<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.

Był-to już z kolei drugi rok nieurodzajny. W roku zeszłym zapasy z lepszych czasów do pewnego stopnia zażegnały klęskę i lud, choć niezbyt syty, lecz też i niegłodny, wyczerpawszy zresztą wszelkie już owe zapasy dawniejsze, mógł się doczekać żniwa roku 1628, w którym to właśnie rozpoczyna się nasza opowieść. Otóż, upragnione żniwo wypadło gorzéj jeszcze niż uprzednie, a stało się to częścią z powodu zmiennéj, psującéj zasiewy pogody, która i w przyległych państwach wielkie poczyniła szkody, częścią zaś z winy samych ludzi. Spustoszenia i klęski, spowodowane wojną, ową chwalebną wojną, o któréj już uprzednio zrobiliśmy tu wzmiankę, były tak znaczne, że w częściach kraju najbliższych do miejsc, gdzie się powieść toczy, większa, niż zwykle ilość pól leżała odłogiem, gdyż ich właściciele, zamiast, jak lat ubiegłych, spokojnie rolę uprawiać, pracując na chleb dla siebie i innych, musieli teraz rzucać swe domy i mienie i jako nędzni żebracy tułać się po świecie, żyjąc z jałmużny miłosiernych ludzi. Powiedziałem: większa, niż zwykle ilość pól leżała odłogiem; ponieważ niesłychanie wielkie podatki, któremi tak bezlitośnie, tak nierozsądnie, z taką chciwością obciążano rolników; zwykłe nawet w czasie pokojowym postępowanie wojsk, rozlokowanych po wsiach, postępowanie, które na podstawie smutnych ówczesnych świadectw, dałoby się chyba porównać do postępowania nieprzyjaciela barbarzyńcy; wreszcie wiele innych przyczyn, których tu przytaczać nie będę, od pewnego już czasu przygotowywały w całéj prowincyi smutne następstwa, tak, iż okoliczności i szczegóły, o których teraz mówiłem, były tylko bardziéj gwałtownym objawem chronicznéj zadawnionej choroby. Jeszcze i tego nawet, tak nędznego plonu, nie zdołano znieść z pola, gdy już ściąganie podatku z żywności dla wojska i towarzyszące mu zawsze nadużycia tak znacznie go uszczupliły, że niedostatek dał się czuć odrazu, a z niedostatku, jako konieczne bolesne jego następstwo, wynikła drożyzna.
Lecz, skoro już raz, w jakimś kraju, objawi się tak smutny stan rzeczy, wówczas zwykle się zdarza (przynajmniéj tak się zdarzało dotychczas, a jeżeli i teraz, pomimo tylu mądrych ksiąg, napisanych przez tylu mądrych ludzi, bywa coś podobnego, nic więc dziwnego, że w owe czasy musiało z daleko większą występować siłą) zdarza się więc, że znaczna część ludzi nabiera przekonania, iż złe urodzaje i niedostatek ogólny nie są prawdziwą przyczyną drożyzny i głodu. Nieraz zapominają o tém, że sami się obawiali, że sami przepowiadali tę klęskę i zaczyna im się zdawać, iż zboże jest, że go nawet bardzo wiele, a że przyczyna złego ta jest tylko, że go nie chcą sprzedawać w dostatecznéj ilości. Na prawdę dziwne przypuszczenie! a jednak odpowiada ogólnemu usposobieniu, bo jednocześnie gniew i nadzieję podsycał handlarzom zboża rzeczywistym czy też urojonym, właścicielom ziemskim, którzy nie odrazu cały zapas swego zboża sprzedali piekarzom, którzy musieli je kupować; słowem wszystkim tym, którzy mieli takowe w większéj, lub mniejszéj, ilości, albo tylko byli o to podejrzywani, przypisywano winę drożyzny i niedostatku; oni stawali się celem nienawiści ogółu, im złorzeczył cały tłum źle i dobrze odzianych ludzi. Wiedziano na pewno, gdzie są przepełnione składy i śpichrze, wymieniano nawet bajeczną liczbę worków ze zbożem, które się w nich znajdują, mówiono jako o rzeczy, nie ulegającéj najmniejszéj wątpliwości, że potajemnie wywożą olbrzymią ilość zboża do sąsiednich krajów, w których znowu z równém przeświadczeniem dowodzono, że całe ich zboże idzie do Medyolanu. Błagano zarządy i władze miejscowe, aby chciały wprowadzić w wykonanie pewne środki zaradcze, które lud i po dziś dzień uważa za zbawienne, dobre, niechybne, środki, za pomocą których ma się zaraz ukazać całe owo ukryte, zagrzebane, zamurowane zboże, a jego pojawienie się całą klęskę zażegnać. Władze do pewnego stopnia rozwinęły swą czynność: ustanowiły najwyższą cenę niektórych artykułów żywności, zagroziły karą tym, którzyby się nie zgadzali na sprzedawanie ich po takowéj cenie, wydały kilka innych jeszcze, nie mniéj dobrych, rozporządzeń. Ale, ponieważ na tym świecie wszelkie środki zaradcze, chociażby nawet najlepsze, nie posiadają własności zmniejszania apetytów, ani téż stwarzania żywności, któréj nie ma, i ponieważ w obecnym zwłaszcza wypadku, środki przedsiębrane z pewnością nie były takiemi, aby mogły przyczynić się do ściągania owéj żywności stamtąd, gdzie większy jéj był zasób, więc i klęska głodowa, zamiast ustępować, zwiększała się z każdą chwilą. Lud przypisywał jéj postęp temu, iż środki zaradcze były zbyt słabe i niedostateczne, i głośno domagał się wydania nowych, bardziéj stanowczych i surowych rozporządzeń. I na swe nieszczęście znalazł człowieka, który najzupełniéj odpowiedział jego życzeniom.
W czasie nieobecności gubernatora don Gonzala Fernandeza z Kordowy, który oblegał podówczas Casale del Monferrato, zastępował go w Medyolanie wielki kanclerz Antoni Ferrer, również hiszpan. On to spostrzegł, bo i któż zresztą mógłby tego nie spostrzedz, że umiarkowana cena na chleb, sama przez się jest rzeczą bardzo dobrą i osądził, a w tém właśnie była cała pomyłka, że jeden jego rozkaz wystarczy, aby ją sprowadzić. Ustanowił metę (tak tu zowią taryfę artykułów żywności), ustanowił metę na chleb, która byłaby wprawdzie najzupełniéj sprawiedliwą i dobrą, gdyby zboże sprzedawano, jak dawniéj, po trzydzieści trzy liry za moggio[1]; teraz jednak cena jego dochodziła do osiemdziesięciu. Postąpił więc w tym razie, jak owa podstarzała kobieta, która, aby się odmłodzić, fałszuje swą metrykę.
Nieraz, mniéj zgubne nawet i mniej nierozsądne rozkazy, z powodu swéj wadliwości i oporu, na który natrafiają już w samym ustroju społecznym, nie mogą wejść w życie; lecz nad rozporządzeniami Antoniego Ferrera czuwał lud cały, który widząc wreszcie swe najgorętsze życzenia uświęcone prawem, nigdyby nie ścierpiał, aby w wykonanie nie weszły. Natychmiast po ich ogłoszeniu zaczął się tłumnie cisnąć do piekarń, domagając się chleba, po cenie ustanowionéj przez wielkiego kanclerza, a w tém domaganiu się czuć owę wielką stanowczość i groźbę, które tylko rozdrażnienie, siła i prawo mogą wywołać, gdy działają wspólnie. Każdy łatwo zrozumie, co się dziać musiało z biednemi piekarzami! Rozczyniać, miesić, piec bez odpoczynku, bo lud, choć słabo, jednak uznawał, że bądź-co bądź dopuszcza się bezprawia, i nieustannie oblegał piekarnie, aby, póki czas i możność potemu, jaknajwięcéj skorzystać. Więc, jak już mówiłem, piec we dnie i w nocy, zwijać się, pocić, mordować, i nie z tego nic oprócz wielkich strat i jeszcze większego przestrachu, na prawdę, to przyjemność nie-lada! Lecz z jednéj strony władze, które karą groziły, z drugiéj, tłum rozjątrzony, który, skoro tylko dostrzegał, iż jakiś piekarz niezbyt chętnie poddaje się nowym przepisom, wnet się srożyć zaczynał i potężnym swym głosem groził mu, że sam potrafi sprawiedliwość Wymierzyć, owę sprawiedliwość ludu, która, jak wiadomo, należy do najmniéj dobrych na świecie, nie było więc rady, musieli rozczyniać, miesić, piec i sprzedawać. Wszakże, aby i nadal mogli działać w ten sposób, nie dość było rozkazów, ani nawet wielkiego strachu samych piekarzy; przedewszystkiém trzeba było, aby rzecz ta była możebną; co jednak w razie, gdyby jeszcze przez czas pewien stan taki miał potrwać, stawało się naj zupełniejszém niepodobieństwem. Piekarze wystawiali władzom miasta całą niesprawiedliwość ich postępowania, niepodobieństwo wytrwania dłużéj pod srogiém jarzmem, które im dźwigać kazano; objawiali wreszcie, że wszyscy razem porzucą rzemiosło i tylko w nadziei, że raz przecież wielki kanclerz opamięta się i zechce błąd swój zrozumieć, starali się jeszcze wytrwać czas pewien na swém stanowisku. Lecz Antoni Ferrer należał do rzędu tych ludzi, których dziś zowią ludźmi z charakterem, i odpowiadał piekarzom, że lata ubiegłe wielkie im zyski przyniosły, że znów świetnie będą zarabiać, gdy dobre czasy powrócą; mówił nawet, że pomyśli o tém, aby im wydać zapomogę pieniężną, a tymczasem kazał im bez zmiany daléj rzecz prowadzić. Czy na prawdę wierzył w to, co mówił, czy téż, choć się i przekonał, że smutne skutki jego edyktu nie dozwolą mu utrzymać się długo, chciał jednak, aby ktoś inny spełnił wstrętną czynność odwołania go, któż-to dziś zgadnie? to tylko jest pewném, że Antoni Ferrer nie chciał zmienić tego, co raz postanowił. W ostatku dekuryonowie (rada miejska, złożona ze szlachty, która przetrwała aż do dziewięćdziesiątego trzeciego roku zeszłego stulecia) zawiadomili listownie gubernatora o tém, co się dzieje w Medyolanie, prosząc go o ratunek i radę.
Don Gonzales, podówczas całkiem zatopiony w strategice i sztuce wojskowéj, zrobił to, co już niejeden z moich czytelników przewidział na pewno: wyznaczył radę, któréj polecił ustanowienie nowéj ceny na chleb, ceny odpowiadającéj obecnym warunkom, która mogłaby w zupełności zadowolnić tak piekarzy, jako téż i kupujących. Rada zebrała się i, po zamienieniu wielu ukłonów i grzecznych słówek, po wstępnych przemowach, westchnieniach, oznakach wahania się i smutku, po rozważeniu wielu projektów bez podstawy, po wielu naradach i wykrętach, czując, iż chcąc nie chcąc muszą coś postanowić, choć wiedzieli dobrze, w jak niebezpieczną grę się wdają, uradzili i postanowili wreszcie (innego wyjścia nie było) podnieść znacznie owę cenę na chleb. Piekarze odetchnęli swobodniéj, ale naród wściekał się z gniewu.
W przeddzień owego poranku, w którym Renzo przybył do Medyolanu, na ulicach i placach roiły się tłumy ludu, ożywione jedną myślą, opanowane jedném wielkiém uczuciem nienawiści i tłumionego jeszcze gniewu; przyjaciele, znajomi i ludzie, którzy widzieli się po raz pierwszy, bez uprzedniego porozumienia się, bezwiednie prawie zbierali się w kółka, jak krople rosy, rozsiane na jednéj pochyłości. Każda rozmowa wzmagała przeświadczenie o słuszności sprawy i coraz bardziéj jątrzyła tak mówców, jako téż i słuchaczy. Wśród tego tłumu, opanowanego szałem namiętności, byli też i ludzie z krwią zimną, którzy z niemałém zadowoleniem przyglądali się coraz bardziéj wzrastającemu zamętowi, a chcąc zeń skorzystać i, jak-to mówią, w mętnéj wodzie co najwięcéj ryb nałapać, wszelkich dokładali starań, aby jeszcze go zwiększyć i tu i ówdzie rozsiewali zdania i historyjki, które tak gładko umieją układać przebiegli oszuści, a w które tak łatwo i odrazu wierzą wzburzone umysły. Tysiące ludzi udało się na spoczynek z niejasném poczuciem tego, iż trzeba coś przedsiębrać, że coś się niezwykłego dziać będzie. O świcie place i ulice znów pełne były gromadek ludu: dzieci, kobiety, mężczyźni, rzemieślnicy, żebracy, wszyscy razem zbierali się w kółka; tu słychać było przyciszony gwar wielu głosów; tam ktoś jeden przemawiał do zebranych, którzy mu przyklaskiwali, daléj ktoś pytał najbliższego sąsiada o to, o co go również zapytywano przed chwilą, daléj jeszcze, ktoś inny powtarzał okrzyk, który mu do uszu doleciał; wszędzie dawały się słyszeć skargi, groźby, słowa wyrażające gniew lub zdumienie; one były treścią wszystkich rozmów tego tłumu.
Dość było jakiegoś bodźca, jakiegoś, choćby błahego powodu, aby słowa w czyn zamienić; powód taki nadarzył się też wkrótce. O wschodzie słońca, ze sklepów piekarzy zaczęli wychodzić chłopcy z koszami pieczywa, które codziennie o téj saméj porze musieli dostarczać do niektórych domów. Pojawienie się pierwszego z tych chłopców na ulicy, gdzie się już sporo utworzyło takich kółek, było jakby wrzuceniem iskry do prochu. — Czy chleb jest, oto dowód! — zawołało sto głosów na raz. — Tak, nie brak go dla ciemiężców, którzy opływają w dostatki, a nas chcieliby głodem umorzyć — mówi jeden z obecnych, a następnie, zbliżając się do chłopaka i kładąc rękę na koszu dodaje: — pokaż, co tam masz? — Chłopak rumieni się, blednie, drży na całém ciele, chciałby powiedziéć: puśćcie mnie, lecz mu wyrazy zamierają na ustach, usiłuje co najprędzéj wyswobodzić ręce z pasów, na których kosz wisi: — dawaj go tu zaraz! — wołają dokoła. Wiele rąk chwyta za kosz; po chwili już jest na ziemi, przykrywające go płótno leci w powietrze, zapach świeżego pieczywa rozchodzi się dokoła.
I my także ludźmi jesteśmy i my także jeść chcemy — mówi pierwszy; bierze jeden bochenek, podnosi go w górę, pokazując ludowi, potém jeść go zaczyna; wszyscy rzucają się na kosz; już próżny, chleba ani śladu. Ci, którym się nic nie dostało, podrażnieni widokiem zdobyczy, którą inni osiągnęli tak łatwo, zbierają się w większe oddziały i udają się na poszukiwania innych koszów, a wszystkie, które spotykają po drodze, muszą uledz losowi pierwszego. Nawet zdobywać ich nie ma potrzeby, bo każdy chłopak, który chleb roznosił i który miał nieszczęście znaleść się wówczas na ulicy, widząc co się święci, sam dobrowolnie kosz porzucał i co tchu uciekał. Pomimo to jednak, tych, którym się nic nie dostało, było bardzo wiele, a nawet i sami zdobywcy czuli pewne niezadowolenie z tak szczupłego łupu; oprócz tego w tłumie znajdowali się i ci, których najgorętszym życzeniem było wywołanie wielkich rozruchów. Nic więc dziwnego, że wkrótce dały się słyszéć okrzyki; Do piekarni! do piekarni!
Na ulicy Corsia de’Servi istniała wówczas, i po dziś dzień istnieje piekarnia, która dotąd zachowała swą dawniejszą nazwę, w narzeczu toskańskiém zowią ją Forno delle grucce, piekarnia kul (kul dla kalek), w narzeczu zaś medyolańskim El prestin di seansc, co, choć to samo oznacza, jednak, ze względu na sposób, w który się wymawia, jest złożone z wyrazów tak dziwnych, tak barbarzyńskich, tak niesłychanych, że w całym alfabecie nie znajdziemy głosek mogących dać pojęcie o ich dźwiękach. W tę stronę lud się zwrócił. Piekarz z czeladzią właśnie otoczył chłopaka, który, wróciwszy bez kosza, zmieszany i przestraszony opowiadał swą smutną przygodę, gdy nagle zdaleka, doleciały okrzyki, wrzawa, odgłos kroków całego tłumu. Hałas rośnie, wzmaga się, zbliża z każdą chwilą; już pierwsi przywódcy nadchodzą.
— Zamykajcie drzwi, prędzéj — woła gospodarz. Jeden z czeladzi pędzi co tchu do kapitana sprawiedliwości, aby prosić o pomoc; inni z pośpiechem sklep zamykają i zasuwają ryle. Lud gromadzi się dokoła piekarni wołając: — chleba! chleba! otwórzcie! otwórzcie!
W parę minut przybywa kapitan sprawiedliwości na czele oddziału halabardników. — Z drogi, na bok! do domów, do domów; miejsca dla pana kapitana sprawiedliwości — woła kapitan i halabardnicy. Lud, który nie tworzył jeszcze zbyt gęstego tłumu trochę się na strony usuwa, tak, iż nowoprzybyli mogą swobodnie dojść aż do drzwi piekarni i tu, wszyscy razem, choć w niezbyt wielkim porządku, stanąć na straży.
— Ależ, moi kochani przemawia wówczas kapitan — co tu robicie? Do domów, do domów! A gdzież bojaźń boża? Cóż na to powie nasz król najmiłościwszy? Nie chcemy używać siły, nie zrobimy wam nic złego, ale rozejdźcie się, rozejdźcie! Miejcież rozum! Co wy chcecie tu robić tak tłumnie zebrani? Chcecież zgubić i duszę i ciało? Do domów, powiadam, do domów!
Lecz ci, którzy byli najbliżéj pana kapitana, którzy widzieli jego twarz i słyszeli, co mówił, gdyby nawet i chcieli pójść za jego radą, powiedzcież, w jaki sposób mogli to uczynić? Ci, co stali za niemi, popychali ich naprzód; tych znowu popychali inni, dalsi; tych dalszych jeszcze inni, najdalsi, zupełnie jak fale na morzu, a tłum tymczasem z każdą chwilą wzrastał. Kapitanowi zaczynało już tchu braknąć. — Odepchnijcie ich trochę, oddychać nie mogę — mówił do halabardników: — ale ostrożnie, uważnie, grzecznie. Gdyby choć do sklepu się dostać! pukajcie do drzwi, ależ lud, lud starajcie się nieco odepchnąć.
— Nazad, nazad! — zawołali halabardnicy, wszyscy razem rzucając się na najbliższych i odpychając ich drzewcami halabard. Wszczął się hałas, krzyk, popłoch, ludziska cofają się, jak mogą; plecami uderzają w piersi, łokciami w brzuchy tych, którzy się za niemi znajdują, w sposób okrutny depczą im po nogach; tłok tak wielki, iż niejeden drogo-by zapłacił, aby się stamtąd wydobyć. Tymczasem trochę obszerniéj zrobiło się przed piekarnią; kapitan puka, stuka, wreszcie co sił wali we drzwi, krzycząc z całéj mocy, aby mu otworzono: ci, którzy są w piekarni i wyjrzawszy przez okno, spostrzegli go, już lecą na dół, otwierają drzwi, kapitan wchodzi, każę halabardnikom iść za sobą i ci wchodzą jeden po drugim, ostatni odpychając jeszcze tłum halabardami. Kiedy już wszyscy wcisnęli się do piekarni, drzwi znowu zamykają się z pośpiechem, znowu starannie zasuwają się rygle, kapitan pędzi na schody, zbliża się do okna. O, cóż za mrowisko!
— Bracia! — woła — mili bracia! (wiele głów zwraca się do okna) — słuchajcie mnie, rozejdźcie się, wracajcie do domów. Zupełne przebaczenie otrzyma każdy, kto zaraz wróci do domów.
— Chleba! Chleba! Otwórzcie! Otwórzcie! — Takiemi były jedyne wyraźne okrzyki, które wśród ogólnéj wrzawy, doleciały do uszu kapitana sprawiedliwości, jako odpowiedź na jego przemówienia.
— Ludzie, miejcież rozum! opamiętajcie się, zważcie, co robicie, póki czas jeszcze potemu. Powiadam wam, wracajcie do domów! Chleba, chleba! Będziecie go mieli, ależ nie w ten sposób! Bójcież się Boga! Ej! ej! a wy tam co robicie koło drzwi? Wstydźcie się, wstydźcie! Widzę, widzę wszystko; piękna sprawa! Pamiętajcie! to wielkie przestępstwo. Czekajcie, zaraz ja tam, zaraz do was przyjdę — Ej! ej! rzucić mi te żelastwa, słyszycie? precz ręce od okien! Wstyd, hańba! I to Medyolańczycy i to lud, który z łagodności słynie po świecie! Słuchajcie mnie, słuchajcie: byliście zawsze poczci... A łotry!
Powodem tak gwałtownéj zmiany stylu był kamień, który puszczony ręką jednego z tych poczciwców ugodził pana kapitana sprawiedliwości w samo czoło i (musimy to dodać dla zwolenników frenologii) znacznie mu powiększył guz metafizycznych zdolności. — A łotry, a łajdaki! — wołał teraz, spiesznie zamykając okno i cofając się w głąb sklepu. Ale, pomimo, iż krzyczał z całéj siły, Wszystko, co powiedział dotychczas, jego grzeczne i mniéj grzeczne Wyrazy, nie mogły dojść do tłumu i na pół drogi ginęły w straszliwéj wrzawie, która panowała na dole. To zaś, co spostrzegł przed sklepem, było gorączkową robotą, mającą na celu wysadzenie drzwi i wyłamanie krat u okien, która się uskuteczniała za pomocą kamieni i różnego żelastwa (wszystkiego tego, w co się lud mógł zaopatrzyć po drodze) i która znacznie już postąpiła naprzód.
Tymczasem gospodarz i czeladź piekarni, ukazując się w oknach piętr wyższych z dobrym zapasem kamieni (musieli je zapewne powyciągać z bruku podwórka), krzyczeli, jak opętani, w wyrazach nie nadających się do druku rozkazując tym, co byli na dole, aby zaniechali roboty około drzwi i okien; a widząc, że to nie skutkuje zaczęli im pokazywać kamienie i grozić, że będą je rzucać na nich. Słowa nie wywierały najmniejszego skutku, trzeba było groźbę wypełnić. Poleciały kamienie, a żaden celu nie chybił, bo tłum był tak gęsty, że nawet ziarnko prosa, jak to mówią, nie zdołałoby upaść prosto na ziemię.
— A łotry! a złodzieje! Takim-to chlebem częstujecie biedaków, aj! oj! Zaraz, zaraz wam odpłacimy! — wrzeszczano na dole. Niejeden został skaleczony; dwu chłopaków już skonało na miejscu. Wściekłość podwoiła siły, wyłamano drzwi, wyrwano kraty i tłum wpadł do piekarni. Obrońcy jéj widząc, że wszystko stracone, uciekli na poddasze: pan kapitan, halabardnicy i kilku z czeladzi powłazili w najciemniejsze kąty, inni przez okienka dostali się na dach i biegali po nim, jak koty.
Na widok łupu zwycięzcy zapomnieli o krwawéj zemście. Wszyscy rzucają się do skrzyń z pieczywem, cały zapas chleba znika w jednéj chwili. Kilku wszakże przezorniejszych biegnie wprost do kasy, odrywa zamek, zanurza ręce w pieniądzach, całemi garściami pakuje je do kieszeni i wychodzi spiesznie z piekarni, aby następnie powrócić pochleb, jeśli jeszcze takowy zostanie. Tłum ciśnie się do składów. Chwytają zawory z mąką, wloką je, wywracają; jedni, siedząc konno na workach rozwiązują je i, aby módz je udźwignąć wysypują z nich sporą ilość mąki; inni wołając: — czekaj, czekaj — nachylają się i nadstawiają chustkę, fartuch lub czapkę, aby w nie zebrać owę bożą mannę; ten do dzieży podbiegł i wyciąga z niéj kawał ciasta, który się wydłuża, przerywa i z rąk mu się wyślizguje, padając na ziemię; inny, któremu, jako zdobycz, dostał się pytel, niesie go wysoko nad głową; ten idzie, ten wychodzi, ten wraca, ruch, zgiełk, wrzawa; kobiety, mężczyźni, dzieci; wszystko gdzieś śpieszy, potrąca się, krzyczy i wszystko tonie we mgle białéj. Na zewnątrz dwa tłumy ludzi, jak dwa potoki, które łączą i wzajemnie mieszają swe wody, płyną w dwie przeciwne strony: jeden do piekarni, złożony z tych, którzy śpieszą na rabunek, drugi z piekarni, utworzony z tych, którzy ze zdobyczą wracają.
W czasie, gdy się to dzieje w owéj piekarni, wszystkim innym także niebezpieczeństwo zagraża. Ale przed żadną z nich lud się nie zebrał w tak wielkiéj liczbie, iżby się mógł odważyć na jakiś krok równie zuchwały. W niektórych gospodarze zdołali już ściągnąć znaczne posiłki pomocy, tak, iż dzielny mogli stawiać opór, w innych, tam, gdzie się czuli słabszemi, wchodzili z ludem w pewne układy, rozdawali naprzykład chleb tym, którzy już się zaczynali gromadzić, pod warunkiem, aby się natychmiast rozeszli. I lud się rozchodził, nie tyle z powodu, iżby miał być zupełnie zadowolony, ile dlatego, że siepacze i halabardnicy, trzymając się zdala od owéj nieszczęśliwéj pierwszéj piekarni, ukazywali się jednak winnych miejscach i to w liczbie tak pokaźnéj, iż z pewnością potrafiliby dać sobie radę ze wszystkiemi temi zuchwalcami, którzy nie tworzyli jeszcze wielkiego tłumu. Rozruch więc i nieład rósł głównie przed pierwszą piekarnią; tam podążał każdy, którego paliła niepowściągniona żądza wzięcia czynnego udziału w tak chwalebnéj sprawie, a podążał dlatego, iż wiedział, że tam znajdzie przyjaciół, że przewaga liczebna i siła będą po jego stronie i że będzie mógł broić bezkarnie.
Tak stały rzeczy, gdy Renzo, zjadłszy już po drodze i drugą połowę owego bochenka, bezwiednie, coraz się bardziéj przybliżał do miejsca największéj ruchawki. Szedł, to prędko, to powoli, stosownie do poruszeń tłumu, w którego środek trafił, a idąc rozglądał się pilnie dokoła i słuchał uważnie, chcąc w tym zgiełku, w téj wrzawie piekielnéj, złapać jakąś wiadomość, jakieś zrozumiałe wyrazy, słowem cokolwiek, coby mogło wyjaśnić mu nieco dokładniej, o co im chodzi.
— Teraz już się wykryło — z wielkim zapałem dowodził ktoś w tłumie — wykryło się oszukaństwo tych łotrów, którzy śmieli zapewniać, że nie ma ani chleba, ani mąki, ani zboża. Teraz już rzecz stała się jasną, jak dzień, już nas nikt nie obałamuci, nikt nie oszuka. Niech żyje obfitość!
— A ja wam powiadam — mówił inny — że to się wszystko na nic nie zdało; to tyle warto, co wodę czerpać przetakiem; a nawet na złe nam wyjdzie, jeżeli nie damy im dobréj nauczki, którąby długo popamiętać mogli. Bo widzicie, choć chléb będzie tani, gotowi przez zemstę sypać truciznę do mąki, aby biedni ludziska marli jak muchy. Przecie już mówią, że nas i tak za wiele, powiedzieli to w radzie, a że to rzecz pewna, za to ja wam ręczę, bom na własne uszy słyszał o tém od mojéj kumy, która jest przyjaciółką człowieka, którego krewny jest kuchtą u jednego z tych jegomościów.
Daléj o kilka kroków od Renza, jakiś człowiek, który miał głowę obwiązaną starym szmatem i włosy posklejane krwią spiekła, klął w sposób okropny, czemu, jakby dla pocieszenia go, wtórowało kilku sąsiadów.
— Na bok, na boki panowie; pozwólcie przejść biedakowi, który dla pięciorga swych dziatek niesie pożywienie — mówił jakiś człowiek, uginając się pod ciężarem wielkiego worka z mąką i każdy jak mógł, tak mu się z drogi usuwał.
— Ot wiesz co — półgłosem rzekł ktoś do towarzysza — zmykajmy, dopóki czas jeszcze. Znam świat i wiem, jak-to się zwykle kończą takie rzeczy. Wszyscy ci głupcy, którzy tu teraz tak dokazują, jutro a najdaléj pojutrze, będą cicho siedziéć w domu i trząść się ze strachu. Już nawet dostrzegłem pewną rzecz ciekawą, pewnych ichmościów, którzy z miną niewiniątek krążą wśród tłumu, uważając kto jest, a kogo nie ma, a gdy już raz to wszystko się skończy, nastąpią rachunki, i komu się dostanie, to się i dobrze dostanie.
— Ten, kto się najbardziéj opiekuje piekarzami — zawołał jakiś głos potężny, który zwrócił uwagę Renza — to wikaryusz prowizyi.
— Wszyscy oni łotry — ozwał się ktoś w tłumie.
— Tak; ale on największy — odpowiedział głos pierwszy.
Wikaryusz prowizyi, wybierany co rok przez gubernatora z pomiędzy sześciu szlachciców, przedstawianych mu przez Radę Dekuryonów, był prezesem téj rady, a także i prezesem trybunału prowizyi, który składał się z dwunastu członków, również ze szlachty wybranych i pomiędzy innemi czynnościami, zajmował się głownie sprawami żywności. Kto podobny urząd piastował, ten w czasie klęski głodowéj, w oczach ciemnego ludu, musiał koniecznie uchodzić za sprawcę złego i wówczas chyba mógłby tego sądu uniknąć, gdyby, tak, jak Ferrer postąpił. Wszakże była-to rzecz niemożliwa, nie mógłby tego uczynić, choćby nawet pragnął najgoręcéj.
— Zbrodniarze! — wołał inny: — bo zważcież tylko, do czego to już przyszło! oto, odważają się głosić, że nasz wielki kanclerz, to starzec zdziecinniały! Chcą, abyśmy przestali mu wierzyć. Chcą tu sami przewodzić i rozkazywać i Wartoby zrobić wielką klatkę i tam ich powsadzać i karmić ich wyką i kąkolem, które przeznaczali na pożywienie dla nas.
— To mi chleb! — mówił ktoś, torując sobie drogę łokciami, aby się co najprędzéj z tłumu wydobyć: — funtowe kamienie, ot takie kamienie, jak grad się sypią! A tłok! a jak mi boki pognieciono! O gdyby już prędzéj być w domu!
Wśród takich rozmów, którenie tyle wyjaśniały sprawę, ile odurzały, popychany, potrącany co chwila, Renzo, z ową falą ludu, znalazł się wreszcie przed zrabowaną piekarnią. Tłum już się znacznie przerzedził, tak, iż mógł spostrzedz od razu ślady tego, co się tu działo przed chwilą. Z murów miejscami tynk poopadał, kamienie i cegły pokrywały ziemię, okna wybite, drzwi wyłamane.
— Co prawda, rzecz to nie piękna — pomyślał Renzo: — a jeżeli wszystkie piekarnie tak oporządzą, to gdzież będą chleb piekli? Chyba w studniach?
Co chwila ktoś z piekarni wychodził, niosąc albo kawał skrzyni drewnianéj, albo szczątki dzieży, lub pytla, albo wałek od cierlicy, deskę, ławę, kosz, książkę rachunkową; słowem to, co mu się zdobyć udało; i krzycząc — z drogi, z drogi! — przechodził wśród ludu. Każdy z nich w jednę i tę samę stronę podążał; widoczném było, że śpieszą na jakieś miejsce, gdzie się zejść umówili. No, no — pomyślał znów Renzo — to jeszcze coś nowego — i poszedł za jakimś człowiekiem, który zarzuciwszy na ramiona sporą wiązkę połamanych desek i trzasek podążał w stronę, w którą i inni zmierzali, to jest na ulicę, ciągnącą się wzdłuż północnéj strony katedry i zwaną ulicą schodków, od stopni, które istniały tam jeszcze przed niedawnym czasem. Pomimo iż góral nasz był tak silnie zaciekawiony wszystkiém, co się działo dokoła, jednak, w chwili, gdy się przed nim odsłonił olbrzymi gmach katedry, stanął jak wryty i z podniesioną głową i otwartemi ustami patrzał przez czas pewien w górę. Potém kroku przyśpieszył, aby dopędzić tego, którego obrał sobie za przewodnika, wyszedł z uliczki, rzucił przelotne spojrzenie na front katedry, który wówczas nie tak, jak dziś, wyglądał i bardzo daleki był jeszcze od ukończenia, i wciąż idąc za owym człowiekiem, zmierzał prosto ku środkowi placu. Im daléj szli naprzód, tém się tłum zwiększał; jednak człowiekowi niosącemu drzewo każdy ustępował z drogi: on pruł falę ludu, Renzo z tego korzystał, aż wreszcie wraz z nim znalazł się w samym środku najgęstszego tłoku. Tu była mała wolna przestrzeń, a na niéj kupa węgli i głowien, pozostałości owych sprzętów, które lud z piekarni wynosił. Dokoła rozlegały się oklaski i tysiączne okrzyki, wyrażające gniew, groźbę i radość tryumfu.
Nowoprzybyły rzuca swą wiązkę na ów stos, jeden z obecnych nawpół spaloną łopatą żar dokoła niéj zbiera, dym się zwiększa, gęsty słup jego wznosi się do góry, zapala się drzewo, na widok płomieni wzmaga się krzyk i wrzawa: — Niech zginie głód! Niech zginie trybunał prowizyi. Niech zginie cała rada! Niech żyje chleb i dostatek.
Co prawda, niszczenie dzież i pytlów, rabowanie piekarń i nabawianie tak wielkiego strachu piekarzy, nie są najlepszemi środkami do przywrócenia taniości chleba; lecz jest to jedna z tych subtelności metafizycznych, których tłum nie może zrozumiéć. Jednak, nie będąc nawet zbyt głębokim metafizykiem, czasami i prosty śmiertelnik potrafi rzecz tę zrozumiéć odrazu, byle tylko pytanie było zupełnie dlań nowe, byle, jak-to mówią, był nowicyuszem w téj sprawie, bo skoro tylko wiele o niéj będzie sam gadał, lub też słuchał, co mówią inni, to niezawodnie utraci zdolność jéj pojmowania. Renzo uczuł odrazu na widok piekarni, że źle się dzieje, że tak być nie powinno, myśl ta nawet, jakeśmy to widzieli, nie opuściła go i potém. Alu zachował ją dla siebie, gdyż pomiędzy wszystkiemi temi twarzami nie było ani jednéj, któréj wyraz zdawałby się mówić; bracie, jeżeli błądzę, oświeć mię, a będę ci wdzięczny.
Tymczasem ogień znów zagasł, nikt jakoś nie nadchodził z nowemi materyałami i lud już zaczynał się nudzić. Naraz rozchodzi się wieść, że na Cordusio (placyku albo raczéj zbiegu kilku ulic, znajdującym się nieopodal) oblegają piekarnię. Często w podobnych okolicznościach wiadomość o jakiéjś rzeczy wystarcza, aby takową na prawdę wywołać. Na tę nowinę każdy uczuł niepowściągnioną ochotę pośpieszenia w tamtę stronę ;ja idę, a ty? o, i ja także! chodźmy! — słychać było dokoła; i tłum się poruszył, wydłużając się w jednę, wielką procesyą. Renzo pozostał w tyle i nie ruszał się prawie, chyba wówczas, gdy fala ludu go popychała, rozmyślając nad tém, czy ma zaraz porzucić rozhukaną tłuszczę, aby udać się do klasztoru i znów zapytać o ojca Bonawenturę, czy téż jeszcze czas jakiś tu pozostać i zobaczyć, co się daléj dziać będzie. Ciekawość i teraz przemogła. Jednak nie chcąc się narażać na silne potłuczenie, albo nawet na coś gorszego jeszcze, postanowił nie cisnąć się w sam środek tłumu, ale tylko zdaleka wszystkiemu się przyglądać. Główna masa ludu już naprzód ruszyła, dokoła jakoś się mniéj ciasno zrobiło; nasz chłopak wyjął więc z kieszeni drugi bochenek, podniósł do ust, ugryzł zeń spory kawałek i poszedł za tém dziwném, hałaśliwém wojskiem.
Z placu, tłum skierował się na krótką i wąską uliczkę Peschiera vecchia, przebył ją i, przeszedłszy pod owym ukośnym lukiem, który na niéj widzimy, wyszedł na plac de Mercanti. Cały ten pochód musiał przeciągać przed gmachem, zwanym wówczas kollegium doktorów i, trzeba wyznać, że bardzo niewielu się takich znalazło, ktorzyby, mijając wielką niszę środkową, przedzielającą krużganek po środku, nie spojrzeli na nią zukosa i nie uczuli pewnego uszanowania na widok olbrzymiego posągu Filipa II, który się tam znajdował i którego groźne, surowe, posępne oblicze, oraz ręka wyciągnięta, robiły takie wrażenie, jak gdyby ów mąż marmurowy miał lada chwila przemówić: zaczekajcie, ja się w to wdam zaraz, hultaje!
Posągu tego już nie ma, a koleje, przez które przechodził, były tak dziwne, że muszę je wam opowiedziéć. Otóż blisko w sto siedemdziesiąt lat po wypadkach, które tu opisujemy, pewnego pięknego poranku Filipowi II zamieniono głowę, odebrano mu również i berło, dając natomiast sztylet do ręki, i nazwano Markiem Brutusem. Tak zmieniony stał jeszcze przez jakie parę lat w swojéj niszy, lecz nadszedł dzień, w którym pewne osoby, widocznie niezbyt sprzyjające Markowi Brutusowi, albo nawet mające słuszne powody do znienawidzenia go, opasały go sznurem, zrzuciły na ziemię, zaczęły pastwić się nad nim w najrozmaitszy sposób i, przywiódłszy go do stanu bezkształtnéj bryły, z pianą wściekłości na ustach i zaiskrzonemi oczyma powlekły po ulicach Medyolanu; a w końcu gdy już się dobrze zmęczyły, wrzuciły go, nie wiem już dokąd. O! gdybyż to mógł przewidzieć ów Andrzej Biffi, który go rzeźbił!
Z placu de’ Mercanti przez ów drugi łuk, który większa część mych czytelników także znać musi, lud wcisnął się w ulicę de’ Fustagnai, a następnie zalał placyk Cordusio. Każdy, wstępując nań, zwracał zaraz oczy na owę piekarnię; lecz zamiast tłumu przyjaciół, których się tu zastać spodziewał, widział tylko małą garstkę ludzi, jakby nie pewnych, co mają począć; sklep był zamknięty, a w oknach ukazywały się jakieś postacie dobrze uzbrojone i gotowe widocznie do odpierania szturmu. Na ten widok jedni się dziwili, inni klęli, lub śmieli się na głos; ten i ów zwrócił się napowrót, aby zawiadomić tych, co nadciągali; tu, ktoś się zatrzymał, rozmyślając nad tém, czy nie lepiéj do domu powrócić; tam ktoś inny radził rozejść się wszystkim, a jeszcze inny wołał odważnie: — naprzód, naprzód! — Wszyscy cisnęli się, popychali; każdy się pytał, każdy się radził; powstało jakieś falowanie, chwianie się, zamęt. Wtém, jakiś nędznik zawołał w tłumie: — wszak tu w pobliżu znajduje się dom wikaryusza prowizyi: — chodźmy sprawiedliwość wymierzyć! — Słowa te lud przyjął tak, jakby mu tylko przypomniały o tém, co już dawno postanowił wykonać. — Do wikaryusza! do wikaryusza! — rozległ się jeden wielki okrzyk i wszyscy rzucili się w stronę, gdzie się znajdował ów dom, w tak złą godzinę wymieniony.





  1. Naszych sześć korcy. (P. Tł.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.