocząca się publiczność, podczas gdy większa część konduktu pogrzebowego przepychała się zaledwie przez ulicę Królewską, zdążając ku gmachowi Ciała Prawodawczego gdzie nieboszczyk tak często przebywał.
Żołnierze usiłowali rozszerzyć przejście, stali nie poruszeni trzymając u nogi broń. Magazyny wszystkie mimo dnia powszedniego pozamykane — balkony mimo ulewnego deszczu przepełnione były ciekawymi, jak to bywa czasem w dniach tryumfu gdy ludność wita zwycięską armiją.
Paryż chciwy widowiska jest obojętny na to, czy mu daje przedstawienie wojna, czy nieboszczyk...
Lecz co się stało z fiakrem i jego szkapami? musieli znów nawracać w największej furji, bo wszyscy troje jako prawowici Paryżanie lubili nade wszystko widowiska, i to tak wspaniałe. Ciągnęli więc jak mogli najspokojniej przez przedmieście Saint-Martin, następnie przez plac Saint-Denis — i tak kręcąc się, napotykali wciąż na przeszkody.
Cóż za męczarnia dla biednej Felicji! była to jej zgryzota, jej potępienie którą tak święcili w tej przesadnej pompie — ten orszak pogrzebowy, ta żałoba ogólna wzbijała się w niebiosy — dla grzesznej pysznej dziewczyny był to jakby afront, wsuwała się coraz głębiej w kąt powozu, zamykała oczy, by nic niewidzieć — i tak siedziała na wpół przytomna.
Stara jej matka, usiłowała ją uspokoić — pocieszyć, jeśliby to było możliwe — sama płakała nad rozstaniem z córką.
Nakoniec po tysiącznych zwrotach, i szamotaniach, fiaker stanął nagle, cały powóz zatrząsł się gwałtownie i jakby na kotwicy utkwił na miejscu — przechodzący przeklinali obelżywie tę zaporę, przeszkadzającą im do wolnego przejścia.
— Ach cóż to ścisk! wykrzyknęła stara Cremnitz.
Felicję te słowa zbudziły z otrętwienia. — Gdzie jesteśmy? zapytała?
Spojrzała na pochód mimowolnie — pod szarem sklepieniem zachmurzonego nieba toczył się rój ludzi zbity w jedną masę po nad głowami tego tłumu wznosił się jakby brązowy baldachim, jakby maszt olbrzymiego okrętu — w około zbrojni rycerze z szablami w górę otaczali tego który spoczywał pod baldachimem. Wyglądali oni jakby wydrzeć chcieli z objęć śmierci znakomitego człowieka. Niestety! całe pułki kawaleryi — nie zdolne tego uczynić. Więzień w potrójnej trumnie, był mocno spowity, przez władze innego świata strzeżony — przeciw którem ziemska potęga nic nie może.
— Jedź... jedź... krzyczała Felicja zmienionym głosem — ja tu nie mogę stać dłużej.
Lecz za pierwszem poruszeniem powozu przekleństwa posypały się na nowo.
Felicja z matką wysiadły, myśląc że się zdołają przecisnąć jakkolwiek — i oddalić choć trochę — lecz próżne, i nadaremne usiłowania — ani kroku nie mogły się posunąć — musiały nadto znosić niemiły oddech prostaków, ziejący alkoholem, i cierpieć szturkańce których im nie szczędzono. Stara Cremnitz drżała ze strachu — Felicja zaś o niczem innem nie myślała, tylko o tem, że będą go za chwilę przeprowadzać koło niej — i że ona jako w pierwszym rzędzie stojąca będzie go musiała widzieć.
Nagle wielki okrzyk dał się słyszeć.
— Otóż to on!
Felicja zasłoniła ręką oczy w pierwszej chwili; ale warczenie bębnów tuż koło jej uszu wstrząsnęło jej nerwami — ciekawość jakby chorobliwa ogarnęła ją — odsłoniła oczy — i wysuwając swą ładną główkę naprzód rzekła:
— No masz, mnie masz, jestem tu i widzę cię.
Zobaczyła coś niezwykłego — pogrzeb, jaki się widzi czasami, raz tylko w życiu. Oddawano honory temu zmarłemu w sposób przechodzący wszystko co w takiej okoliczności, próżność ludzka wymyślić może.
Pięć powozów żałobnych, zajętych przez księży poprzedzało pochód — następnie sześć koni czarnych, prawdziwe konie Erebu — ciągnęły karawan, cały przystrojony w frendzle srebrne, taśmy, kutasy — wieńce z dębowych liści otaczały literę M nad którą unosiły się korony — jakby koronowana śmierć, książęcą mitrą.
Na trumnie leżał pałasz, kapelusz haftowany złotem i insygnia godności zmarłego. Dziesięć kroków po za trumną postępowała służba księcia — nareszcie w pewnem oddaleniu oficer w paradzie niósł jakby wystawę orderów całego świata — krzyże, wstęgi aż kipiały przepełniając poduszkę czarną aksamitną, oszytą krepiną srebrną.
Mistrz ceremonii szedł na czele Ciała prawodawczego. Dwunastu deputowanych, a pomiędzy nimi wyniosła postać Naboba, przedstawiali protegowanych księcia, a obecnie ludzi bez przyszłości.
Nakoniec przyjaciele wybrani, w ścieśnionem kółku się prezentowali.
Wszyscy do tej chwili szli z odkrytemi głowami i pieszo, a cały szereg niezliczony powozów i karet, ciągnął się nieskończoną linią.
Gdy umiera rycerz wielki — jest obyczaj, że za konduktem idzie koń jego, wojenny towarzysz — ulubieniec bohatera — idzie on powoli, parska, bo ten przymus powolnego marsza niecierpliwi. Tu tego nie było — natomiast — szła olbrzymia kareta księcia, spoczywająca na ośmiu resorach, którą jeździł co dzień, to na światowe zgromadzenia, to na polityczne zebrania — kareta była mu tym towarzyszem wojennym, jak ów koń bohaterowi — choć bój toczył się na wcale odmiennem polu. Przedstawiała się i ona dziś w żałobnej szacie — pokryta suknem czarnem — latarnie owinięte krepą, spadającą w długie welony aż do ziemi.
Tak było teraz w modzie — nowy całkiem szyk pogrzebowy. Przypadał on w udziale temu dandysowi paryskiemu; jak za życia tworzył on modę, którą wszyscy naśladowali, tak i po śmierci nie wychodził z swej roli.
Jeszcze trzech mistrzów ceremonii... a za nimi pompa oficyalna — zawsze ta sama, czy towarzyszy weselom, chrzcinom, czy pogrzebom — otwarciu Parlamentów — lub zjazdowi panujących — zawsze równie błyszcząca, olśniewająca tłumy — wzbudzająca okrzyki podziwu.
Reprezentanci cesarza, cesarzowej i całej rodziny cesarskiej — przedstawiciele Rady Stanu — członkowie parlamentu, marszałkowie, admirałowie, wielki kanclerz Legii honorowej, dalej Senat, Ciało prawodawcze, Rada Stanu, cała organizacya sądownictwa i profesorowie uniwersyteccy w togach i pelerynach gronostajnych. Kostiumy te najrozmaitsze przypominały średnie wieki, gdzie nie znano jeszcze fraka i białej krawatki.
Felicja wsiadła napowrót do powozu wraz z matką spuściła okno i oparła głowę na ręku — patrzyła bezmyślnie na ten pochód monotonny, wlokący się bez końca przypominało jej to, jak czasem w nudnym salonie ogląda się po raz setny album, złożony z osób całkiem nieznajomych — patrzy się na te fizognomje i nic się o nich niewie. — Tak i ludzie ci wyglądali na manekiny, powystawiane na widok publiczny, dla zaspokojenia ciekawości powszechnej.
Obojętność!... to był charakter wybitny tego pogrzebu. Malowała się ona wyraźnie na wszystkich twarzach — zacząwszy od dygnitarzy, skończywszy na służbie pałacowej księcia. Ten gruby minister wiceprezydent Rady, z miną niemal wesołą dzierżył w ręku taśmę od karawanu — zdawało się jak gdyby chciał pociągnąć ruchem szybkim cały ten wehikuł, by już czem najprędzej to skończyć i pod sześć stóp w ziemię wsunąć tego dwudziestoletniego swego nieprzyjaciela, który był mu zaporą do awansu i do upragnionych przezeń honorów.
Inni dostojnicy trzymali szarfy bez tych ambitnych myśli, lecz z roztargnieniem i pewnem znudzeniem.
Obojętni również byli duchowni — obojętność jest ich profesyą. — Obojętni byli, a poprzedni urzędnicy, których nieboszczyk traktował za życia jak śmieci.
Obojętny był pan Ludwik — gdyż to ostatni dzień jego służby — niewolnik wyzwolony, za pomocą zebranej dość znacznej fortunki, czuł się obecnie człowiekiem.
Nawet ci najbliżsi, nie mogli ukryć obojętności. A przecież niektórzy sprzyjali mu szczerze. Ale Cardailhac przestrzegał pilnie porządku — nie miał czasu, na rozczulanie, niezgodne zresztą z jego usposobieniem. Stary Montpavon, choć ugodzony w serce, lecz oczy miał suche, gdyż przyzwoitość wymagała trzymać się ostro na wzór tego dostojnego przyjaciela, który nigdy żadnej słabostce nie podlegał.
Był jednak jeden, co płakał w gronie swych towarzyszy — lecz łzy jego nie płynęły na cześć nieboszczyka, lecz nad samym sobą, użalał się. Biedny Nabob, pod wrażeniem tej muzyki, tej pompy, roztkliwiał się tem bardziej, nad smutnem swem położeniem, zdawało się mu, że grzebie na wieki swą złotą dolę, a z nią nadzieje świetnej przyszłości, i dostojeństw. Te jego rozmyślania, były też pewnym rodzajem obojętności dla zmarłego.
W tłumie, uciecha z tego pysznego przedstawienia — radość z zaimprowizowanego dnia świątecznego — opanowała wszystkie umysły — o smutku, ani mowy nie było. Mało brakowało by publiczność na balkonach nie biła oklasków — a w mniejszych dzielnicach tem mniej zważano, na zachowanie pozorów — robotnicy w bluzach przekpiwali z tej wielkości, która zgnije w ziemi, jak i biedny człowiek — przeprowadzą go przez przedmieście św. Antoniego, przez ulicę la Roquette, otworzą wielką bramę cmentarza — i po wszystkiemu.
Bądź co bądź, miło to widzieć biedakowi, że wielcy panowie, jak książę Mora, ministrowie — dygnitarze zdążają tą samą drogą, do jednego celu. Ta równość w obec śmierci, pociesza i zaciera niesprawiedliwość losu. Nazajutrz po takim widoku rzemieślnikowi, chleb się zdaje lepszy, choć czarny, wino mocniejsze — młot lżejszy — bo może powiedzieć: „ot umarł ten stary Mora jak byle kto“.
A orszak postępował dalej i dalej — więcej męczący, niż osmucający.
Teraz przeciskały się towarzystwa chóralne — marynarze — wojskowi — ulica la Rouquette zaludniła się z kolei, żołnierze przeciągali armatki małego kalibru, które niebawem miały grzmieć aż do ogłuszenia.
Felicji to przypominało pogrzeby kacyków afrykańskich, którzy nie przenoszą się sami na tamten świat, lecz w towarzystwie ofiar mu poświęconych — może też i ci zstąpią do grobu wraz z tym, któremu taką cześć oddają.
— Teraz i w godzinę śmierci naszej, amen — mamrotała stara Cremnitz, znużona tem wszystkiem.
Może modlitwa starej tancerki była jedyną, szczerą i pomocną duszy nieboszczyka.
Już przecież wszystkie mowy się skończyły — tak zimne i lodowate jak ten grób, gdzie spuszczono ciało nieboszczyka.
Mówcy skorzystali ze sposobności by wyrazić swe dla dynastyi uczucie wierności.
Piętnaście razy wystrzelono z moździerzy, aż zadrżały wszystkie wieńce z nieśmiertelników i cyprysu, na nagrobkach porozwieszane — i podczas gdy czerwonawa mgła wraz z wonią prochu wzbija się w górę i przepełnia powietrze, ludzie się rozchodzą powoli — przerzedzają się tłumy. Purpurowe suknie, czarne szaty — mundury niebieskie i zielone szukają, kręcąc się za swemi ekwipażami. Mijając się, zamieniając ukłony stereotypowe — znikają w karetach, które cwałem rozjeżdżają się w różne strony.
Ogólne wrażenie — to zadowolenie, że to się już skończyło — że każdy powróci do domu i pozrzuca ze siebie te ceremonialne, niewygodne ubranie — a twarz się rozmarszczy z przybranego, wymuszonego wyrazu.
Baron Hemerling, gruby, na krótkich nóżkach — toczył się jak kula — odmawiał zaprosin do powozów swych znajomych, będąc przekonania, że jego ekwipaż jedynie może pomieścić dogodniej, słoniową postać właściciela.
— Baronie! baronie! tędy, tędy, proszę siadać.
— Dziękuję — umyślnie idę pieszo — nogi mi trochę ścierpły.
I chcąc uniknąć dalszych propozycyi, które go znudziły — wszedł w boczną ulicę prawie pustą — nadto pustą nawet — bo tego żałował zaraz pan baron, że się tak sam puścił w odludną ulicę. Jeszcze na cmentarzu ta myśl go niepokoiła, żeby się też nie spotkać kiedy oko w oko z Jansouletem — po prostu obawiał się gwałtowności tego człowieka, u którego nic nie znaczyło sponiewierać świętość miejsca — i na cmentarzu Pére-Lachaise powtórzyć skandaliczną scenę, odegranej na ulicy Królewskiej. Dwa lub trzy razy podczas obrzędu mignęła mu się ta olbrzymia głowa, mająca jakiś dziwny, wstrętny typ, a nie wzbudzająca zaufania.
Gdyby to, jeśliby już miało koniecznie się stać, spotkać się z nim na jednej z głównych ulic — to przynajmniej w razie nieszczęścia miałoby się ludzi naokoło — ale tu... Brrr... Niepokój ten zniewalał go do szybkiego biegu, w zwykłych warunkach niemożliwego — tchu mu brakowało — sapał — lecz daremne usiłowania. Oglądnął się po za siebie, aż naraz z poprzecznego zaułka wyłoniło się dwoje potężnych ramion — barczyste plecy zajmowały całą szerokość uliczki.
Co robić w krytycznem położeniu — udał na razie że nie widzi przybyłego — i zrobił obojętną minę, zdążając ile sił stało ku grupie oficerów, stojących jeszcze bardzo daleko od niego. Łudził się nadzieją, że go tamten nie poznał — gdy głosem tubalnym usłyszał wymówione swoje imię.
— „Lazare! Lazare!“
A więc ten bogacz nosił słodkie imię Lazara — nieodpowiedział — i zmykał uporczywie.
— Lazare! Oh! Lazare!
Jak niegdyś miał ochotę sponiewierać tego człowieka — lecz przypomniał sobie w jednej chwili wszystkie krzywdy, jakie tylekrotnie mu wyrządził — oraz te, które w przyszłości chętnie mu jeszcze wyrządzi — w czasie tego obrachunku ze sobą, uczuł żelazną rękę trzymającą go za kołnierz. Pot śmiertelny przebiegł mu po wszystkich członkach — twarz pożółkła mu więcej jeszcze — oczy biegały ze strachu, a rękami machał w koło siebie, by się obronić od ciosu.
— O nie obawiaj się — nie mam zamiaru nic złego ci uczynić — proszę cię tylko, byś zaniechał mnie prześladować.
Stanął, by złapać cokolwiek powietrza.
Bankier ogłupiały, wodził swemi okrągłemi oczami sowiemi — w obec nieoczekiwanej tej pokory.
— Słuchaj Lazare, ty jesteś mocniejszym odemnie w tym razie — chcę raczej powiedzieć w tych okolicznościach, w tej wojnie którą prowadzimy we dwóch od tak dawna. — Jestem do ziemi przyciśnięty ostatniemi wypadkami... Bądź wspaniałomyślnym, oszczędzaj mnie.
Każda żyłka drżała w tym południowcu, zmiękczonym obrzędami pogrzebowymi. Hemerling też nie był większym zuchem, — Ta muzyka żałobna — ten grób otwarty — te mowy — ta kanonada z moździeży — ta filozofia śmierci nieuniknionej — rozrosła do najwyższego stopnia grubego barona. Głos dawnego towarzysza obudził w nim tę odrobinę człowieczeństwa jaka znajdowała się jeszcze w tej trzęsącej galarecie.
Stary jego kolega! pierwszy raz po dziesięciu latach kłótni, spotkał go tak zbliska. Co to różnorodnych wypadków przypominały mu te rysy wydatne, te plecy szerokie, tak nie swojsko wyglądające w złotem haftowanem ubraniu. Widział jeszcze tę dziurawą kołdrę, która ich obydwóch razem przykrywała, gdy się położyli do snu na moście Sinaï. Przypomniał sobie, gdy się nieraz dzielili jednym kęsem chleba — a ich wycieczki wspólne na place targowe w Marsylii, gdzie kradli cebule i zjadali je następnie surowe ukrywszy się w rowie, piękne wspomnienia! równie miłe jak i te gdy im już fortuna zaczęła się uśmiechać i dobre kolacyjki wzajemnie sobie fundować już mogli, siedząc wygodnie, z łokciami opartemi na stole — i robili sobie zwierzenia nader ich obydwóch zajmujące.
Jak to można zrywać stosunki — gdy kto tak się dobrze i dawno zna. Jak kto żył ze sobą jak dwaj bracia bliźniacy — mający jedną i tę samę karmicielkę — nędzę, która ich zarówno przyciskała do swego łona.
Myśli te, możnaby długo analizować — lecz one lotem błyskawicy zawładnęły umysłem Hemerlinga. Bezwiednie niemal rękę swą ciężką położył na dłoni Naboba.
Coś zwierzęcego niemi poruszyło, coś silniejszego, niż ich wzajemne urazy — i ludzie ci, od lat dziesięciu nieustannie się prześladujący, wszystkich możliwych środków szukając, by się wzajemnie zgubić i zbeszcześcić — teraz zaczęli rozmawiać ze sobą całkiem otwarcie i przychylnie.
Między przyjaciółmi, którzy po długiem rozstaniu znów się spotykają — zdarza się najczęściej, że mając za nadto do mówienia — milczą. To był mniej więcej ten sam wypadek — ale Jansoulet trzymał silnie rękę bankiera, bojąc się by mu się nie wymknął — również żeby w Hemerlingu nie zatarły się szlachetne popędy, rozbudzone cudownie:
— Wszak ci się nie spieszy — prawda? Możemy jeszcze pogawędzić trochę — przejść ulicą parę razy, deszcz przestał padać — czuję się lekkim, jakby mi ubyło dwadzieścia lat.
— Tak, tak, zapewne — wtrącił Hemerling — tylko że ja nie mogę długo chodzić — nogi mi ciężą jak ołowiane.
— To prawda — zapomniałem o tych twoich biednych nogach — ale patrz, oto tam stoi ławka, usiądziemy sobie. — Oprzyj się na mnie mój stary.
I Nabob przeszedłszy napowrót odludną uliczkę, wprowadził bankiera na cmentarz i usiedli na ławeczce koło jakiegoś grobu — nieraz na takowej niepocieszona żałość zasiada, biorąc za cel przechadzki to smutne zacisze.... Jansoulet usadowił towarzysza — zaczął się użalać nad jego chorobą — pocieszać, że to do kalectwa nie przyjdzie i zastosowując rozmowę do miejscowości, robili sobie zwierzenia co do stanu zdrowia — nareszcie zaczęli sobie rachować lata. Jeden miał skłonności do paraliżu — drugi do apopleksyi — obydwa leczyli się pigułkami — czyli perełkami Jenkinsa — środek niebezpieczny — dowodem i przykładem książę Mora, tak rychło ze świata sprzątnięty za pomocą złowrogiego lekarstwa.
— Biedny mój książę! — jęknął Nabob.
— Wielka strata dla kraju — dorzucił z przejęciem bankier.
A Jansoulet znów dobrodusznie:
— Szczególnie dla mnie — oh! dla mnie — bo gdyby był dłużej żył — to trzeba mieć pech...
Ale bojąc się, czy go temi słowami nie zraził, dodał prędko:
— Prawda, że i ty masz wpływy nie małe, jesteś co się zowie silny. Stoisz jak mur.
Baron spojrzał na niego mrugając oczyma i to tak szybko, że maleńkie jego rzęsy czarne, przysłonięte zostały całkowicie żółtym tłuszczem powiek.
— Nie moja to zasługa, nie moja, że interesa są pomyślne — to Marya wszystkiem kieruje.
— Marya?
— Tak moja żona — przy chrzcie, zmieniła imię Yaminy, na Maryę. — To mi kobieta jakich mało — ona dopiero rozumie co to bank. Co Paryż — a co interesa. Ona, mówię ci, wszystko w domu prowadzi, wszystkiem kieruje. Rozumek....
— Jesteś naprawdę szczęśliwy — westchnął Nabob. Myśląc o pannie Afchin.
Smutek jego był wymowny.
— Wiesz, Marya prawdę mówiąc nie bardzo cię lubi — ma ci wiele do zarzucenia.... Nie będzie temu rada, żeśmy się spotkali.
Zmarszczył teraz gęste brwi, jakby żałował, że się pojednali — bał się sceny małżeńskiej.
Jansoulet rzekł głosem płaczliwym:
— Przecież nic nie zawiniłem przeciw niej.
— No daj pokój — już to miłym dla niej nie byłeś. Przypomnij sobie jakiego afrontu doznała, kiedyśmy wam oddawali wizytę po ślubie... Twoja żona kazała powiedzieć, że nie przyjmuje dawnych niewolnic. — Kobiety takich rzeczy nie zapominają nigdy w życiu.
— Ale cóż ja temu winien, mój stary. — Ty przecież wiesz co to za duma u tych Afchinów.
Już to co on, to zdaje się, że dumnym nie był w tej dobie. Miał do najwyższego stopnia minę pokorną — błagającą — tak, że to nie mogło nie rozczulić dawnego przyjaciela, na którym widok cmentarza robił nie miłe wrażenie.
— Słuchaj Bernardzie — wiesz o co idzie? Jeśli chcesz, żebyśmy byli w przyjaźni jak dawniej — żeby te zamienione uściśnienia ręki miały jakiś walor, jakąś trwałość, jakąś podstawę, to musisz uzyskać przebaczenie mej żony. Bez tego zgoda nasza jest niemożliwą... Niech chwila ta ci się uprzytomni, jak panna Afchin nam pokazała drzwi. Czemu na to zezwoliłeś, hę?... Ja również — gdyby mi Marya powiedziała po powrocie moim do domu „ja nie chcę słyszeć o odnowionej przyjaźni“ — to moje usiłowania szczezły by na niczem — bo żadna na kuli ziemskiej przyjaźń nie zastąpi spokoju domowego.
— Więc cóż mam począć? Zawołał zaniepokojony Nabob.
— Ja ci tę rzecz ułatwię — Baronowa przyjmuje w swoich salonach.
Przyjdź którego dnia z twoją małżonką, i zróbcie jej wizytę — a następnie ona was zaprosi na wszystkie swoje soboty, na których zgromadza się najlepsze towarzystwo Paryża. O przeszłości ani się wspominać nie będzie. Panie będą rozmawiać o gałgankach, i toaletach — i o tem jeszcze, o czem kobiety najlepiej rozmawiać lubią o ploteczkach. I w ten sposób będzie wszystko załagodzone. Będziemy znów przyjaciółmi jak dawniej; a chociaż wpadłeś w błoto — to z niego wyjdziesz.
— Ależ kiedy ja w nim jestem po same uszy, rzekł Nabob podnosząc głowę do góry.
Teraz znowu maleńkie czarne źrenice Hemerlinga utonęły w tłustych policzkach — jak dwie muchy w maśle. Po czem odezwał się.
— Ty u licha nie umiesz maskować gry, i to cały twój błąd — masz spryt, to się nieda zaprzeczyć. — Te piętnaście milionów pożyczonych Beyowi — to była rzecz nieoszacowana, interes doskonały — ale cóż z tego — trzymasz źle karty i wszyscy ci w nie zaglądają.
Zaczęli rozmawiać półgłosem, przez wzgląd na świętość miejsca — lecz w końcu roznamiętnieni cyframi, zapomnieli gdzie są — i rozprawiali jakby w klubie jakim, lub restauracji.
Hemerling używał z rozkoszą tego widoku — pokory i uniżoności przyjaciela — dawał mu łaskawie rady w interesach, które zdawał się znać na palcach. Był zdania, że Nabob mógł jeszcze wypłynąć z tej toni. Wiele zależało od rzuconej karty — trzeba ją tylko było rzucić zręcznie.
Ale Jansoulet stracił wiarę w siebie i w swoje powodzenie — równocześnie z śmiercią Mora — straciwszy księcia, wszystko dlań było pogrzebanem. — Tego był przekonania.
— Postradałeś księcia — ale odzyskałeś mnie, jedno drugie kompensuje — rzekł spokojnie bankier.
— Nie widzisz — to jest nie do odrobienia, co się już stało. Merquier zamknął swój raport — który dla mnie jest niepomyślny.
— A więc jeśli skończył swój raport — to się go zmusi do innego, mniej złośliwego.
Baron popatrzył na niego pełen zdziwienia.
— Ależ to ty chyba nic nie rozumiesz — jak się chce co przeprowadzić, to się ryzykuje sto, dwieście, trzykroć sto tysięcy franków.
— Tak sądzisz? możesz się mylić — Merquier jest rzetelnym — nieugiętym — nazywają go „Moje sumienie“.
Tym razem Hemerling wybuchnął tak niepowstrzymanym, gwałtownym śmiechem, że ten aż odbijał się po sklepieniach mogilnych, nieprzyzwyczajonych do podobnego nieuszanowania.
— Ha! ha! ha! Moje sumienie człowiek rzetelny. — Bawisz mnie doprawdy — czy ty nie wiesz, że to sumienie tak subtelne jest w mojej kieszeni — i że... tu umilkł oglądnął się po za siebie... coś posłyszał:
— Co to jest? zapytał.
Było to echo — tu i owdzie powtarzające śmiech barona — wyglądało to, jakby nieboszczyki, śmiali się również z owego sumienia tak osławionego pana Merquier.
— Pójdźmy już — jakoś się robi chłodno.
Idąc, rozmawiali dalej — Hemerling tłómaczył, że są na wszystko sposoby — zamiast mu dać po prostu wór złota, co się mogło nie udać — to trzeba wybadać jego słabe strony. Człowiek ten przepada za obrazami — a więc kupuje się pyszne jakie płótno sławnego mistrza — zawieszasz go w jego gabinecie. — I już go masz!... Zresztą zobaczysz — poznam cię z nim i pokażę ci jak się takie sztuczki urządza.
Uszczęśliwiony uwielbieniem, i podziwem jaki wzbudzał w Nabobie, udającym jeszcze więcej, niż czuł w rzeczywistości, by pozyskać sobie tem pewniej bankiera.
A widzisz — widzisz czem się głównie trzeba zajmować w Paryżu — zachowaniem pozorów — w tem jest cały sekret... Ty to sobie lekko traktujesz. — Idziesz tu i tam — gadasz niepotrzebne rzeczy — opowiadasz dobrodusznie wszystko o sobie — to cię zgubiło mój poczciwy Bernardzie.
Stanął chwilę, by się wysapać — nadto się zmęczył — w jednej godzinie, więcej wyekspensować słów — i więcej się nachodził — niż przez rok w zwykłych warunkach.
Postrzegli, ze przypadkowo zatrzymali się przed grobowcem familijnym książąt Mora — na wzgórku zbudowany — z widokiem otwartym na Paryż — spojrzeli na te wieże, na te budowle rysujące się w oddali — na te kominy buchające parą — dobrze wybrane miejsce, na wieczny spoczynek... Niebo się rozpogodziło po deszczu — niebo cieniowane różnobarwnie przy schyłku dnia — w tym zmroku, cztery figury alegoryczne na nagrobku wyrażające różne skale smutku i żałości, wydawały się o wiele większe, i wspanialsze niż przy świetle dziennym. Nic tam już nie pozostało z wrażeń pogrzebu — z tej całej wystawy żałobnej przed godziną praktykowanej — nic — trochę ziemi podeptanej w około — murarze tylko, rozmawiając obojętnie, kończyli swą robotę.
Nagle drzwi metalowe od grobowca zatrzaśnięto z hałasem — i obecnie Mąż Stanu — minister, został na prawdę sam — sam na wieki — w ciemności podziemia... Zmrok zapadł — słychać tylko było łomot latających ptaków nocnych — i głosy dozorców cmentarza Peré-Lachaise, którzy zapowiadali zamknięcie bramy.
— Chodźmy, rzekli obaj towarzysze — przejęci na wskroś wrażeniami, i zimnem powietrzem.
Hemerling rozwijając dalej myśl swą, która mu utkwiła w umyśle — rzekł wskazując ręką na grobowiec:
— Ten to był mistrzem w zachowaniu pozorów!
Jansoulet pomógł mu do zejścia.
— Był on silnym bez wątpienia — lecz ty nie ustępujesz mu w niczem... mówił te słowa akcentem gaskońskim.
Hamerling nie przeczył mu.
— Powtarzam raz jeszcze — wszystko zawdzięczam mojej żonie dla tego też zachęcam cię do zgody z nią. Bo bez tego...
— Nie obawiaj się... przybędziemy w Sobotę. Ale pamiętaj, że masz mnie zaprowadzić do p. Merquier.
I podczas gdy dwie postacie, jedna olbrzymia, barczysta — druga krępa, pękata, znikały za granicami cmentarza — mijając trudniejsze przejścia, Jansoulet przesadzając się w troskliwość o przyjaciela — upominał go nieustannie — „tędy będzie wygodniej — oprzyj się o mnie“.
Zachodzące słońce rzuciło jeszcze ostatnim swym promieniem na wyrazistą i piękną rzeźbę przedstawiającą Balzaka — zdawał się spoglądać ironicznie za odchodzącymi.


XX
Baronowa Hemerling.

Na rogu długiej budowli starego Paryża mieściły się biura bankowe pana Hemerling i syna — korytarzem sklepionym na lewo — po schodach z żelazną poręczą pięknie i ozdobnie wyrobioną szło się prosto do apartamentów recepcyjnych baronowej. Okna wychodziły na wspaniały dziedziniec — balkon był umieszczony nad samą kasą — tak, że letnią porą, gdy wszystko poroztwierano słyszeć można było dokładnie brzęczącą monetę — i sztuki złota, które liczono w kontuarze — nic to nie przeszkadzało do podniosłego usposobienia, jakie niekiedy panowało w salonach.
Nie mniej dziwaczną była ta, która robiła honory tych salonów niezwykłych — była ona zdolną połączyć religijność z giełdą, i giełdę z wytworną światowością. Wszystkie elementa spotykały się tam, nie przeszkadzając sobie wcale. Arystokracja ultra-katolicka, pod której patronatem odbył się chrzest Muzułmański, ocierała się tam o świat finansowy, w wielkim komplecie — z którym łączyły Hemerlinga nie tylko stosunki, lecz i interesa. Nie brakowało tam również niemieckich żydów, komisionerów, lub bankierów — którzy zdobywszy na wschodzie kolosalne fortuny, jeszcze i tu szachrują jak mogą, i o ile się da — co nie przeszkadza im wcale do uczęszczania na soboty baronowej. Tunezjanie przejeżdżający nie omieszkali też nigdy odwiedzić małżonkę wszechpotężnego bankiera; i stary pułkownik Brahim, pełnomocnik Beya — z swoją płaską twarzą, i ukośnemi oczami, odbywał najsumienniej co sobotę swoją drzemkę na kanapie w kącie salonu.
— Twój salon czuć juchtem, moja córeczko — mówiła stara Dijon — do nowej Marji — którą trzymała do chrztu z panem Merquier; mimo to, obecność nieunikniona, licznych heretyków, żydów, muzułmanów — co gorzej, renegatów — kobiet owieszonych złotem i świecidłami — nie przeszkadzała bynajmniej arystokratycznym mieszkańcom z przedmieścia Saint-Germain, do uczęszczania stale w salonach baronowej — otaczali ją nieustannie, czuwali pilnie nad młodą Katechumenką. Szczególnie damy wielkiego świata bawiły się nią jak cackiem — jak laleczką potulną — i posłuszną, którą chwaliły się jak swem dziełem — cytowały jej skrupuły ewangeliczne, tak społeczne z dawnem jej życiem. Być może, że czcigodne opiekunki żywiły w swych pobożnych serduszkach, nadzieję nowych zdobyczy dla kościoła katolickiego, z pośród wschodniego tego świata. Następstwa takich słodyczy uśmiechały się im — było to niesłychanie miłe widowisko — te zebrania w kaplicy Misyjnej — ten chrzest neofitki — przypominający pierwsze czasy chrześcijaństwa — i przenoszący myśl ku brzegom Jordanu. — Następnie pierwsza komunia, wzruszająca najwięcej zatwardziałych grzeszników, lub niedowiarków. — Następnie bierzmowanie. — Ma się rozumieć że wszędzie chrzestne matki musiały towarzyszyć nowicjuszkom — bo jak nie wspierać tych młodych dusz, na tej świętej drodze — a przy tem nieomieszkały dobrać dla siebie stosownej do okoliczności toalety.
To jednak, co świeżo udało się przeprowadzić, nie trafia się co dnia — ażeby baron, bankier jeden z najgłośniejszych w Paryżu przywiózł ze sobą do Paryża niewolnicę armeńską — i tę wyniósł do godności żony prawnej.
Niewolnica! To była plama hańbiąca w życiu tej niewiasty wschodniej — kupionej ongi w bazarze Andrynopolskim na rzecz cesarza Marokańskiego — po śmierci tegoż, gdy harem rozpuszczono — nabył ją młody bey Ahmed, a gdy wyszła z tego ostatniego seraju, poślubił ją Hemerling. Lecz w Tunisie żadna kobieta, Maurytanka, Turczynka, czy Europejka nie chciały żyć z dawną niewolnicą — tym mniej uważać ją za równą sobie — był to przesąd niczem nie przełamany, rasowy, który kreolkę oddziela od Matki itp.
Ten nieprzyzwyciężony wstręt, prześladował Hemerlinga i jego towarzyszkę — nietylko w Tunisie — lecz więcej jeszcze w Paryżu. Biedna Janina pędziła w ciągu lat trzech nader odosobnione, samotne życie — wyzyskała ona sytuacją ile się dało na swoją korzyść — a umiała ona wziąść się do tego, bo była ambitną — z niezwykłą siłą ducha, i uporem nadzwyczajnym.
Nauczyła się doskonale po francuzku — przejęła znakomicie akcent — porzuciła raz na zawsze swój ubiór wschodni — te haftowane kaftany, te pantalony różowe jedwabne — i przyswoiła sobie ubiór europejski zastosowując do tegoż ruchy i chód. — Pewnego wieczora w operze ukazała się olśnionym jej urodą Paryżanom — jakby zdjęta z płótna sławnego malarza Leonarda, wydała się ta muzułmanka; o dzikiem jeszcze wejrzeniu, a już przerobiona na kobietę cywilizowanego świata.
Wyrzeczenie się religii, nastąpiło po zmianie kostjumu.
Od dawna już pani Hemerling zarzuciła praktykę religii muzułmańskiej pod wpływem przyjaciela domu pana Merquier, który oddał się całkiem na jej usługi przybierając rolę cicerona, przedstawił nadto obojgu, jakie niezmierne korzyści osiągną w razie, gdyby solennem odstępstwem wiary muzułmańskiej — a przez to samo przyjęciem katolickiej zaznaczyła się kobieta mogąca mieć ogromne wpływy; natenczas wszystkie salony niedostępne dla innych otworzą się dla niej — a raz gdy zdobędzie przedmieście Saint-Germain, to reszta pójdzie już łatwo.
I rzeczywiście gdy rozeszła się wieść o mającym się odbyć chrzcie — wszystkie znakomite rodziny Francuskie zaczęły niebawem zbierać się na sobotach u baronowej Hemerling. Wszystkie panie Gügenheim, Fuernberg, Caruïscaki, Maurice, Trott, małżonki milionerów Tuniskich, wyrzekły się na raz swych przesądów i okazały gotowość zbliżenia się do dawnej niewolnicy, niegdyś wzgardzonej.
Jedna tylko pani Jansoulet — dopiero niedawno przybyła ze wschodu — a przejęta do szpiku kości zasadami Tunezjańskiemi, nie dała się przejednać — rzekła z całą stanowczością, że noga jej nie postanie nigdy u tej tam.
Fakt ten spowodował, że panie Gügenheim, Caroïscaki i im podobne jejmoście — zafukały się — obyczajem czysto paryskim; w mieście tym jak tylko pozycya czyja poczyna się urabiać — występują zaraz sprzeczne żywioły i stawiają zapory trudne do zwalczenia.
Lecz w tym wypadku zanadto się zagalopowano, by się cofnąć — ale usiłowano za to, ile możności podnieść do ofiary wyrzeczenie przesądów. Baronowa Marya zrozumiała od razu aż nadto dobrze, że czule słówka wschodnich przyjaciółek, jako to: Moje dziecko, moja mała — tchnęły pewną dobrotliwą wyniosłością.
Od tej pory nienawiść jej do Jansouletów nie miała granic — nienawiść, jaką się tylko spotyka w Serajach — dzika, a chciwość zemsty ogarnęła ją. Nad brzegiem jeziora El-Baheira, rzecz taka kończy się zwykle tem, że ofiarę zemsty wrzuca się w zawiązanym worku na dno głębiny nie zgruntowanej — lecz w Paryżu to było niemożliwe.
Zaciekłość ta zawzięta tych dwóch kobiet była nietylko znaną w Paryżu, lecz rozgłośną. Można więc sobie wyobrazić jaki podziw wzbudziła, w tem towarzystwie egzotycznem bajeczka, że gruba Afchin — jak ją nazywano — zrobiła pierwszą wizytę baronowej — i została zaproszona na sobotnie przyjęcia. — Takiej sposobności nie chcieli opuścić ani państwo Fuernberg, ani państwo Trott — i przybyli w komplecie na tę uroczystość pojednania.
Baronowa ze swej strony nieomieszkała użyć wszystkich środków ku temu, by jak najwięcej okazałości i blasku wzniecić w swych salonach — rozesłała na wszystkie strony zaprosiny usilne — i postawiła na swojem. — Tak, że gdyby około godziny czwartej zajechał był w dziedziniec ekwipaż pani Jansoulet, ledwie mógłby się przecisnąć pomiędzy karetami herbowemi. — Liberja, tak dobrze znana koloru zwiędłych liści księżnej Diyon, odbijała od krzyczących powozów i uprzęży świata finansowego, i lokai pudrowanych państwa Caralscakï. — Lecz ekwipaż Jansouletów nie przybywał.
Hotel na przedmieściu Saint-Honoré, przedstawiał się jednem słowem świetnie.
W salonach recepcyjnych taż sama pstrokatość co w dziedzińcu. Po dywanach sunęły powłóczyste suknie jedwabne, przez szereg oświeconych pokoi, aż do buduaru w którym oczekiwała gości baronowa — darząc wszystkich równą, uprzejmością — dwa obozy tworzyły widoczną odrębność; z jednej strony toalety odznaczały się skromnością, ciemnemi kolorami, lecz wytwornością, na której mogło się tylko poznać wprawne oko — z drugiej formalna wystawa klejnotów sukien koralami rażących — szarf fruwających, staników zbyt wyciętych — przypominających modę południową, a przesadną i bijącą w oczy.
Tu szepty wiele znaczące — tam wachlarze jak skrzydła w ciągłym ruchu.
Mężczyzn nie wiele — trochę młodzieży milczącej, zamyślonej, nieporuszonej — żonaci za plecami żon, z pochylonemi głowami zamieniali z swojemi połowicami zdania dotyczące zebrania.
W kącie pokoju kryła się wspaniała postać biskupa Armeńskiego, z długą białą brodą.
Baronowa usiłując zabawić tę mieszaninę towarzyską — biegała od jednych do drugich — każdą rozmowę ożywiała swym głosikiem aksamitnym, pieszczonym, właściwym tylko kobietom wschodnim. Dowcipna i łasząca się — z umysłem subtelnym jak jej postać cała, dotykała w rozmowie każdego przedmiotu, z niezrównaną zręcznością — mówiła o kazaniach, o modzie, o wentach, o teatrach — o kobietach będących w modzie, o spowiednikach, Posiadała nadto wdzięk jej wyłącznie właściwy, który łączyła z powagą gospodyni domu w sposób iście mistrzowski ubiór jej odpowiadał w zupełności najwytworniejszym wymogom gustu — suknia czarna, skromna, podnosiła jeszcze jej urodę — uwydatniała tem silniej tę bladość klasztorną — a oczy huryski. Włosy lśniące czarne, ujęte w sploty nad śnieżnem czołem, niskiem i niewinnem. Czoło to harmonizowało z maleńkiemi wąskiemi ustami tajemniczemi, które nic nie umiały powiedzieć z przeszłości swej. Niewiedziała ona nawet kiedy się urodziła i czy kiedy była dzieckiem.
Niezaprzeczonem jest, że jeśli potęga złego, bardzo rzadka u kobiet, z przyczyny ich nadzwyczajnej wrażliwości, mogłaby bezwzględnie owładnąć duszą — to byłaby niezawodnie rozkrzewiła się w osobie tej niewolnicy — urobionej z podłości i pychy — przewrotnej, lecz panującej nad sobą.
Niktby się nawet domyślił, co nią w obecnej chwili miotało — patrząc na klęczącą u stóp księżnej osoby całkiem bez pretensyi, o której pani Fernberg mówiła zawsze: „no jeśli ta wygląda na księżnę?“
— Oh nie odjeżdżaj jeszcze chrzestna matko! błagała baronowa.
I tysiącem pieszczot, pocałunków, wystudjowanych przymileń, usiłowała zniewolić księżnę by została dłużej — tając przed nią ma się rozumieć, że potrzebną jest jej do ogólnego tryumfu w chwili gdy się podwoje otworzą i wejdzie przejednana już pani Jansoulet.
— Kiedy bo — broniła się stara matrona pokazując oczyma biskupa o siwej brodzie — muszę tego biednego monsigniora do Grand Saint Christophe zaprowadzić dla zakupienia medali. On by sobie tam bezemnie nie dał rady.
— Ale kiedy ja proszę... chcę koniecznie... jeszcze kilka minut.
Już godzina piąta — a gruba Afchin nie przybywała. Przyjaciółki zaczęły śmiać się z po za wachlarzy. Szczęściem dano herbatę — wina hiszpańskie, stosy ciast tureckich niezrównanych, a których przepis znajduje się tylko w haremach. — To zrobiło dywersją. Hemerling który w sobotę wychodził czasem z biura by pokłonić się paniom, pił kieliszek madery siedząc przy małym stoliczku z panem Trott, podczas tego żona pana Maurycego Trott przysunęła się do męża i przedstawiała uosobienie łagodności i słodyczy lecz on wiedział jaką piekielną złość pokrywał ten pozór dobroci — i nader nieśmiało zapytał.
— Niema jej?
— Niema — widzisz na jaki afront mnie naraziłeś.
Mówiąc te słowa uśmiechała się spuściwszy oczka i różowemi paznokcikami zdejmowała okruszyny ciasta, z faworytów czarnych małżonka.
— O! Ona przyjdzie — jestem tego pewien — przyjdzie niezawodnie — perswadował bankier mając usta przepełnione jadłem.
W tem szmer powłóczystej jedwabnej sukni dał się słyszeć — oczy wszystkich zwróciły się w stronę drzwi — lecz nie była to, oczekiwana.
Nie była wcale podobną do panny Afchin ta smukła, wiotka blondynka — o rysach cokolwiek zmęczonych — toaleta jej była bez zarzutu, godna osoby tak znakomitej, jaką była żona doktora Jenkins. Lecz od kilku miesięcy było to widocznem — piękna pani Jenkins zmieniła się bardzo — nawet zestarzała się. Taka zmiana nagła zdarza się często u kobiet długo dobrze wyglądających — naraz występują niegodziwe zmarszczki, które długo ją oszczędzały i jakby mszcząc się za opóźnienie, poorzą twarz bezlitośnie; wtenczas nie mówi się już o kobiecie że jest piękną — ale, „ona musiała być kiedyś piękną“...
Trudno się było domyśleć co wpłynęło na zimne przyjęcie, jakiego doznała pani Jenkens od baronowej. — Czy że oczekiwała zupełnie kogo innego, czy też że zniechęcenie jakie odczuwano powszechnie dla doktora po śmierci księcia Mory, spływało po części na jego żonę. Obojętne witam kilka zimnych słów, i na tem się skończyło — poczem baronowa powróciła do osób z któremi poprzednio rozmawiała.
W salonie zapanowała teraz niezwykłe ożywienie, wskutek mocnych win hiszpańskich. Już nie szeptano, lecz rozmawiano na dobre — wniesione lampy rozświeciły zmrok salonów — lecz równocześnie przypomniały, że przyjęcie ma się ku końcowi. Kilka osób nawet zdążało cichaczem ku drzwiom, a Jansouletów jak niebyło tak niebyło. Już się przestano spodziewać gdy kroki ciężkie, przyśpieszone, zwróciły ogólną uwagę, i Nabob stanął w całej swej wyniosłej postawie ubrany stosownie do okoliczności — ale na twarzy malowało się pomięszanie — w oczach jakby obłęd, były to ślady strasznej sceny jaka się odbyła przed chwilą w jego mieszkaniu.
Żona przyjść nie chciała.
Rano tegoż dnia zapowiedział sługom, żeby panią ubrały na trzecią godzinę tak jak to zwykle czynił gdy miał gdzie z żoną wyjść. Osoba ta niedołężna dawała ze sobą robić co się komu podobało — pozwala za siebie myśleć, działać, byle na niej nie ciążyła żadna odpowiedzialność — szła nawet chętnie jeśli ją do tego koniecznie namówiono. Na tę jej powolność liczył Nabob, myśląc ją wprowadzić do Hemerlingów. Lecz gdy przyszła stanowcza chwila — i Jansoulet wystrojony wspaniale zmęczony wciskaniem rękawiczek, zapytać kazał żonę czy jest już gotową — odpowiedziano mu, że pani nigdzie się nie wybiera. Rzecz była ważna — tak ważna, że postanowił nie używać pośrednictwa sług — i sam rozdrażniony do najwyższego stopnia przeskakując po cztery schody, wpadł jak huragan do pokoju żony.
Była ona jeszcze w łóżku, osłonięta tuniką jedwabną w dwóch kolorach, powszechnie zwaną u kobiet ze wchodu pod nazwą djebba miała również na głowie czapeczkę Maurytańską haftowaną złotem, z pod której pływały na plecy obfite jej czarne włosy. Otwarte rękawy tuniki odsłaniały całkiem obnażone ręce i ramiona, te grube i niezwykłe ręce były ozdobione mnóstwem kosztownych bransolet — koło niej na dywanie było pełno porozrzucanych cacek, łańcuchów złotych, lusterek, torbeczek czerwonych, pudełek z saszetami i pachnidłami, malutkich fajeczek rozmaitego kształtu, cygarniczek i tych wszystkich bawidełek przepełniających mieszkania Maurytanek.
Drugi pokój obok sypialnego przedstawiał ten sam nieład. Przepełniony był dymem z tureckiego tytoniu i opium. Murzynki przechadzały się leniwo — sprzątając po kawie — wyżliczka, faworytka pani, swój cienki pyszczek włożywszy do filiżanki, posuwała nią po ziemi. Podczas tego, siedząc u stóp łoża ponury Cabassu czytał głośno pewien dramat wierszami, mający być niebawem przedstawiony u Cardaithaca. Kobieta była całkiem zatopiona, w słuchana w to czytanie.
— Mój drogi — mówiła swym akcentem wschodnim do Jansouleta — nie wiem co się roi w głowie, temu naszemu dyrektorowi... Właśnie czytam tę sztukę pod tytułem Revolte... ależ to niema sensu — to nie stosowne na scenę.
— Co mi u licha do teatru! krzyknął Jansoulet w furyi — mimo całego szacunku należącego się córce Afchinów. Jakto! nie jesteś ubraną? Czy ci nie powiedziano, że wychodzimy.
Powiedziano jej — ale ona się zajęła całą tą głupią sztuką. I głosem na w pół śpiącym rzekła.
— To pójdziemy jutro.
— Jutro! Ależ to niemożliwe!... oczekują nas dzisiaj.
— Wizyta niesłychanej doniosłości.
— Do kogo?
— Do Hemerlingów rzekł, po chwilowym namyśle.
Podniosła na niego zadziwione oczy, myśląc, że żartuje.
Natenczas opowiedział jej swe spotkanie z baronem na pogrzebie Mora i układ jaki zawarli między sobą.
— A to idź sam, jeśli chcesz — ale widać że nie znasz mnie dobrze, jeśli sądzisz żebym ja — z domu Afchin — kiedykolwiek poniżyła się do tego stopnia, bym odwiedziła tę niewolnicę.
Przezorny Cabassu, widząc na co się zanosi, wyniósł się cichutko z zeszytem komedji pod pachą.
— A więc widzę, że niemasz pojęcia — mówił Nabob do żony — w jakiem jesteśmy położeniu. — Słuchaj przeto!
Nie zwracając uwagi na panny służące i na murzynki, kręcące się nieustannie, które obyczajem ludzi ze wschodu nie uważał za ludzi — przedstawił swej żonie smutny stan swych interesów — majątek cały zagrabiony — kredyt stracony — egzystencja w zależności od wyroku sądowego i nadto wszystko wpływ nieograniczony Hemerlingów u prokuratora. Pozostało tylko złożyć w ofierze całą miłość własną, dla wszechpotężnego interesu i dla możliwego ratowania się.
Mówił z zapałem, spodziewając się przekonać ją, lecz ona całkiem spokojnie, jakby tu chodziło o rzecz małej wagi — odpowiedziała stanowczo i krótko:
— Nie pójdę.
To go doprowadziło do wściekłości.
— Ty musisz iść, rozumiesz! krzyknął — następnie zapanował nad sobą i rzekł łagodniej — pamiętaj, że tu idzie o całą moją pozycyę w świecie — o dzieci nasze, o nas wszystkich — o imię które nosisz. Na jednę kartę stawiasz to, co stanowi egzystencję naszą w przyszłości.
Był tak wymownym, że godzinę mógł rozmawiać na ten temat — lecz nadaremnie — panna Afchin nie mogła się wdawać z niewolnicą.
— Z niewolnicą! Ależ ona więcej warta od ciebie, rzekł gwałtownie — inteligencją swoją podniosła do potęgi majątek męża... a ty przeciwnie!..
Po dwunastu latach pożycia małżeńskiego — po raz pierwszy ośmielił mówić w ten sposób do żony.
Czy przestraszył się sam swej śmiałości dotąd nie praktykowanej — czy też miał nadzieję, że dobrocią prędzej cel osiągnie — dość że zmienił na raz taktykę — i przemówił słodko:
— Moja droga Marto — proszę ciebie na klęczkach zrób to poświęcenie dla mnie — wstań i ubierz się, ja znów dla ciebie proszę cię o to, dla twego spokoju, dla twego dobrobytu, dla tego zbytku, do którego przywykłaś — pomyśl co za skutki byłyby twego oporu — niedostatek, a może i nędza.
Słowo nędza nie miało posłuchu u tej kobiety. Można było o takowej mówić do niej, jak kiedy przy dzieciach kto mówi o śmierci. Nie wzruszyło ją to bynajmniej, nie miała o tem najmniejszego pojęcia. Była wreszcie najzupełniej zdecydowaną pozostać w łóżku w swojej tak wygodnej szacie zwanej djada, potwierdzając czynem swe postanowienia zapaliła świeżą cygaretkę — i podczas gdy biedny Nabob otaczał swoją milutką żonką tysiącem pochlebstw, próśb i błagających spojrzeń — obiecując jej djadem z pereł lub cokolwiek by zażądała, byle tylko poszła z nim, ona podczas tego wypuszczała dymy aż pod sufit.
W obec tego nieprzezwyciężonego uporu Jansoulet rozpuścił cugle swej hamowanej dotąd złości i zaciskając pięści, piorunującym głosem zawołał:
— Musisz iść, bo ja ci każę!
I zwracając się do służebnic:
— Ubierać panią! natychmiast!
Syn ślusarza odezwał się w tej prostej naturze, zerwał gwałtownym ruchem puszyste okrycie łóżka i cisnął niem o ziemię — następnie stawiając przymusowo na nogi swą małżonkę — pienił się w napadzie gniewu swego.
Ona — wyprostowała się, dotknięta do głębi zniewagą, o jakiej nie miała pojęcia.
— Nigdy — nigdy przenigdy — chyba mnie zawleczesz za włosy przemocą — to i tak mnie nie przymusisz — ja z taką...
Tu wypluła cały szereg plugawych wyrazów, którychby się powstydziły nawet najordynarniejsze przekupki z portu Marsylii.
Przygnębiony człowiek patrzył teraz na nią pogardliwym wzrokiem — a więc ta kobieta była matką jego dzieci — ową wytworną panną Afchin.
Jak błyskawica przebiegła mu myśl ta i że los jego cały zależy od tego nikczemnego stworzenia — że ubranie sukni i wyjście z nim, uratowałoby straszną sytuacyę i wyrwałoby go z upadku — a kobieta bezsumienna nie chce tego zrobić dla niego — więc życiem musi zapłacić za swój upór — i postąpił ku niej z takim strasznym wyrazem w twarzy, że aż pierwszy raz struchlała na ten widok. Rzuciła się do drzwi przerażona Afchin — i wołając ratunku — krzyknęła z całych sił.
— Aristide!...
Ten krzyk ten głos — to imię — otrzeźwiło Jansouleta — stanął — gniew go opuścił — i z największem obrzydzeniem wyszedł z pokoju, w którym się odegrała scena, pod każdym względem dramatyczna — rzucił drzwiami po za sobą i kilkoma innemi, przechodząc wzdłuż apartamentu — i jakby chciał uciekać przed nieszczęściem, przed zgrozą — poszedł tam, zkąd spodziewał się ratunku dla siebie.
W takiem rozdrażnieniu znalazł się za chwilę w salonie Hemerlingów. Wszedłszy, spojrzał z rozpaczą na bankiera — i skłonił się przed baronową, szepcząc: że jego żona jest niezdrową i bardzo jej przykro, że nie mogła złożyć uszanowania.
Baronowa nie dała mu dokończyć — wstała powolnie i jak jaszczurka zwinęła się w swej obcisłej, pasiastej sukni. I powiedziała swym dawnym akcentem, gdyż o poprawność w tej chwili niedbała:
— O ja tego się spodziewałam... wiedziałam że... potem zmieniła miejsce — i już nowym gościem nie zajmowała się wcale.
Spróbował przysunąć się do Hemmerlinga, lecz zdawał się być nadzwyczajnie zajęty rozmową z Trottem. Widząc opuszczoną również panią Jenkens, usiadł przy niej. Rozmawiając, równocześnie obserwował baronowę, robiącą tak umiejętnie honory swego salonu. Odprowadzała niektóre panie, żegnała odchodzące, podawała czoło do pocałowania starej księżnie, pochyliła głowę przed błogosławieństwem biskupa — uśmiechała się młodym facetom, bijącym jej pokłony przed odejściem. I mimowolnie porównywał tę niewolnicę przetworzoną na paryżankę dystyngowaną wśród otoczenia najwykwintniejszego w świecie, z tą europejską, przejętą wschodem, zbydlęconą tytoniem tureckim i wdychaniem opjum — żyjącą w bezczynności apatycznej. Czuł się upokorzonym, jako mąż związany węzłem, z osobą dla siebie nie stosowną, pozbawiony szczęścia domowego, mogącego w innych warunkach osłodzić mu gorycz zawodów w życiu publicznem.
Powoli salon się opróżniał. Mieszkanki Wschodu znikały z horyzontu jedna po drugiej, zostawiając próżnię wielką w apartamentach. Pani Jenkens również ulotniła się — pozostało tylko kilka pań, nieznanych Jansouletowi — pomiędzy temi, gospodyni domu zdawała się chronić przed nim.
Ale Hemerling już był wolnym od gości i Nabob złapał go szczęśliwie w chwili, gdy się wysuwał pospiesznie w stronę korytarza. Spotkali się w korytarzyku ciasnym, przerobionym chwilowo na przedpokój, lecz o ile przy żonie był sztywnym i zimnym dla dawnego kompaniona — o tyle będąc znów sam na sam w ciasnym kurytarzu, przybrał ton poufały.
— Widzisz mój kochany — to jest rzecz fatalna, że żona twoja nie przybyła.
Jansoulet odpowiedział ruchem desperackim rąk i wzniesieniem ramion.
— To jest rzecz fatalna — powtórzył raz jeszcze bankier, szukając klucza w kieszeni.
— Słuchaj mój stary — rzekł Nabob — to nie ma nic do rzeczy, że nasze żony nie mogą się porozumieć pomiędzy sobą... Co to przeszkadza, żebyśmy byli w przyjaźni — i pogawędzili sobie tak miło — jak kiedyś — co?
— No tak — rzekł baron otwierając drzwi i wskazując na bióro oświetlone lampami, z przysuniętym fotelem — patrz, czeka na mnie masa zajęcia — muszę wysłać korespondencje.
Ya didou, Mouci — spróbował żartować biedny Nabob, przypominając mu żargon z dawnych czasów, którym kiedyś udało mu się rozbroić dawnego towarzysza. — A cóż będzie z naszą wizytą do pana Merquier? — Przypominasz sobie, żeśmy się umówili co do obrazu. — Którego dnia zechcesz?
— Ach! tak — prawda... niewiem kiedy, napiszę ci — do widzenia!
— Ale pamiętaj że to pilne.
— No... no... już ja ci napiszę — żegnam cię — niemam czasu.
Dwa dni później Nabob otrzymał kilka słów od Hemerlinga — tem pismem zabazgranem, jemu właściwem — ortografia odpowiadała w zupełności kaligrafii — trzeba było odgadywać słowa i domyślić się treści.
Lecz to wyrozumiał aż nadto dobrze, że Hemerling nie może mu towarzyszyć do pana Merquier, z przyczyny nawału swoich własnych zajęć — że zresztą będzie jeszcze skuteczniej, jeśli sam tę wizytę odbędzie, bez świadków, i t. p. podpisano Hemerling. Pod tem post-scriptum, innem pismem — cieniutkiem powłóczystem, lecz bardzo czytelnem: „Obraz powinien być religijny o ile możności“.
Co tu myśleć o tym liście — co wnioskować? Czy on oznacza szczerą życzliwość — czy też grzeczny sposób wycofania się — bądź co bądź nie było wyboru — chwila stanowcza zbliżała się, wahanie już było nie na czasie — wypadki nagliły. Jansoulet uzbroił się w odwagę — nie miał śmiałości do tego p. Merquier — lecz mimo to poszedł do niego pewnego rana.
Nasze wyjątkowe miasto Paryż jest zlepkiem całego świata. Można w niem napotkać maleńkie ciasne uliczki — domy szare z najróżniejszemi przystawkami przypominającemi stary Heilderberg. Na przedmieściu Saint-Honoré, gdy się stanie koło cerkwi ruskiej i widzi się kilkanaście kopuł złotych a właściwie gałek wielkich złoconych na wyniosłych cyflach — mogłoby się zdawać że się jest w jakiej dzielnicy w Moskwie. Na ulicy Montmartr, znam pewien kącik, przypominający jak dwie krople wody Algier. A pomiędzy Neuilly i Polami Eiizejskiemi — wszystkie budowle są prowadzone na sposób Angielski. Zaś ulica Feron i Cassatte i plac Saint-Sulpice wyglądają jak prowincjonalne miasteczko.
W tej to skromnej dzielnicy mieszkał pan Merquier, adwokat deputowany z Lyonu — pełnomocnik większych gmin we Francji, a któremu Hemerling w swej wysokiej polityce powierzył swoje interesa z nieograniczonem zaufaniem.
Koło dziewiątej rano, zajechał Jansoleut przed stary hotel, którego parter cały zajmowała księgarnia katolicka wyglądająca wewnątrz jak odwieczna zakrystja. Wychodząc na schody pierwszego piętra pobielonego po klasztornemu, przypomniały się mu dziecinne lata spędzone w równie skromnem urządzeniu, idąc dalej nie spotkał również ani śladu nietylko zabytku, lecz nawet komfortu. Trudno mu było zaiste uwierzyć w próżność i chciwość człowieka tu mieszkającego. W przedpokoju taż sama skromność — w poczekalni przytykającej do kancelarji adwokata umeblowanie nie mniej jak wytworne — nad drzwiami tylko uderzał w oczy pyszny obraz przedstawiający śmierć Chrystusa — kopja z Tintoreta. Teraz miał pewność, że mu dano fałszywe wskazówki co do charakteru pana Merquier. Była to obmowa podła i zuchwała, na jaką tylko Paryż zdobyć się może. Albo też chciano go narazić na niezręczny krok, by tem prędzej wpadł w sidła zawistne, zastawiane nań nieustannie od sześciu miesięcy.
Nie, sumienność ta znana w Pałacu i w Izbie, człowieka tego prawego musiała być prawdziwą — zapoznanym on tylko był prawdopodobnie przez szubrawców, sądzących drugich po sobie.
Postępując według rad mu danych, narazić się mógł na odmowę — na słuszną wzgardę obrażonego honoru.
Wszystko to, powtarzał sobie w duchu Nabob siedząc na ławie dębowej okalającej pokój.
Mimo rannej pory — kilka już osób czekało wraz z nim. Dominikanin przechadzał się tam i na powrót, dwie siostry miłosierdzia z nasuniętemi na twarz kornetami, przesuwały paciorki różańca dla skrócenia sobie czasu. Kilku księży z dyecezji ljońskiej — a koło stołu stojącego na środku pokoju panowie interesanci czytali gazety z widocznem zajęciem, mające następujące tytuły „Echo czyściowe“ „Różaniec Maryi“.
Robiło to poczekanie wrażenie, jak niekiedy w kościołach czeka się na spowiednika uprzywilejowanego — w dniach odpustu. Na koniec po przesłuchaniu wielu osób, przyszła kolej na niego — mógł mieć jeszcze pewne wątpliwości co do osoby pana Merquier, lecz wszedłszy do jego kancelarji — i te pierzchnąć musiały — w obec prostoty tu panującej. Powierzchowność pana Merquier nie olśniewała, również jak jego apartamenta — wysoki, chudy, trochę przygarbiony, wąski w ramionach, w surducie czarnym, trochę wyszarzanym o krótkich rękawach, z których wychodziły ręce czarne, szerokie, płaskie, żylaste.
Deputowany klerykalny miał podwójny wzrok — jeden wydawał się z poza okularów błyszczący, lecz tajemniczy, nieodgadnięty — drugi niedowierzający, a wpijający się niemal w tego, z kim mówił.
Po przyjęciu niemal przyjaznem — prawie przychyliłem, adwokat wskazał Nabobowi fotel obok biura, przy którym siedział — odesłał służącego, polecając mu by nie przychodził, aż na niego zadzwoni — poskładał papiery leżące przed nim — i założywszy nogę na nogę, oparł brodę na ręce — w ten sposób przysposabiając się do uważnego słuchania sprawy, wzrok utopił w zielonej portjerce, wiszącej na wprost jego oczu.
Chwila była ważna, stanowcza, decydująca — Jansoulet nie mógł się dłużej namyślać. — Miał tę samą pretensję, jakiej ulegał nieboszczyk Mora; że znał się na ludziach. Był pewnym, że zaufanie jakie uczuwał dla tego człowieka, nie zawiedzie go. Więc zmienił w jednej chwili taktykę — odrzucił chytrość i dwulicowość podstępną — i zaczął w ten sposób:
— Niech to nie dziwi szanownego kolegę, że przychodzę wprost do niego, zamiast przeczekać aż sprawa moja koleją rzeczy przejdzie w jego ręce. Tłumaczenie, jakie mam zamiar przedstawić panu, jest tej natury, że nie mógłbym go wygłosić w obecności ogólnego zebrania — raczej jako zwierzenie, jako poufne zeznanie, mogę go zastosować w obecnej chwili.
Pan Merquier spojrzał z poza okularów niespokojnie — widocznie niespodziawał się słyszeć tego ustępu.
To jest — ciągnął dalej Jansoulet — ja nie mam zamiaru dotykać najważniejszej sprawy... Raport pana, o tem nie wątpię, jest bezstronny i prawy — tak jak go sumienie własne panu podyktowało. — tylko, że w tym razie obiegały mnie pogłoski straszne, znieważające mnie — oszczerstwa niegodne, przeciw którym ja nie wystąpiłem na razie i nie broniłem się — i to niezawodnie wywarło zły wpływ w Izbie.
Chcę przeto dać panu pewne wyjaśnienia, bo wiem jakie zaufanie pan masz u kolegów, panie Merquier — i jestem pewny, że gdy pana jednego przekonam, to nie będę się potrzebował tłumaczyć w obec Zgromadzenia pełnego. Jedno słowo pana wystarczy dla usprawiedliwienia mego. Znasz pan oskarżenie! mówię o tem najnikczejmniejszem, o tem najpodlejszem. Nieprzyjaciele moi przeszli wszystko, co w takim razie dokonać się da... A więc przynoszę panu dowody niezbite mej niewinności. Odkrywam je przed panem — przed nim samym tylko bo mam ważne powody, by rzecz całą trzymać w tajemnicy.
Pokazał następnie adwokatowi poświadczenie konsulatu Tunezjańskiego — że w ciągu lat dwudziestu dwa razy tylko wyjeżdżał, raz do umierającego ojca, zamieszkałego w Burg-Saint-Andéol — drugi raz w towarzystwie Beya do jego pałacu Saint-Romans na dni trzy.
— Jak się to stało — że ja, mając tak drogocenny dokument w mych rękach, nie zużytkowałem go przeciw moim prześladowcom nie pociągnąłem ich do odpowiedzialności przed trybunałem — tego doprawdy nieumiem powiedzieć. — Niestety mój panie są fatalizmy przywiązane do pewnych rodzin. Miałem brata jedynego, biedaka co walał się długo w kałużach paryskich — w nich utopił honor swój i zdolności, których mu nie brakło. Większą część win jego świat mnie przypisywał najniesłuszniej — i znów nie broniłem się, tak jak i teraz. To tylko już mogę zapewnić, że ojciec mój umierając, powiedział mi te słowa: „Bernardzie, mój syn najstarszy, a brat twój zabija mnie — umieram ze wstydu moje dziecko“.
Zatrzymał się na chwilę — pod wrażeniem przykrych wspomnień — potem mówił dalej:
— Ojciec biedny umarł — panie Merquier — ale matka moja żyje jeszcze. Ją to chcę oszczędzać. Dla spokoju tej kobiety unikam rozgłosu, jaki musi wzniecić ta sprawa, jeśli się będę usprawiedliwiał. Zniewagi jakie mnie dotknęły, nie doszły dotąd do Niej — przypuszczenia ohydne, któremi się świat bawi — ona o nich nie ma nawet pojęcia... Ale trybunały — procesa... — dzienniki rozniosą niebawem te brudy — i zawloką je aż do zakątka, gdzie mieszka matka moja. Oszczerstwa... moja obrona... dwaj jej synowie okryci niesławą — imię zhańbione — to imię, które jej jest tak drogiem, które uważa za swój skarb najdroższy, biedna wieśniaczka. Oh! to byłoby więcej nad jej siły! Nie chciałem zabić matki, dlatego milczałem — i tyle zadowolenia zostawiłem dla moich przyjaciół milczeniem, oddałem im broń w rękę przeciwko sobie. Potrzebuję więc obrońcy w Izbie. Chcę jej odebrać możność ostatecznego potępienia mnie — a ponieważ pana zaproszono jako sprawozdawcę, przychodzę opowiedzieć panu nagą prawdę jak przed spowiednikiem, jak przed kapłanem — prosząc tylko byś pan nic nie mówił nikomu o naszej rozmowie, choćby tego interes mój wymagał nawet. Oto jedynie przyszedłem Cię prosić szanowny kolego. To jest o dyskrecją bez granic. Resztę oddaję pod sąd Twój — w zaufaniu Twej prawości.
Nabob powstał — niewiadomo, czy chciał odejść, czy mówić dalej — pan Merquier wciąż siedział w słuchającej postawie — nareszcie odezwał się.
— Szanowny kolega mnie zaszczycasz doprawdy swem zaufaniem — nie zawiedziesz się pan na mnie, ale pan jeszcze, jak dotąd nic nie powiedziałeś — jeszcze nic nie słyszałem.
Nabob oczekiwał — że mowa jego tak wylana, tak pełna zapału znajdzie współczucie w duszy słuchacza — że pan Merquier uściśnie mu rękę serdecznie uspokoi go — lecz ta oziębłość, ten wzrok obojętny odebrał mu resztę odwagi do wypowiedzenia interesu, zdawało się mu że jest natrętnym, że nic mu nie pozostaje, jak tylko oddalić się — wstał w myśl pożegnania, lecz zatrzymano go.
— Ale niech no pan zaczeka — szanowny kolego, cóż pana tak nagli do odejścia... Jeszcze chwilę niech się pan zatrzyma... proszę... bardzo mi przyjemnie rozmawiać z człowiekiem tak miłym — tem więcej że mamy wiele wspólnych łączników... Nasz przyjaciel Hemerling mówił mi, że pan znasz się na obrazach, że się niemi zajmujesz, tak jak i ja.
Jansoulet zadrżał. Te dwa wyrazy „Hemerling i obrazy“ wymówione równocześnie, naprowadziły go na domysły nie miłe, przed któremi bronił się przed chwilą, teraz mógł znowu wątpić — posądzać — lecz czekał jeszcze dalszych słów... Proszono go bardzo uprzejmie, czyby nie było możliwem zwiedzić galerję, o której tyle słyszał.
— Ależ i owszem — rzekł Nabob — będzie to dla mnie nader zaszczytnem — ale ponieważ była to jego słaba strona ten zbiór obrazów, więc próżność jego była połechtaną umiejętnie. Zaczął się rozglądać po ścianach i rzekł:
— Ale i pan ma tu piękne kawałki.
— Oh! odparł tamten skromnie — zaledwie kilka płócien... To teraz taka droga rzecz, obrazy... To są gusta za kosztowne do zaspokojenia... nie na moją kieszeń... to dozwolone tylko nababom, rzekł uśmiechając się — rzuciwszy wzrokiem po za okulary.
Było to dwóch graczy nie lada, ci dwaj partnerzy — jeden naprzeciw drugiego...
— Jak pomyślę, że dziesięć lat czekałem na to, żebym mógł nabyć tych kilka płócien — a tu tyle jeszcze miejsca próżnego... na ścianach...
Nabob spojrzał w górę — i oczy jego spoczęły na złotej pałce gwoździa, wbitego w ścianę tuż koło biura — już trzeba było kogoś nadzwyczajnie naiwnego, by się nie postrzegł — że tu widoczna była zasadzka niemal brutalna.
— Kochany panie Merquier — odezwał się dobrodusznie — mam właśnie cudowną Madonnę Tintorata, dla której tu oto miejsce jakby stworzone.
Z twarzy adwokata nic wyczytać nie można było, milczał.
— Pozwól mi pan zawiesić ten szkic tu na tym gwoździu nad biurem pana. W zamian prosiłbym o cokolwiek pamięci dla mnie...
— Tak, i o złagodzenie ile się tylko da mego raportu — czy tak mój panie?
Przy tych słowach powstał Merquier i biorąc za dzwonek, mówił podniesionym głosem:
— Wiele spotkałem bezczelności w mem życiu, lecz czegoś podobnego nie zdarzyło mi się widzieć. Propozycye podobne... mnie... i w moim domu!
— Ależ kolego kochany... bełkotał Nabob. — Przysięgam Panu...
— Dość tego! — tu zwrócił się do lokaja, który dzwonkiem wezwany wszedł. — Odprowadź tego pana, rzekł adwokat — i otworzywszy drzwi do drugiego pokoju, gdzie pisali dependenci — gromkim głosem wołał za wychodzącym. — Znieważyłeś pan Izbę całą w mej osobie. — Nasi koledzy zostaną o tem natychmiast zawiadomieni — a dodając ten nowy błąd pana do innych, dostanie pan nauczkę, że Paryż to nie Wschód i że tu przekupstwo nie odgrywa żadnej roli i że sumieniem się nie frymarczy!
Wypędziwszy tym sposobem przekupnia z świątyni sprawiedliwy człowiek pozamykał szczelnie drzwi i przysunąwszy się do tajemniczej zielonej portjery, podniósł ją i rzekł słodkim tonem:
— A co? czy jesteś zadowoloną baronowo Maryo?


XXI.
Posiedzenie.

Dnia tego nie było wyjątkowo żadnego zebrania na śniadaniu pod Nr. 32 na placu Vendôme. — Nie widziano również kręcącego się pana Barreau w otoczeniu kuchcików biało ubranych w czapkach szkockich, co w zwykłych warunkach robiło dom ten podobny do hotelu zajezdnego dla podróżujących. Dziś to podobieństwo przedstawiało się w inny sposób. Przed domem stał fiaker, który zdejmował z kozła kufer staroświecki kryty skórą — podczas gdy w podeszłym wieku kobieta, ubrana żółto — trzymająca się prosto — w zielony szal otulona, drepciła po trotuarze trzymając koszyk w ręku. Szukała numeru domu, przypatrywała się bacznie czy się nie myli — wreszcie poszła zapytać służbę, czy tu rzeczywiście mieszka pan Bernard Jansoulet.
— Tak pani tu — odpowiedziano — ale pana nie ma w domu.
— To nic nie szkodzi — odpowiedziała staruszka spokojnie.
Powróciła do furmana — nakazując, by postawił kufer — i wyjęła pugilares by mu zapłacić. — następnie schowała pieniądze szybko, okazując niedowierzanie, właściwe ludziom z prowincji przybywającym do miasta.
Nie dziwiono się w hotelu temu zjawisku nieznanej osoby. — Odkąd Jansoulet został mianowany deputowanym z Korsyki — widziano niejednokrotnie postacie dość dziwaczne, zajeżdżające do hotelu. Służba przeto patrzyła obojętnie na nowoprzybyłą.
— Jak to, więc pana nie ma? rzuciła pytanie jakby prostym całkiem, pospolitym czeladnikom — a nie fagasom wygalonowanym, wytwornego domu paryskiego.
— Nie... niema pana — powtórzono.
— A dzieci?
— Uczą się — nie można się teraz z niemi widzieć?
— A pani?
— E pani śpi — przed trzecią nie można wejść do jej pokoju.
To zadziwiło prostego stanu kobietę, żeby kto tak długo leżał w łóżku. Ale zdrowy rozum, który niekiedy bardzo dobrze zastępuje wykształcenie — podyktował jej, że przed sługami nic się nie mówi osobistego — zapytała tylko jeszcze o Pawła Géry, z którym chciałaby się widzieć.
— Ten jest w podróży...
— A Bompein Jan-Baptiste? gdzie jest?
— Z panem na posiedzeniu.
Zmarszczyła grube brwi.
— To wszystko jedno... proszę wynieść mój kufer na górę.
I z filuterną miną — jakby się zemścić chciała, zuchwałą postawę sług — rzekła:
— Ja jestem matką waszego pana.
Kuchciki i furmani rozstąpili się natychmiast, pan Barreau zdjął czapkę.
— Mnie się też dobrze zdawało, że gdzieś widziałem szanowną panię.
— Tak się mnie coś przypomniało mój chłopcze, odpowiedziała matka Jansouleta — i odrazu stanęły jej przed oczyma smutne uroczystości u Beya — i serce jej zadrżało na te wspomnienia.
Mój chłopcze!... te słowa zrobiły silne wrażenie na umysłach służby — mój chłopcze powiedzieć panu Borreau — takiemu znakomitemu człowiekowi. — A to chyba samemu trzeba być czemś niezwykłem u licha!
Wielkości, i błyskotki, nie robiły najlżejsze wrażenia na poważnej i poważnie myślącej kobiecie — i mimo zbytku bijącego w oczy na każdym kroku — mimo pysznych koszów z kwiatami — i figur brązowych podtrzymywających lampy.
Zauważyła, że było na palec kurzu na poręczach i że dywan na tych paradnych schodach był w kilku miejscach podarty.
Zaprowadzono ją do pokoi na drugim piętrze zamieszkałych przeważnie przez synowę jej i dzieci i tam w garderobie obok dzieci, czekała, trzymając koszyk na kolanach — przysłuchiwała się, miłym dla niej dziecinnym głosikom swych wnuków — myśląc o ukochanym Bernardzie — i o tem nieskończenie długiem spaniu synowej — gdzie okiem rzuciła widziała nieład powstały z lenistwa pani, nie doglądającej sług, którym powierzono zarząd domu.
W ogromnych otwartych szafach widziała porozrzucaną bieliznę wytworną, haftowaną, oszytą drogiemi koronkami — niektóre kawałki leżały na ziemi — pomimo że służące przechodziły nieustannie koło tych poniewierających się przedmiotów. Murzynki poubierane w żółte tkaniny wschodnie — przychodziły do szaf — wyciągały — to serwety, to fartuszek, a roboty ich włóczyły się po ziemi, wraz z naparstkami i nożyczkami — i żadnej ani na myśl nie przyszło pozbierać to wszystko.
Oszczędna pracowita kobieta, gorszyła się tem strasznym nieładem i marnotrawstwem jaki panował tu na każdym kroku — szczególnie bielizna ten artykuł tak drogi, stanowiący w niższych klasach majątek — ją niepokoiła — przypominała sobie, jak to dawniej pilnowała porządek — wyrabiania płótna — i bielenia takowego — co to pracy kosztowało, zapobiegliwości, to grube płótno, a cóż dopiero — tak cieniutki wyrób jak batyst.
Nie mogła dłużej wytrzymać tego nieporządku — i przechodząc z obserwacyjnego, w stan czynny — schyliła się — i jęła składać, rozprostowywać tę zmiętą bieliznę i układać w szafach — i znowu przy tem zajęciu przyszło jej na myśl, wielkie pranie w Seint-Romans jak do tego najmowała dwadzieścia ludzi — jak to prześcieradła, przed powieszeniem na sznurach, wyciągały się i trzepały mocno, aż ostatnie krople wody pryskały w oczy.
Tak była zatopiona w robocie — że gotowa była zapomnieć, że jest w podróży — że się znajduje w Paryżu — w domu syna — gdyby nie posłyszała nagle głosu czyjegoś za plecami. Odwróciła głowę i zobaczyła człowieka, krępego, z kędzierzawym włosem, brodą, w surducie aksamitnym, lakierowanych butach — z budową wołowatą.
— Ach to wy Cabassu?
— Pani Franciszka w Paryżu? To doprawdy niespodzianka — przy tych słowach zrobił ogromne okrągłe oczy.
— Tak, tak, mój poczciwy Cabassu, to ja — dopiero co przyjechałam — i oto widzisz mnie zaraz przy robocie, nie mogę ścierpieć takiego nieporządku.
— Czy pani przyjechała na posiedzenie?
— Na jakie posiedzenie?
— Ależ na wielkie posiedzenie Ciała prawodawczego...
— Nie wiem o niczem, dalibóg — cóż mi do tego — ja się na takich rzeczach nie rozumiem. Nie, przyjechałam jedynie żeby zobaczyć małych Jansouletów, bo już na prawdę zaczęłam się niepokoić. Kilka razy pisałam i nie miałam żadnej odpowiedzi — to mi wreszcie było zanadto. I różne smutne myśli zaczęły mnie dręczyć — to że dziecko które ciężko chore — to że syn mój w złych bardzo interesach i postanowiłam osobiście o wszystkiem się przekonać. No i dowiedziałam się, że przynajmniej wszyscy zdrowi.
— Bogu dzięki — wszyscy mają się jak najlepiej — pani Franciszko.
— A Bernard? Jego przedsiębiorstwo? jak to tam idzie?
— Oh! pani wie — jeśli kto ma interesa, to ma i kłopoty ale koniec końców, zdaje mi się że nie powinien się skarżyć... Ale czy pani nie głodna? przyszło mi na myśl — możeby co podać.
I chciał zadzwonić, z miną pewną siebie, jakby tu był panem domu. Lecz matka powstrzymała go.
— Nie — nie — mnie niczego nie potrzeba — mam jeszcze zapasy podróżne.
I postawiwszy na rogu stołu swój koszyk — wyjęła dwie figi i kawałek chleba, i zaczęła przekąskę — jedząc rozmawiała:
— A cóż ty mój kochany Cabassu — jakże ci się powodzi. Bo jakoś widzę bardzo pięknie koło ciebie odzienie na tobie drogie bielizna cienka — a dawniej to djabelnie kuso było z tobą. Jakiż zawód obrałeś? — Ja pani — jestem profesorem.
— Jakto profesorem? Ty? rzekła pełna zdziwienia — ale nie miała śmiałości zapytać go — czego mianowicie uczył. I Cabassu chcąc czem najprędzej zmienić przedmiot rozmowy — zapytał.
— Czyby pani sobie nie życzyła żebym poszedł po dzieci — prawdopodobnie nie powiedziano im że przyjechała Babunia.
— To ja sama nie pozwoliłam przerywać im lekcyi ale słuchaj — zdaje mi się że już skończono.
Z poza drzwi dawały się słyszeć niecierpliwe tupania nóg — właściwe uczniom chcącym się wydobyć na wolność, z rąk nauczyciela. I staruszka napawała się tym hałasem, nie chcąc samej przyspieszyć chwili przywitania... Nareszcie drzwi się rozwarły. Najpierwszy ukazał się profesor.
Ksiądz z szpiczastym nosem — z wystającymi kościami u twarzy. W niełasce u biskupa, zanadto dumny by się upokorzyć — wolał opuścić djecezyją i szukać zajęcia po za sprawami służby kościelnej — był przeto bardzo szczęśliwy gdy dostał posadę nauczyciela u pana Jansouleta.
Z powagą i przejęciem się ważnością powołania tych prałatów co to wychowywali młodych Delfinów Francyi — pan nauczyciel prowadził za sobą trzech chłopaków, nader wymustrowanych, wyfryzowanych — w rękawiczkach, kapelusikach okrągłych — z torebkami skurzanemi z boku — surduciki króciutkie — i pończochy czerwone ogromnie długie opinały się na cieniutkich nóżkach. Wyglądali w tym stroju na welocepedystów mających siadać na siodełka.
— Moje dzieci, rzekł Cabassu jako człowiek domowy — oto jest pani Jansoulet — wasza babka, która przyjechała do Paryża, jedynie, aby was zobaczyć.
Dzieci zaczekały zdziwione, stanąwszy w rzędzie — patrzyły w tę twarz pomarszczoną otoczoną szlarkami — podwiązaną żółtemi wstążkami — niewidziały takiego ubrania głowy. — Babka też czuła się zażenowaną w obec tych paniczów przypominających jej tych hrabiów, prefektów, margrabiów, których jej niekiedy przywoził syn, przejeżdżając przez Saint-Romans.
Na rozkaz nauczyciela „by powitały szanowną babkę“ postąpili nieśmiało kilka kroków naprzód — i jeden po drugim, jak na komendę podawali witając się ręce. — Mieli wrażenie, że mają przed sobą kobietę z tych mansard do których niekiedy prowadzono ich, by ich oswoić z nędzą — i uczyć miłosierdzia, czuli pomiędzy sobą a tą staruszką tęż samą różnicę towarzyską — bo im nikt nigdy nie mówił że mają babkę — a choćby i wiedziały o tem, to by sobie jej nie przedstawiły nigdy w tak prostem, skromnem ubraniu, choć czystem.
Ksiądz odgadł to wszystko — i aby przerwać przykre milczenie odezwał się owym głosem, przypominającym ambonę:
— A więc łaskawa pani — nadszedł wreszcie, ów dzień pożądany w którym pan Jansoulet pokona swych nieprzyjaciół. Confundantur hostes mei, quia injuste iniquitatem facerunt in me, ponieważ mnie niesprawiedliwie prześladowali.
Staruszka pochyliła głowę, przed łaciną której nierozumiała — lecz twarz jej przybrała wyraz największego niepokoju na słowa te groźne: nieprzyjaciele — prześladowanie — ona o tem wszystkiem nie miała pojęcia.
— Ci nieprzyjaciele są mnodzy i potężni, szlachetna pani — lecz nie trzeba się niepokoić zbytecznie. Miejmy ufność w Bozkich wyrokach, — i w słuszność sprawy. Bóg jest pośrodku nas, nie będziemy uciśnieni. In medio ejus non commovebitur.
Olbrzymi murzyn przerwał tę zagadkową rozmowę — zapowiadając że welocypedy są przygotowane, do zwyczajnej, codziennej lekcyi. Dzieci przed odejściem uścisnęły powtórnie pomarszczoną i szorstką dłoń babki, patrzyła ona za odchodzącemi ze ściśnionem sercem, lecz miała ją niebawem pocieszyć scena wcale nie przewidziana.
Najmłodszy z chłopców zwrócił się nagle od drzwi, popchnął murzyna i jak mały koziołek uderzył główką biegnąc szybko do kolan babki — kryjąc rumianą twarzyczkę w fałdy jej sukni. Następnie czoło zakryte czarnemi zwojami włosów przysunął do ust rozczulonej staruszki. Może ten mały uczuł brak pieszczoty macierzyńskiej i szukał takowej u tej obcej mu dotąd niewiasty.
— O ty mój maleńki; wołała płacząc babka i okrywała główkę pocałunkami, przypominając sobie w tej dobie, inną przed wielu laty niemniej jej drogą.
Potem chłopak wyrwał się z uścisków i dogonił braci mając włosy mokre od łez.
Matka została obecnie sama w towarzystwie Cabassa — wzmocniona o wiele pieszczotą wnuka, jęła wypytywać się o stosunki syna. A więc on miał tak wielu zaciętych nieprzyjaciół? z kąd się to wzięło?
— Oh! w tem niema nic dziwnego — mówił Cabassu — w jego położeniu.
— Ale bo cóż to ma znaczyć to wielkie posiedzenie — ten dzień stanowczy o którym mi wszyscy mówią.
— Bo przecież dziś się zdecyduje — czy Bernard będzie deputowanym, lub nie.
— Jakto?... więc on nim nie jest jeszcze?.. A ja już wszędzie rozpowiedziałam po kraju — i już temu miesiąc oświecono Saint-Romans. Czyżby mi powiedziano kłamstwo?
Profesor użył całej swej wymowy, by wytłómaczyć jakie są wymogi i zawikłania parlamentarne — i sprawdzanie wniosków, i komentowanie takowych. Lecz matka mało słyszała z tych wywodów — zajęta swemi myślami — i składaniem pośpiesznym bielizny.
— A więc mój Bernard tam jest w tej chwili.
— Tak jest pani.
— A czy to kobietom dozwolono wchodzić do tej Izby? To czegóż Ona tam nie jest wraz z nim... Bo przecież to ważna rzecz dla niego... pewno chciał by mieć przy sobie kogoś przychylnego... Słuchaj mój poczciwy chłopcze — musisz mnie zaprowadzić na to posiedzenie. Czy to daleko z tąd?
— Nie pani — bliziutko. Tylko że to musiało się już zacząć. I obawiam się nadto, że pani mogłaby mnie potrzebować, podczas mej obecności, moja chlebodawczyni.
— Ciebie potrzebować? ale przywiduje ci się.
— Otóż dzwoni — jeśli pani pozwoli pójdę jej powiedzieć o Jej przybyciu.
— Nie... nie... to wcale nie pilne — to jest ważniejsze, iść tam do niego natychmiast.
— Ale czy pani ma kartę wstępu?
— Niemam — ale powiem że jestem matką Jansouleta i że przyjechałam umyślnie by być na posiedzeniu. Chcę słyszeć, jak będą sądzić mego syna.
Biedna kobieta nie rozumiała doniosłość swych własnych słów.
— Niech się pani zatrzyma chwileczkę pójdę poszukać kogo — by Ją odprowadził.
— O nie trudź się — sługusy — ty wiesz że ja tego cierpieć nie mogę. Mam język — to się po drodze spytam ludzi, gdzie to jest.
Spróbował jeszcze jednego fortelu, by Ją odwrócić od powziętego zamiaru.
— Strzeż się pani — rzekł — Jego nieprzyjaciele będą mówić przeciw Niemu w Izbie i to będzie dla pani niewypowiedzianie przykre.
Macierzyńskiej dumy uśmiech przebiegł po jej ustach mówiąc:
— A czy ja to nie wiem co mój syn wart, błachy powód nie jest wstanie mnie przekonać przeciw niemu. Trzeba by chyba być niewdzięczną matką.
I poprawiając na sobie ubiór wyszła.
Z głową podniesioną w górę, wyprostowana, szła staruszka odważnie, pod wielkie arkady które jej wskazano. Trochę zaniepokojona turkotem nieustannym powozów — odmiennym od warczenia wrzeciona, jedynego hałasu jaki słyszała od lat piędziesięciu, myślała nieustannie teraz, o tych nieprzyjaciołach, o tem prześladowaniu — o tajemniczych słowach księdza — o uwagach zbyt gorzkich tego Cabassou. Widziała w tem wszystkiem wytłumaczenie, czarnych przeczuć, tak ją męczących, że aż wbrew zwyczajom, opuściła dom, obowiązki — by się przekonać, czy co nie zaszło złego, w życiu jej syna. Rzecz szczególna że odkąd fortuna z rogu obfitości wysypała na nich swe złote dary — nie miała chwili spokojnej, bo wciąż się jej zdawało że nagła zmiana nastąpi — i zniknie ta świetność jak mgła. — Kto wie czy już teraz to nie nastąpi. — Tu dla osłodzenia sobie cierpkich przeczuć — pomyślała o tym wnuku tulącym się do niej — i szepnęła sama do siebie.
— Mój ten pieszczoszek maleńki!
Wspaniały plac, ogromny olśniewający. — Dwa wodotryski wzbijały się w górę srebrnemi wstęgami, i spadały kropelkami w baseny. Dalej most kamienny — a w końcu olbrzymi czworobok — zdobny z frontu figurami rzeźbionemi — opodal podjazd z stojącemi ekwipażami. — Mnóstwo ludzi snujących się tam i na powrót — trochę policyi gdzie niegdzie się grupującej. — To było to miejsce do którego zdążała. — Przeciskała się dzielnie, odpychając tych, co jej tamowali drogę — i stanęła przed oszklonemi drzwiami.
— Proszę o kartę, moja dobra kobieto.
Dobra kobieta nie miała żadnej karty, i nie troszczyła się o takową — rzekła do szwajcara w czerwonych wyłogach, stojącego u wnijścia.
— Jestem matką Bernarda Jansouleta... przychodzę na posiedzenie mego chłopca.
Było to istotnie posiedzenie jej chłopca. Gdyż w tłumie tym oblegającym drzwi, i w innym przepełniającym korytarze — sale, trybuny, pałac cały, jedno imię szeptane słyszeć tylko było można z dodatkiem uśmiechów i komentarzy rozlicznych. Oczekiwano niesłychanego skandalu, odkryć strasznych przez oskarżającego, które ma się rozumieć wywołają okropne protestacye ze strony obwinionego; i tak się tam ciśnięto jakby do sądu, gdzie ma się rozegrać sprawa jakaś grozą przejmująca. Biedna matka nie była by się niezawodnie dostała do tego przybytku gdyby, nie złota potęga Naboba, która jej torowała wszędzie drogę.
Szła więc za przewodnikiem wskazującym jej drogę, przez kurytarze, zakamarki — przez sale zapakowane ludźmi — a wszędzie szmer głosów, jak w ulu, w pewnym kurytarzu zwrócił jej uwagę mały jakiś człowieczek, rozkładający rękami, mówił do swych słuchaczy:
— Powiedzcie panu Jansoulet, że ja jestem wójt z Sarfazaccio — i że mnie — mnie skazano na pięć miesięcy więzienia, z przyczyny tego jegomości. — Dali mi też za to kartę wstępu na posiedzenie. Zarobiłem na to.
Pięć miesięcy więzienia z powodu jej syna... Dla czegóż to? Niespokojna przybyła nareszcie, na miejsce przeznaczenia. W uszach jej szumiało — niepokój ją ogarniał czytała napisy na tablicach — Trybuna Senatu, ciała prawodawczego, deputowanych etc.
Weszła — i nic nie widząc na razie prócz czterech, do pięciu rzędów ławek — i oddalonej od niej, przez całą długość sali, trybuny, oparła się o poręcz galeryi, i oczy wlepiła w ten tłum ludzi, nareszcie zwróciła je na estradę — tam musiał być ten jej syn ukochany. — Oh! jakże chciałaby zobaczyć go. Lecz wzrok niedopisywał staruszce — z takiej odległości nie widziała nic. Postanowiła zejść na salę — i za pomocą swych szpiczastych, kościstych łokci, przecisnęła się jako tako, aż do ławek zasiędzionych przez elegancki świat. Damy w koronkach, i wiosennych szatach, patrzyły na nią z pogardą — i rzucały jej nie zbyt uprzejme uwagi, że im mnie suknie — nie zważała na to, i coraz dalej posuwała się — przechodząc poznała arystokratyczny profil pięknego margrabiego, który odwiedził kiedyś Saint-Romans — ale on, ten wielki pan nie patrzył nawet na nią. Już tylko kilka rzędów oddzielało ją od trybuny, lecz dalej już ani kroku postąpić nie mogła — jakieś potężne plecy stanowiły zaporę niezwyciężoną. Szczęściem, że z miejsca zdobytego z takim trudem widziała całą salę — i te siedzenia w pół kole na których deputowani się mieścili — również w głębi mównicę widziała z której słyszała głos człowieka poważnego łysego — robiącego wrażenia profesora prelegującego uczniom w szkole.
Jedna rzecz ją uderzyła — że wszyscy w jedną tylko stronę zwracali głowy, jakby jeden punkt ich uwagę zwracał — idąc za innymi w kierunku tym, budzącym powszechną ciekawość, zobaczyła nakoniec tego, którego tak skwapliwie szukała — swego własnego syna!...
W miejscu rodzinnem Jansouletów, w pewnym starym kościółku, na chórze w krypcie znajdowała się maleńka budka, przeznaczona do słuchania Mszy św. dla nieszczęśliwego trędowatego, którem u nie wolno było iść między ludzi, z przyczyny zarazy — biedny upośledzony, był również przedmiotem ciekawości, więcej jak litości, i każdy w kościele, chociażby raz w ciągu nabożeństwa musiał popatrzyć na trędowatego, klęczącego w postawie pokurczonej. Franciszka przypominała sobie doskonale że będąc dzieckiem trędowaty budził w niej strach nie do opisania.
Zobaczywszy syna z głową opartą na rękach — samego odosobnionego od innych, obecnych w sali — mimowolnie szepnęła te słowa.
— Możnaby powiedzieć, że tam jest trędowaty.
Byłto niezaprzeczenie rodzaj trędowatego ten biedny Nabob, któremu miliony przywiezione ze wschodu, tak nieposłużyły.
I gdy w czasie posiedzenia wszyscy deputowani rozmawiali pomiędzy sobą — żartowali, robili sobie różne znaki, pobudzające do śmiechu. — On siedział opuszczony, samotny, smutny — zwracający nadto na siebie uwagę całej Izby — manifestującej się dla niego nieprzyjaźnie, nie przychylnie — jakto odgadywała nieszczęsna matka.
Jakby to zrobić, żeby zwrócić jego uwagę na siebie, przemyśliwała kobieta — dać mu poznać, że ma przy sobie serce kochające. Trudne zadanie, bo Nabob nie podniósł głowy ani razu — jakby się lękał popatrzyć na tę wrogą dla siebie publiczność.
Nagle na odgłos dzwonka z estrady prezydjalnej — dreszcz przeszedł wśród zgromadzenia całego — wszystko się zwróciło w stronę, gdzie stanął wysoki, chudy człowiek w okularach — z powagą jaką mu nadawały okoliczności, otworzył zeszyt który trzymał w ręku i zaczął.
— Panowie w imieniu wysokiej Izby, przychodzę przedłożyć wam konieczność zniesienia elekcyi, z departamentu Korsykańskiego.
Wielkie milczenie nastąpiło po wygłoszeniu wyrazu tego — którego matka Jansouleta nie zrozumiała.
Osobistość o szerokich plecach, zaczęła gwałtownie sapać, a z pierwszego rzędu odwróciła się twarzyczka ku sapiącemu, dając mu znaki najwyższego zadowolenia. Czoło białe, usta zaciśnięte — brwi nadto markowane, ten uśmiech na tej twarzyczce kobiecej zdawał się matce Naboba jakby chmurą zapowiadającą na pogodnem niebie zbliżającą się burzę, mającą wybuchnąć piorunem.
Pan Merquier czytał swój raport, głosem spokojnym, obojętnym, monotonnym.
— Na pierwszym planie przedstawiało się expose krytykujące z zasady nieprawidłowość wyboru. Nigdy jeszcze rzecz tak poważna nie była traktowaną w sposób tak barbarzyński, dziki niemal. W Sarlazacio, gdzie kandydat drugi, miał o wiele więcej głosów niż Jansoulet, urna w ciągu nocy została defektowaną i kandydat upadł — też same szacherstwa mniej więcej, nastąpiły w Lévie — w Saint-André i w Avabessa. I to wójtowie sami popełniali podobne oszustwa, zabierając urny do swych mieszkań. Żadnego poszanowania władzy — owszem — zgwałcenie prawa. Wszędzie tylko intryga i gwałt. W Calcatoggio pewien uzbrojony człowiek, stał cały czas z odwiedzionym kurkiem podczas wyborów w oknie oberży, stojącej na wprost ratusza i za każdym głosującym, za Sebastianem przeciwnika Jansouleta, wołał, że strzeli jeśli ten nie zmieni swego głosu, Nareszcie — jeśli się widzi, konieczność policyi, sędziów pokoju, ludzi powołanych do wymiaru sprawiedliwości — podlegających wpływom niegodnym — natenczas, oburzenie nie ma granic.
— Wygląda to na wstrętną koalicję, do której wciągano nawet osoby duchowne — księży szanowanych i mających nad swemi owieczkami opiekę ojcowską — i ci, formalną missyą podejmowali by przeprowadzić kandydaturę Jansouleta.
Lecz wpływy jeszcze potężniejsze, choć mniej szacunku godne pracowały dla dobrej sprawy. Wpływy bandytów — bandytów, mówię całkiem seryo. Bandytyzm Korsykański a w szczególności rodzina Piedigriggio, uratowała sytuacyę!..
Izba słuchała z uwagą godną lepszej sprawy.
Atakowano obyczaje i sposób ohydny intrygowania w czasie wyborów, tej Korsyki która była kolebką domu obecnie panującego we Francyi. Lecz gdy widziano u szczytu rządu nowego ministra stanu, następcę i człowieka nieprzyjaznego księciu Mora — rozradowanego temi wypadkami dotykającemi w sposób dotkliwy protegowanego nieboszczyka i uśmiechającego się złośliwie w czasie czytania pana Merquier, więc wszelkie skrupuły rozwiały się i uśmiech ministra zaraził trzysta ust, gotowych obecnie śmiać się do rozpuku.
Historyjka o bandytach zabawiła tę publiczność, jak coś niezwykłego i wywarła takie ożywienie w sali, że teraz to już kpiono na dobre — rozmawiano z damami, które chciały być tylko ładnemi i podobać się, gdy przedtem starały się ile możności być poważnemi. Kapelusze jasne poruszały się — rączki zdobne bransoletkami, wysuwały się naprzód, aby być widocznemi. Surowy pan Merquier urządził dziś formalne przedstawienie.
Z urzędową miną, sztywny wobec swego powodzenia, adwokat zaczął czytać dalszy ciąg swego raportu głosem przenikającym do szpiku kości, jak deszcz jesienny.
— A teraz moi panowie wypada nam zastanowić się nad tem, jak człowiek obcy, dopiero co przybyły ze wschodu — nie znający interesów i potrzeb wyspy, w której i przedtem nigdy nie siedział — to jest przed wyborami. — Człowiek że tak rzekę prawdziwy typ tego co to Korsykanie nazywają pogardliwie figurą z kontynentu. Jak taki mógł wzbudzić podobny zapał — entuzjazm graniczący z bałwochwalstwem, ze zbrodnią prawie. Na to nam chyba odpowie jego złoto, rzucane brutalnie w twarz elektorom, wciskane przemocą w ich kieszenie, z cynizmem bezczelnym, jakiego mamy tysiączne dowody. Tu wydobył oskarżenia z podpisami. „Niżej podpisany Antoni Croce, zeznaje w imieniu prawdy, że komisarz policyi był wysłany do nas pewnego wieczora i przybywszy do mnie rzekł: słuchaj Antoni... przysięgam ci na płomień tej lampy, że jeśli będziesz głosował za Jansouletem, dostaniesz jutro rano piędziesiąt franków“. — „Podpisany Lawerzi, Jakób Alfons, zeznaje, iż odmówił z pogardą przyjęcia siedmnastu franków, które mi wsuwał w rękę wójt z Porro-Negro, ażebym głosował przeciw memu krewnemu Sebastianiemu“. — Wysoka Izba w to nie wglądała wcale, że gdyby Jakóbowi Alfonsowi Lawerri dodano w swoim czasie trzy franki więcej — kto wie coby to było z tą jego pogardą.
Oburzenie ogarnęło tę Izbę bez zarzutu. Szemrano — i poruszano się ze zgrozy na aksamitnych czerwonych kanapkach. Zewsząd dawały się słyszeć wykrzykniki „Oh!“ jakby niemi potępić chciano na wieczne czasy ludzkości nizkie popędy — upokarzające człowieczeństwo. Lecz niestety, trzeba nam spuścić zasłonę na to — jaką drogą doszli ci dygnitarze do swych dostojeństw. Ci właśnie krzyczeli najgłośniej, z furją zwracali się ku samotnej ławeczce, na której siedział biedny trędowaty z głową wspartą na rękach i słuchał tych pocisków miotanych nań z zaciekłością.
Był jednak głos przemawiający za tym ogólnie potępionym — był on przygłuszonym, lecz niemniej usiłował przekrzyczeć wszystkich: „Wielkie zasługi oddane ludności Korsykańskiej! Prace nieobliczone! Kasa kredytowa ziemska!“
Śmiałek ten, był to człowieczek mały, nie pokaźny, w białych kamaszach — twarz Albinosa, z rzadkim zarostem. — Wniosek jego nie obronił wiele przyjaciela — pan Merquier nie omieszkał użyć tego właśnie przeciw obwinionemu.
— „Szanowny pan Sarigué mówi nam o kasie kredytowej ziemskiej — będziemy się starać odpowiedzieć na to.
Tu wykazał w wymownych słowach wszystkie wykręty — zastawione sidła, któremi starano się wyzyskać kapitały na korzyść czyją? niewiadomo — a podjęte prace to były te, co pochłonęły dużo grosza publicznego, a ani jedna nie została dokonaną — jako to, kamieniołomy, koleje żelazne, i t. p. Najwięcej zajmujący był opis uczty i ceremonii uorganizowanej przez gubernatora, w celu utworzenia tunelu przez Monte-Botondo. Praca olbrzymia, o której tylko dotąd mówiono, jako o rzeczy potrzebującej milionów i rąk miliony. — Tymczasem ośm dni przed wyborami, z wielką pompą i uroczystością zaczęto tę pracę. Raport opisywał w sposób śmieszny, pierwsze uderzenie motyką, dokonane przez kardynała — aż jęknęła biedna góra pokryta lasem. Następnie mowa prefekta — i pochód z pochodniami z okrzykami „Niech żyje Bernard Jansoulet“ — poczem dwieście robotników, wzięło się natychmiast do kopania, pracując przez tydzień, w dzień i w nocy. — Ale po wyborach zaniechano roboty — i zostawiono tylko w górze wyżłobienia, dla ukrywających się rozbójników. — Takie to były skutki tych nadzwyczajnych robót i prac podjętych rozgłośnie. — A kasa? — Kasa była nader użyteczną do pozyskania wyborców!...
Na koniec Panowie! ostatnia uwaga, od której powinien byłem zacząć, oszczędzając wam opisów tych brudów ohydnych. Dowiaduję się, że bank Korsykański jest obecnie pod władzą sądową — i że lada dzień ogłoszą bankructwo — będzie to nowy skandal finansowy, niestety za często powtarzający się w tych czasach. Dla honoru Izby, byłoby do życzenia, wycofanie się szanownych członków, jeśliby kto czuł się być zaplątanym w te interesa niefortunne.“
Na tem niespodziewanem powiedzeniu, zatrzymał się mówca — i jak aktor spoglądnął do koła, by zbadać czy osiągnął pożądany efekt. Była chwila ciszy — wśród której posłyszano stuknięcie lekkie drzwiami. — Gubernator Paganetti opuścił pośpiesznie trybunę — z twarzą śmiertelnie bladą — oczami okrągłemi na wierzchu — również rażony Montpavon; nie ruszył się wszelako z miejsca, tylko sapał jak miech kowalski, tak że kwiaty na białym kapeluszu żony poruszały się jak pod wpływem wiatru.
Matka Jansouleta, nie spuszczała z oka swego syna.
— Mówiłem o honorze Izby moi panowie! i jeszcze o tym mówić dalej zamierzam“.
Teraz nie czytał już pan Merquier. — Obecnie mówca miał wystąpić z całym zapasem swej wymowy. Wzrok nic nie mówiący, twarz bez wyrazu — nic nie żyło nic się nie poruszało w tym długim ciele, tylko ręka prawa, z tym samym krótkim wiecznie rękawem, wznosiła się w górę i opadała automatycznie. — Mówca pomijał niektóre szczegóły o życiu Jansouleta — również jak tajemniczy wyjazd tegoż w dalekie odległe kraje — i ten majątek olbrzymi nabyty bez żadnych dochodzeń z niczyjej strony. To pomijał — lecz były pewne cienie, pewne plamy na tej postaci kandydata, nie dające się niczem usprawiedliwić... Tu się zatrzymywał, zdawał się zbierać myśli.
— Mówmy otwarcie moi panowie — nie obwijajmy nic w bawełnę... Rozumiecie mnie, wiecie o czem chcę mówić... nadmienię tylko, że gdy pan Jansoulet został wezwany przez wysoką Izbę do wytłumaczenia się z niektórych skandalicznych zarzutów ciążących na nim, pan Jansoulet nic nie umiał powiedzieć na swoją obronę. Panowie człowiek ten jest niegodzien być między wami. Cóż by on tu wreszcie robił?... Zamieszkały przez dłuższy czas na Wschodzie, zapomniał obyczaje, prawa swego kraju, a przejął się zasadami dla nas obcemi przejął się nikczemną podłością zniewieściałych mieszkańców południa — i sądzi że i u nas wszystkiego dostanie za pomocą przekupstwa — że i tu frymarczy się głosami wyborców i nawet sumieniami swych kolegów.
Trzeba było widzieć jakie wrażenie zrobiły te słowa, na słuchaczach — odbijała się ona na ich twarzach — uwielbienie dla mówcy nie miało granic. — Asceta ten przypominał inne wieki — podobien do jakiegoś wielkiego Świętego przybywającego, by słowem gromiącem poprawiać złe obyczaje. — Ach! teraz tem lepiej pojmowano przydomek mu nadany przez współziomków Moje sumienie.
Na trybunach toż samo uniesienie — ładne główki pań szukały go by go widzieć, by upoić się temi wzniosłemi słowami. Pewien głosik kobiecy wołał akcentem obcym, zagranicznym „brawo... brawo!...“
A matka?
Stała nieporuszona — cała skupiona, by cośkolwiek zrozumieć z tego zawikłania wyrazów — była jak głuchoniema co tylko domyśla się wszystkiego po poruszeniu ust lub gestykulacyi rąk. — Wystarczało jej spojrzeć raz na syna to znów na pana Merquier, aby nabyć pewność i że mówca krzywdzi tamtego że go robi nieszczęśliwym. O! ona to przeczuwała — że z tego długiego kazania wynikały same potępienia, same obelżywości dla tego biedaka, ze spuszczoną głową — którego można by wziąść za śpiącego, gdyby nie drżenie tych barczystych ramion i gdyby nie poruszanie rąk któremi poprawił spadające mu na twarz włosy. Och! gdyby ona mogła mu powiedzieć „nie bój się mój synu. Jeśli oni tobą pogardzają — to twoja matka cię szanuje i kocha! Chodź ze mną — czy my ich łaski potrzebujemy? O! nie.“ I była chwila, iż się jej zdawało, że to co mówiła do niego z głębi serca, doszło do niego — bo powstał — wstrząsnął głową o krętych włosach — krew mu uderzyła do twarzy — usta drgały jak kiedy małym dzieckiem na płacz mu się zbierało. Ale zamiast opuścić miejsce gdzie siedział — stał jak przykuty trzymając się pulpitu.
— Panowie — rzekł nareszcie.
Teraz była jego kolej — tamten skończył — on miał teraz odpowiadać.
Zatrzymał się przestraszony swym własnym głosem przygłuszonym, jakby ochrypłym — chciał nabrał sił do obrony — szamotał się w duchu — gdyby był zobaczył matkę po za sobą — byłby nabył odwagi — lecz odwrócony w ten sposób nie mógł jej widzieć — lecz duch jej pracował dla niego, siła jej wzroku, magnetyzowała go i jakby cudem zaczął mówić płynnie:
— Przedewszystkiem oświadczam Panowie! że nie przychodzę bronić mego wyboru... Jeśli sądzicie że zwyczaje przedwyborcze w Korsyce zmieniły się w czemkolwiek bądź dla mnie, jeśli przypuszczacie tylko, że moje złoto wpłynęło na temperament gwałtowny tej ludności, znany zresztą całemu światu — to proszę was znieście moją kandydaturę — a ja podam się wyrokowi bez szemrania. Lecz tu nie o to idzie. Tu nastają na mój honor — szarpią moją dobrą sławę — to mnie jedynie dotyka i tego bronić przychodzę — i na zarzuty mi uczynione odpowiedzieć mam zamiar.
Głos jego nabierał pewności, choć czuć w nim było wielkie rozdrażnienie mówiącego.
Bardzo pobieżnie opowiedział swe życie — swój wyjazd na Wschód — swoje zajęcia.
Wyglądało to na opis jaki z ośmnastego wieku, gdzie jest mowa o korsarzach dzikich — rzucających się w otchłań niebezpieczeństw — przebywających morza bez namysłu i kończących na tem że porywają sułtankę i przywdziewają turban.
— Ja — mówił Nabob z swoją zwykłą miną dobroduszną — ani nie wykradałem sułtanki — ani też nie przywdziałem turbanu by się zbogacić. Tylko do tego kraju, gdzie przeważnie panuje niedołęztwo i gnuśność przywiozłem żywość i czynność niespożytą Francuza, południowca — i w kilku latach udało się mi zebrać majątek, z szybkością klimatyczną tego gorącego kraju — w którym kwiaty wyrastają i okwitają w jednej nocy — a z drzewa jednego tworzą się lasy — lecz jestem pewny że żaden wybraniec losu tak nie użył grosza, jak ja — powinni mi byli przeto darować i nie zazdrościć tego powodzenia — skoro wielu korzystało z takowego. — Lecz przeciwnie świat nie dał się niczem przebłagać. — Dzika zawiść ścigała mnie wszędzie.
Tak — miał słuszność... Za tyle złota rozrzuconego na wszystkie strony — zamiast wdzięczności, płacono mu jedynie wzgardą i nienawiścią. Nienawiścią! i za co? Za to, że był bogatym tylko — innego powodu nie było, lecz ten wystarczał za wszystkie winy za wszystkie zbrodnie.
— Panowie! krzyczał Nabob z zaciśniętemi pięściami — znałem ja nędzę — toczyłem z nią walkę — szedłem z nią w zapasy — i zaiste straszna to walka przysięgam wam. — Lecz bronić się bogactwu — osłaniać swój honor — swój spokój przed gniotącą zewsząd zazdrością, spowodowaną nagromadzonem złotem. — To gorszem jest jeszcze — stokroć dotkliwszem wierzcie mi! To jest wstręt budzące! Nigdy za czasów mej niedoli — niedostatku w jakim żyłem — nie miałem tyle zgryzot — tyle troski, tyle nocy bezsennych, jak teraz gdy mnie fortuna przygniata — ta straszna fortuna której nie cierpię, która tyle mi udręczeń przyniosła ze sobą. Nazywają mnie w Paryżu Nabobem!... ależ nie Nabobem lecz pariasem raczej powinni mnie nazwać wyciągającym ręce do społeczeństwa — lecz odtrąconym.“
Opowiedziane, te słowa mogą, się wydać zimnemi, niedostatecznemi — lecz tam w obec pełnego zebrania — obrona tego człowieka musiała zrobić wrażenie. — Na razie zadziwiła tylko, lecz następnie, wywody przytoczone z taką prostotą — choć niemające formy Parlamentarnej — lecz tak treściwe — tak szczere, że obudziły współczucie u wielu. — Lecz nareszcie gdy ten krzyk wzgardy dla złota, rozbrzmiał po sali — cała Izba powstała by dać dowód szacunku temu nieszczęśliwemu zapoznanemu człowiekowi — ze wszystkich stron posypały się oklaski — podawano mu ręce, by mu dać dowody przychylności za którą tak tęsknił biedny Nabob.
— Te oznaki sympatyi dodały mu otuchy do dalszej obrony: — Powiedziano wam moi panowie, że nie jestem godzien zasiadać razem z wami w Izbie. A ten co to powiedział, był ostatnim od którego byłbym się spodziewał tego słowa — gdyż on jeden wie tajemnicę smutną mego życia; on jeden mógłby był przemówić za mną, usprawiedliwić mnie w waszych oczach — i przekonać was. Lecz nie uczynił tego. A więc ja sam — choć mnie to wiele kosztuje — spróbuję przemówić za sobą... Ohydnie potępiony, winienem to uczynić, nie tylko dla, siebie — lecz dla dzieci moich, które noszą moje nazwiska.
Ruchem gwałtownym zwrócił się natenczas do trybuny — gdzie czuł że nieprzyjaciele czyhają na niego, z rozwartemi ustami do dalszej mowy zatrzymał się nagle, skamieniał, naprost niego obok nienawistnej mu twarzyczki baronowej — zobaczył matkę — matkę, o której myślał, że jest o dwieście mil od tego miejsca, gdzie się rozgrywają takie straszne rzeczy. — Oparta o ścianę stała z twarzą zalaną łzami. — Wzruszona powodzeniem swego Bernarda. — Było to rzeczywiście powodzenie niekłamane, prawdziwe, zasłużone — ogromne — słów jeszcze kilka, a mogło zamienić się w formalny tryumf. — „Mów! mów dalej! krzyczano ze wszech stron w Izbie — lecz Jansoulet nie mówił — wystarczało mu tylko powiedzieć te słów kilka — „Kalumnia pomyliła się umyślnie co do imion, ja nazywam się Bernard Jansoulet. Tamten zwał się Ludwik Jansoulet.“
Lecz tego powiedzieć niemógł w obecności matki, która nic niewiedziała o postępkach starszego syna.
Zdawało się mu w tej chwili, że słyszy głos umierającego ojca: Umieram ze wstydu mój synu. — A kto wie czy i ona by nieumarła gdyby usłyszała coś tak dla niej niespodziewanego...
Uśmiech matki zamknął mu usta.
— Wybaczcie mi panowie — rzekł ze smutkiem w głosie — że tłómaczenie to, jest nad moje siły. Starajcie się, proszę was innemi drogami dojść prawdy — przetrząśnięcie całe życie moje, również jak akta dotyczące mej sprawy, a przekonacie się, że nie znajdziecie żadnej plamki na moim honorze, któraby mnie czyniła niegodnym, do zasiadania razem z wami w Izbie.
Ogólne zdziwienie nastąpiło wśród zebrania, już tak przychylnie usposobionego dla Naboba — milczenie jego, można było wziąść za efronteryą. Zamieszanie, szmer w ławkach, chciano poddać rzecz tę pod głosowanie dla ułatwienia, kto był zatem miał powstać. Nabob patrzył na to wszystko jak skazany, pod pręgierzem chwila długa jak wiek poprzedziła ostateczne orzeczenie. Na koniec prezydent powstał, i rzekł obojętnie:
— Wybór pana Bernarda Jansouleta, jest niniejszym zniesiony.
Nigdy może spokojniej przyszłość człowieka nie została zwichniętą.
Matka Jansouleta nie wiele z tego zrozumiała, widziała tylko że ludzie zaczęli wychodzić — i pusto się zrobiło w koło niej. Siedział tylko uporczywie krępy człowiek i jego żona w białym kapeluszu — oboje wpatrzeni w Bernarda, który także prawdopodobnie miał wyjść już, bo dużą plikę papierów wsuwał do teki. Po czem powstał z miejsca jak nieprzytomny. Och! ci ludzie goniący za wielkością, mają straszne chwile w życiu! W obec całego zgromadzenia, musiał zejść z tych stopni, które go tak strasznie drogo kosztowały, a z których strącał go fatalizm nieubłagany.
Na tę chwilę właśnie czekali oboje Hemerlingi — śledząc każdy krok odchodzącego — napawali się jego upokorzeniem, aż do sytości — a gdy odszedł zaczęli się śmiać do siebie — i wyszli ze sali.
Matka niewiedziała co ze sobą począć — coś znów zaczęto czytać — niewiedziała, czy to również dotyczy jej syna — słyszała że znów się zajmowano wyborami — poprawiła czepiec zmarszczyła brwi, usiłowała coś zrozumieć — i byłaby do końca wysłuchała raportu z wyborów w Sarigue, gdyby ten sam odźwierny który ją wprowadził, nie był przyszedł zwrócić jej uwagi, że to już wszystko się skończyło — i że może lepiej by zrobiła gdyby już wyszła. Zdawała się mocno zdziwioną.
— Doprawdy? to już koniec?... rzekła wstając z żalem. I nieśmiało zapytała.
— A czy on też... czy on tylko wygrał sprawę...
To pytanie było tak naiwne — tak rzewne, że odźwierny nie miał ochoty się śmiać nawet.
— Niestety szanowna pani — pan Jansoulet przegrał sprawę. — Ale bo czego to było nie powiedzieć prawdy — czego to ukrywać że on nie był nigdy w tym czasie w Paryżu i że to inny Jansoulet nabroił tyle — a jego niesłusznie posądzają. — Już miał powiedzieć i znów się potępił tem milczeniem.
Staruszka strasznie zbladła — oparła się o poręcz schodów by nie upaść — zrozumiała wszystko.
To nagłe przerwanie mowy — to poświęcenie swej osoby — to oszczędzanie brata. Bernard to zrobił dla niej. — Wstyd za starszego syna — potępienie tego — szarpało na przemiany sercem macierzyńskiem. Ale ona nie przyjmuje tej ofiary z jego strony. — On musi powrócić i wytłomaczyć się przed deputowanymi.
— Mój syn! gdzie mój syn?
— Na dole w powozie — to on mnie przysłał po panią.
Wyprzedziła odźwiernego, idąc szybko, mówiła głośno do siebie — popychała ludzi — przechodząc przez kurytarze — wreszcie dotarła do przedpokoju, gdzie było pełno lokai galonowanych — z oszklonych drzwi zobaczyła karetę Naboba i idąc ku niej, po drodze spotkała grubego jegomościa co siedział przy niej, w czasie posiedzenia — i tego drugiego w okularach, co tak potępiał jej syna. Słysząc na kilka zawodów wymówione nazwisko Jansouleta, wśród śmiechów i ironicznych wykrzykników, zwolniła kroku.
— No, ale koniec końców, niczem nie dowiódł, że nasze oskarżenia są niesłuszne.
Mówiący był to młodzieniaszek, z kobiecą twarzą, biały i różowy.
Matka słysząc to przecisnęła się do tej grupy rozmawiającej o jej synie — i stanąwszy w postawie wyzywającej na przeciw Moesarda:
— To czego on wam niepowiedział — to ja wam dopowiem — bo ja jestem matką i to jest moim obowiązkiem wyświecić prawdę.
Przerwała łapiąc za rękaw pana Merquier który chciał uciec:
— Ty najpierwszy zły człowieku musisz mnie wysłuchać... Co ty możesz mieć za urazę do mojego dziecka? Musisz pan chyba niewiedzieć — co to za człowiek — niech no ja pana objaśnię.
I obracając się do dziennikarza:
— Miałam ja mój panie dwóch synów...
Ale Moesard czmychnął — więc powróciła do pana Merquier:
— Dwóch synów mój panie...
Lecz i Merquier wyrwał rękaw z rąk staruszki i uciekł.
— Och! mój Boże, słuchajże mnie kto — wołała biedna matka załamując ręce — słuchajcie ludzie! lecz wszystko pierzchało w około niej.
Łapała przechodniów i chciała im opowiedzieć taką rzecz ciekawą, od której zależało szczęście jej syna — lecz obojętni odchodzili w pół słowa — co ich to mogło obchodzić.— Zmęczona wysileniem — ubiór jej w nieładzie — przedstawiała wzniosłą postać zrospaczonej matki — lecz ludzie pospolitego umysłu, widzieli tylko śmieszną stronę w tej kobiecie krzyczącej o uczciwość syna i pozwalali sobie żartować z niej.
Lecz niebawem śmiechy ustały — Jansoulet niemogąc się doczekać matki poszedł na przeciw niej — i z całą powagą i spokojem rzekł podając jej ramię:
— Chodź ze mną matko — nie trzeba tu stać tak długo.
Rozstępowano się z uszanowaniem przed tą parą. Miliony syna przyćmiły prostactwo matki — jak niekiedy gałganki pozszywane niezgrabnie, okrywają cudną rzeźbę przedstawiającą świętego.
Drzwiczki od karety otworzył lokaj — i oboje wsiedli, do błyszczącej karety. Była to ironija prawdziwa, w obec tego upadku, tej ruiny. — Błyskotki tego rodzaju pokrywają częstokroć najstraszniejszą nędzę, pozornie bogatych.
Matka i syn chwilę milczeli — schowali się w głąb karety przed ciekawymi. — Ale skoro tylko kareta ruszyła z miejsca — i on czuł już, że daleko za nim została ta kalwarya jego życia — z pogrzebaną na zawsze dobrą sławą i honorem tak drogocennym każdemu — puścił wodze łzom powstrzymywanym skwapliwie — oparł głowę na ramieniu matki — i zaszlochał na jej łonie jak za dziecinnych dni swoich — i odnalazł te słowa któremi nie raz skarżył się będąc chłopięciem: Mamo... Mamo...


XXII.
Dramaty Paryzkie.

W półcieniu wielkiego salonu przepełnionego kwiatami — siedziała letnią porą pani Jenkins przy fortepianie — meble osłonięte pokrowcami białemi — lustra muślinem, story pospuszczane, okna otwarte — wszystko usposabiało marząco kobietę uczącą się nowej pieśni, ulubionego i modnego kompozytora.
Tony melodyi odpowiadały, wytworności słów — a jedno i drugie harmonizowało z usposobieniem melancholijnem śpiewaczki.

Czas nam porywa
Urocze chwile.

Skarży się biedna — głos jej rozbrzmiewa smutnemi tony w cichym zwykle dziedzińcu, gdzie w pośród rododendronów szemrze fontanna...
Pani jest chwilowo sama w domu — doktor pojechał na dni kilka. Pan Jenkens był zmuszonym często opuszczać Paryż, w interesach ważnych, dotyczących jego zawodu — natenczas piękna jego małżonka samotności chwile, zwykle tak gorzkie, słodziła sobie muzyką.
Częste rozłączenia małżonków wpływają częstokroć źle, nawet w najzgodniejszych stadłach... Tu tem gorzej — że państwo ci połączeni od dawna węzłem nierozerwalnym, widywali się tylko przy stole jadalnym w obecności służby, nie mówiąc do siebie nic prawie — czasem wyjątkowo w sprawach dotyczących syna, co najczęściej kończyła się jakąś uwagą brutalną ze strony męża, a łzami u żony.
Zawsze swobodna i słodka, łagodziła ile mogła swój los — poddając się zawsze okolicznościom — udawała że nie rozumie mężowskich zaczepek — nie miłość ją powodowała — ta musiała minąć, w obec tylu przykrości niemal tyranii ze strony tego człowieka. Jeszcze za życia pierwszej żony, miała z jego przyczyny gorzkie chwile — a teraz gdy tamta żyć przestała — i zapora została usuniętą nie mniej była udręczoną gwałtownością doktora. Do tego usposobienia przyczyniła się tem więcej śmierć księcia Mora — miłość własna obrażona w tak dotkliwy sposób jeszcze większą goryczą przepełniła pożycie ich, bo niepowodzenie łączy niekiedy serca niemogące się porozumieć w zwykłych warunkach — ale częściej jeszcze je dzieli, i to stanowczo.
Sława pigułek, zwanych perłami Jenkinsa, zupełnie przepadła. — Doktor wyśmiany i nazwany szarlatanem przez taką znakomitość jak stary Buchereau w dzienniku medycznym. Zwolennicy pigułek, ludzie wielkiego świata — przerażeni zgubnemi skutkami takowych, plecami obracali się do Irlandczyka spotkawszy go.
Dla tych to przyczyn pan Jenkens postanowił zniknąć z horyzontu na pewien czas, zostawiając żonie sposobność bywania na recepcyach — i trzymać w szachu opinję publiczną. Zaiste trudne to było i twarde zadanie, dla biednej kobiety. Doznawała przeważnie wszędzie zimnego nader przyjęcia i trzymano się od niej zdaleka, jak na zebraniu u Hemerlingów. Lecz wytrwała w swem postanowieniu, nie zrażała się niczem. I ponieważ wiedziała, że świat ją poszukiwał tylko dla jej talentu muzykalnego — że artyzmem swym urozmaicała monotonność wieczorów, zawsze gotowa zasiąść do fortepianu — nie dawała długo się prosić — i złożywszy na pulpicie swe rękawiczki i wachlarz, wybierała z swego niewyczerpanego repertuaru najpiękniejsze kawałki. Pracowała w domu nieustannie — szukała nowości — a głównie przyswajała sobie melodje smętne a skomplikowane, na których zasadza się teraźniejsza muzyka, będąca nie tylko sztuką, lecz zarazem nauką.
Właśnie widzieliśmy ją, uczącą się nowej tęsknej pieśni — gdy drzwi się otworzyły nagle i weszła służąca niosąca w ręku bilet, na którym wyczytała Heurteux.
Pan ten jest w przedpokoju i chciał się z nią widzieć — nie pojmowała tego.
— Czy powiedziałaś, że pana nie ma w domu — że jest w podróży.
Nieznajomy wiedział o tem, lecz oznajmił że chce mówić z panią.
— Ze mną?
Niespokojna, znowu przypatrywała się tej pospolitej brudnej karcie — i to nazwisko ordynaryjne i nieznane Heurteux co to mogło być?
— A więc cóż robić — niech wejdzie.
Pan Heurteux wszedłszy z jasności do tego przyciemnionego pokoju, mrugał oczami nic nie widząc. Lecz ona za to widziała doskonale tę brzydką postać. Z szpakowatemi faworytami — dolną szczęką wysuniętą, jeden z tych posługaczy Prawa, których się mnóstwo kręci około gmachu Sądowego. Wyraz lisa, uniżoność, czy zuchwalstwo na zawołanie u nich. Usiadł na samym brzegu wskazanego mu krzesła, popatrzył przezornie po za siebie, czy sługa już odeszła, poczem wydobył papiery i zaczął pomiędzy niemi szukać potrzebnego mu obecnie. Pani Jenkins niemogąc się doczekać żeby przemówił, odezwała się pierwsza:
— Muszę ostrzedz pana, że męża mego niema w domu a że ja bynajmniej, nie jestem obznajomioną z interesami.
Nie okazując żadnego zdziwienia nieznajomy szperał dalej w papierach.
— Ja najlepiej wiem o tem, że pana Jenkinsa nie ma w domu gdyż z jego polecenia tu przychodzę.
Popatrzyła na przybyłego z przestrachem.
— Z jego polecenia?
— Tak pani! niestety! Znane jest prawdopodobnie pani smutne położenie doktora, teraz jeszcze gorsze niż było przedtem. Niestosowna gra na giełdzie niepowodzenie w przedsięwzięciu finansowem, w którym duże sumy zaangażował — te nieszczęśliwe kombinacje doprowadziły go prawdziwie do bohaterskiego postanowienia — i chce sprzedać swój hotel, konie, ekwipaże, wszystko co tylko się da spieniężyć — i mnie ustanowił pełnomocnikiem do działania — z plenipotencyą na piśmie.
Znalazł nareszcie ten papier złożony urzędownie, ostęplowany. — Pani Jenkins już otworzyła usta by powiedzieć, że ona by to wszystko była zrobiła bez niczyjej pomocy, byłaby spełniła sumiennie rozkaz męża, lecz jakby w jednej chwili ktoś jej zdjął zasłonę z oczów — przejrzała tę nagą prawdę, że to i jej chciano by się pozbyć w tym wypadku, również jak tych przedmiotów zbytkowych — i że wyjazd jej byłby najpożądańszym z wszystkiego — i ułatwił by wysprzedaż ogólną.
Wstała raptownie. Nieznajomy pełnomocnik mówił dalej siedząc:
Jeszcze mi pozostaje uwiadomić panią, że pan Jenkins wyjechał z Paryża na długo, na nieograniczony czas — i nie chcąc panią wiązać ze swą niedolą — nie chcąc rozłączać ją z jej synem ukochanym zostawia jej swobodę kierowania sobą.
Oh! wiedziała ona, aż nadto dobrze, co on jej ma jeszcze powiedzieć — lecz nie słuchała go więcej — nie widziała go i podczas gdy pełnomocnik kończył swoje frazesa — ona widziała tylko przed sobą tę otchłań niedoli w którą ją wtrącono — i traciła grunt pod nogami.
Lecz nie dała mu poznać stanu swej duszy i z dumą odpowiedziała.
— Skończmy tę paplaninę — co mi pan mówisz, jest tylko o jedną więcej zniewagą dla mnie. — W tem tylko tyle jest prawdy — że mnie wyrzucają z tego domu na ulicę jak prostą sługę.
— Oh! pani... pani... sytuacya już jest i tak straszna — ciężka — bolesna — nie czyńmy ją nieznośniejszą jeszcze przez takie słowa. — Pan Jenkins rozłącza się z panią — to prawda — ale czyni to z rozpaczą w duszy. — A pewne polecenia jakie mi dał dowodzą jego przywiązania. — Z mebli ma pani sobie wziąść, co się jej podoba — również wszystko należące do jej tualety.
— Dość tego!
Zadzwoniła.
— Wychodzę, rzekła do sługi — podaj mi kapelusz, okrycie — co chcesz — spieszę się. — Co tylko tu znajduje się w tem mieszkaniu należy i jest własnością wyłączną pana Jenkinsa. — A ja od niego nic niepotrzebuję — nic nie przyjmę. Nie nalegaj pan, to byłoby nadaremnem.
Pełnomocnikowi ani się śniło nalegać — spełnił, swoją misyą — resztę było mu obojętne.
Zimna na pozór i spokojna, włożyła kapelusz przed lustrem, służąca przypinała woalkę — i poprawiała okrycie — obejrzała się po pokoju czy co drogiego dla siebie nie zostawia — lecz nie — listy syna, te nosiła zawsze przy sobie w kieszeni — więcej tu nic nie miała wartościowego.
— Pani nie każe zaprzęgać?
— Nie.
I wyszła.
Była mniej więcej piąta godzina.
W tej samej chwili Bernard Jansoulet wychodził z Ciała prawodawczego prowadząc pod rękę swą matkę; ale o ile dotkliwym był dramat ten który się tu odegrał — tamten przeszedł go jeszcze grozą — ten był choćby tylko w przypuszczeniu, przewidziany — tamten jak grom spadł, bez przygotowania. Jeden z tych dramatów codziennych paryzkich, które być może utrzymują temperament mieszkańców tegoż miasta w nieustannym ruchu i rozdrażnionych nerwach.
Czas był przepyszny. Ulice wspaniałych tych dzielnic długie i szerokie wyglądały świetnie, oświecone słońcem, mającym się cokolwiek ku zachodowi — ożywione oknami otwartemi na wszystkie strony — i balkonami przepełnionemi kwieciem — zielonością ukazującą się z bliższych bulwarów. W tę stronę miasta zdążała szybkim krokiem pani Jenkins. Straszna zmiana nastąpiła w jej życiu! Bogata przed kilkoma minutami — otoczona wygodami w domu, zbytkiem prawie — szacunkiem po za domem. A teraz... wszystko zniknęło. — Ni dachu nad głową — ni ogniska domowego nie... ulica jej pozostała, którą iść mogła, bez celu.
Co począć?
Pomyślała w pierwszej chwili o synie — lecz cóż mu powiedzieć? że ojciec jego ją porzucił nikczemnie. — O! nie tego nie może mówić. Cóż więc jej pozostawało — śmierć jedna — więc tym sposobem przed wstydem, przed ludzką obmową, przed nędzą. Umrzeć... ale jak? gdzie? przypominała sobie wszystkie rodzaje śmierci — podczas gdy natura tryskała życiem, gdy ulice wrzały rozmową przechodniów — ona szła myśląc o innym świecie — przechodziła teraz przez Magdalenę, gdzie się odbywa prawdziwy targ kwiatowy — goździki i róże, aż odurzają swym zapachem — tualety wspaniałe ocierają się o nią — nieraz ktoś znajomy się przemknie witając ją mimochodem.
Nagle przestraszyła się myślą że kto jeszcze, domyśli się czego, widząc ją tak pomięszaną biegnącą jak szalona — zwolniła kroku — przemieniając go na spacerowy — zatrzymywała się przed wystawami — nic nie widząc. — W miejscu kapeluszy, gazy, kwiatów sukien powłóczystych tam rozłożonych — widziała swoją postać bladą na marach — w jakim hotelu — wśród obojętnych ludzi.
Z głową przepełnioną temi myślami — odeszła do wystawy z miną kobiety światowej która się odrywa od tych rzeczy nęcących by nie zakupić wszystkiego — wtem na rogu ulicy spotkała margrabiego de Montpavon uosobienie szyku i wytworności, z kwiatkiem przy surducie — zerwał kapelusz z tą galanteryą, a razem z uszanowaniem, zazdrość budzącemu kobiet, którym się ukłon taki niedostaje w udziale. — Ona odpowiedziała lekkim skinieniem głowy i nieznaczniejszym jeszcze uśmiechem — prawdziwy ukłon wykwintnej paryżanki. Któżby się był domyślił widząc tę zamianę światowej uprzejmości wśród wiosennej rozkosznej pory — że dwoje tych ludzi o pozornym spokoju, miotały te same wewnątrz zgryzoty — przeszli koło siebie z temi samemi piekącemi zamiarami w mózgu — i dążyli do jednego celu.
Miał słuszność lokaj księcia Mory, który mówił że choćby człowiek umierał i stracił władzą i urząd, to wszystko jedno — będą żądać od niego rachunków. — I żądano. — Z wielką biedą kasyer skarbu państwa, dostał przedłużenie dwutygodniowe do przedłożenia możliwych zestawień — i uregulowania kasy skarbowej. Liczył on niemało na pomoc Jansouleta, jak to już nie raz bywało — lecz postanowienie Izby odebrało mu resztki nadziei. Skoro tylko o tem się przekonał poszedł do siebie, gdzie go niecierpliwie oczekiwał służący, mający jego zaufanie — jakiś ważny papier, czy dokument dla niego przyniesiono. Było to rzeczywiście sądowe wezwanie by pan Ludwik-Maria-Agenor de Montpavon, stawił się na dniu oznaczonym do kancelaryi sędziego śledczego.
Choć się czegoś podobnego mógł spodziewać, lecz forma brutalna wezwania go oburzyła — postanowienie jego było szybkie. — Co? Montpavon na śledztwie — Montpavon przy kratkach sądowych — nie — tego nigdy nie było — i nie będzie...
Zaczął natychmiast porządkować papiery, drzeć niektóre — palić — niszczyć co tylko by mogło ciekawość ludzką zadowolnić — wziął do kieszeni niektóre przybory tualetowe — ubrał się wykwintnie jak to było jego zwyczajem — i powiedział służącemu.
— Idę się kąpać.
Djabelska Izba... kurzu wyżej uszów...
Służący uwierzył słowom swego pana. Było w tem wiele prawdy. To długie i nużące wyczekiwanie w trybunie opruszonej — w postawie stojącej — więcej go zmęczyły — niż dwie noce spędzone w wagonie potrzebował niezaprzeczenie ten sybaryta wypoczynku w kąpieli — wypoczynku wiecznego, na wzór pewnych sławnych ludzi w starożytności.
Trzeba mu przyznać, że żaden nawet, z tych stoików historycznych, nie szedł na śmierć z takim spokojem, jak on.
Szedł poświstując bulwarem des Capucines ładna jego codzienna kwieciarka, która mu zawsze wybierała najładniejszy kwiatek, dziś mu podała białą kamelię — tak udekorowany spotkał się z panią Jenkins — która mu była powodem do pewnej dystrakcyi — dawno ją niewidział tak ładną — jakaś młodość biła z jej twarzy — jakiś blask z jej oczów — coś ponętnego niezwykle w niej widział — aż stanął by się jej przypatrzyć lepiej. Wysoka, zgrabna, w powłóczystej czarnej gazowej sukni — okrycie z czarnych koronek uwydatniało jej kształtną kibić — gałązka jesiennych liści okalająca jej kapelusz spadała na plecy znikła mu nareszcie z oczu, pomiędzy inne mniej ponętne kobiece postacie i żal mu się zrobiło nie życia, lecz tego rozkosznego widoku, gdy zamknie oczy na wieki.
Pocieszyło go pod tym względem, inne spotkanie wprost przeciwne tamtemu — figura połamana, skurczona szła na przeciw niego — wstrętna do najwyższego stopnia. Był to stary senator Morestang — dawny minister, dygnitarz, kawaler orderu legii honorowej, którą mu odebrano — w skutek skandalicznego procesu o Makuchy Maltańskie stawał starowina przed kratkami sądowemi, skazany na dwa lat więzienia — obecnie ułaskawiony z przyczyny podeszłego swego wieku. Niemiał nawet czem osłodzić swej smutnej doli, gdyż wszystko pochłonął proces — w końcu przegrany.
Stał na trotuarze, czekając, by przyjeżdżające powozy uwolniły miejsce — umyślnie obrał drogę dla pojazdów, żeby się nie spotykać z przechodzącymi — tych, czasem w powozach co krok poznawał znajomych, którzy i jego zapewne widzieli.
Montpavon przeszedł koło tego pokornego starca, żebrzącego niemal ukłonu. — A więc i jego podobny los czekał — o nie — za nic w świecie — i wyprostował się z dumą. I szedł więcej jeszcze stanowczy, niż przedtem.
Pan Montpavon idzie na śmierć. Obiera najdłuższą drogę przez bulwary — stąpa po elastycznym asfalcie powoli, nie spieszy się na spotkanie tej którą i tak znajdzie.
Co chwila uśmiecha się — wita przechodniów niektórych poruszeniem ręki — to znów zrywa kapelusz jak przed panią Jenkins.
Wszystko go zachwyca, wszystko mu się podoba, świat przedstawia się mu z pięknej strony jak pacyentowi przychodzącego po ciężkiej chorobie do zdrowia.
Omija różne łazienki po drodze — te u których zwykle się kąpie szczególniej — gdyż po katastrofie, znaleźliby go tego samego wieczora. W salonach skandaliczna nowina narobiła by rozgłosu — nadto hałasu by było, o tak małą rzecz — pomyślał. — Człowiek wielkiego świata, powinien gdzieś się schować z taką historyą.
Idzie więc dalej — i dalej — przeszedł bramę Saint-Denis i drugą Saint-Martin i znajduje się już na tych przedmieściach Paryża, gdzie go mało znają. Tu salonowiec typowy nie zna również nikogo — i jest prawie pewnym, że nie będzie poznanym.
Kupcy widząc takiego pięknego, wspaniałego człowieka, biorą go za sławnego jakiego aktora, który przed rozpoczęciem przedstawienia — używa hygienicznej przechadzki...
Wiatr poczyna być co raz chłodniejszym — zmrok zapada — Montpavon zostawia za sobą światłem promienne miasto — wchodzi w ponurą ciemność.
Tak w życiu; człowiek zostawia po za sobą młodości sny złota, marzenia — a wstępuje w rzeczywistość bez uroku, bez jasnego promienia — ogląda się za przeszłością i żałuje, że tyle zmarnował lat nadaremnie.
Pan Montpavon idzie na śmierć! Wchodzi w labirynt ulic — i uliczek — turkot omnibusów mięsza się z hasłem pracujących rzemieślników. Kominy fabryk buchają dymem — tu ludność za pomocą rzemiosł — i trudów pracy, walczy... i zwycięża nędzę.
Zimno — dreszcz przechodzi margrabiego — ale i to mija — nareszcie staje. — Między sklepem węglarza — a warsztatem stolarza, przed którym oparte o ścianę suszą się deski — jest obszerna brama oświecona ogromną latarnią — na której wypisane dużemi literami słowo: Łazienki.
Wchodzi więc w bramę — przechodzi przez dziedziniec, czy rodzaj ogródka — gdzie słyszy wodę szemrzącą po kamieniach — oto jest miejsce straszne oddalone, którego szukał. Któżby ośmielił się nawet przypuszczać, żeby tu margrabia de Monpawon poszedł się kąpać. — „Poszukują mnie trochę“ — pomyślał — zamówił kąpiel, a tymczasem, mnie wszystko będzie gotowe oparł się w otwartym oknie na rękach i palił wonne cygaro.
Obok łazienek, znajduje się duży plac gdzie stoi kasarnia straży ogniowej — z po za muru widzi się szczyty rozlicznych pomp, węży, drabin — wygląda to na szubienice stojące w rzędzie — nareszcie słyszy, trąbki — sygnały — to mu przypomina jak temu lat trzydzieści będąc w Algierze bawił się temi samemi dźwiękami. Przybycie Mora do regimentu stanęło mu przed oczyma w tej chwili — a pojedynki... a wycieczki urocze... Oh! jakże wtenczas życie poczynało się pięknie... co za szkoda że te przeklęte karty...
— Kąpiel gotowa — rzekł posługacz.
Równocześnie pani Jenkens, blada bez tchu, wchodziła do zakładu fotograficznego Andrzeja — serce matki ciągnęło ją do tego zakątka — aby raz jeszcze przed śmiercią zobaczyć syna — i uściskać go. Drzwi były zamknięte na klucz — lecz ona miała zawsze przy sobie drugi. — Rada była temu, że go nie zastała w domu — wypocznie sobie — i zatrą się na twarzy wrażenia doznane przed chwilą. Nie było nikogo w mieszkaniu — ale na stole musi się znajdować słówko dla niej — które zawsze zostawiał odchodząc jeśliby matka przyszła go zobaczyć, żeby wiedziała gdzie on jest — i poczekała na niego. — Odwiedziny te jednak, z przyczyny tyranii Jenkinsa coraz rzadszemi się stawały. Dwie te istoty, matka i syn, kochały się czule, mimo prześladowania i śledzenia ich nieustannego.
„Jestem na próbie mej sztuki — mówił dziś bilecik odnaleziony — przyjdę o siódmej”.
To wieczne oczekiwanie syna, chociaż już nie była u niego trzy tygodnie — wywołało u matki strumień łez — zaszlochała biedna kobieta z całej piersi.
Uspokoiwszy się trochę — rozglądnęła się po tej małej izdebce, w której syn pracował. — Zdawało jej się, że jest na jakimś lepszym świecie, tak odmiennym od tego, w którym żyła. Tak tu było jasno, zacisznie — podniosło. Skromne urządzenie — ściany zdobne tylko jednym portretem matki — drugi stał w mniejszym formacie w złotych ramkach na biurku. Wyjątkowy kącik dla słońca pomyślała — cały Paryż już czarny — a tu promyczek się przeciska — i jasno jest jeszcze. — Zajrzała do drugiego pokoju — toż samo ubóstwo — taż sama czystość i porządek — na kominku dwa bukiety z hijacyntów — nie kosztowne, bo całe wózki przepełnione tym kwiatem włóczą się co rana po ulicach.
Czemuż ona nie dzieliła z synem tego życia pracowitego i skromnego — czemu poddawała się tej tyranii — czy dla zbytku który ją otaczał. — Oh! jakże teraz nędznem jej się to wydało. Uprzytomniła sobie niebawem jak by to było dobrze — gdyby jej łóżko było w jednym kąciku — w innym fortepian — jakby zarabiała dając lekcye — i otaczała syna opieką i wygodami życia.
Dla kogoż się poświęcała? dla człowieka który prawdopodobnie ją nie kochał, skoro ją porzucił.
Podczas gdy tak rozważa te okoliczności, wśród ciszy wieczornej i ciszy domu — usłyszała głosy z pierwszego piętra ją dochodzące — swawolne, młode jakieś towarzystwo, powróciło z przechadzki gwarząc i śmiejąc się.
— Ah! teraz przypomniała sobie, zwierzenia Andrzeja w ostatnim liście w którym jej mówi o swojem szczęściu — o narzeczonej. Stara się rozróżnić między temi głosami, który jest Elizy — przyszłej synowy, której nie zna — i nigdy znać nie będzie. Myśl ta do reszty wydziedzicza ją, jako matkę — chciałaby być odważną w ostatniej godzinie. — Lecz nie może — płacze więc i płacze.
Noc swym cieniem okryła szyby okien — niebo robi się bezbarwnem — zdaje się uciekać w ciemność. Wieże miasta głoszą godziny na wszystkie strony — podczas gdy jaskółki krążą jeszcze koło gniazdek przed spoczynkiem nocnym.
Wiatr powstał — świszcze po strychach — tłucze niedomkniętemi drzwiami. — Dmie od rzeki jakby przypominał biednej kobiecie że tam jej nocleg... Drży pod swem okryciem z koronek. Czemuż przyszła tu, nabyć chęci do życia, lecz jakże mogła nie pobłogosławić syna?...
Pospieszne kroki stąpają po schodach... drzwi otwierają się raptownie. — To Andrzej. Śpiewa, zadowolony — a więcej jeszcze pilno mu, bo musi się przebrać prędko. Czekają na niego z objadem u państw a Joyense. Szuka niecierpliwie zapałek, zaświeca lampkę — ale podczas tego zdaje mu się, że jakiś cień mignął ruchliwy pomiędzy martwemi.
— Kto tam?
Odpowiada mu śmiech przytłumiony czy łkanie .Sądzi, że to figiel jaki młodziutkich jego sąsiadek — dziecinna zabawka — szuka — i spotyka dwie ręce, dwa ramiona, które go obejmują, ściskają.
— To ja...
I z gorączkowym pośpiechem, opowiada synowi, że się wybiera w daleką podróż — i przed odjazdem chciała...
— Ależ matko — podróż? gdzie chcesz jechać?
— Oh! ja nic nie wiem — jedziemy daleko — on po świecie ma pełno interesów.
— Jakto? więc nie będziesz na pierwszem przedstawieniu mojej sztuki — za trzy dni to się ma odbyć a zaraz potem nasz ślub. — Przecież nie może ci zakazać żebyś była na ślubie syna.
Tłómaczy się jak może — wymyśla powody — rozpalone jej ręce, które syn trzyma w swych dłoniach, głos zmieniony — wszystko to świadczy że nie mówi prawdy — chce jej się przypatrzyć przy lampie — prosi ją żeby podeszła do światła.
— O nie... nie... to niepotrzebne — ja wolę tu pozostać w zmroku — zresztą nie mam już czasu — muszę odejść.
Stoją oboje — jakby się za chwilę mieli rozłączyć — lecz on jej nie da się oddalić póki nie powie, co jej jest — co to za troska co niemal bruzdy wyryła na tej pięknej twarzy — czy to tak może wydaje się w cieniu.
— Ale nic mi nie brakuje — zapewniam cię — tylko tem się dręczę że nie mogę uczestniczyć w twem powodzeniu — w twych tryumfach... przecież wiesz że cię kocham — prawda — ty nie wątpisz o przywiązaniu twej matki — o powiedz mi synu — ja nigdy ani jednego dnia nie miałam takiego żebym nie myślała o Tobie... Więc i ty w zamian, zachowaj mnie w twej pamięci i sercu... A teraz uściskaj mnie — muszę prędko uciekać — spóźniłam się...
Jedna minuta jeszcze, a nie będzie miała odwagi do tego — co musi zrobić — wydziera się z objęć syna.
— A więc stanowczo — nie — nie wyjdziesz czuję że coś okropnego zaszło w twem życiu. Masz straszne jakieś zmartwienie... Ten człowiek znieważył cię może — mów.
— Nie... nie... puść mnie... puść mnie...
Ale syn trzymał ją mocno za ręce.
— Powiedz mi matko prawdę — powiedz — ten człowiek porzucił cię może — co?
Nieszczęśliwa zadrżała.
— O nic mnie więcej nie pytaj — nic nie powiem, bywaj zdrów.
— Nic mi więcej nie możesz powiedzieć, biedna matko jak to co już wiem. — Nie pozwolę ci z tąd odejść... ja nie miałem matki przez lat dziesięć oddaj mi ją teraz. A właściwie mówiąc — ja już jej nie oddam za żadne skarby świata.
Powiedział te słowa klęcząc i obejmując ją miłośnie. — Nic nie było słychać obecnie — tylko łkanie spazmatyczne kobiety — mającej u nóg swoich klęczącego wciąż syna.
I tak ich zastaje cała rodzina Joyeuse która niemogąc się doczekać Andrzeja przyszła po niego w całym komplecie.
To jest czysty napad twarzyczek rumianych — wesołych trzpiotek — loków różnej barwy fruwających w powietrzu — a za tem wszystkiem kroczy stary pan Joyeuse niosąc w ręku ogromną lampę.
Wszyscy zatrzymują się zdziwieni na widok tej kobiety bladej i smutnej — patrzącej z rozrzewnieniem na te dowody przychylności — szczególnie wzrok jej utkwił w twarzyczce Elizy idącej nie śmiało.
— Elizo — przemówił Andrzej — chodź uściskać naszą matkę — i podziękuj jej że będzie mieszkać odtąd z swojemi dziećmi.
I widzieć ją można było teraz otoczoną temi młodemi główkami — cisną się do niej te niewinne istotki — i oto jest obecnie u ogniska domowego — skupiają się wszyscy, by było dojść miejsca i dla niej — by osuszyła łzy swoje przy cieple tego otoczenia — a pierwsza ta godzina upłynęła tak błogo — w tej pracowni artysty na poddaszu — gdzie niedawno jeszcze burza huczała złowrogo.
Ten co tam ostatnie swe tchnienie wydaje — i kona w krwawej kąpieli — nie znalazł nigdy w życiu tego świętego ogniska. Dla siebie wyłącznie żył — by użyć życia — smutny cel zaiste, dla myślącego człowieka. Hołdował li tylko próżności — i ona też jeszcze była jedyną dobrą stroną jaką miał, dla niej niekiedy udało się mu zrobić coś dobrego.
W wilgotnym ogródku szmer wody ustaje — straż ochotnicza trąbi by gaszono ogień po domach.
— A no idź no ty — mówi do posługacza właścicielka łazienek — a cóż on nigdy nie wyjdzie z tej kąpieli czy co?
Chłopak idzie — i wydaje krzyk przerażenia.
— Dobrze pani mówiła, że on chyba nie wyjdzie z tej kąpieli.
— Ten pan nie żyje.
Z wszystkich kurytarzy zbiegają się ludzie, lecz nikt poznać nie może pięknego pana co wszedł do łazienek — martwy, z głową zwieszoną — przedstawiał straszny widok w tej krwawej kąpieli — brzytwy zrobiły swoje — i tak zakończył ten świetny, zazdrość budzący za życia Ludwik-Agenor-Marya, margrabia de Montpavon.


XXIII
Pamiętniki pomocnika biurowego.
Ostatnie kartki.

Zaznaczam na tem miejscu pobieżnie i drżącą ręką — ostatnich dni wypadki — których padłem ofiarą. Wypadki straszne — przerażające, — Teraz to już na prawdę przepadł Bank Ziemski — a z nim moje ambicye — moje marzenia o przyszłości...
Protesta, porwane przez policją — wszystkie nasze książki u sędziego śledczego — miła rzecz. — Dyrektor nasz, drapnął — radca Bois-Landry w Mazas, drugi radca Montpavon, gdzieś przepadł. W głowie mi się miesza w obec tych katastrof...
A pomyśleć sobie, że gdybym był poszedł za głosem zdrowego rozsądku, byłbym sobie od sześciu miesięcy, najspokojniej w świecie siedział w Montbars — uprawiając moją winnicę. I niemiałbym innego kłopotu jak przyglądać się co dnia rumieniącem się gronom, pod wpływem poczciwego burgundzkiego słońca, i zbierać po zachodzie ze szczepów te ślimaczki szare, które są przewyborne w potrawce — lub smażone.
Przy oszczędności i pracy, byłbym sobie zbudował na wzgórku altankę, z pięknego kamienia suchego, jaką posiada mój sąsiad pan Chalmette — gdzie bym sobie zawsze szedł na siestę poobiedną — i słuchałbym z tamtąd jak przepiórki śpiewają na około winnicy.
Ale nie — wiecznie człowiekowi czegoś się zachciewa — chciałem koniecznie wzbogacić się, spekulować na bankach — mająteczek mój przyczepiać do wozów tryumfalnych tych jasnych panów co to dziś są u góry — jutro na dole. Co mi to było po tem — i teraz oto jestem w najprzykrzejszym położeniu, jako pomocnik biurowy w banku, który djabli wzięli — wszystko pouciekało, a ja muszę odpowiadać na zapytania hordzie całej dłużników, akcjonarjuszów wściekłych ze złości, którzy miotają na mą siwą głowę tysiące przekleństw, i chcieliby mnie zrobić odpowiedzialnym za bankructwo Naboba i ucieczkę dyrektora. Jakbym ja również nie był pokrzywdzonym, a cóż to mała rzecz stracić za cztery lata pensją — a jakbym był dostał awans? — a siedem tysięcy franków oszczędności, które powierzyłem temu łotrowi Paganetti z Porto-Vecchio, czy to nie klęska straszna?
Ale to darmo — było mi przeznaczonem z wyższych wyroków, wypić kielich goryczy aż do dna. Czy to nie wstyd, że mnie wołali do sądu — i ciągnęli ze mnie protokół — i to ciebie spotkało Passajon! za trzydzieści lat wiernej służby — co nawet jestem dekorowany medalem... Oh! jak sobie przypomnę, że ja... ja... szedłem po tych schodach pałacu sprawiedliwości szerokich, olbrzymich, a bez poręczy — to mi się teraz jeszcze w głowie kręci — i nogi się uginają podemną. Tam to, w przeklętem tem miejscu, mogłem dopiero rozmyślać nad temi tak zwanemi combinasione — co to za niebezpieczna rzecz — jak przechodziłem przez te ponure ciemne sale adwokatów i sędziów aż do pokoju audjencji — a w kurytarzu przed kancelarją sędziego śledczego co się tam nie dzieje... Siedziałem ja tam godzinę przeszło na twardej ławce — co mi dawało przedsmak więzienia — i aż mnie ciarki przechodziły — a nasłuchałem się dość tych dowcipów i tych śmiechów, łotrów i złodziei z dziewczętami od św. Łazarza. A broń straży paryzkiej brzęczy podczas tego nad uszami:
To jedno mnie pocieszało w tym smutnym składzie rzeczy — że byłem pewny siebie — nie umaczałem ręki w banku ziemskim, — nie należałem do żadnych szacherek.
Ale jak to wytłómaczyć? Pewnego razu w kancelarji sędziego — stojąc oko w oko z tym człowiekiem w mundurze — który patrzył na mnie świderującemi oczkami — tak mnie jakoś przejęło — że co tylko się nie przyznałem, mimo mojej niewinności — ale co bym zeznał, niewiem, taki sprawia dziwny efekt ten sędzia śledczy, ten szatan wcielony — pięć minut wpatrywał się we mnie zanim przemówił — poczem przeglądał i przeglądał dobrze mi znane księgi z cyframi nareszcie napadł na mnie z pytaniem.
— A co panie Passajon... czy to już dawno jak się bawimy w takie rzeczy?
Małe tam takie, nic nie znaczące sprawki moje, co się tam czasem z konieczności praktykowało dawnemi czasy zatarły się prawie w mej pamięci — ale się przekonałem, jak do najdrobniejszych szczegółów wiedział wszystko o naszym banku, ten jakby jasno widzący sędzia.
Kto go mógł tak we wszystkiem objaśnić.
A kiedy ja chciałem usprawiedliwiać pewne postępki starszych urzędników — to mnie zaraz zakrzyczał ostrym tonem:
— To nie należy do rzeczy — proszę odpowiadać na pytania.
W moim wieku słyszeć takie łajanie — co ja przecież uchodziłem za człowieka wcale gładko mówiącego — a tu niepozwolił mnie gadać, i do tego spostrzegłem się, że na boku siedział pisarz sądowy, i notował każde moje słowo. Strach! Sędzia stawiał mi najrozmaitsze pytania, dotyczące Naboba. Kiedy on mniej więcej włożył swoje kapitały? gdzie trzymaliśmy schowane nasze księgi — i odwracając się do urzędnika którego nie widziałem wcale:
— Podaj nam pan księgę kasową, panie buchalterze.
Odwróciłem się by zobaczyć tego buchaltera, był nim pan Joyeuse dawny kasjer banku Hemerling i syn. Ale niemiałem czasu złożyć mu mego uszanowania.
— Kto to zrobił? — zapytał mnie sędzia, otwierając książkę w miejscu gdzie była wydarta kartka... proszę nie kłamać — no odpowiadać!
Nie myślałem kłamać — nie wiedziałem o tem, gdyż nie zajmowałem się nigdy książkami. Ale zdawało mi się koniecznem zaznaczyć — że pan de Géry sekretarz Naboba miał do czynienia z temi rachunkami, zamykając się z niemi całe godziny. Na te słowa ojciec Joyeuse zaczerwienił się i w największym gniewie rzekł:
— Mówią panu sędziemu absurda... pan de Géry, jest tym młodzieńcem, o którym panu wspominałem, przychodził do Banku Ziemskiego jako djurnista — i nadto był sprzyjającym nieszczęśliwemu panu Jansouletowi, aby rachunek jego wkładek z księgi wydrzeć. Zresztą pan de Géry bawił dłuższy czas w Tunisie — niedawno powrócił i będzie mógł dać objaśnienia dotyczące.
Bałem się że moja gorliwość mnie zgubić gotowa.
— Strzeż się, panie Passajon — rzekł mi bardzo ostro sędzia. — Jesteś tu tylko wezwanym jako świadek. — Ale jeśli pan próbujesz w błąd wprowadzić sędziów — będziesz pan ciężko odpowiedzialnym — i pożałujesz tego.
Ah! on widocznie chciał tego — to monstrum w ludzkiem ciele.
— No dalej! przypomnij sobie kto wydarł kartkę? Na ten czas przypomniałem sobie, szczęściem dla mnie — że nasz dyrektor, kilka dni przedtem nim zemknął z Paryża — kazał mi przywieść sobie do domu te książki — i że takowe były u niego przez całą dobę. Pisarz sądowy natychmiast zapisał moje zeznania — następnie sędzia dał mi znak ręką że mogę się oddalić — zastrzegając, bym się stawił na jego wezwanie, jeśli tego będzie jeszcze potrzeba.
Już byłem za drzwiami, kiedy mnie przywołał oddając mi jakieś papiery — i proszę sobie wyobrazić moje zadziwienie, gdy na okładce przeczytałem — moją własną ręką napisane Pamiętniki. Sam przeto dostarczyłem wszelkich możliwych wskazówek sądowi za pomocą nieszczęsnych pamiętników, które w ogólnem zamięszaniu zapomniałem ustrzedz przed drapieżnością policji z jaką rzucili się na nasze biura.
Pierwszą moją myślą powróciwszy do domu było zniszczyć te złowrogie papierzyska — lecz zastanowiwszy się, że Pamiętniki te, mnie nie mogły skompromitować bynajmniej — namyśliłem się, że daleko lepiej będzie spisywać je dalej — a może one też kiedy przydadzą się na co. Jest taka ilość w Paryżu piszących romanse — a widocznie niekiedy brak im pomysłu — tacy gotowi by mi dobrze zapłacić za rzecz tak ciekawą, a z życia wziętą jak moje pamiętniki.
Będzie to nadto rodzaj zemsty z mej strony nad tymi wysoko położonymi rozbójnikami morskimi, którzy mnie wciągnęli w swe brudne koło na moje nieszczęście i wstyd.
Zresztą siedząc w biurze ogołoconem z wszystkiego po napadzie policji — cóż bym robił — muszę się poświęcić piśmiennictwu.
Obrachowałem się z kucharką naszą panną Serafiną mieszkającą na drugim piętrze, nie zrobiłem jej krzywdy za to ona znów oddała mi wszystkie prowizje, które pochowałem w pustej kasie, służącej mi teraz za spiżarnię.
Żona naszego dyrektora, dziwnie też dla mnie jest teraz czułą i dobrą, zawsze mi napakuje różnych wiktuałów po kieszeniach, każdym razem gdy ją odwiedzę w jej wspaniałym apartamencie na Chaussee-d’Antin. Tam nic się nie zmieniło, ten sam zbytek, ten sam komfort, co i dawniej; w dodatku malutkie trzech miesięczne bobo się znów kołysze — siódme z rzędu — i przecudowna mamka, której czepiec zwraca powszechną uwagę w Lasku Bulońskim, gdy jadą na spacer.
Trzeba wiedzieć, że ten zbój Paganetti, nie zasypie gruszek w popiele — ostrożny i czujny na wszystkie wypadki na żonę zapisał cały swój olbrzymi majątek. To też może i dla tego ta zagorzała włoszka, tak szaleje za nim. — I chociaż ten szanowny małżonek uciekł — ukrywa się to ona wciąż go uważa za świętego, pod względem niewinności — za ofiarę niezrównanej dobroci — za rzetelność bezprzykładną. To aż śmiech zbiera słyszeć jak ona mówi do mnie: pan jeden go zna tak jak ja — panie Passajon, pan wie jaki on skrupulatny, jaki sumienny... Taka to prawda, jak że jest jeden Bóg. Jeśliby mąż mój coś podobnego zrobił, o co go posądzają — to ja sama własnemi rękami, bym mu była urwała głowę!... I ona tak to mówi, wytrzeszczając swe czarne okrągłe oczy — że można być pewnym, żeby gotową była to zrobić — ta mała Korsykanka.
Trzeba rzeczywiście być zręcznym i szczwanym — żeby tak oszołomić nie tylko wszystkich w mieście — ale nawet w domu przed żoną grać komedję — w domu gdzie najzręczniejszy zapomni się i jest sobą choć czasem.
Przeklęty dyrektor!
Tym czasem, im wszystkim jest lepiej jak mnie — Boi-Landry w Mazas, każe sobie przynosić wytworne jedzenie z hotelu Angielskiego — a biedny Passajon, żyje resztkami pozbieranemi w kuchniach. Ale nie skarżmy się. Są jeszcze od nas nieszczęśliwsi — jak na przykład ten Franciszek od pana Montpavona — widziałem go dzisiaj wchodzącego do Banku, strach — chudy mizerny — w brudnej bieliźnie — w lichem ubraniu.
Właśnie gdy ten biedak przechodził — smażyłem w kominie w sali radnej spory kawał słoniny — i nakrywszy stół gazetą, żeby go nie zawalac, zaprosiłem go, żeby przyszedł pożywić się wraz ze mną. Ale że on to był kamerdynerem u margrabiego, więc mu się zdaje że i on należy do arystokracyi, więc wstydził się przyjąć odemnie trochę strawy — co było wprost śmiesznem, bo policzki zapadnięte świadczyły o głodzie. Powiedział mi tylko że dotąd nie wie, co się z jego panem stało — gdzie się podział — że popieczętowano wszystko w mieszkaniu — a dłużnicy jak szarańcza rzucili się na pozostałości po margrabim. „Więc trochę krucho koło mnie“ powiada mi pan Franciszek — to jest że nie ma ani rzodkiewki nawet w kieszeni — i że sypia na ławce na bulwarach w nocy, i że go wciąż patrole niepokoją — budzą go — musi wstawać i znowu kłaść się na innej ławce. I tak opowiadając ciągle łypał oczami na moją słoninę — więc mi się go żal zrobiło — i przymusiłem go do jedzenia stawiając mu pod nosem smażoną słoninę — jak go doleciał zapach nie mógł się wstrzymać — i jadł jak wilk i pił wino — rumieńce mu wystąpiły na twarz i już nie będąc głodnym gadał bez końca.
— Wiecie panie Passajon — mówił z ustami pełnemi słoniny — już ja wiem — wiem dobrze gdzie on jest... widziałem go...
Mrugał okiem przy tem powiedzeniu.
— Kogo pan widziałeś — pytam go.
— A no margrabiego — mego pana... tam za kościołem Nôtre Dame... w małym domku.
Nie chciał powiedzieć w kostnicy, bo to nadto brzydko brzmi.
— Ja tam zaraz poszedłem nazajutrz — byłem najpewniejszym że go tam znajdę. — Ale tylko ja jeden — jego kamerdyner mogłem go poznać, — włosy białe usta otwarte bez zębów — i zmarszczki — prawdziwie sześćdziesięciopięcio letnie, które on tak umiał sztucznie wyciągać — tak wyglądał co dzień, nim się zaczął ubierać.
— I nic nikomu nie mówisz.
— Ana co — kiedy wiem że on by tego nie chciał — ja wiedziałem dobrze, że on to zrobi — jak wychodził — ale po angielsku nie pożegnał się ze mną. — Mógł mi był chociaż kawałek chleba zostawić po dwudziestupięciu latach służby.
Tu uderzył pięścią w stół.
— Aż mnie złość bierze — gdy sobie przypomnę, że w swoim czasie, mogłem pójść do obowiązku do księcia Mory, i coś mnie skusiło iść do Montpavona. Teraz mam — nic — a tamten Ludwik — tak się słyszę obłowił złota, przy śmierci swego pana... że ma dość na całe życie. A koszul to setkami nabrał — i jakiś paletot podbity lisami, wartości dwudziestu tysięcy franków — to rozumiem.
A na placu Vendôme — niech Bóg broni co się dzieje. — Stara matka jak żandarm trzyma wszystko w rękach. Sprzedają Saint-Romans — sprzedają obrazy — połowę hotelu wynajęto, jednem słowem ruina.
Przyznam się że to mnie cieszy — że ten Jansoulet pokutuje teraz — bo on jest przyczyną naszych nieszczęść. Wszędzie po całym świeeie rozgłaszał, że taki bogaty i ludzie łapali się na to jak ryby na wędkę. Stracił miliony, mniejsza z tem — ale czegóż było ludzi tumanić że on ma natomiast inne. Aresztowali, tego Bois-Landry — a to jego trzeba było zamknąć. — Ot żeby był jakiś inny sędzia doświadczony — to by się było rzecz tę przeprowadziło. Właśnie mówiłem Franciszkowi — że tylko było spojrzeć na tego parwenjusza Jansouleta, to się już zaraz widziało, że to nic nie warte człeczysko — zupełnie wyglądał na zbója. A na to mi Franciszek odpowiedział:
— A taki ordynarny żadnego ułożenia.—
Bez wychowania — cisnąć to do morza to najlepsze dla niego miejsce — wraz z doktorem Jenkinsem. — A na to Franciszek:
— E szkoda doktora — to taki grzeczny człowiek.
— Tak grzeczny — mówię — ale go także dziś rozdzierają. — Konie — powozy — meble — wszędzie afisze porozlepiane, że hotel jego do sprzedania — a spojrzyć tam w dziedziniec, to jakby wszyscy powymierali. Zamek w Nanterre też sprzedają.
— Ach panie Passajon — to straszne czasy — starzy jesteśmy, to może tego nie doczekamy, ale na świecie nie ma nic tylko zgnilizna, więc to się wszystko musi zapaść...
Straszny był gdy to mówił — zgnilizna otwarte bezzębne usta wyrzucały po kilka kroć to słowo potępienia a ja wstydziłem się za moich przełożonych i wreszcie chciałem żeby sobie już poszedł — co gdy już wreszcie się stało — zawołałem do siebie: O sąsiedzie Chalmette... o moja miła winniczko w Montbars...
Taż sama data. — Wielka nowina! pani Paganetti przyszła do mnie po południu — i przyniosła mi bardzo tajemniczo, pod największym sekretem list, od naszego Dyrektora. — Jest on w Londynie — i robi wielkie interesa. — Otwiera biuro bankowe w najpiękniejszej dzielnicy miasta. Proponuje mi bym przyjechał do niego — byłby bardzo szczęśliwym gdyby mógł mi wynagrodzić szkody jakie poniosłem temi czasy. — Obiecuje mi pensyę dwa razy większą — pięć akcyi w nowym kontuarze — i wynagrodzenie kosztów podróży. Nadto mieszkanie, opał i t. d.
Potrzeba mi tylko postarać się o trochę pieniędzy na drogę no i mam małe dłużki, które muszę pozapłacać. — Piszę natychmiast do notarjusza w Montbars żeby mi przysłał potrzebną mi sumę i zahipotekował się na mojej winnicy...


XXIV.
W Bordighera.

Tak jak powiedział pan Joyeuse, w kancelaryi sędziego śledczego, Paweł de Géry powrócił z Tunisu po trzechtygodniowej nieobecności. Trzy tygodnie nużące wśród intryg — niecnych zasadzek wykombinowanych nienawiścią wszechpotężną Hemerlingów. — Błąkał się nieustannie po salach różnych urzędów — po ministerjach, po całym tym niezmierzonym gmachu Bardo mieszczącym pod jednym dachem — wszystkie urzęda stanu, poddane pod władze jednego pana, czuwającego również nad stajniami i nad haremem.
Zaraz po przybyciu na miejsce Paweł dowiedział się, że Izba sądowa zaczęła rozpatrywać bez rozgłosu, proces Jansonleta, proces przegrany, przed rozpoczęciem.
Kontuary Naboba zamknięte na placu Marynarskim kufry i kasy poplombowane — statki przymocowane w przystani — straż koło pałaców. Wszystko to zapowiadało niezaprzeczenie śmierć cywilną.
Ani jednego obrońcy — ani jednego przyjaciela wśród tej żarłocznej zgrai. Nawet kolonia francuska zdawała się zadowoloną z upadku człowieka, który im zagradzał drogi, teraz dla nich otwierające się.
Próbować nawet zdawało się nadaremnem obronić tę ofiarę przed potęgą beya. Jedynie o tem mógł marzyć de Géry — aby cośkolwiek uratować z mienia przyjaciela.
Zabrał się więc do dzieła z gorliwością nie dającą się niczem odstraszyć. — Te miny słodkie a fałszywe — te kiwania głowami nad nieszczęściem bliźniego — te ręce w krzyż założone, wyzywające fatalizm — gdy tu tylko kłamstwo ludzkie działa. To wszystko nie robiło wrażenia najmniejszego na Pawle znającym prawo — a kodeks Tunezyjski jest tylko kopią skrzywioną Francuzkiego.
Za pomocą pilności i niesłychanych wysileń — i mimo intryg Hemerlinga mającego ogromne wpływy w gmachu Bardo udało mu się ustrzedz od konfiskaty pieniądze pożyczone przez Naboba, kilka miesięcy temu i na piętnaście milionów uratował dziesięć przed łapczywością Mohammeda.
Tymczasem, rano tegoż dnia, w którym sumy miały mu być wyliczone — odebrał depeszę o unieważnienie wyborów. Natychmiast poleciał do pałacu by przyjść nim tam dostaną wiadomość i powracając z tamtąd z wekslami na dziesięć milionów, do banku w Marsylii — w swym pugilaresie — minął się z ekwipażem Hemerlinga zaprzężonym trzema mułami, które pędziły jak szalone. De Géry zrozumiał tę rzecz odrazu — i czuł niebezpieczeństwo, że gdyby został tylko kilka godzin w Tunisie — weksle podpadałyby konfiskacie — i popędził wprost zamówić sobie miejsce na małym statku włoskim odpływającym do Genui. Tam już nocował nad brzegiem, i dopiero uspokoił się aż zobaczył daleko po za sobą białe mury Tunisu.
Wpływając w przystań portu Genueńskiego, doznał niemiłego wrażenia — minął się z yachtem o fladze Tunezjańskiej — aż mu krew uderzyła do twarzy, był pewnym że to pogoń za nim — i zaraz sobie przedstawił te wszystkie zatargi, jakie będzie musiał przechodzić z policyą włoską. — Ale nie, yacht kołysał się spokojnie przy kotwicy — majtkowie zajęci czyszczeniem pomostu, ruszali się nieustannie, jakby oczekiwali przybycie jakiejś ważnej osoby.
Paweł niemiał ciekawości zapytać kogo mianowicie oczekują — i udał się przez miasto do stacyi kolejowej z której się wyjeżdża do Marsylii. — Droga idzie brzegiem morza, położenie urocze — ale przebywa się tunele wązkie i niebezpieczne — i o wypadek nie trudno, pędząc po nad tem błękitnem wód zwierciedle.
W Sawonie pociąg się zatrzymuje — zapowiedziano podróżnym, że nie można było jechać dalej — gdyż naprawiają most uszkodzony. Czekano na inżyniera — robotnicy zawiadomieni telegrafem stali koło mostu.
Było to rano. — Miasto włoskie budziło się zatopione w mgle, zapowiadającej wielki upał w południe. Podróżni szukali schronienia po hotelach — lub czekali w kawiarniach — de Géry zmartwiony tem opóźnieniem, nie wiedział co zrobić z czasem — myślał o biednym Jansoulecie któremu pieniądze te mogą uratować honor i życie — myślał o ukochanej Alinie — i o tym drogim mu portreciku, który mu dała przed podróżą. — Przyszło mu na myśl żeby zamiast czekania dziesięcio godzinnego — wziąść czterokonny powóz zwany po miejscowemu calesino który tam kursuje nieustannie pomiędzy Jenną i Nicą — wzdłuż tego Rogu włoskiego; czarująca to podróż, do której wzdychają turyści, również jak zakochani, lub szczęśliwi gracze w Monaco. Furman obiecywał być w Nicy wcześnie — lecz całkiem nie prędzej zajechano niż pociągiem — oszczędził sobie tylko Paweł dreptania po trotuarach — i myśl go ta nęciła że za każdem obróceniem kół, jest bliższym celu.
Oh! cóż to za rozkosz — wśród czerwcowego ranka z miłością przepełniającą serce — pędzić tym cudnym krajobrazem — jestto upojenie nie do opisania.
Na lewo — o sto stóp niżej — morze pieniące się szumi — kłębują się bałwany — a nad nim unoszą się kłęby dymów płynących które mięszają błękitne niebo, z barwą zielonkawą wód morskich. Flagi czerwone i białe migają w przestrzeni, jak skrzydła olbrzymich ptaków — a rybacy w swych łódkach kręcących się w kółko wyglądają z tej odległości jak szpaki skalne w swych gniazdach.
Wiatr świeży od morza chłodzi powietrze parne, mięsza się z grzechotkami, i dzwoneczkami uprzęży podróżny milczy, napawając się wspaniałym widokiem gór wznoszących się na prawo — których szczyty pokryte iglastemi drzewami — zaś u stóp rozpoczynają się plantacje drzew oliwnych — starannie uprawianych.
Od czasu do czasu przejeżdża się przez małe miasteczko — a właściwie wieś pięknie zabudowaną, z urokiem wszakże starożytności. Domy ściśnięte ciemnemi arkadami okolone — wązkiemi uliczkami poprzecinane które prowadzą w doliny urozmaicone ogrodami — tam się ukazują zewsząd główki dziecięce otoczone kręconemi loczkami jak aureolą — a tu i ówdzie niosą kobiety kosze przepełnione owocami — lub przebiega kamyczkowatą drogę jakaś piękność z dzbankiem na głowie — lub przędziwem w ręku — a jeszcze niżej, znów morze się ukazuje błękitne z swą nieskończonością.
Coraz ku południowi robi się goręcej — parniej — tysiące prostopadłych promieni słonecznych, jak strzałami ostremi przeszywa wodę — piasek gorący wzbija się tumanami po drodze, za pomocą prawdziwie Afrykańskiego sirocco temperatura tropikalna, gdzie rosną daktyle, kaktusy, aloesy.
Lecz trudno było Pawłowi de Géry zachwycać się obecnie tą wspaniałą wegetacyą — musiał bowiem zamknąć oczy by ich nie postradać wśród tej drogi, która mu trochę przypomniała tę bieganinę za interesami po Tunisie — pomiędzy kręcącemi się na wszystkie strony powozami miejskiemi — osiołkami obładowanemi — Arabami w łachmanach, murzynami na wpół nagimi — i urzędnikami w pełnym uniformie. Lecz nie zobaczy on już więcej — tych ogrodów palmowych — tej architektury dziwacznej a pomimo to wspaniałej pałacu beya — z temi małemi szybkami w oknach — a drzwiami marmurowemi — rzeźbami drewnianemi jaskrawo pomalowanemi... Nie spoczną oczy jego na tym gmachu Bardo — lecz na śliczne ustronie świata, zwane Bordighera — podzielone na dwie części — jedna dzielnica Marynarska ciągnąca się brzegiem morza — druga jest miastem głównem — obie części połączone laskiem palmowym.
Gorąco nie do zniesienia. — Konie bez sił prawie — skłoniły podróżnika do zatrzymania się godzin parę — dla wypoczynku — stanął przed ogromnym hotelem — których kilka stało w rzędzie — a które od listopada służyły zwykle arystokracyi kosmopolitycznej, za pobyt zimowy. Ale o tej porze roku w hotelach cisza — jak wymiótł niema nikogo, również wille wszystkie pozamykane, story w oknach pospuszczane.
Prowadzono przybyłego długiemi kurytarzami, chłodnemi, bezludnemi — aż do salonu położonego ku północy — z którego drzwi prowadziły do dalszych pokoi.
Firanki białe, dywan — komfort wszędzie tak wymagany przez Anglików podróżujących — Właściciel hotelu otworzył okna by pokazać pyszny widok gór, chcąc tym sposobem zachęcić gościa, do dłuższego pobytu.
Szczególny spokój panował w tym ogromnym hotelu, ani służby — ani kucharzy — ani portiera — wszystko to zjawiało się dopiero porą zimową — szczęściem dla Pawła de Géry że on tu miał tylko parę godzin czasu by oczom dać od piasku i gorąca wypocząć.
Położył się na kanapie — i patrzył na cudny krajobraz do okien zaglądały z terasy wierzchołki drzew oliwnych i pomarańczowych — tu i ówdzie rysowały się piękne wille — z nich najwięcej zwracająca uwagi willa Maurycego Trotta bankiera, odznaczająca się bogatą a fantastyczną architekturą, i wspaniałością palm.
Mieszkanie bankiera zajmował obecnie pewien sławny rzeźbiarz nazwiskiem Bréhat, chory na piersi, i ten zawdzięczał przedłużenie życia; wspaniałomyślnej ofiarności pana Trotta oddającego mu na czas nieograniczony swoje pomieszkanie.
Właściciel hotelu, gdzie stał de Géry, był bardzo dumny z tego sąsiedztwa, umierającej wielkości. Nazwisko Bréhat było dobrze znane Pawłowi — słyszał o nim nieraz w pracowni Felicyi Ruys, która mówiła o rzeźbiarzu z uniesieniem.
Myślał obecnie przez chwilę o pięknych rysach Felicyi, którą ostatni raz widział w Lasku Bulońskim wspartą na ramieniu księcia Mory. — Co się też stało z biedną tą dziewczyną, skoro brakło jej, znakomitej podpory? Ta nauczka posłuży jej pewno na całe życie.
Wspominając Felicyę, jakby szczególnym zbiegiem okoliczności, na przeciw niego w ogrodzie pomiędzy krzewami biegała wyżliczka biała, zupełnie podobna do tej jaką posiadała Felicya, na którą wołała Kadour. Taż sama sierść połyskująca, ten sam pyszczyk różowy. Paweł podszedł do okna i przypatrywał się zwierzęciu, które nasunęło mu różne widziadła smutne i miłe z niedalekiej przeszłości.
A może też to wpływ tej cudownej iście natury, nasunął mu przed oczy te obrazy dlań słodkie. — Pomiędzy te drzewa pomarańczowe i cytrynowe z złotem i owocami — pomiędzy te pola zasłane fiołkami, złudzeniem wywołane postacie Aliny i Felicyi błąkały się wśród tych cudów i bogactwa przyrody.
W marzeniach zatopiony — posłyszał, że drzwi się otworzyły i zamknęły w przyległym pokoju, ktoś tam mieszkał widocznie — gdyż lekki szelest sukni doleciał do jego ucha — — następnie rozcinanie kartek książki, nie zbyt ciekawej, bo westchnienie przeciągłe, zamienione w ziewnięcie dało się słyszeć.
Nie wiedział dobrze, czy on śni, czy też na jawie to się działo — lecz teraz na prawdę znużenie go ogarnęło, i zasnął — i mamidła bujnej wyobraźni skoncentrowały się w sen — w bardzo piękny sen...
Śniło mu się, że już jest po ślubie z Aliną — i podróżuje z swoją młodą małżonką — że się kochają bardzo — i siedzą przy śniadaniu, w tym pięknym pokoju w Bordighera, z widokiem na przepyszne góry. Lecz nagle Alina robi smutną minkę — oczy jej śliczne zachodzą łzami, i wskazując paluszkiem na drzwi mówi mu: „Wiesz, Felicya jest za temi drzwiami... Już wiem, nie będziesz mnie kochał“ A on jej odpowiadał: „Felicya tu? ale co za myśl? „Ale tak, tak ona tam jest“. I cała drżąca pokazywała na sąsiedni pokój — zkąd dolatywał zaciekły krzyk Felicyi wołającej psa: „Kadour tu! Kadour tu! Kadour!
Zbudził się i stanął równemi nogami na podłodze, rozczarowany — wszystko było snem — złudzenie uleciało — pokój był pusty.
Ale... coś tam w tym przyległym saloniku na prawdę hałasuje — słychać nieustające szczekanie psa — i pukanie do drzwi. — Proszę otworzyć — wołano z korytarza — to ja Jenkins.
Paweł nie chciał wierzyć swoim uszom — co Jenkins tu? Ale cóż on tu robi? — Ktoż mu też odpowie — podszedł pod drzwi. Lekkim krokiem przeszedł ktoś przez pokój — i odsunął z niecierpliwością zasówkę — nic nie odpowiadając.
— No, nareszcie znalazłem panią, rzekł Irlandczyk wchodząc — po ośmiu dniach nieustannego poszukiwania — szalonego, mogę powiedzieć — z Genui do Nicy — z Nicy do Genui... Wiedziałem, żeś pani nie mogła odjechać jeszcze, bo Yacht był ciągle w przystani... I już się zabierałem zwiedzić i splądrować wszystkie hotele, kiedy przypomniałem sobie tego Brehata... Domyśliłem się, że pani go zechce odwiedzić — i on powiedział, gdzie pani mieszka.
Ale do kogo on mówił — co za upór w milczeniu — nakoniec posłyszał Paweł ten miły, piękny głos tak mu dobrze znany.
— Więc cóż tak dziwnego panie Jenkins, że tu jestem.
Chociaż nie widział, lecz przeczuwał pogardę na twarzy mówiącej.
— Przybywam pani przeszkodzić do tej podróży nie mającej sensu.
— Co za szaleństwo! ja przecież mam w Tunisie zamówioną robotę. I muszę tam jechać.
— Ależ moje dziecko...
— Już ja dziękuję za tę opiekę ojcowską, — panie Jenkins...
— A ja pani mówię, że trzeba być skończoną, waryatką, żeby do takiego kraju bez opieki jechać, jak się jest młodą i piękną.
— I czy ja to nie jestem zawsze sama?
— Przecież ja bym mógł pani towarzyszyć.
— Pan?... tu się zaczęła śmiać na wszystkie tony swego sarkastycznego głosu. — Pan?... A Paryż? a klijenci pana — cóżby poczęli bez cudownego swego Cagliostro!... A to dobre — za nic w świecie.
— To ja i tak pojadę za panią — gdzie się tylko obrócisz — rzekł stanowczo doktor.
Nastąpiła chwila milczenia.
Paweł wyrzucał sobie swoją ciekawość — lecz mimo to takowa przykuwała go do tego miejsca, z którego mógł wszystko słyszeć; Mógł się nareszcie przekonać, czy ta światowa artystka była przewrotną, czy tylko nieszczęśliwą.
— Nie rozumiem powodu, decydującego pana do prześladowania mnie swoją osobą.
— Bo kochałem Cię Felicyo, i kocham.
— A ja panem pogardzam — i mam słuszne powody. — Jesteś pan wcieleniem hipokryzyi i kłamstwa. Uciekam przed wspomnieniami przeszłości — chcę zapomnieć o ludziach, którzy mnie naprowadzili na złe drogi — ale ci przynajmniej postępowali otwarcie. A pan jesteś stokroć gorszym od nich, a maską pokrywasz swe zbrodnie — i uchodzisz za wzniosłego Jenkinsa, za poczciwego Jenkinsa, za dobrodusznego Jenkinsa, a jesteś i byłeś pan potworem.
Głos jej stawał się świszczącym, wydając te obelżywe wyrazy. — Paweł sądził, że one wywołają oburzenie — wybuchy gniewu u tego gwałtownego człowieka. Ale nie — odpowiedział cicho słodkim tonem:
— Oh! jesteś okrutną... Ale słuchaj mię, proszę — mówiłaś mi nie raz, że ci zbrzydło nazwisko, które nosisz — że chciałabyś mieć męża, któryby czuwał nad tobą — i zmazał swoim imieniem wstrętne Cremnitz, uwłaczające Ci. — To są twe własne słowa, wtenczas nie byłem wolny — lecz dziś wszystko się zmieniło — więc powiedz, czy chcesz zostać moją żoną?
— A żona pana? zawołała młoda dziewczyna — podczas gdy Paweł stojący za drzwiami zadawał sobie to samo pytanie.
— Żona moja nie żyje.
— Jakto? pani Jenkins umarła? Czy to być może...
— Nie znałaś pani kobiety, o której mówię — straszne węzły połączyły mnie z nią — mając lat dwadzieścia pięć miałem do wyboru dwie rzeczy — albo iść do więzienia, albo poślubić pannę Strang, starą i brzydką, siostrę lichwiarza, która ofiarowała zapłacić me długi — i dać kapitał na ukończenie medycyny. Wybrałem więzienie — lecz miesiące upływały — wyczerpała się moja cierpliwość — i ożeniłem się z panną Strang, zazdrosną straszną złośnicą Żyłem między temi potworami — bo i brat lichwiarz mnie szpiegował — tyranizował ze swej strony. Żeby choć pieniądze było osiągnąć — dla których zrobiłem tę podłość ożenienia się — lecz tych nie było. Zasłużona kara mnie dotknęła. Stary Strang umarł nagłą śmiercią, zrujnowany. Wtenczas wstrętną mi żonę umieściłem w szpitalu z jej remautyzmami — a sam uciekłem do Francyi z tej Irlandyi, gdzie tyle zawodów bolesnych mnie spotkało.
Obecnie, szczęściem jestem już wolny — wszystko się skończyło.
— Tak mój panie... lecz ta druga żona, ja o tej mówię — tak dobra, tak słodka jaką ją wszyscy znamy.
— Z dwojga złego, to już wolałem tamten stosunek, gdzie byłem nienawistnym bez ogródek — tu to udawanie przed nią i przed światem jest torturą z niczem niezrównaną — zerwałem te pęta — bo w sercu mam miłość inną — i jej hołdować postanowiłem życie całe w przyszłości. — Nic nie mam w duszy oprócz Ciebie, ni innej myśli — tylko o Tobie.
— To wszystko jest cudowne — ale cóż pan zamyślasz zrobić z panią Jenkins.
— Rozwód już rozpoczęty — powinien byłem czekać końca sprawy — lecz w obec niebezpieczeństwa, że mogę Cię na zawsze utracić Felicyo — że mógłbym Cię więcej nie widzieć. — Oh! jak się dowiedziałem o Twojej ucieczce — jak przeczytałem ten napis na drzwiach twego mieszkania „do wynajęcia“, myślałem, że zmysły postradam — powiedziałem sobie, że już koniec musi być raz na zawsze tym komedjom, udawaniu — że jedynie pozostaje mi gonić za mojem szczęściem, które mi uprowadzałaś ze sobą. Ty Felicyo wyjechałaś z Paryża — i ja to uczyniłem — u Ciebie wysprzedają wszystko — to samo dzieje się w tej chwili u mnie.
— A ona... — powróciła znów Felicya do swej pierwszej wymówki — A ona! towarzyszka bez za rzutu — poświęcająca się bez granic — kobieta poszanowania godna... Gdzież ona się podzieje? Cóż ona pocznie teraz biedna! Jej prawa mnie pan chcesz oddać... Tylko piekło może wymyśleć coś podobnego... A cóż pan zrobisz z temi swojemi przydomkami: cnotliwy Jenkins, poczciwy Jenkins.
Tu się zaczęła śmiać ironicznie.
Śmiechem tym, jak prętem, twarz mu smagała — lecz nikczemnik odezwał się jeszcze słodko:
— Oh! dość tego — nie drażnij mnie, nie śmiej się tak — bo to doprawdy okropne. Czy to Cię nie rozrzewnia być tak bardzo kochaną — gdy widzisz, że poświęcam Ci wszystko — majątek, honory i szacunek ludzki. Spojrzyj na mnie — obecnie jestem bez maski przed tobą.
Ukląkł przed nią teraz — i błagał, by przystała być żoną jego — że on przezwycięży wszystkie przeszkody — odda pół majątku na koszta rozwodowe — i mówiąc to łkał i szlochał — i byłby może rozbroił inną kobietę takiemi dowodami miłości — lecz nie Felicya. Odpowiedziała mu zimno i z większą jeszcze wzgardą.
— To czego pan żądasz odemnie, jest niemożliwe do wykonania... nie tylko ze względu na kobietę, którą pan porzucasz haniebnie — lecz i z innej przyczyny. Kochałam księcia Mora — i więcej nigdy nikogo kochać nie będę — za zwierzenia jakie mi pan uczyniłeś, winnam była panu uczynić to wyznanie.
Paweł wiedział o tem — a przecież przykro mu było słyszeć te słowa z tych pięknych ust.
— Wiem o tem — rzekł Jenkins stłumionym głosem — mam nawet listy, które do Niego pisałaś.
— Moje listy?
— Oh! oddaję Ci je — umiem je napamięć. To takie rzeczy dopiero bolą — jak się kocha. Ale wiele ja jeszcze innych przebyłem tortur! I pomyśleć, że ja jeszcze zdrowie i życie tego człowieka musiałem utrzymywać memi pigułkami. Ale zjadł on zanadto tych perełek — mówiłem mu nie raz nawet, że lekarstwo w miarę używane tylko służyć może — ale gdzie tam, że będzie tem zdrowszy łykając je bez końca sądził głupi — więc złość mię wzięła i dawałem mu ile chciał, aż nędznik dochrapał się śmierci.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Paweł odsunął się przerażony od drzwi — czyż będzie słuchał dalej tych zbrodniczych zwierzeń... Wstydził się, że słyszał za wiele...
Pukanie silne do jego drzwi uwiadomiło go, że powóz czeka. Włoch wołał na całe gardło:
Eh! signor Francese!...
W sąsiednim pokoju nastała cisza — nareszcie szeptano — przerażenie mówiących musiało być nie małe, że prawdopodobnie ktoś słyszał ich rozmowę.
Paweł de Géry zbiegł jak szalony ze schodów — chciał jak najprędzej oddalić się od tego miejsca, gdzie tyle haniebnych rzeczy słyszał.
Z poza firanek zajrzał, siedząc już w powozie — w okno; gdzie blada twarz z ognistemi oczami śledziła znikającego sąsiada. Lecz wciśnięty w głąb powozu nie dał się widzieć — i podróżował dalej, tąż samą czarującą okolicą — chcąc się rozweselić, myślał o śnie swoim dzisiejszym i o pięknej, niewinnej narzeczonej — i wyobrażał ją sobie zbierającą do fartuszka wszystkie te cudowne fiołki z Bordighera.


XXV
Pierwsze przedstawienie sztuki „Revolte“.

— Pierwszy akt się zaczyna! proszę iść na scenę!
Ten krzyk reżysera rozległ się po korytarzach, gdzie były drzwi prowadzące do pokoików służących za garderoby dla aktorów i dla aktorek. Na głos tak znany reżysera rozpoczyna się ruch gwałtowny — wszyscy chodzą, biegają — i wkrótce na zakręcie schodów zaczynają się gromadzić już poubierani aktorowie, występujący w pierwszym akcie. Aktorki trzymają głowy sztywnie, żeby nie popsuć fryzury. Toalety balowe tegoczesne najwytworniejsze — suknie jedwabne powłóczyste, rękawiczki długie przytrzymane drogiemi branzoletami.
Cały ten komplet aktorski, nerwowo usposobiony odgaduje się blade lica pod powłoką różu — i ramiona drżą w chwili stanowczej, gdy trzeba iść na scenę. Nie mówią nic do siebie — usta wyschnięte — oczy błyszczą — najodważniejsze uśmiechają się — usposobienie podobne temu, gdy zatrąbią przed bitwą, do ataku a tak pełne powabu, że aktorzy nim się upajają — i zawsze on jest dla nich nowością emocyjną.
Na scenie jeszcze maszyniści kończą swoje zadanie — chłopaki ustawiają meble — wszystko się przysposabia na tę chwilę, gdy kortyna się podniesie i blask światła ogarnie te dotąd ciemne deski teatralne. Cardeilhac we fraku, białej krawacie, robi ostateczny przegląd — poprawia dekoracye, gdzie źle stoją przyspiesza ukończenia przygotowań. Wygląda świetnie dla zamaskowania wewnętrznego usposobienia, nuci pod nosem jakąś aryę.
Bankructwo Naboba i jego wciągnęło w tę otchłań — ostatnia jego nadzieja, to ta sztuka nowa, dziś po raz pierwszy przedstawiona — jeśli będzie mieć powodzenie — wyratuje go choć cokolwiek z zaklętego koła. Jeśli zaś sztuka upadnie — to już będzie czwarta strata z rzędu, która go dobije.
Ale bah! nasz dyrektor nie traci nadziei! — Powodzenie, to jak smok pochłaniający ludzi — woli młodych — a na afiszu ogromnemi literami wydrukowany młody autor.
Andrzej Maranne, całkiem też nie pewny swego. Im bliżej przedstawienia, tem on więcej traci wiarę w swoje dzieło. Patrzy z trwogą na tę publiczność przez dziurkę w kurtynie — jak kiedy patrzy się przez stereoskop, na obrazek założony.
Sala przepełniona, mimo wiosennej pory. Cardailhak umiał ją tak urządzić na złość tej naturze, którą nienawidził — i umiał tak przynęcić Paryżanów, by jak najpóźniej wyjeżdżali z miasta — na lato.
Tysiące głów roi się pod światłem z góry spływającem — rozmawiają — śmieją się ~ odwiedzają się w lożach. Przed orkiestrą kamizelki wycięte — białe gorsy od kobiet aż lśnią, jak łysiny siedzących w pierwszych rzędach krzeseł. — Na galeriach pstrokacizna ubiorów i mieszane towarzystwo — uśmiechy uczciwych kobiet mieszają się z pospolitemi oznakami wesołości. Kapelusze białe, różowe fałszywe klejnoty.
Pod tem znowu — loże drugiego piętra przedstawiają też samą różnorodność: aktorki — szwaczki, ministrowie, ambasadorowie, sławni pisarze, krytycy z poważnemi twarzami — brwiami ściągniętemi, siedzą bokiem na krzesłach — z pewnością siebie i wiarą, że nic nie jest w stanie na ich sąd wpłynąć.
Loże najbliższe sceny zajęte przez świat wysokiej giełdy — dostarczają kobiet olśniewających — cały ich zastęp tam się rozsiadł — ręce i szyje obnażone, na których prawdziwa wystawa drogich kamieni. — Tak musiała wyglądać królowa Saba, robiąc wizytę potentatowi żydowskiemu.
Na lewo odznacza się wielka loża pustkami — nie ma w niej nikogo — w głębi tylko świeci się latarnia maurytańska.
Nad tem całem zgromadzeniem unosi się jakby pył złotawy, spowodowany migotliwem światłem gazowem — z tym światłem, z którym łączą się nierozerwalnie wszystkie wieczorne rozrywki Paryża.
A nad tem panuje nuda! śmiertelna nuda! — wiecznie i zawsze te same twarze, w tem samem miejscu — z ich jednostajnością w wyrazie — lub nieregularnością w rysach. I tą samą niezmienną formą w przyjęciach światowych — tak uprzykszonych i spowszedniałych.
Meranne zauważył ten nastrój publiczności — i myślał, jakby życie jego poszło na inne tory — na świetniejsze o wiele, niż by sądzić można — gdyby sztuka jego miała powodzenie — jakby tu wpłynąć na te tysiące ludzi, by ich cokolwiek ożywić — wyprowadzić z tej apatyi — porwać ich ku wyższym prądom z mierności, w jakiej żyją.
Lecz właśnie to mu się zdawało niemożliwem. Instynktowo szukał przyjaznej twarzy w tym tłumie i spostrzegł na wprost sceny lożę przepełnioną liczną rodzinę pana Juyense: Eliza i starsze panienki siedziały na samym przodzie — Alina i pan Joyense w głębi — zachwycające to kółeczko rodzinne wyglądało jak bukiet świeżych kwiatów pomiędzy całą wystawą fałszywych. I podczas gdy cały Paryż zapytywał z pogardą: Kto to są ci ludzie? Poeta oddawał los swój w ręce tego uroczego dziewczęcia — które gotowe było bić brawo nim jaszcze się sztuka zaczęła.
Na scenę!... Maranne zaledwie miał czas schronić się za kulisy — i ztamtąd słyszy pierwsze słowa swej sztuki. Straszna chwila — gdzie tu uciec? co z sobą począć? Stać tu — opartym o kulisę — z uchem wytężonem i sercem ściśniętem; zachętą być dla aktorów, kiedy on sam nie miał odwagi i sam potrzebował czyjego poparcia — już wolałby schronić się przed niebezpieczeństwem w jaki oddalony kącik — i ztamtąd słuchać. Prześliznął się przez korytarzyk koło lóż i kazał sobie otworzyć łazienkę — ciemno — lecz słyszy głos: „cicho! to ja...“ Jakaś kobieta siedzi w cieniu — kobieta, którą zna cały Paryż — a która ukrywa się — Andrzej siada obok niej bliziutko — i oboje przed okiem ludzkiem ukryci — matka i syn są obecni na pierwszem przedstawieniu.
Pierwsze wrażenie na widzach, to było zadziwienie. — Ten teatr Nowości zbudowany na bulwarze z frontem w rzędzie najgłównieszych restauracyi; teart najszykowniejszy w mieście — gdzie po wytwornych obiadach jeszcze wytworniejsze towarzystwo, szło na jeden akt dla zwyczaju — a teraz pod zarządem nowego dyrektora można było wysłuchać parę aktów. Cardeilhac najwięcej się tego trzymał, by usprawiedliwić nazwę teatru Nowość — i odkąd miliony Naboba podtrzymywały interes, co raz to wymyślał coś nowego dla przyciągania publiczności — lecz coś tak olśniewającego jak dzisiejsze przedstawienie nie wydarzyło się często, nawet Jemu — bo sztuka była wierszem i uczciwa.
Uczciwa sztuka! czy to kto słyszał?
Stary lis przeczuł, że chwila była potemu stosowną, by tę nowość wprowadzić.
Po pierwszych wykrzyknikach „to wierszem“ niezbyt uradowanych — publiczność zaczęła się żywo interesować pięknością i gładkością wyrazów — na reszcie treścią, sztuki. Coś nowego! zrobiło wrażenie, zaczęło jakby napawać się zapachem tymianku na wiecistej łące.
Inne wykrzykniki dawały się słyszeć!
Jest to prawdziwy wypoczynek dla ucha ta piękna poezya.
Ogólne zadowolenie zawrzało w sali.
Wypoczywał tem pięknem dziełem gruby Heraerling w swej parterowej loży — wybitej wiśniowym aksamitem — i sapiąc potakiwał głową.
Wypoczywała pod urokiem sztuki Zuzanna Bloch, w swym złotym djademie nad fryzowanemi włosami; a obok niej Amy Férat, cała w bieli jak panna młoda, wypoczywała również. Zapomnieliśmy dodać, że miała pomarańczowy kwiat nad czołem.
Było tam mnóstwo tej publiki mieszanej. — Kobiety otyłe z trzema podbródkami i głupim wyrazem w twarzy; inne pozieleniałe mimo pomalowania płci, jakby ją kto wyciągnął z arszenikowej kąpieli — zieloność tę nazywają kupcy „paryzką“. Było tam facetów bez miary łysych bezzębnych,
z obwisłemi wargami, którzy też utrzymywali że „wypoczywają“.
Piękny Moesard pod swoim błąd wąsikiem uśmiechał się z zadowolenia, również jak królowa jego serca, wprost niego siedząca w loży — i tłómacząca sobie sztukę na swój ojczysty, wschodni język. Jednomyślność zdań, obiecywała powodzenie niezaprzeczone nowemu utworowi.
Kobiety piękne, i szlachetne jeszcze wydawały się piękniejszemi pod wpływem uniesienia, jakiego doznawały.
Andrzej siedząc obok matki drżał nieznanem mu dotąd przyjemnem uczuciem — tą dumą porywania tłumów jakiej doznają nawet najzwyklejsi śpiewacy, gdy im brzmi w ustach piosnka patryjotyczna.
Nagle szmer zamienił się w frenetyczne oklaski. Raptem wszystko ucichło, jakby pod wpływem jakiegoś wypadku. — Andrzej zaniepokojony spojrzał na salę. — Ogólne zamięszanie. — Wszystkie binokle zwrócone były na lożę parterową pustą do tej pory — oświeconą latarnią maurytańską — a w której ukazała się postać mężczyzny.
Był to Nabob, w dziesięciu dniach zmieniony w starca. Ci ludzie z południa, wybujali pod wpływem wewnętrznego namiętnego usposobienia — prędzej od innych ulegają zewnętrznym wpływom.
Od czasu unieważnienia wyborów, zamknął się w swoim pokoju — kazał pozapuszczać story, i nie pokazywał się nikomu. Był on aż nadto pewnym, że skoro pokaże się na świat, posypią się nań ze wszystkich stron protesta — i asygnaty.
Żona jego, najzupełniej obojętna na te wypadki, pojechała do wód, zabrawszy ze sobą swoje murzynki, dywany i przybory toaletowe.
Stara matka została tylko sama, stawiając czoło temu upadkowi strasznemu — ograniczone jej wiadomości jako wdowy zamieszkałej na wsi — która nie ma pojęcia, jak wygląda ostemplowany papier, lub pismo urzędowe — wie tylko, że uczciwość jest pierwszym warunkiem życia. Mimo to, czynność nie zwykłą rozwinęła — widziano jej żółty czepiec co dnia, na wszystkich piątrach — zbierała rachunki — porządkowała papiery — poodprawiała niepotrzebną służbę — narażała się na wszelkiego rodzaju pociski i upokorzenia. Nie wiedzieć wiele razy na dzień biegła placem Vandôme — mówiąc do siebie: „Idę pogadać z woźnym“. — I nigdy w niczem nie radziła się syna, chyba w razie już koniecznym — i to parę słów mu rzuciła zapytania — nie patrząc nań nigdy.
By wyrwać Naboba z tego stanu apatyi, wystarczał telegram z Marsylii od Pawła de Géry, że przybywa z dziesięcioma milionami.
Dziesięć milionów, to znaczy, że jest uratowanym — to jest możność dalszego życia. I oto widzimy naszego południowca powstałego z upadku — i upojonego szczęściem. Było to rzeczą jednej chwili. — Kazał otworzyć okna — i przynieść dzienniki.
Co za doskonała, niezrównana sposobność ukazania się „ludowi“ na tem pierwszem przedstawieniu sztuki „Revolte“ — gdzie muszą być tłumy. — Jakie będzie zdziwienie tych, którzy sądząc go pogrążonym w rozpaczy, zobaczą go wpadającego w dobrem usposobieniu do swej wspaniałej loży w teatrze „Nowości.“
Matka tylko zachowując swą zwykłą przezorność nie była za tem, by syn szedł — wstrzymywała go nawet — ona się obecnie bała tego Paryża. Gdyby od niej zależało, byłaby porwała swego syna, gdzie daleko na Południe — tam, gdzie jest i starszy — i byłaby ich obu pielęgnowała. — Obydwóch zgubiło to wielkie miasto. — Ale on był panem swej woli. Jak tu narzucać zdanie człowiekowi zepsutemu bogactwem... Milczała więc — pomagała mu nawet do ubrania — z dumą patrzyła za odchodzącym, tak jej się wydał pięknym — odrodzonym po tylu dniach przygnębienia.
Przybywszy do teatru, Jansoulet zauważał zaraz, ten ruch jaki powstał w sali za jego przybyciem. — Lecz oswojony z temi owacyami ciekawości, na które zwykł był i dawniej odpowiadać obojętnem zachowaniem się — i uśmiechem na ustach; lecz tym razem manifestacye były do najwyższego stopnia nieżyczliwe — oburzenie ogarniało co raz większe całą tę publiczność — i zewsząd dochodziły doń słowa:
— Jakto, to on?...
— Śmie się pokazywać?
— Co za bezczelność!
Ze swojej kryjówki, w której żył ostatniemi czasy, nic nie zasłyszał o tem, co o nim mówiono — dzienników uszczypliwych dla siebie nie czytywał. Więc to przyjęcie wrogie więcej go w pierwszej chwili zabolało niż rozgniewało. Mocno wzruszony, zasłaniał twarz binoklami, wpatrując się w scenę — i oglądając każdy szczegół — lecz to go nie chroniło przed złośliwemi uwagami — w uszach mu szumiało — przez szkła zapocone mało też i widział — udawał, że widzi — czuł uderzenie do głowy, nieznośne.
Akt pierwszy się skończył — kurtyna spadła — siedział chwilę pod tysiącem tych oczów śledzących go, prześladujących — ludzie przesadzali się z miejsca na miejsce, by mu się dobrze przypatrzyć — to mu już było za wiele — wyszedł z loży — pędził korytarzami, jak zwierzę dzikie wypuszczone z klatki — lecz i tam nie uniknął ludzi — dziennikarze — recenzenci — kobiety postrojone — wszystko śmiało się szalenie, z lóż pootwieranych dla wpuszczenia chłodniejszego powietrza — jeszcze i tu słyszał jak mówiono.
— Sztuka znakomita — tyle świeżości, tyle w niej szlachetności — ...ależ ten Nabob!...
— Co to za effronterya!...
— Co to za bezczelność!...
— Doprawdy, jak się słyszy coś tak wzniosłego, jak ta sztuka, to człowiek czuje się lepszym...
— Że go też to jeszcze nie zamknęli tego Naboba...
— Mówią, że to młodziutki autor — i że to pierwsza jego sztuka.
— Co? Bois-Landry ma być w Maras! ale być nie może... Oto margrabina naprost nas w loży — w nowiuteńkim kapeluszu...
— To nic nie dowodzi...
— A Jenkins? Cóż się stało z Jenkinsem?
— Rozwodzi się z żoną i pojechał do Tunisu z Felicyą. — Stary Brachim widział ich na własne oczy... Widać że Bey zamyśla się leczyć sławnemi pigułkami.
— O! ho!
Znów inne głosy szeptały słodko:
— Idź do niego ojcze — idź do niego — On taki biedny sam — opuszczony.
— Ależ moje dzieci ja go nie znam.
— To nic — ukłoń mu się tylko ojcze — niech widzi, że ktoś mu jest przychylny.
Niebawem mały jakiś jegomość, bardzo czerwony, w białej krawacie, przepychał się przez ścisk do Naboba — i strasznie mu się nisko ukłonił.
Z niesłychaną wdzięcznością ukłon został oddany natychmiast człowiekowi, którego Jansoulet nie znał, nigdy nie widział w swem życiu — a który bądź co bądź bardzo wpłynął stanowczo na jego losy — choć o tem nie wiedział. — Gdyż gdyby nie pan Joyense, to prezydent Towarzystwa ziemskiego byłby obecnie tam, gdzie się znajduje margrabia Bois-Landry.
Tak to w tej sieci interesów — zabiegów — intryg — ambicyi, wszystko się wiąże z sobą — że często mali ludzie wpływają na wielkie wypadki.
Tak też i autor fotografując obyczaje społeczeństwa stara się, by uchwycić prawdę — nawiązać nitki swego dramatu.
Z oczami bezmyślnie wpatrzonemi w górę — z kapeluszem nasuniętym na oczy, po ukłonie — idąc bez celu — Nabob w dziesięciu minutach przebył próbę ogniową tego ostracyzmu paryskiego — wywieranego na nim przez całą publiczność jednomyślnie pogarda wszystkich warstw społeczeństwa, trzymała go w zupełnem odosobnieniu — nie miał on tu już nikogo — ni znajomych, ni przyjaciół, ni krewnych — był sam... sam... sam. Zachwiał się na nogach nieszczęśliwy — i jeszcze ktoś, pastwiąc się powiedział głośno:
— Ależ bo on i pijany do tego.
Nie wiedząc gdzie się podziać — wszedł do małego saloniku obok loży. Dawnemi czasy małe to retiro przepełnione było między aktami, ludźmi intelegentnymi — literatami, dziennikarzami lub towarzyszami wybranymi, bawiono się wybornie — palono wikwintne cygara — gwarząc wesoło; dyrektor teatru zawsze znalazł chwilę, by się przyjść pokłonić swemu dobrodziejowi dziś, ni śladu tego wszystkiego. — Niepokazanie się Cardeihaca było odbiciem ogólnej niełaski.
— „Cóż ja im zrobiłem tak złego, czegóż ten Paryż tak stroni odemnie?
Takie sobie stawiał pytania — nie umiejąc na nie odpowiedzieć — siedział samotny — a na przeciwstawienie tej ciszy jaka była w koło niego — dochodziły go tysiączne głosy bawiącej się publiczności i dającej oklaski skromnemu autorowi. Obejrzał się w koło tego saloniku obok loży — wszystko tam aż lśniło zbytkiem i świeżością — dywany — obicie — lustra — latarnia maurytańska, wszystko nowiuteńkie — nie użyte ni trochę — ależ bo to dopiero sześć miesięcy temu, jak przybył do Paryża — i urządzał się. Sześć miesięcy! i takie już zmiany w jego losie...
Rozmyślał nad tem — lecz ciągle entuzjastyczne oklaski przerywały mu smutne myśli. — Musiało to być coś niezwykłego, poruszającego tłumami, ta sztuka „Revolte“.
Teraz przychodzono do punktu kulminacyjnego sztuki. — Satyra wzięła górę nad idyllą — publiczność śmiała się, porwana prawdziwym dowcipem i werwą. — Jansouleta ogarnęła ciekawość. — Cóż znowu! przecież ten teatr był jego własnością. Ta loża parterowa kosztowała go ani mniej, ani więcej, tylko milion — miał więc do niej prawo nieograniczone.
I znowu usiadł na dawnem miejscu.
W sali gorąco zaduszające — wachlarze ze wszystkich stron poruszane, nie chłodziły powietrza lecz rozwiewały ten par nieznośny.
Nastąpił ustęp w sztuce, który znów inne obudził uwagi i myśli u słuchaczy — cisza zapanowała, skupienie ogarnęło tłumy. Była mowa o oszustach, wyzyskiwaczach wynoszących się na najwyższe szczeble w hierarchii społecznej — nieraz kosztem bliźnich.
Maranne pisząc te piękne rzeczy, myślał wcale o kim innym, jak o Nabobie — lecz publiczność wzięła to za illuzye; i podczas gdy podwójne oklaski posypały się dla autora — równocześnie wszystkie głowy zwróciły się na lożę nieszczęśliwego Jansouleta. Wzięty na tortury w własnym swoim teatrze! Oh! te tortury za wiele go kosztowały!
Obecnie nie chował się przed tą zniewagą — stał z założonemi rękami na piersiach — i wyzywał odważnie tę publiczność mu nieprzyjazną — te setki ust mu urągających.
Ten Paryż cnotliwy, który go kopał, obciążywszy go swemi własnemi zbrodniami.
Wzniosłe zajęte społeczeństwo! mogące mieć prawo do karania drugich. Połowa większa lóż, przepełniona kobietami upadłemi, złego życia — mężczyznami graczami, pijakami, oszustami. Sumienia zaprzedane — majątki cudzemi łzami wyzyskane. I to tacy ludzie go odtrącali — sami w błocie i bezwstydnie żyjący. — I to tacy wołali na niego:
— Idź precz! Jesteś niegodny naszego towarzystwa.
— Niegodny ja!... myślał Nabob — wyrzucacie mi miliony — a któż je pochłonął jak nie wy! — nędzna tłuszczo! Ty towarzyszu, co siedzisz naprzeciw mnie i panoszysz się — bezemnie i moich pieniędzy byłbyś żebrakiem. — Ty margrabio wymokły, zapłaciłem za ciebie sto tysięcy franków przegranych w „Kole“ — żeby cię nie wyrzucili za drzwi! — Ty dziennikarzu bezczelny, który masz całą kałużę w twym kałamarzu i z niej czerpiesz, aby mnie błotem obrzucić — a czynisz to tylko dlatego, że ci się zdaje, żem cię mało płacił, że nie dość mnie wyzyskałeś! — Tak — tak — patrzcie na mnie kanalie... A ja stoję przed wami dumny! bom o wiele więcej wart jak wy!
Usta zsiniałe drżały mu konwulsyjnie — i gdy szeptał te słowa — byłby może w stanie w napadzie szaleństwa krzyczeć tym ludziom prawdę w oczy — wpaść pomiędzy nich, zabić choć jednego — gdy w tej samej chwili ktoś mu położył przyjaźnie rękę na ramieniu — rękę tę pochwycił jak tonący, gdy chwyta deskę zbawienia.
— Ach! drogi mój Pawle — to ty — ty nareszcie!
Nie miał siły mówić więcej. To słodkie uczucie którego doznał wśród furyi, jaka nim miotała przed chwilą — rozbroiła go do reszty — zaczął łkać — łzy i krew dławiły go, że nie mógł mówić — ledwie zrozumiale powiedział:
— Zabierzcie mnie ztąd.
Wsparty na ręku Pawła Géry przeszedłszy chwiejnym krokiem przez próg loży — padł jak martwy w korytarzu.
— Brawo! brawo! krzyczał cały tłum aktorowi kończącemu swą rolę — klaskanie dłoni, stukanie lasek aż głuszył w sali — a obok leżało ciało bez życia na podłodze. — Maszyniści w czasie największych oklasków przenosili poza kulisy ten ciężki korpus bezsilny — mało na to zważano, bo wszyscy cisnęli się ku scenie — by się przypatrzyć powodzeniu niezrównanemu aktorów — i poety.
Ciało Naboba złożono w najbliższym sklepie. — Paweł de Géry przywoławszy doktorów, usiłował ratować przyjaciela.
Dyrektor teatru Cardeilhac, jeszcze ogromnie zajęty przedstawieniem, obiecał przyjść później...
Puszczano krew — stawiano bańki synopizma, środki jedynie możliwe przy atakach apoplektycznych, lecz wszystko okazało się nadaremnem.
Życie ustało — śmierć zwyciężyła. — Umarły leżał wśród najrozmaitszych rupieci sklepowych, oświeconych gasnącą już lampą. Koszula na piersiach rozdarta. Twarz trupio-blada zakrwawiona — wyglądał na rozbitka, który śmierć znalazł w falach burzliwego życia.
Paweł de Géry patrzył z ściśniętem sercem na te śmiertelne zwłoki, człowieka ginącego tak marnie.
Wyrzucał sobie, że mu nie umiał pomódz skutecznie w tej niedoli.
Rozwiązały się piękne plany, przeprowadzenie przez bagniste drogi Jansouleta do spokojnej przystani.
Wszystko co dla niego mógł zrobić, to te dziesięć milionów uratowanych cudownie — lecz i z niemi przybywał za późno!...
Otwarto okna na balkon, zwrócony ku bulwarom. Teatr zajaśniał naokoło gazem. Przedstawienie skończyło się... Wychodzono — tłumy zbite przeciskały się na peron — a następnie rozchodziły się po białych trotuarach — roznosząc na wszystkie strony miasta sławę młodego, nieznanego dotąd autora. Jutro już sławnego i tryumfującego.
Wieczór przepyszny — wystawy sklepowe i restauracye pootwierane. — Tu i ówdzie snują się spóżnione powozy.
Ten ruch świąteczny, który Nabob tak bardzo lubił, który go uderzał, upajał rozkosznie, teraz przywołał go chwilowo do życia — otworzył oczy po raz ostatni — usta jakby poruszyły się skargą na tę najcięższą niesprawiedliwość, jakiej kiedykolwiek dopuścił się Paryż.

KONIEC.




  1. Drobna, zdawkowa moneta francuska.
  2. Dydelf torbiasty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.