<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.

Jak zgraja ogarów, która, gdy straci trop ściganego zająca, zawstydzona, ze zwieszonemi głowami i podkurczonemi ogonami, wraca do stóp swego pana, tak w owę noc, pełną zamieszania, wracali brawi do zameczku don Rodriga. w czasie gdy ten, w ciemności wielkiemi krokami mierzył niezamieszkałą izbę, znajdującą się na strychu, któréj okna wychodziły na placyk przed gankiem. Zatrzymywał się często, słuch natężał, patrzył przez szczeliny starych okiennic, czuł wielką niecierpliwość, a jednocześnie jakąś mimowolną trwogę, nie tylko z powodu niepewnego skutku wyprawy, lecz i dla następstw, które mogła pociągnąć za sobą; wyprawa ta bowiem była najbardziéj zuchwałą i najbardziéj niebezpieczną ze wszystkich, które dotychczas ów zacny człowiek przedsiębrał. Wszakże do pewnego stopnia uspakajała go myśl o wszystkich tych ostrożnościach. mających posłużyć do zatarcia śladów i zniszczenia dowodów, jeżeli nie samych podejrzeń. Co zaś do podejrzeń — myślał sobie — to ani dbam o nie. Obciąłbym wiedziéć, jaki śmiałek odważy się przyjść tu do mnie, aby się przekonać, czy owa dziewczyna u mnie się znajduje! Niech przyjdzie, niech spróbuje, już, ja go potrafię przyjąć należycie. Ale i któż mógłby to uczynić? Ów mnich szkaradny? to i owszem, z nim dam sobie radę. Matka dziewczyny? Tę do Bergamo wyprawię. Wykonawcy prawa? O! kpię sobie z prawa! Sędzia nie jest dzieciuchem, ani waryatem. Zaskarżą mnie w Medyolanie? w Medyolanie! A któż tam dba o tę hołotę? Kto ich słuchać zechce? Kto ich słowom da wiarę? Bo i kimże są owi ludzie? nie należą do nikogo, pana nie mają, istna trzoda bez pasterza. Tak, tak, mogę być zupełnie spokojny. Otóż się zdziwi mój szanowny kuzynek! Przekonam go nareszcie, że gdy co postanowię, to potrafię wypełnić. A zresztą... gdyby nawet i miały stąd wyniknąć jakieś kłopoty... bo wszystko przewidzieć wypada, gdyby naprzykład jakiś mój wróg chciał skorzystać z téj okoliczności... e! toż przecie i hrabia Attilio potrafi dać mi dobrą radę, tu chodzi o honor całego rodu. — Lecz myśl, na któréj zatrzymywał się najdłużéj, ponieważ w niéj znajdował uspokojenie dręczących go obaw, a jednocześnie podnietę głównéj żądzy, była powtarzaniem sobie w duchu wszystkich obietnic i przyrzeczeń, za pomocą których miał ugłaskać i uspokoić Łucyę.
— Takiego ją strachu nabawią moi brawi, ich twarze zbójeckie, owa myśl, że jest w ich mocy, że... no, przecież nie ulega wątpliwości, że najbardziéj ludzką twarz w zamku ja tylko posiadam... a zatém sama się zwróci do mnie, sama zacznie mię prosić, a jeżeli będzie prosić...
W chwili gdy w swéj głowie wszystko tak pięknie obmyśla, dolatuje go jakiś hałas z podwórza, zbliża się szybko do okna, ostrożnie okiennice otwiera, wychyla głowę: To oni.
— A lektyka? Do stu czartów! Gdzie lektyka? Trzech, pięciu, ośmiu, wszyscy wrócili, Grizo także, a lektyki nie ma, a łotry! a wisielce! Grizo mi za to odpowie!
Otworzono bramę, weszli wszyscy; Grizo w jednym kącie izby na dole postawił kosztur, złożył tam wielki kapelusz i płaszcz swój pielgrzymi i, jak mu to nakazywał jego urząd dowódcy, którego mu w téj chwili z pewnością nikt nie pozazdrościł, udał się na górę, aby panu dać sprawozdanie z powierzonéj sobie wyprawy. Don Rodrigo oczekiwał już nań stojąc na najwyższym stopniu schodów, a spostrzegłszy go i widząc owę głupią minę, którą ma zwykle łotr zawiedziony, głosem podniesionym i trzęsąc się z gniewu zawołał: — a więc, panie zuchu, panie samochwalcze, panie naczelniku, panie: proszę się spuścić na mnie?
— Bolesna to rzecz — powiedział Grizo, zatrzymując się na pierwszym stopniu schodów: — niezmiernie bolesna, kiedy wymówki musi znosić ten, kto się starał służyć wiernie i szczerze i spełnić swój obowiązek choćby z narażeniem własnej skóry.
— Zobaczymy, zobaczymy! Natychmiast o wszystkiém chcę wiedzieć — rzekł don Rodrigo i skierował się do swego pokoju. Grizo poszedł za nim i opowiedział mu natychmiast o tém, jak się rozporządził, co zrobił, co widział i czego nie widział, co słyszał, czego się przeląkł i czego doznał w téj całéj wyprawie, a jego sprawozdanie, chociaż treściwe, było jednocześnie odbiciem owego zamieszania, niepewności, odurzenia i strachu, które w téj chwili knować w umyśle jego musiały.
— Nie twoja w tém wina, że się nie udała ta nasza wyprawa — rzekł don Rodrigo — nic ci zarzucić nie mogę, uczyniłeś wszystko, co zależało od ciebie; ale... czyż pod moim dachem miałby się jakiś szpieg ukrywać? O, jeżeli tak jest, jeżeli go odkryję, a skoro jest, odkryję go niezawodnie, biada mu, biadał Grizo, ten łotr mnie popamięta, ja ci to powiadam.
— I mnie również, jaśnie wielmożny panie — rzekł Grizo — przychodziło już na myśl takie podejrzenie: i gdyby-to miało być prawdą, gdybyśmy odkryli takiego nędznika, to już niech jaśnie wielmożny pan raczy oddać go w moje ręce. Bo naprawrdę, gdyby ktoś miał się przyczynić do tego, abym spędził noc taką, jak dzisiejsza, o, do mnie należałoby zapłacić mu za ten żarcik! Jednak wiele rzeczy naprowadza mię na myśl, że w całéj téj sprawie musi być jeszcze jakaś inna intryga, któréj teraz zrozumieć niepodobna. Ale jutro, jutro, jaśnie wielmożny panie, już ja to wszystko wyjaśnić potrafię.
— Czy was nie poznano przynajmniéj? — Grizo odpowiedział, iż prawdopodobnie nie poznano; i rozmowa zakończyła się na tém, że don Rodrigo powiedział mu, aby następnego poranka zabrał się do wykonania trzech rzeczy, o których poczciwiec już i bez pańskiego rozkazu pomyślał. Miał posłać dwu ludzi do wójta z wiadomém nam ostrzeżeniem, dwu innych do chaty na polu, aby krążąc koło niéj, nie pozwalali nikomu do niéj się zbliżyć i strzegli przed oczami ciekawych owę lektykę, która się w niéj znajdowała i która dopiéro nocy następnéj miała być napowrót przyniesioną do zamku, gdyż, jak na teraz, byłoby rzeczą niezbyt bezpieczną przedsiębrać jakiekolwiek nowe wyprawy, mogące wzbudzić podejrzenia, sam zaś Grizo i kilku innych najbardziéj sprytnych i roztropnych brawów mieli się udać do wioski, aby zmieszawszy się z ludem powziąć jakąś wiadomość o niepojętych wypadkach téj dziwnéj nocy. Po wydaniu rozkazów don Rodrigo udał się na spoczynek, zalecając Grizowi, aby toż samo uczynił i na pożegnanie obsypując go pochwałami, mającemi wynagrodzić ów potok obelżywych wyrazów, któremi wiernego sługę przywitał.
— Idź już spać, mój biedny Grizo, musisz być bardzo znużony. Biedny Grizo! To nie żarty spędzić dzień cały, całą noc prawie na tak ciężkiéj pracy, nie licząc w to niebezpieczeństwa, na któreś był narażony, wpadnięcia w ręce chłopów, lub zarobienia sobie na pchnięcie sztyletem za rapto di donna honesta i zwiększenia w ten sposób ilości szramów, które już nosisz na ciele! A po tém wszystkiém jeszcze pan cię tak mile przywitał! Ale widzisz, bo to na świecie ludzie często w taki się sposób wywdzięczają tym, którzy im wiernie służą. Mogłeś się jednak przekonać, choćby z tego zdarzenia, że sprawiedliwość zawsze, prędzéj czy późniéj bierze górę. Na teraz idź spać, mój poczciwy, mój wierny Grizo i bądź przekonany, iż wkrótce dam ci jeszcze oczywistszy dowód tego, że cię umiem należycie ocenić.
Następnego poranku Grizo już był oddawna zamek opuścił, aby zabrać się bezzwłocznie do spełnienia rozkazów pańskich i zleceń, gdy don Rodrigo obudził się. Wstał śpiesznie i udał się natychmiast do hrabiego Attilia, który, widząc go, z drwiącym uśmiechem zawołał: — św. Marcin!
— Sam nie wiem, co mam na to odpowiedziéć — rzekł don Rodrigo, zbliżając się do kuzyna: — cóż robić, przegraną zapłacę, ale to rzecz mniejsza; gdybyś wiedział, jaki jestem wściekły, jaki... Nic ci nie mówiłem dotychczas, bo miałem zamiar zrobić ci dzisiaj prawdziwą niespodziankę. Ale... otóż teraz opowiem ci wszystko.
— A wiesz, co ci powiem — rzekł hrabia Attilio po wysłuchaniu całéj téj sprawy z tak wielką uwagą, jakiéj się nawet trudno było po nim spodziewać — głowę dałbym za to, że ów szanowny kapucyn musiał się do tego przyczynić. Ten mnich taki skromniutki, taki cichy, taki święty, wygłaszający takie dziwne zdania, zakrawa jakoś strasznie na intryganta i lisa. A tyś mi się nigdy dotąd nie zwierzył, nigdyś mi nie powiedział jasno i wyraźnie, po co on do ciebie wówczas przychodził. — Don Rodrigo powtórzył swoję rozmowę z ojcem Krzysztofem. — I ty zniosłeś to cierpliwie! — zawołał hrabia Attilio — i pozwoliłeś na to, aby odszedł zdrowo i cało!
— A cóż miałem robić? Chciałbyś może, abym sobie naraził wszystkich kapucynów całego świata?
— Nie wiem — rzekł kuzynek — czybym w takiéj chwili mógł jeszcze o tém pamiętać, że oprócz tego jednego łotra są jeszcze i inni kapucyni na świecie, ale mniejsza z tém. Zdaje mi się jednak, że nawet nie przekraczając granic rozwagi i oględności, dałby się jakiś sposób wynaleść dla skarcenia zuchwałości kapucyna. Trzeba tylko umiéć we właściwym czasie podwajać grzeczność dla całego zgromadzenia, aby bez obawy kary, lub odpowiedzialności módz chociażby nawet kijami obić jednego z członków przezacnego grona. No, uniknął wprawdzie tego, co mu się słusznie należało, pożałowałeś jego skóry, kuzynku; ale to nie przeszkadza, abym ja teraz nie miał nim się zająć. Ja go nauczę sposobu, w jaki się. powinno przemawiać do osób takich jak my!
— Jeszcze mi zaszkodzisz i do reszty wszystko zepsujesz.
— A cóż tu już psuć więcéj? Spuść się tylko na mnie, a zobaczysz, że ci nawet dopomogę jako prawdziwy przyjaciel i krewny.
— I cóż chcesz uczynić?
— Jeszcze sam nie wiem, ale że mnie ów mnich popamięta, to pewno. Pomyślę, wynajdę jakiś sposób... a nawet zdaje mi się, że mi do tego najlepiéj posłużyć może nasz stryjaszek z Tajnéj Rady. O! kochany stryjaszek! Jakże się cieszę każdą rażą, gdy mi się udaje jakąś moją sprawą głowę jego ekscelencyi zaprzątnąć, kiedy ten wysoki rozum musi dla mnie pracować! Pojutrze będę w Medyolanie, a, czy-to w ten czy w inny sposób, już ja ci ręczę, że potrafię przysłużyć się obrzydłemu mnichowi.
Tymczasem podano śniadanie, które jednak nie przerwało rozmowy o sprawie tak wielkiéj doniosłości. Hrabia Attilio brał ją gorąco do serca; lecz, przez przyjaźń dla kuzyna i dla honoru świetnego, a wspólnego im rodu, postanowił działać tak, jak mu to nakazywały jego pojęcia o téj przyjaźni i o tym honorze, nie mógł się jednak powstrzymać, aby pod wąsem, nieznacznie, nie uśmiechać się na myśl o zawiedzionych nadziejach kuzynka. Don Rodrigo zaś, którego ów niepomyślny skutek wyprawy tak silnie podrażnił, który sądząc, że cicho i spokojnie wielkich rzeczy dokona, tymczasem, jak-to mówią, osiadł na lodzie, najmniejszéj nie czuł do śmiechu ochoty, gdyż go dręczyły przeróżne namiętności i bardzo niewesołe myśli.
— Piękne wieści będą teraz o mnie rozsiewać ci hołysze w całéj okolicy! — mówił z goryczą. Ale, co to mnie może obchodzić? Niech sobie plotą, co chcą. Ze sprawiedliwości też nic sobie nie robię: dowodów nie ma żadnych, a gdyby nawet i były, tobym i wówczas jeszcze mógł kpić ze wszystkich praw na świecie; ale, ale czy ci już o tém mówiłem, żem dziś, tak, na wszelki wypadek, kazał wójta uprzedzić, aby się nie ważył o całéj téj sprawie sąd zawiadamiać? Bo choć wiem, że toby się na niczém skończyło, ale plotki, ale gawędy... wszystko to, gdyby się miało za długo przeciągnąć, zanadto-by mię znudziło. Już dosyć i tego, że sobie ze mnie zakpiono w ten sposób.
— Zawiadamiając wójta postąpiłeś świetnie — odpowiedział hrabia Attilio. — Ten twój sędzia... ten nudziarz, nieznośny, ten uparty sędzia... choć pustą ma głowę, jednak należy do porządnych ludzi, to jest do ludzi, którzy pamiętają o swym obowiązku, a właśnie kiedy się ma do czynienia z podobnemi osobami, trzeba starać się o to, aby nie znaleźli się w draźliwém położeniu. Bo, kiedy naprzykład wójt ladaco zawiadamia sąd o jakijéś sprawie, sędzia, choćby najmniejszéj nie czuł do tego ochoty, musi wszakże...
— Nie rozumiem doprawdy — przerwał mu, z pewném rozdrażnieniem, don Dodrigo — dlaczego ciągle i we wszystkiém starasz się pokazać, że tylko ty zdolny jesteś wszystko przewidziéć i wytłomaczyć, dlatego wziąłeś mię w tak dziwną opiekę, skąd ten ton kaznodziejski, zdaje mi się, iż masz ochotę ze mnie żartować? Skądże ci się przywidziało naprzykład, że ów sędzia, że ów osioł uparty ma koniecznie być porządnym człowiekiem i dbać o pełnienie swych obowiązków?
— Wiesz co, kuzynie — odrzekł, patrząc nań ze zdziwieniem, hrabia Attilio — wiesz, że gotów byłbym myśléć, żeś trochę stchórzył? Jakto, więc bierzesz na seryo to, com o sędzi powiedział?
— A sam przecie mówiłeś przed chwilą, że i o nim trzeba pamiętać.
— Mówiłem, to prawda, a kiedy chodzi o coś ważnego, to potrafię dowieść, że nie jestem dzieciakiem. Wiesz-że ty, com nawet gotów zrobić dla ciebie? Oto jestem człowiekiem zdolnym złożyć wizytę panu sędziemu. A! miłym mu będzie ten zaszczyt, jak sądzisz? I na to nawet mógłbym się zdobyć, aby wciągu półgodziny pozwolić mu gadać o księciu-hrabi, o naszym kasztelanie z Lecco i zgadzać się z jego mądrém zdaniem zawsze i we wszystkiém, choćby nawet miał pleść takie niesłychane brednie, jak u ciebie w czasie obiadu. Mogę potém coś niby od niechcenia napomknąć o hrabi moim stryju, który zasiada w Tajnéj Radzie, a wiesz-że ty, jakie wrażenie podobne słówka wywierają na uszy sędziego? Rzecz to pewna, iż jemu może być potrzebniejszą nasza protekcya, niż tobie jego pobłażliwość. Pójdę, pójdę do niego koniecznie i zobaczysz, jak go potrafię usposobić dla ciebie.
Po téj rozmowie i kilku innych bardzo do niej podobnych, hrabia Attilio wyszedł z zameczku, udając się na polowanie, a don Rodrigo w domu pozostał, czekając niecierpliwie na powrót Griza. Zjawił on się wreszcie, już przed samym obiadem, aby panu złożyć swe sprawozdanie.
Noc ubiegła była pełną tak wielkiego zamięszania i zgiełku, zniknięcie naraz trzech osób z jednéj. małéj wioski, wypadkiem tak niezwyczajnym, że dochodzenie ich śladów przez ludzi, życzących przyjść im z pomocą i przez innych, których do tego głównie popychała ciekawość, było rzeczą nieuniknioną; to też szukano pilnie i na wszystkie strony. Oprócz tego, tych, co albo sami na własne oczy widzieli, albo też czegoś się od innych podowiadywali, była liczba za wielka, aby się wszyscy mieli zgodzić na zachowywanie milczenia. Każdym razem, gdy Perpetua ukazywała się na progu plebanii, natychmiast otaczała ją gromadka ciekawych, wypytując, co to byli za jedni ci ludzie, którzy dziś w nocy tak nastraszyli proboszcza? a Perpetua, przypominając sobie wszystkie okoliczności owego wypadku i dochodząc wreszcie do przekonania, że ją Agnieszka w pole wywiodła, czuła tak wielki gniew na tę niegodziwą kobietę, iż naprawdę potrzebowała się trochę wygadać. Stąd wszakże nie wynika bynajmniéj, aby miała zaraz przed każdym uskarżać się na ów haniebny podstęp, którego względem niéj Agnieszka użyła, o tém ani pisnęła, lecz przemilczéć o figlu wypłatanym proboszczowi, to już przechodziło jéj siły; najbardziéj oburzała ją ta okoliczność, iż była to sprawka chłopaka, którego uważała za wzór poczciwości, téj zacnej wdowy Agnieszki i téj, téj świętoszki Łucyi! Don Abbondio mógł rozkazywać stanowczo, lub prosić najgrzeczniéj, aby jego służebnica chciała tajemnicę zachować, Perpetua mogła również odpowiadać mu na to, że zbyteczne są te przestrogi, gdyż rzecz sama przez się jest aż nadto oczywista i jasna; lecz z tém wszystkiém, owa wielka tajemnica w sercu poczciwéj Perpetui podobną była do bardzo młodego wina, które wlano do staréj, słabo obręczami ściśniętéj beczki i które ustawicznie burzy się, pieni, podnosi, a choć jeszcze nie zdołało wysadzić czopu w powietrze, już go pianą pokryło i sączy się i ścieka przez wszystkie szczeliny, tak, iż każdy może go zakosztować i powiedziéć, jaki jest jego smak, jaki gatunek. Gierwazy, któremu niemal trudno było w to uwierzyć, iż choć raz w życiu więcéj wie od innych, któremu zdawało się chlubą nie lada, iż tak wielkiego strachu zaznał w sprawie niebezpiecznéj i który z tego powodu wyobraził sobie, że już się stał tak mądry jak i inni ludzie, miał niesłychaną ochotę pochwalenia się przed kimś. Tonio, któremu nie na żarty przychodziły na myśl sądy, badania i więzienie, grożąc pięścią nakazywał braciszkowi, aby pisnąć nawet się nie ważył, lecz i to nie na wiele się zdało, gdyż niepodobna mu było gęby zawiązać. Zresztą i sam Tonio, z powodu, iż w nocy tak długo bawił gdzieś za domem, a za powrotem miał jakąś tak dziwną, zmieszaną, przestraszoną minę, został powitany przez żonę tysiącem zapytań, które zmusiły go do wyjawienia całej prawdy. W usposobieniu trwożném, w którem się wówczas znajdował, pewną ulgę nawet przyniosła mu taka spowiedź i na chwilę biedak zapomniał o téj ważnéj okoliczności, iż żona jego niebyła głuchoniemą. Kto mówił najmniéj, to Menico, gdyż, zaledwie opowiedział rodzicom powód swéj wyprawy i wszystko, czego doznał, wydało im się rzeczą tak straszną, że syn ich brał udział w sprawie obrócenia w niwecz planu don Rodriga, iż mu prawie skończyć nie dali opowiadania. Rozkazali mu, aby nawet jedném słówkiem, jedném, chociażby spojrzeniem, nie zdradził strasznéj tajemnicy, i zaraz następnego poranku, osądziwszy, że i te środki ostrożności nie są jeszcze zbyt pewne, postanowili nie wypuszczać go z domu przynajmniéj w ciągu tych pierwszych dni kilku. Pomimo to jednak następnie ciż sami rodzice Menica, w rozmowach z mieszkańcami wioski, choć usiłowali nie wydawać się z tém, że wiedzą daleko więcéj od nich, gdy zachodziła mowa o tajemniczéj ucieczce naszych biedaków i o tém, dokąd się schronili, dodawali od siebie, jakby-to już było rzeczą ogólnie znaną, iż udali się prosto do Pescarenico. Tak więc i ta okoliczność stała się wszystkim wiadomą.
Ze wszystkich tych urywanych, niezbyt dokładnych, lecz w jednę całość zebranych wiadomości, do których następnie przyłączono niezbędne w takich razach dodatki i upiększenia, mogła uróść naprawdę opowieść tak jasna i tak szczegółowa, że i najmniéj dowierzający umysł powinien był nią się zadowolnić zupełnie. Wszakże jedna okoliczność psuła tu wszystko, a mianowicie ów napad brawów, wypadek za bardzo ważny i rozgłośny, aby o nim można było zapomniéć, lecz o którym również nikt nie pewnego nie umiał powiedziéć; on to wmieszany do téj całéj sprawy, gmatwał ją i dziwną jakąś tajemnicą osłaniał. Półgłosem, z ust do ust podawano sobie imię don Rodriga i pod tym względem wszyscy się na jedno zgadzali, co zaś do innych szczegółów téj sprawy, to nikt nic z nich nie mógł zrozumiéć i każdy tworzył sobie inne wnioski. Mówiono wiele o dwu brawach, których we wsi nad wieczorem widziano, i o tym trzecim, który stał we drzwiach gospody, lecz czyż tak błaha okoliczność mogła coś wyjaśnić? Wprawdzie wypytywano właściciela gospody, kto byli ci ludzie, ale on tę tylko dawał wszystkim odpowiedź, iż teraz już nawet nie pamięta, czy owego wieczoru ktokolwiek doń wstępował i wystrzega! się popisywać z owém zwykłem swém zdaniem, że gospoda jego, to jak przystań na morzu. To jednak, co się wydawało rzeczą najbardziéj zagadkową i co wszelkie domysły obracało w niwecz, był ów pielgrzym, którego Stefan i Andrzej widzieli, ów pielgrzym, którego rozbójnicy, czy też brawi chcieli zabić i który następnie, jak mówili jedni, sam dobrowolnie z niemi poszedł, a jak utrzymywali inni, musiał być do tego przez nich zmuszony. Co-to był za jeden? Czy dusza z czyśćca, przybyła kobietom na pomoc; czy duch przeklęty jakiegoś niegodziwego oszusta pielgrzyma, który w porze nocnéj zstępował na ziemię i łączył się z temi, którzy pełnili straszne rzemiosło, tak mu dobrze znane za życia, czy pielgrzym prawdziwy z ciała i kości, którego zbóje chcieli zabić z obawy, aby nie narobił wrzawy i całéj wioski nie zbudził, czy wreszcie (bo i tak daleko przypuszczenia sięgały!) jeden z brawów za pielgrzyma przebrany? Różnie o tém mówiono, a domysły były tak dziwne, tak sprzeczne i tak rozmaite, Grizo z całą swą przebiegłością i sprytem nigdy-by dociec nie zdołał, kim naprawdę mógł być ów zagadkowy pielgrzym, gdyby w tym razie za podstawę jego sądu miały mu służyć jedynie gawędy wieśniaków. Lecz, jak o tém wie już czytelnik, to właśnie, co dla innych stanowiło nierozwikłaną, zagadkę, dla Griza było rzeczą najbardziéj jasną z całéj téj sprawy i posłużyło mu do należytego zrozumienia innych wiadomości, które, albo sam zebrał, albo których mu dostarczyli jego pomocnicy, wkrótce mógł z nich utworzyć dość jasne i zwięzłe sprawozdanie i z niém do pana pośpieszyć. Don Rodrigo zamknął się z nim natychmiast w swoim pokoju, a po chwili wiedział już o najściu na plebanię i rozpaczliwym planie biednych narzeczonych, co wyjaśniając dostatecznie przyczynę pustego mieszkania Agnieszki i dzwonu na trwogę, usuwało przypuszczenie, jakoby w zamku miał się jakiś zdrajca znajdować. Następnie wierny sługa zawiadomił pana o ucieczce narzeczonych; ucieczkę tę również łatwo można było objaśnić, czy to przestrachem młodej pary, któréj wyprawa tak się nie powiodła, czy jakąś wiadomością o najściu brawów na domek Agnieszki, którą usłyszeli na ulicy wówczas, gdy już całą wioskę opanował ów wielki zamęt. Na ostatku Grizo powiedział, iż uciekający schronili się do Pescarenico; daléj nie sięgały jego wiadomości. Don Rodrigo doznał pewnego zadowolenia na myśl, iż nikt go nie zdradził, i że nie pozostało jawnych śladów jego zbrodniczego zamiaru, lecz, jakże przelotném i błahém było owo zadowolenie! — Uciekli razem! — zawołał — razem! O, i ten mnich przeklęty! Ten mnich! — powtarzał gryząc palce, głosem ochrypłym, zmienionym, który z trudnością zdawał się wydobywać ze ściśnionego gardła; straszny był i odrażający w téj chwili, tak straszny, tak odrażający, jak owe namiętności, które nim miotały. — Ten mnich mi za to odpowie! Grizo! albo nie jestem już don Rodrigo, albo... tak, ja muszę wiedziéć... ja muszę znaleść... dziś jeszcze, dziś, słyszysz? dziś chcę wiedziéć, gdzie się ukryli. Póki się o tém nie dowiem, nie zaznam chwili spokoju. Grizo! Do Pescarenico natychmiast; pytaj, szukaj, musisz ich znaleść... Cztery skudy odbierzesz zaraz, a moja opieka nie opuści cię nigdy. Opieka i wdzięczność, rozumiesz? Dziś wieczorem muszę już wiedziéć o wszystkiém. A jeszcze ten łotr, ten mnich...! ta żmija w kapturze!
Grizo znów wybiegł na zwiady i tak mu się szczęśliwie powiodło, że tegoż jeszcze wieczora mógł dostarczyć swemu czcigodnemu panu upragnionych wiadomości, a stało się to w sposób następujący:
Wiadomo, że jedną z największych pociech w tém życiu jest przyjaźń, a jedną z najwyższych pociech przyjaźni możność powierzania komuś swych tajemnic. Otóż przyjaciół niepodobna tak podzielić na pary, jak naprzykład małżeństwa; każdy prawie człowiek, stosując to zdanie do ogółu, ma ich kilku co najmniéj; stąd wytwarza się łańcuch, którego ostatecznego ogniwa, nikt, żaden mędrzec nawet odkryć nie potrafi. Skoro więc jaki przyjaciel pozwala sobie na przyjemność powierzenia tajemnicy innemu przyjacielowi, to i ten ostatni może zapałać chęcią doznania takiej saméj przyjemności. Wprawdzie przyjaciel, powierzający tajemnicę, wymaga zwykle, aby ten, kto się o niéj dowiaduje, dla siebie ją tylko zachował, a taki warunek, gdyby go wypełniano i brano w ścisłém, dosłowném znaczeniu, zapewniałby wprawdzie przechowanie i nadal owéj tajemnicy, lecz jednocześnie nowego jéj posiadacza pozbawiłby przyjemności powierzenia jej komuś trzeciemu. Z praktyki wszakże codziennego życia możemy się łatwo przekonać, iż niemal każdy, przyrzekający dochować święcie powierzonéj sobie tajemnicy, pomimo to uważa za stosowne, a nawet za konieczne zawiadomić o niéj jednego tylko najlepszego swego przyjaciela i to pod tym samym warunkiem, pod którym i on się o niéj dowiedział. I tak, z ust do ust, od najlepszego, najbardziéj pewnego przyjaciela do innych, niemniéj pewnych przyjaciół, tajemnica przebiega wkrótce przez cały ów olbrzymi łańcuch przyjaźni, i w ostatku dochodzi do uszu ludzi, którzy w przekonaniu tego, kto pierwszy puścił ją w obieg, nigdy, przenigdy dowiedziéć się o niéj nie byli powinni. Jednak, gdyby każdy dwu tylko miał przyjaciół: jednego, który mu coś powierza i drugiego, któremu śpieszy powtórzyć to, co mu pierwszy powierzył, wówczas tajemnica nie mogłaby się zbyt szybko rozszerzać, lecz zdarzają się ludzie szczęśliwi, którzy przyjaciół liczą na setki, a każda tajemnica, gdy już raz w drodze swéj natrafia na jednę z takich osobistości, bywa natychmiast porwaną w istny wir i zaczyna pędzić i kołować z taką szybkością, iż nikt już nie jest w stanie jéj obrotów wyśledzić. Autorowi naszego rękopismu nie udało się nigdy dowiedziéć napewno, przez ile-to ust przechodziła owa tajemnica, którą Grizowi polecono wyśledzić; powiada on tylko, że poczciwy człowiek, który uciekających odwoził do Monzy, a następnie kobietami się tam opiekował, po południu już ze swoim wozem powróciwszy do Pescarenico, w drodze do domu spotkał pewnego serdecznego przyjaciela, któremu pod wielkim sekretem opowiedział o swoim dobrym uczynku, tudzież o wszystkiém, co widział i słyszał w Monzy. W parę godzin potém Grizo wracał już śpiesznie do zameczku, niosąc panu wiadomość, iż Łucya z matką znalazły schronienie w klasztorze w Monzy, a Renzo udał się do Medyolanu.
Dowiedziawszy się o tém, że się narzeczeni rozstali, don Rodrigo doznał wielkiego zadowolenia, a jednocześnie zbudziła się w nim znowu słaba nadzieja, iż być może, że swój zamiar występny potrafi jeszcze doprowadzić do skutku. Całą noc prawie przemyśliwał, w jaki sposób dałoby się to najlepiej wykonać i następnego poranku miał już w swéj głowie (lwa plany gotowe: pierwszy wyraźny i pewny, który postanowił wykonać bezzwłocznie, drugi, mniéj jasny, który na późniéj odłożył. Ów pierwszy plan na tém polegał, aby natychmiast wysłać Griza do Monzy dla zasiągnięcia bardziéj szczegółowych wiadomości o Łucyi i dla przekonania się, czy można cośkolwiek przedsiębrać. Zaraz więc kazał wiernego sługę przywołać do siebie, oddał mu cztery skudy, nie szczędząc przytém pochwał za owę zręczność i spryt, które wczoraj wykazał, a w ostatku polecił mu spełnienie nowego zlecenia.
— Panie... — rzekł nieśmiało Grizo.
— Co, nie rozumiesz? nie mówiłem-że dość jasno i wyraźnie?
— Rozumiem dobrze... ale... czyżby jaśnie wielmożny pan nie mógł posłać tam kogo innego...
— A toż dlaczego?
— Jaśnie wielmożny panie, przecież i skóry własnéj nie pożałuję dla mojego pana, to mój obowiązek, ale wiem również, że i jaśnie wielmożny pan ceni życie swoich wiernych sług.
— A więc?
— Jaśnie wielmożny pan wie przecież dobrze o owych piętnach, które noszę na sobie i... Tu, osłania mię pańska opieka, nie mam się czego obawiać, nasz sędzia jest przyjacielem jaśnie wielmożnego pana, siepacze czują dla mnie pewien szacunek, a i ja również... wprawdzie nie jest-to rzecz zbyt chwalebna... ale, chcąc miéć spokój... staram się żyć z niemi w przyjaźni. W Medyolanie liberya jaśnie wielmożnego pana jest znaną, ale w Monzy... tam, tam mnie dobrze znają natomiast. I, jaśnie wielmożny panie... nie mówię tego tak, byle tylko gadać, ale rzecz to pewna, że, gdyby ktoś mógł oddać mię w ręce sprawiedliwości, lub głowę moję przedstawić, toby świetny zrobił interes. Dostałby ni mniéj, ni więcéj tylko sto skudów w zlocie, a oprócz tego miałby jeszcze prawo uwolnić dwu bandytów.
— A! do kroćset, to mi zuch z ciebie! — zawołał don Rodrigo — wiesz, że w téj chwili przypominasz mi niezmiernie owego kundla, który choć niby zajadle szczeka na przechodniów, do połowy się tylko za bramę wysuwa i ogląda się trwożnie na swego pana i lada chwila gotów uciec do najdalszego kątka podwórza.
— Zdaje mi się jednak, jaśnie wielmożny panie, żem nie raz dał dowód...
— A więc? więc — odrzekł Grizo, któremu naraz w skutek podrażnienia miłości własnéj, wróciła cała odwaga — więc niech jaśnie wielmożny pan raczy zapomniéć o tém wszystkiém, com powiedział sercu mam lwią odwagę, szybkości w biegu i zając-by mi pozazdrościł, jestem na pańskie rozkazy.
— O! tak, to lubię. Wszakże samego cię do Monzy nie puszczę. Zabierzesz z sobą dwu najdzielniejszych, choćby Sfregiata i Tiradritta i śmiało w drogę. A pamiętaj, żeś Grizo. Zresztą czegożbyś się tak bardzo miał lękać? Trzech takich zuchów razem! Ciekawym, komu-by przyjść mogła ochota zaczepiać was, lub pytać, co wy za jedni! Sądzę, że i panom siepaczom w Monzy nie tak dalece jeszcze życie obrzydło, aby dla jakichś stu skudów chcieli je na tak wielkie niebezpieczeństwo wystawiać. A zresztą, zresztą czyż to już mnie w tamtéj okolicy nie znają, czy moja liberya i moja służba nic tam nie znaczy!?

Po tym wstępie, którego celem było nieco Griza zawstydzić, don Rodrigo udzielił mu potrzebnych wskazówek i przestróg. Grizo wysłuchał ich uważnie, pożegnał pana i zabrawszy dwu towarzyszy ruszył w drogę. Minę miał wesołą i udawał zucha, jednak w duszy przeklinał srodze i piętna, które nosił na skórze, i Monzę i kobiety i zachcianki jaśnie wielmożnych. Kroczył jak ów wilk, który przyciśnięty głodem, z zapadłemi bokami, z żebrami, wystającemi tak silnie, iż wszystkie dałyby się z łatwością policzyć, opuszcza swe góry, na których nie ma nic oprócz śniegu i ostrożnie zbiega na równiny, zatrzymuje się co chwila z podniesioną łapą, kręci ogonem,
pysk podnosi i wciąga chciwie, wiatr przeniewierczy,

chcąc się przekonać, czy nie przynosi zapachu człowieka lub broni, i uszy ostre nastawia i trwożnie pogląda dokoła, a w jego czerwonych, krwią nabiegłych oczach, błyszczy żądza łupu i strach myśliwych, tych wrogów śmiertelnych. Na wypadek, gdyby ktoś z moich czytelników chciał się dowiedziéć skąd właściwie pochodzi ów urywek wierszy, który przytoczyłem, muszę powiedziéć, że wyczytałem go w pewnéj dziwnéj, pełnéj spraw czartowskich, opowieści o Longobardach i wojnach krzyżowych, opowieści, nie wydanéj dotychczas, lecz mającéj się już wkrótce w druku ukazać, któréj, jak sądzę, przeznaczoném jest wielki rozgłos wywołać. Wiersz ów przytoczyłem dlatego, że mi się bardzo podobał i że uzupełniał moje porównanie, a wyjawiam, skąd go poczerpnąłem najprzód dlatego, aby nie przywłaszczać sobie cudzéj własności, powtóre, aby ten mój postępek nie został mi policzony za fortel, użyty w celu wykazania, że ja i autor owéj opowieści jesteśmy jakby bracia rodzeni, i że mam prawo szperać w jego rękopismach, jakby w moich własnych.
Inną rzeczą, która w téj chwili niezmiernie żywo zajmowała don Rodriga, było wynalezienie sposobu uniemożebniającego dla Renza widywanie się z narzeczoną i powrót do wioski rodzinnéj. W tym celu postanowił rozsiewać w okolicy pogłoski o niebezpieczeństwach i zasadzkach, czekających tu na Renza, które, przechodząc z ust do ust, powinny były dojść i do niego i pozbawić go ochoty powrotu do domu. Uważał to jednak za półśrodek tylko; w jego przekonaniu byłoby najlepiéj pozbyć się chłopaka raz na zawsze, zmuszając go do opuszczenia medyolańskiéj prowincyi; że dla dopięcia tego celu skuteczniéj od siły zbrojnéj, mogła, mu siła prawa posłużyć. I tak nieźle byłoby naprzykład, nadać większe znaczenie owemu nocnemu najściu na plebanię, przedstawić je, jako bunt przeciwko władzy i prawu i za pomocą doktora gmatwacza-kręciela dać do zrozumienia panu sędziemu, że na wypadek takiéj doniosłości warto zwrócić uwagę, a nawet wydać rozkaz schwytania Renza. Lecz i o tém również pomyślał, że jemu osobiście nie przystoi wdawać się w brudną tę sprawę; więc, aby sobie dłużéj głowy nie suszyć, postanowił zwierzyć się zaraz szanownemu doktorowi, nie całkowicie, co prawda, ale na tyle tylko, by mógł jego życzenie zrozumiéć. Nowe prawa co rok wychodzą, tyle już ich jest! — myślał sobie — a doktór to przecież głowa nielada; najpewniéj potrafi coś wyszperać, w jakąś gmatwaninę wplątać tego hultaja, w przeciwnym razie powiem, że nie wart swego przydomku i zmienię mu nazwę. — Ale (zważcie-no tylko, jak to się nieraz dziwnie dzieje na tym naszym świecie!) w czasie, gdy don Rodrigo myślał o doktorze, jako o człowieku, który najprędzéj mógł mu w téj sprawie dopomódz, inny człowiek, człowiek, którego najmniéj można było o to posądzać, krótko mówiąc sam Renzo we własnéj osobie pracował gorliwie nad spełnieniem życzeń swego wroga, a tak wybornie zabrał się do tego, że żaden doktór nie potrafiłby nic lepszego wynaléść.
Znałem pewnego chłopca niezmiernie żywego, a nawet, co prawda; zanadto żywego, który pomimo to, zawsze i we wszystkiém chciał postępować, jak ludzie dorośli; otóż widziałem go nieraz, gdy nad wieczorem zapędzał na nocne leże stado morskich świnek, które na dzień do ogródka wypuszczał. Mały pasterz chciałby je wszystkie razem, porządnie do budki zapędzić; lecz, praca daremna! bo w czasie, kiedy dopędza jedną, która na prawo zemknęła, innych dwie, trzy, cztery ze stada uciekły i rozpierzchły się w różne strony. Zrazu niecierpliwił się i gniewał nieborak, lecz kończyło się na tém, że on musiał się zastosować do nawyknień niesfornéj swéj trzody i najprzód zapędzał te, które znajdowały się najbliżéj, potém zbierał resztę, biorąc po jednéj, po dwie, lub trzy naraz, tak, jak mu się nawinęły pod rękę. Coś podobnego wypadło i nam uczynić z głównemi osobami naszéj opowieści: umieściwszy już Łucyę w klasztorném schronieniu, pośpieszyliśmy od niéj do don Rodriga, a teraz znowu wypada nam go opuścić i podążyć do Renza, któregośmy zupełnie z oczu stracili.
Otóż, po bolesném rozstaniu się z narzeczoną, Renzo szedł z Monzy do Medyolanu, a co się wówczas w jego duszy działo, każdy łatwo odgadnie. Opuścić dom, porzucić rzemiosło, odczuć całą gorycz rozstania się z Łucyą, znaléść się teraz na drodze, niewiedząc dokąd go zaprowadzi, niewiedząc, gdzie dziś złoży skołataną głowę; i wszystko to z przyczyny tego łotra! Gdy myśl swą zatrzymywał na jednéj, lub drugiéj z tych smutnych okoliczności, czuł, że go wściekły gniew ogarniał i pragnął zemsty, zemsty strasznéj; lecz po chwili przypomniał sobie owę modlitwę, którą wraz z innemi za świętobliwym zakonnikiem powtarzał; i uspakajał się, a choć wrzał w nim jeszcze gniew tłumiony, mijając obraz na murze, lub skromną kapliczkę, zatrzymywał się, pochylał głowę i modlił się z całéj duszy: tak, iż w ciągu téj drogi w myśli swéj, co najmniéj dwadzieścia razy uśmiercał don Rodriga i tyleż razy przywoływał go napowrót do życia. Droga z Monzy do Medyolanu, naówczas całkiem schowana, jakby w rowie między dwu wysokiemi brzegami, była pełna błota, kamieni i głębokich wkolejeń, które po deszczu zmieniały się w strumyki, a w pewnych miejscach, bardziéj wklęsłych, rozlewały się po całéj drodze, tworząc jeziorka, które na łódce można byłoby przebywać. W takich miejscach strofa ścieżka, wiodąca w górę, po brzegu, w której od czasu do czasu, były porobione jakby stopnie z ziemi, świadczyła, iż przechodnie inną sobie drogę obrali przez pola. Renzo, skorzystał z jednéj z takich ścieżyn, aby się wydostać z parowu, i znalazłszy się na miejscu odkrytém ujrzał nagle ów gmach olbrzymi medyolańskiéj katedry, który na rozległéj równinie stał biały i samotny, jakby nie w wielkiém mieście, lecz na pustyni się wznosił; na ten widok stanął, jak wryty, zapominając o wszystkich swych troskach, wpatrzony w ten ósmy cud świata, o którym tyle się jeszcze w dzieciństwie nasłuchał. Lecz, po niejakiéj chwili, zwrócił się w stronę przeciwną i na dalekim widnokręgu spostrzegł łańcuch gór rodzinnych, a wpośród nich jasno i wyraźnie wydzielające się od reszty fantastyczne kształty ukochanego Resegone; drgnął, serce mu się ścisnęło z niewymowną tęsknotą i żalem patrzał przez czas pewien w tamtę stronę, potem głowę zwiesił i poszedł dalej. Stopniowo, obok gmachu katedry, jakby z ziemi, zaczęły wyrastać inne dzwonnice, wieże, kopuły i dachy, wtedy znów spuścił się do parowu na drogę właściwą, jeszcze szedł przez czas pewien, a gdy już spostrzegł, że od miasta niewielka tylko przestrzeń go dzieli, zbliżył się do jakiegoś przechodnia i ukłoniwszy mu się, jak umiał najgrzeczniéj, rzekł:
— Przepraszam szanownego pana.
— A czego to chcesz, mój chłopcze?
— Czy szanowny pan, z łaski swojéj nie mógłby mi powiedziéć, którędy to się idzie do klasztoru kapucynów, gdzie mieszka ojciec Bonawentura?
Ten, do kogo Renzo udał się z zapytaniem, był-to człowiek dostatni, mieszkający w pobliżu Medyolanu; przed paru godzinami przybył on do miasta dla ułatwienia jakichś swoich interesów, lecz nic nie wskórawszy śpieszył teraz do domu i owa zwłoka, spowodowana przez zapytanie młodego wieśniaka, co prawda wcale nie na rękę mu była. Pomimo to jednak, bez najmniejszéj oznaki zniecierpliwienia bardzo grzecznie odpowiedział: — mój miły chłopcze, mamy kilka klasztorów w mieście; wypadałoby, abyś mi jaśniej wytłómaczył, którego mianowicie szukasz. — Wówczas Renzo wyjął z zanadrza list ojca Krzysztofa i podał go owemu panu, który przeczytawszy na nim: Wschodnia brama, oddał go mówiąc — Jesteś na dobréj drodze, klasztor, którego szukasz, znajduje się w pobliżu. Widzisz tę uliczkę na prawo? to droga najkrótsza, idąc po niéj w parę minut dojdziesz do rogu długiego i niskiego budynku: to szpital, pójdziesz wzdłuż rowu, który go otacza, i znajdziesz się prosto przed Wschodnią bramą. Za nią, o jakie trzysta, lub czterysta kroków, zobaczysz placyk, a na nim piękne, duże wiązy: tam klasztor; droga prosta, zmylić się niepodobna. Boże dopomóż, mój chłopcze. — Domawiając tych słów, ukłonił się grzecznie i odszedł. Renzo był bardzo zdziwiony i zbudowany tym miłym sposobem, w jaki mieszkańcy miasta przemawiają do wieśniaków; nie wiedział, że dzień ów był dniem niezwyczajnym, dniem, w którym jaśnie wielmożni nawet uchylali czoła przed nędznym motłochem. Poszedł drogą, którą mu wskazano i wkrótce znalazł się przed Wschodnią bramą. Byłoby jednak wielkim błędem, gdyby czytelnik z nazwą téj bramy chciał łączyć w swym umyśle wszystkie te obrazy, które dziś tak silnie z nią się splotły. W owym czasie droga do niéj wiodąca biegła prosto tylko na przestrzeni szpitalnego muru, a daléj już wąskiém pasemkiem wiła się pomiędzy dwoma żywopłotami. Bramę składały dwa filary, przykryte wielką szopą, ochraniającą podwoje, a po jednéj stronie znajdowała się budka dla straży celnéj. Wały nie miały prawidłowego, równego spadku, miejscami były niższe, miejscami wyższe, ziemię dokoła pokrywały kupy śmiecia i skorupy potłuczonych garnków. Ulicę, która wówczas od bramy wiodła w głąb miasta, możnaby porównać do téj, którą dziś widzimy wchodząc do Medyolanu przez bramę Tosa. Mały rowek przechodził przez jéj środek, dzieląc ją jakby na dwie kręte uliczki pełne kurzu, lub błota, stosownie do pory roku i pogody, W miejscu, w którem znajduje się podziśdzień zaułek, zwany Borghetto, rowek znikał w błotnistym rynsztoku. Tu stała kolumna z krzyżem na wierzchu, zwana kolumną świętego Dyonizego: na prawo i na lewo ciągnęły się sady, otoczone żywopłotami, a wpośród nich od czasu do czasu widniały domki, po największéj części zamieszkałe przez praczki. Renzo wchodzi, już przeszedł pod bramą, nikt ze straży uwagi nań nie zwrócił; ta okoliczność, co prawda dość mu się dziwną wydała, bo jeszcze w swéj wiosce od ludzi, którzy mogli się tém poszczycić, iż byli w Medyolanie, nasłuchał się wiele o nielitościwych badaniach, o przetrząsaniu rzeczy i szukaniu po kieszeniach, którym każdy wieśniak, przybywający do miasta, poddać się musiał. Ulica była pusta, tak, iż gdyby nie ów gwar oddalony, który mu dolatywał do uszu i który jakiś wielki ruch zapowiadał, mogłoby mu się wydać, iż wstępuje do miasta opuszczonego przez mieszkańców. Idąc daléj spostrzega na ziemi jakieś białe i miękkie pasy, niby pasy śniegu; coby to być mogło? boć przecież pewno nie śnieg, który nie zwykł padać tak pasemkami, a do tego jeszcze w téj porze roku. Nachyla się więc, przygląda się bliżéj, dotyka ręką: to mąka! — Muszą jéj miéć do zbytku tu w Medyolanie — pomyślał sobie — kiedy ten dar boży w taki sposób marnują. No, proszę, a w nas wmawiają, że głód wszędzie panuje! Nie ma co, piękny sposób wymyślili, aby biedni ludziska po wsiach siedzieli cicho! — Lecz o kilka kroków daléj, gdy się znalazł przed kolumną, u jéj podnóża spostrzegł coś jeszcze bardziéj dziwnego; na stopniach podsłupia były rozsypane jakieś okrągłe przedmioty, które wszakże nie mogły być kamieniami i które, gdyby je ujrzał na stole piekarza, nie zawahałby się ani na chwilę nazwać bochenkami chleba. Renzo nie śmiał jednak tak prędko swoim oczom uwierzyć: to miejsce co prawda wcale było nie dla chleba! — Zobaczymy, co to być może? — powiedział półgłosem, zbliżył się do kolumny, pochylił się, podniósł jeden z tych zagadkowych przedmiotów: był-to istotnie bochenek chleba, a z tak białéj, z tak pięknéj mąki, iż w jego wiosce chyba w wielkie święta jadano podobny. — Doprawdy, to chleb! — zawołał głośno, tak wielkiém było jego zdumienie: — toż tak go sieją w tém mieście? i to w roku nieurodzajnym? i nikt nawet téj pracy sobie zadać nie raczy, aby go podnieść, kiedy upadnie? Czyżbym miał trafić przypadkiem do krainy mlekiem i miodem płynącéj? — Po odbyciu dziesięciomilowéj przechadzki na chłodném powietrzu poranku, widok owego chleba, oprócz silnego zdumienia obudził w naszym chłopaku nie mniéj silny apetyt. — Mam-że go wziąć, czy lepiéj tu go zostawić? — pytał sam siebie — e! rzucili go przecież, jakby dla psów, niechże zeń i poczciwy człowiek skorzysta. Zresztą, gdyby się zjawił właściciel tego chleba, to mu zań zapłacę. — I schował do kieszeni bochenek, który miał w ręku; potém wziął inny, włożył go do drugiéj kieszeni; i trzeci z ziemi podniósł, lecz już tego nie schował, jeno zaraz jeść zaczął. Odszedł od kolumny, podążając w stronę klasztoru, którego szukał i nie mogąc się wydziwić, co to wszystko ma znaczyć. Zaledwie kilka kroków postąpił, spostrzegł ludzi, zbliżających się w tę stronę od środka miasta; znów się zatrzymał i zaczął się przyglądać uważnie tym, którzy szli na przedzie. Było ich troje: mężczyzna, kobieta i mały chłopak, podążający za niemi; każdy z nich dźwigał jakiś ciężar, który zdawał się jego siły przechodzić; każdy dziwnie jakoś wyglądał. Całe ubranie obsypane mąką; twarze zaognione, także ubielone mąką; szli powoli, zgięci pod ciężarem, który dźwigali, a oprócz tego, z wyrazu ich twarzy, mogłoby się zdawać, że przy poruszeniu czują ból w całém ciele, jakby w skutek silnego potłuczenia. Mężczyzna miał na plecach wielki wór mąki, który był przedarty miejscami i z którego, przy każdém potknięciu się lub silniejszém poruszeniu tego, co go dźwigał, wysypywało się trochę mąki na drogę. Lecz stokroć dziwniejszą jeszcze była postać kobiety: wyglądała ona jak olbrzymi wańtuch, albo jak wielki, pękaty garnek z dwoma uszkami umieszczony na bosych, aż za kolana obnażonych, nogach, które krokiem niepewnym i chwiejnym szły naprzód. Po chwili Renzo mógł się przekonać, że ów niby wańtuch, czy téż garnek, był zwyczajną spódnicą, którą kobieta trzymała za brzegi i w któréj było tyle mąki, ile tylko dało się zmieścić, a nawet i więcéj, bo przy każdém poruszeniu sporo się jéj wysypywało. Chłopiec niósł na swéj głowie podtrzymując go oburącz kosz pełny chlebów, lecz ponieważ nogi miał krótsze od nóg swych rodziców, pozostawał w tyle, a chcąc ich dopędzić, od czasu do czasu kroku przyśpieszał, przez co kosz tracił równowagę i jeden lub dwa bochenki spadały na ziemię.
— Wyrzuć, wyrzuć jeszcze jeden, ty hultaju jakiś! — powiedziała kobieta z gniewem zwracając się ku chłopakowi.
— Ja ich nie wyrzucam, same spadają, cóż mam począć? — odpowiedział chłopak.
— O dziękuj Bogu, że mam ręce zajęte, bo!... — zawołała kobieta, potrząsając pięściami, jak gdyby już synalka miała w swojéj mocy, i w skutek tego gwałtownego ruchu rozsypała daleko większą ilość mąki, niż ta, która była potrzebną do zrobienia dwu bochenków, takich jak te, które przed chwilą z kosza wypadły. — Ot, dałabyś mu pokój — rzekł mężczyzna — wrócimy potém, aby je zabrać, albo ktoś inny je z ziemi podniesie. Przez czas tak długi cierpieliśmy niedostatek, że teraz, kiedy i nam się wreszcie coś z darów bożych dostało, powinniśmy używać ich w spokoju, i zgodzie.
Tymczasem inni ludzie od strony bramy nadchodzą, a jeden z nich zbliżając się do kobiety, niosącej mąkę, pyta ją — a którędy to się po chleb idzie?
— Naprzód, daléj — odpowiedziała kobieta, a następnie, gdy już się o jakie dziesięć kroków od nich znalazła, z gniewem dodała: — ci szkaradni wieśniacy gotowi tak się zawinąć tam w piekarniach i składach, że i dla nas już nic nie zostanie.
— Nie masz się czém dręczyć, każdy chce coś dostać; zresztą, nie ma już głodu, będzie obfitość, dostatek — spokojnie odpowiedział mężczyzna.
W skutek téj sceny, jakotéż i wielu innych, niemniéj dziwnych rzeczy, które widział i słyszał dokoła, nasz Renzo przyszedł wreszcie do przekonania, że trafił do miasta, w którem bunt się rozpoczął i że to był właśnie dzień podbojów, to jest taki dzień, w którym każdy, jeden mniéj, drugi więcéj, stosownie do chciwości i siły, zagarnia cudzą własność, płacąc za nią pięściami. Pomimo, iż w jak najkorzystniejszém świetle życzylibyśmy naszym czytelnikom przedstawić Renza, jednak ścisłość historyczna wymaga, abyśmy powiedzieli, iż pierwszém uczuciem, którego doznał, było uczucie wielkiego zadowolenia. Tak mało miał powodów do cieszenia się ze zwykłego porządku rzeczy, iż wszystko, co w jakibądź sposób mogło przyczynić się do jego obalenia, przez to samo musiało mu być przyjemném. Zresztą, nie należąc bynajmniéj do ludzi wyższych umysłem nad wiek, w którym żyją, i on też podzielał owo przekonanie ogółu, że brak chleba został wywołany sztucznie przez piekarzy i kupców handlujących zbożem, i gotów był uznać za dobry i godziwy wszelki środek, który mógł posłużyć do wydarcia z ich rak pożywienia, tak nielitościwie odmawianego przez nich całej zgłodniałéj ludności. Pomimo to jednak, postanowił nie brać czynnego udziału w ruchawce i cieszył się w duchu, że może się udać, pod opiekę kapucyna, który da mu przytułek i radą swą wesprze. Temi myślami zajęty, przyglądając się ciekawie coraz nowym zdobywcom, którzy nadciągali obciążeni łupem, przebył wreszcie owę niewielką przestrzeń, która go jeszcze od klasztoru dzieliła.
Na tém miejscu, gdzie dziś wznosi się ów piękny pałac o wysokim krużganku, znajdował się podówczas placyk, który znikł tak niedawno, iż go jeszcze niejeden z moich czytelników pamięta, a na owym placyku w głębi stał kościół i klasztor ojców kapucynów z czterema rozlożystemi wiązami u wejścia. Możemy powinszować tym naszym czytelnikom, którzy nie widzieli już owego placyku; jest-to dowód, że bardzo są młodzi i że, co samo przez się z tego wynika, nie mieli jeszcze czasu zbyt wielkiéj liczby niedorzeczności popełnić.
Renzo poszedł prosto ku bramie klasztornéj, schował w zanadrze pół bochenka, które mu jeszcze pozostało i pociągnął za sznurek od dzwonka. Otwarła się mała furtka, opatrzona kratą, a w niéj okazała się twarz furtyana, który zapytał Renza, kim jest i czego sobie życzy.
— Przybywam ze wsi; przynoszę list od ojca Krzysztofa do ojca Bonawentury.
— Oddajcie mi go — rzekł furtyan, przesuwając rękę przez kratę.
— Nie, nie, ja osobiście muszę mu go wręczyć.
— Ojca Bonawentury niema w klasztorze.
— To proszę mię wpuścić, zaczekam na niego.
— Jak na teraz nie wolno mi nikogo wpuszczać do klasztoru, ale usłuchajcie mojéj rady; możecie zaczekać na powrót ojca Bonawentury w kościele, będzie to najlepiéj. — I domawiając tych wyrazów zamknął furtę. Renzo stał przez chwilę, obracając list w ręku. Potém skierował się ku drzwiom kościelnym, jakby chciał z rady furtyana skorzystać, lecz na pół drugi już osądził, że choć owa rada była bardzo dobra, warto było-by jednak, choć na chwilkę, zajrzeć do miasta i dowiedziéć się, co tam się teraz dzieje. Przeszedł przez placyk, znalazł się na ulicy i zatrzymał, skrzyżowawszy ręce na piersiach, poglądając ciekawie w stronę, gdzie ruch był największy i skąd najsilniejszy dolatywał hałas. Wkrótce wir go porwał. — Warto zobaczyć to zbliska — powiedział sobie, dostał z zanadrza chleb rozpoczęty i żując go powoli poszedł ku środkowi miasta.
Teraz wypada nam opuścić go na chwilę i opowiedziéć czytelnikowi w sposób jak najzwięźlejszy i najkrótszy, powody owego buntu i jego początek; poczém znów pośpieszymy do Renza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.