<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.

Gospodarz, widząc, iż ta zabawa już się za długo przeciąga, zbliżył się do Renza i prosząc obecnych, aby dali pokój wieśniakowi, wstrząsał go za ramię, starając się wytłumaczyć mu, że już pora iść spać, ale Renzo wracał ciągle do imion i nazwisk, do wyroków i do porządnych ludzi. Jednakże owe wyrazy: łóżko i spać, które mu gospodarz powtarzał nad uchem, przeniknęły wreszcie do jego głowy; poczuł nieco jaśniéj potrzebę tego, co one wyrażały, i na chwilę nawet odzyskał trochę przytomności. Jak ostatnia świeczka dopalającéj się illuminacyi, rzucając światełko dokoła, pokazuje, że inne jéj towarzyszki zagasły, tak odrobina rozsądku, która teraz wróciła Renzowi do pewnego stopnia, dała mu poznać, że reszta jego gdzieś daleko uciekła. Nabrał odwagi, wyciągnął ręce, oparł je na stole; raz i drugi podnieść się usiłował, westchnął, zachwiał się; wreszcie z pomocą gospodarza, wstał. Gospodarz, podtrzymując go ciągłe, wyprowadził z pomiędzy ławy i stołu, i, wziąwszy w jednę rękę świecę, drugą, z niemałym mozołem, powlókł go do schodów, wiodących na piętro. Tu, nasz Kenzo słysząc hałaśliwe pożegnania, które mu przesyłało całe towarzystwo, szybko się obrócił i, gdyby jego przewodnik nie uchwycił go silnie za ramię, oprócz zawrócenia się, byłby niezawodnie jeszcze przewrócił się. Zatrzymał się i podniósłszy do góry rękę, którą mógł rozporządzać, zaczął nią wywijać i kreślić w powietrzu jakieś znaki, które miały być pożegnaniami, przesyłanemi publiczności, ale które w rzeczywistości bardziéj przypominały węzeł króla Salomona.
— Chodźmy, chodźmy spać — rzekł gospodarz, ciągnąc go za sobą, i z większym jeszcze wysiłkiem wywindował go na schody, a następnie wprowadził do pokoju, który dla niego przeznaczył. Renzo, spostrzegłszy łóżko bardzo się ucieszył i z wyrazem wielkiéj czułości popatrzył na gospodarza oczkami, które, to dziwnie błyszczały, to znów gasły na chwilę, jak dwa świętojańskie robaczki; spróbował równowagę odzyskać, i stanąwszy przed gospodarzem, wyciągnął rękę do jego twarzy, aby na znak przyjaźni uchwycić go za brodę, ale tego nie dokazał.
— Miły gospodarzu! — udało mu się jednak powiedziéć — teraz widzę, że z ciebie porządny człowiek, dać łóżko dobremu chłopakowi, to dobry uczynek, ale ów figiel, któryś mi chciał wypłatać z tém imieniem i nazwiskiem był brzydki, tak nie robią porządni ludzie. To jeszcze szczęście, że i ja także nie w ciemię bity...
Gospodarz nie przypuszczał nawet, aby ów wieśniak miał jeszcze o tém pamiętać, zdziwił się więc nie pomału, a wiedząc z długoletniego doświadczenia, jak ludzie w tak nienormalnym stanie skłonni są do zmieniania swych zdań, postanowił skorzystać z tego błysku przytomności i raz jeszcze spróbował przekonać go o słuszności swoich wymagań. — Widzisz, bracie — rzekł głosem słodziutkim — przecież nie zrobiłem tego, aby cię nudzić, aby ci jakąś przykrość wyrządzić, ani też abym się o twoich sprawach chciał dowiadywać? Cóż chcesz? takie prawo i my słuchać musimy, bo w przeciwnym razie pierwsi za to odpowiadamy. Lepiéj ich zadowolnić, i... I ostatecznie o cóż tu chodzi? Cóż w tém tak ważnego? Wielka mi rzecz parę słów powiedziéć! To nie dla nich, ale dla mnie, aby mi zrobić przyjemność; i coby ci to miało szkodzić...! Ot wiesz co, tak na cztery oczy skończmy ten interes, powiedz mi twoje imię! zobaczysz, jak to miło z lekkiém sercem spać się położyć.
— A łotrze! — zawołał Renzo — a zbóju! będziesz mi tu znów gadał o tém nieszczęsném imieniu, nazwisku, zajęciu!
— Cicho, cicho, ty błaźnie, do łóżka i spać! — mówił gospodarz.
Ale Renzo krzyczał coraz głośniéj: — Rozumiem, rozumiem teraz, i ty do ich szajki należysz. Czekaj, czekaj, zaraz ja ci się przysłużę. — I, zwracając głowę w stronę schodów, wrzasnął z całéj siły: — przyjaciele! gospodarz należy do...
— Pożartowałem tylko — zawołał gospodarz nad uchem Renza, popychając go oburącz do łóżka; — czyż nie zrozumiałeś, że to był żart?
— A... to był żart? tak, to dobrze. Kiedy mówisz, że żart... to i naprawdę żart.
I padł na łóżko, twarzą do poduszki.
— Słuchajno, rozbierz się, a prędko — rzekł gospodarz i do téj rady dołączył pomoc, bo też pomoc była niezbędną. Kiedy Renzo zdjął kaftan (a było to pracą nie lada), gospodarz chwycił go zaraz i zaczął przetrząsać kieszenie, szukając pieniędzy. Znalazł je, a przewidując, że nazajutrz jego gość będzie musiał załatwiać rachunki wcale odmiennego rodzaju, i że jego pieniądze trafią zapewne w ręce, z których żaden właściciel gospody wydobyćby ich nie zdołał, postanowił spróbować, czy chociaż ta sprawa nie da się teraz załatwić.
— Jesteś zacnym chłopakiem, co się zowie, porządnym człowiekiem, wszak prawda? — rzekł.
— A tak, bardzo zacnym, bardzo porządnym — odpowiedział Renzo, pracując mozolnie około guzików téj części ubrania, któréj mu się dotychczas zdjąć nie udało.
— A więc — odrzekł gospodarz — zróbmy zaraz ów malutki rachuneczek, życzyłbym, abyś mi dzisiaj zapłacił, bo jutro bardzo wcześnie mam wyjść na miasto dla pewnych ważnych interesów.
— Racya, racya, gospodarzu, co słusznie, to słusznie — powiedział Renzo. — Choć to ze mnie sprytny chłopak, ale... ale jestem przecież porządnym człowiekiem. Lecz pieniądze? Gdzieżbym miał teraz jeszcze szukać pieniędzy!
— Oto są — powiedział gospodarz i przyzywając na pomoc całe swe doświadczenie, całą swą cierpliwość i całą swą zręczność, zabrał się do owego rachunku, który nadspodziewanie szczęśliwie ukończył i należne pieniądze od Renza odebrał.
— Podaj mi rękę, gospodarzu, abym mógł się rozebrać do reszty — rzekł Renzo. — A wiesz i ja przecież to czuję, że mi się szalenie chce spać.
Gospodarz udzielił mu żądanéj pomocy, nadto przykrył go jeszcze kołdrą i powiedział mu nawet, choć niezbyt grzecznym tonem, dobranoc, ale nasz Renzo nie słyszał już tego, bo chrapał. Następnie, w skutek téj siły przyciągającej, która nie tylko nas skłania do wpatrywania się w przedmiot miłości, ale także i zmusza nas czasami do patrzenia na to, co jest dla nas najbardziéj przykre i wstrętne ; w skutek więc téj siły, która w gruncie nie jest może czém innèm, jak tylko pragnieniem poznania dokładnie tego, co wywiera silny wpływ na naszę duszę, gospodarz zatrzymał się, aby przyjrzéć się tak niemiłemu gościowi i podniósł świecę w ten sposób, aby cały blask padał na twarz uśpionego, płomień zaś jéj zasłonił ręką od swych oczu, stanął w postawie podobnej do téj, w któréj malują Psychę, zapatrzoną w swego tajemniczego kochanka. — Ach, głupcze ty głupcze! — przemówił w duchu do śpiącego biedaka; — żeby tak dobrowolnie guza szukać! Jutro dopiéro poznasz, jakiegoś piwa sobie nawarzył. Osły! im się zdaje, że świat przerobią, a nie wiedzą nawet i tego, z któréj strony słońce wschodzi. Tylko siebie gubią, a innych narażają na przykrości.
Powiedziawszy to, a raczéj pomyślawszy tylko, odszedł od łóżka, wyszedł z pokoju i drzwi zamknął na klucz. Na placyku przed schodami przywołał żonę, kazał jéj dzieci zostawić pod opieką służącéj, a saméj zejść do kuchni, aby go tam zastąpić. — Bo ja muszę wyjść z domu na chwilę, dzięki jakiemuś wieśniakowi, którego tu licho przyniosło na moję biedę, — dodał, i opowiedział jéj całą owę niemiłą przygodę. — Ale pamiętaj — rzekł na zakończenie — baczność na wszystko, a głównie bądź ostrożną i grzeczną, bo to dzień przeklęty. Mamy tam na dole zgraję hultajów, wszyscy pijani, to téż plotą, Boże odpuść!... Słowem, gdyby który poważył się...
— O! przecie dzieckiem nie jestem i potrafię dać sobie radę. Zdaje mi się, iż dotychczas nikt nie mógł powiedzieć, abym...
— Dobrze, dobrze, a uważaj no, żeby każdy płacił, a wszystko to, co będą mówili o chlebie, gubernatorze, wikaryuszu prowizyi, Ferrerze, dekuryonach, francuskich i hiszpańskich rycerzach i innych głupstwach tego rodzaju, puszczaj mimo uszu; rozumiesz? tak, jakbyś tego wcale nie słyszała, bo jeżeli będziesz im zaprzeczać, to zaraz złe skutki za sobą pociągnie, a jeżeli z niemi się zgodzisz, to w przyszłości może wywołać jeszcze gorsze skutki; wiesz przecie, że czasem ci, którzy hałasują najbardziéj i niby rej wodzą, są w istocie naj... ale mniejsza o to. Więc, skoro usłyszysz coś niepotrzebnego, odwróć zaraz głowę i mów; idę, jak gdyby cię ktoś wołał, i odejdź naprawdę. Ja zaś wszelkich starań dołożę, aby wrócić jak najprędzéj.
Po téj przemowie udał się wraz z żoną do kuchni, powiódł wzrokiem badawczym po całém zgromadzeniu, aby się przekonać, czy nic nowego nie zaszło, zdjął z kołka płaszcz i kapelusz, wziął do ręki kij sękaty, stojący w kącie, spojrzał znacząco na żonę, chcąc w ten sposób ponowić przestrogi, których jéj ustnie udzielił, i wyszedł. Lecz w czasie tych przyborów do drogi, wrócił w duszy mimowolnie do owego monologu, zaczętego przy łóżku naszego Benza, i wychodząc na ulicę już go rozpoczął na nowo.
— Ośle uparty! Najgłupszy z górali! — (Napróżno bowiem Renzo usiłował ukryć, skąd przybywa i kim jest, zdradziły go: wymowa, ruchy, ubiór i całe jego zachowanie się). — A już się zdawało, że ten dzień przeklęty, dzięki memu rozumowi, dzięki mojéj ostrożności, jako tako przeminie, trzebaż, żeby na samym końcu ciebie licho przyniosło, aby mi wszystko popsuć. Czy to mało gospód w Medyolanie, nie mogłeś sobie jakiéj innéj wybrać? Gdybyś przynajmniéj sam przyszedł, tobym dziś przez szpary patrzył na to, coś dokazywał, a jutro dopiéro nauczyłbym cię rozumu. Ale nie! towarzysza z sobą przyprowadził, i to nie-lada towarzysza, szpiega, siepacza!
Gospodarz spotykał co chwila, albo pojedynczych przechodniów, albo ludzi, idących po dwu, albo całe gromadki, które krążyły po ulicach, naradzając się nad czémś półgłosem. W chwili, gdy w swym monologu doszedł właśnie do owego szpiega i siepacza, spostrzegł nadchodzący patrol żołnierzy, szybko zatém usunął się na bok, ustępując im z drogi, spojrzał na nich z pod oka, a następnie tak prowadził dalej owę rozmowę z samym sobą: — oto bicz na szaleńców. A ty, głupcze, dlatego tylko, żeś spostrzegł na ulicach trochę hałasującego motłochu, wyobraziłeś sobie w mądréj swéj mózgownicy, że zaraz świat cały ma się odmienić. I w skutek tak świetnego przekonania zgubiłeś się z kretesem, a nadto jeszcze i mnie chciałeś zgubić, mnie, com wszelkich starań dokładał, aby ciebie ratować. Tak, robiłem wszystko, co mogłem, a ty, ośle ostatni w zamian za moje dobre serce o mały włos, żeś mi całéj gospody nie przewrócił do góry nogami. Teraz sam siebie ratuj, jak umiesz, to do mnie już nic nie należy. Czyż to ja przez ciekawość chciałem się dowiedziéć o twojém utrapioném imieniu i nazwisku? A co to mnie może obchodzić, czyś ty Tadeusz, czy Bartłomiéj? Tobie się zdaje, że to dla mnie wielka przyjemność miéć do czynienia z piórem! Wszakże nie wy jedni na świecie, a chcięlibyście, aby wszystko się działo podług waszéj woli. I ja przecież wiem o tém, że są wyroki, o które nikt nie dba, toś mi dopiéro nowinę powiedział! Mogłeś z tą wiadomością spokojnie w swoich górach pozostać, ale o tém nie wiesz, jak sądzę, że wyroki wydane dla nas, właścicieli gospód, mają wielką siłę, że musimy je wypełniać. A tyś się w świat wybrał i chcesz tu réj wodzić, a nie rozumiesz nawet i téj prostéj rzeczy, że chcąc działać podług swéj woli i nie dbać o żadne wyroki, trzeba przedewszystkiém mówić o nich z wielkiém uszanowaniem. A wiesz-że ty, co czeka takiego, jak ja biedaka, w razie, gdyby myśląc tak, jak ty, nie zapytał o nazwisko tych, którzy racją zatrzymać się w jego gospodzie? Dla wszystkich właścicieli gospód, zajazdów i t. d. kara wyniesie trzysta skudów; tak właśnie mam ja te trzysta skudów, i jeszcze na tak świetny użytek! dwie części takowych idą do skarbu, a trzecia należy do oskarżyciela, lub donosiciela; miła rzecz nieprawdaż? A w razie, gdyby nie miał czém zapłacić, ma być zesłany na lat pięć do galer, albo ma ponieść inną jaką sroższą karę, czy to cielesna, czy téż pieniężną, stosownie do uznania jego ekscelencyi. Sługa uniżony.
Pomawiając tych słów gospodarz znalazł się na progu pałacu sprawiedliwości. Tu, jak i we wszystkich innych zarządach panował ruch niezwykły. Wydawano rozkazy na dzień następny w celu pozbawienia ludzi przedsiębiorczego ducha wszelkiéj możność i powodów do wszczynania nowych rozruchów i przymuszenia ich do oddania siły w ręce tych, do których należała zazwyczaj. Podwojono straże przed domem wikaryusza, a na obu końcach ulicy wzniesiono barykady z wozów i belek. Rozkazano wszystkim piekarzom piec i sprzedawać chleb tak jak dotychczas, wysłano gońców do wsi i miasteczek pobliskich z rozkazem dostarczenia zboża do miasta; z pomiędzy szlachty wybrano pewną liczbę osób, które nazajutrz raniutko miały się udać do piekarni, aby czuwać nad sprzedażą chleba, tudzież utrzymywać niespokojne umysły na wodzy, za pomocą grzecznych słów i przedstawień. A dlatego, żeby wszystkie te środki lepiéj mogły skutkować, postanowiono zastraszyć trochę motłoch i schwytać, chociażby kilku głównych krzykaczów; sprawą zaś tą oczywiście musiał się zająć kapitan sprawiedliwości, a każdy łatwo osądzi, jakiego to on rodzaju uczucia mógł żywić teraz dla buntu i zbuntowanych, mając kawał gojącego plastra na jednym z guzów swych metafizycznych zdolności. Już od samego początku rozruchów siepacze jego, jak zgraja psów, rozbiegli się, wietrząc po mieście, a ów niby Ambroży Fusella był, jak-to gospodarz powiedział, przebranym szpiegiem, wysłanym dla wpadnięcia na trop jakiego wichrzyciela, lub człowieka, którego można byłoby za takiego ogłosić, i dla śledzenia go, aby tenże w nocy, lub najdaléj następnego poranka mógł być schwytanym. Usłyszawszy parę słów z przemowy Renza, poczciwiec ten zmiarkował zaraz, że to byłaby zdobycz niepospolita: prostak szczery i odważny, taki właśnie, jakiego on szukał. Przekonawszy się następnie, że nawet miasta nie zna, umyślił odrazu zaprowadzić go do kozy, jako do najbardziéj wygodnej gospody, ale, jakeście to widzieli, nie potrafił wykonać owego świetnego planu. Mógł wszakże zanieść swemu zwierzchnikowi dokładną wiadomość o imieniu, nazwisku i miejscu stałego pobytu wieśniaka, tudzież dostarczyć o nim wielu innych jeszcze ciekawych szczegółów i wniosków, tak, iż w chwili, gdy właściciel gospody przybył, aby objawić to, co wiedział o Renzu, w pałacu sprawiedliwości więcéj już od niego wiedziano. Wszedłszy do pokoju, który był przeznaczony na podobne posłuchania, złożył swe sprawozdanie, to jest oświadczył, że do jego gospody przyszedł jakiś wieśniak, który za nic nie chciał powiedziéć, kim jest i jak się nazywa.
— Przybywając tu dla uczynienia tego zeznania, spełniliście wasz obowiązek — rzekł urzędnik kryminalny, odkładając na bok pióro — ale jużeśmy o tém wiedzieli.
— Wielkie mi dziwo, żeście już o tém wiedzieli! — pomyślał sobie gospodarz.
— A nawet wiemy już, jak się ten ptaszek nazywa — mówił daléj urzędnik.
— Tam do dyabła! a to jakim cudem się stało? — pomyślał teraz gospodarz.
— Ale waszmość, panie gospodarzu — dodał po chwili urzędnik, gniewnie brwi ściągając — nie powiedzieliście jeszcze wszystkiego.
— Ja? A cóż miałbym więcéj do powiedzenia?
— Ho, ho! wiemy doskonale, że ten wieśniak przyniósł do waszéj gospody masę chleba, i to chleba, zdobytego drogą zaburzeń, kradzieży, rabunku.
— Przyszedł z jednym, jedynym bochenkiem, i mówił, że go znalazł na ulicy. To téż jak na spowiedzi mogę powiedziéć, że nie miał więcéj chleba przy sobie.
— No tak, znamy się już na tém, musicie zawsze bronić, zawsze uniewinniać! Gdyby was tylko słuchać, toby się okazało, że każdy z tych hultajów jest zacnym człowiekiem. A jakiż macie dowód na to, że ów bochenek został uczciwie nabyty?
— Jakiż ja mogę miéć dowód? Ja się tam w to nie wdaję. Cóż to mnie może obchodzić?
— Nie będziecie wszakże mogli zaprzeczyć, że ten wasz przyjaciel był tego stopnia zuchwały, iż śmiał wyrażać się w sposób obelżywy wyrokach i stroić sobie nieprzystojne żarty z herbu jego ekscelencyi.
— Ależ, wielmożny panie naczelniku, raczcie mi z łaski swojéj wybaczyć, lecz czy może być moim przyjacielem człowiek, którego widzę po raz pierwszy w życiu? To z przeproszeniem wielmożnego pana naczelnika, przyniosło go do mojej gospody, a gdybym go znał, w takim razie, jakto wielmożny pan naczelnik sam raczy osądzić, nie potrzebowałbym pytać go o nazwisko i imię.
— Jednak, w waszej gospodzie, w waszej obecności wygadywano rzeczy straszliwe; pogróżki, plany zaburzeń, przekleństwa, wrzaski; okropność, co się tam działo!
— Ach, wielmożny panie naczelniku, czyż ja mogę zważać na każde głupstwo, które wychodzi z ust tych podchmielonych krzykaczów, szczególniéj wówczas, gdy wszyscy razem gadają? Ja jestem biedny człowiek, obarczony rodziną i muszę pilnować swoich interesów. A zresztą wielmożny pan naczelnik wie przecież, że takie wyparzone gęby mają też najczęściej potężne pięści, i że zwłaszcza wówczas, kiedy się upiją, wzrasta w nich ochota do bójki, ja jeden, ich tylu, więc...
— Tak tak, więc najlepiéj pozwolić im wrzeszczeć i dokazywać? Jutro, jutro zobaczycie, jak im rogi przytrzemy. Bo i cóż wam się zdaje?
— Mnie się nic nie zdaje.
— Zdaje wam się, że ci hultaje stali się panami Medyolanu?
— O, o! Zobaczycie, zobaczycie!
— Rozumiem, wielmożny panie naczelniku — rozumiem doskonale: król zawsze pozostanie królem, ale, na kim się skrupi, to się skrupi, a taki biedny ojciec lodźmy, jak ja, oczywiście nie miałby ochoty także coś z tego powodu obrywać. W rękach wielmożnych panów jest siła, więc to do panów należy...
— Macie tam jeszcze dużo ludzi w gospodzie?
— Ach, cały tłum, wielmożny panie naczelniku!
— A tenże wasz godny przyjaciel co robi? Hałasuje, ludzi podburza, nowe rozruchy przygotowuje na jutro, co?
— Wielmożny pan naczelnik chce mówić zapewne o tym wieśniaku, którego po raz pierwszy w życiu widzę; on śpi już oddawna.
— A więc dużo ludzi macie w gospodzie?... No, dość już tego, a pamiętajcie, żeby nie uciekł przypadkiem.
— A cóż to, ja miałbym być siepaczem? — pomyślał gospodarz, ale panu urzędnikowi nic na to nie odpowiedział.
— Możecie wracać do domu; i radzę postępować oględniéj — rzekł urzędnik.
— Ja zawsze postępowałem oględnie, wielmożny pan naczelnik wie przecież, że nigdy nie dałem powodu...
— Dobrze już, dobrze. I niech sobie waćpan nie myśli, nie wyobraża, że już władza siłę straciła.
— Ja? Ależ na miłość boską! Janie sobie nie wyobrażam, nic nie myślę, nie wtrącam się do niczego, pilnuję swoich interesów i basta.
— Tak, tak, zwykła piosenka, nic innego nie macie do powiedzenia?
— A cóżbym miał jeszcze powiedziéć? Powiedziałem już wszystko, com wiedział.
— Dosyć więc tego. Jak na teraz poprzestaniemy na tém, coście zeznali, z czasem zaś, gdyby tego była potrzeba, zażądamy od was bardziéj szczegółowych wyjaśnień.
— Jakież wyjaśnienia ja dać mogę? Ja nic nie wiem, zaledwie tyle mam czasu, aby myśleć o moich własnych interesach.
— A proszę o tém pamiętać, że ów ptaszek nie powinien się wymknąć.
— Mam nadzieję, że jaśnie wielmożny pan kapitan sprawiedliwości będzie o tém wiedział, iż przybiegłem tu natychmiast, aby spełnić swój obowiązek. Padam do nóg wielmożnego pana naczelnika.
O świcie, już od siedmiu godzin blisko, nasz Renzo chrapał sobie w najlepsze i biedaczysko! ani myślał się budzić, gdy naraz jakieś dwie ręce żelazne, porwawszy go za ramiona, silnie nim wstrząsnęły, a głos złowrogi zawołał:
— Lorenzo Tramaglino, wstawaj!
Renzo ocknął się, potarł ramiona, z trudnością otworzył oczy i ujrzał przed sobą, opartego o poręcz łóżka, człowieka w czarném ubraniu, a z obu stron tuż nad nim, dwu innych ludzi w pełném uzbrojeniu. Zrazu, jeszcze nawpół uśpiony, zdziwiony, odurzony, czując przytém mocny ból głowy po owém winku wczorajszém, nie umiał zdać sobie sprawy z tego, co widział, a przypuszczając, że to chyba sen jakiś, kręcił się na łóżku, usiłując całkiem się obudzić.
— A, usłyszałeś nareszcie, Lorenzo Tramaglino? — powiedział człowiek w czarnym płaszczu, a był to ten sam urzędnik kryminalny, któregośmy w pałacu sprawiedliwości poznali. — Prędko więc wstawaj, bo masz iść z nami.
— Lorenzo Tramaglino! — rzekł Renzo — a to co ma znaczyć? Czego chcecie ode mnie? Kto wam powiedział, jak ja się nazywam?
— No, no, dosyć téj gadaniny, wstawaj, a prędko — powiedział jeden z siepaczy, chwytając go znowu za ramię.
— Oj! aj! a toż co za zuchwałość? — krzyknął Renzo, wyswobadzając ramię. — Gospodarzu! gospodarzu!
— A możeby go tak w koszuli zanieść? — powiedział tenże siepacz, zwracając się do urzędnika.
— Czyś słyszał? — rzekł pan urzędnik do Renza — jeżeli mi zaraz nie wstaniesz i nie pójdziesz z nami, to cię każę zanieść jak barana.
— A toż za co?
— Za co? O tém się dowiesz od kapitana sprawiedliwości.
— Ja mam iść do kapitana sprawiedliwości? Ja? Nie zrobiłem nic złego, jestem porządnym człowiekiem i dziwię się nie pomału dlaczego...
— Tém lepiéj dla ciebie, tém lepiéj, wytłómaczysz się odrazu i pójdziesz sobie, gdzie ci się podoba.
— Ale puśćcie mnie teraz, ja nie mam nic do czynienia z kapitanem sprawiedliwości — powiedział Renzo.
— A to ci maruda! No, wstawaj! — zawołał jeden z siepaczy.
— A możeby go zanieść na prawdę? — dodał drugi.
— Lorenzo Tramaglino! — rzekł urzędnik.
— Jakim sposobem jaśnie wielmożny pan wie, jak ja się liazy wam?
— No, zabierzcie się do niego — powiedział urzędnik do siepaczy, którzy nie czekając długo porwali Renza, aby go ściągnąć z łóżka.
— Aj! puśćcie! Ani mi się ważcie dotykać waszemi rękami do porządnego człowieka, bo!... Sam potrafię się ubrać!
— A więc ubieraj mi się zaraz — rzekł urzędnik.
— Dobrze, dobrze, już się ubieram — odpowiedział Renzo i rzeczywiście zaczął zbierać różne części ubrania, porozrzucane tu i ówdzie na łóżku, jak szczątki rozbitego okrętu na morskiém wybrzeżu po burzy. A następnie, wciągając je na siebie, tak mówił daléj: — Ale ja nie chcę iść do kapitana sprawiedliwości, ja nie mam z nim nic do czynienia, lecz skoro mi już raz wyrządzają tak wielką zniewagę i to tak niesłusznie, chcę być zaprowadzony do Ferrera. Tego znam przynajmniéj, wiem, że jest zacnym człowiekiem, a nawet oddałem mu pewną przysługę, za którą, jak sądzę, powinien mi być wdzięczny.
— Dobrze, dobrze, mój chłopcze, zaprowadzimy cię do Ferrera — odrzekł urzędnik.
W zwykłych okolicznościach uśmiałby się był tylko pan urzędnik, z tak zabawnego żądania, ale obecne warunki były nie potemu. Już idąc do gospody dostrzegł on na ulicach pewien ruch, o którym trudno było powiedziéć, czy był tylko pozostałością wczorajszego, nie całkowicie jeszcze przytłumionego buntu, czy też początkiem nowych zaburzeń: co chwila otwierały się drzwi i ktoś śpiesznie na ulicę wybiegał, ludzie nadciągali zewsząd, tworzyły się kółka mniejsze i większe, a wszędzie nad czemś się naradzano. Teraz zaś, nie dając tego poznać po sobie, a przynajmniéj usilnie się o to starając, dręczony jakimś dziwnym niepokojem wytężał słuch i zdawało mu się, że gwar na ulicy rośnie z każdą chwilą. Nie więc dziwnego, że mu tak pilno było uprowadzić Renza; ale pragnął również gorąco, aby się wszystko odbyło, o ile możności, cicho i spokojnie, bo, gdyby nieborak opierał się zbytecznie, i gdyby przyszło do użycia siły i do walki otwartjé, to lud na ulicy stanąłby zaraz w obronie więźnia i każdy z tych trzech przedstawicieli sprawiedliwości miałby do czynienia co najmniej ze stu przeciwnikami. W skutek tych kombinacyj dawał oczyma znaki siepaczom, aby nie tracili cierpliwości i nie drażnili zbytecznie chłopaka, a sam starał się uspokoić go, przemawiając doń w sposób bardzo łagodny i miły. Renzo tymczasem, ubierając się niezmiernie powolnie, usiłował przypomniéć sobie wszystkie wypadki ubiegłego wieczora i wkrótce przyszedł do przekonania, że to niezawodnie ów nieszczęsny wyrok i herb z poganinem, a także i sprawa o imię i nazwisko musiały mu całego tego piwa nawarzyć, ależ do licha! w jaki sposób ten urzędnik dowiedział się o jego nazwisku i imieniu? I cóż znowu mogło zajść téj nocy, co stało się powodem, że siepacze odrazu tak wielkiéj nabrali odwagi i tak śmiało, tak zuchwale zabierali się do uwięzienia jednego z tych przyjaciół, przed któremi wczoraj jeszcze drżał każdy? A jednak i dziś owi przyjaciele musieli być oddawna na nogach, bo przecież i do niego dochodził z ulicy gwar coraz głośniejszy. Spojrzał uważniej na pana urzędnika i z jego twarzy, jak z księgi wyczytał dręczącą go trwogę, a po chwilowym namyśle, dla zyskania na czasie, tudzież dla przekonania się, o ile jego wnioski mogą być prawdziwe i czy już mu nie pozostaje żadnej drogi do ratunku, powiedział: — Ot, wiem już teraz, co było przyczyną całéj téj biedy, to wszystko z łaski owego utrapionego imienia i nazwiska. I to ja wiem, żem wczoraj nieco się podchmielił, bo téż w tych gospodach bywają czasami takie zdradzieckie wina! A każdemu wiadomo, że gdy człowiek takiém winem nasiąknie, to już ono za niego przemawia i wówczas... Jeżeli więc o nic innego nie chodzi, to jestem gotów odpowiedzieć zaraz na wszelkie zarzuty. A zresztą, przecież jaśnie wielmożny pan wié już, jak się nazywam. Ale ktoż, u Ucha, powiedział mu o tém?
— Słusznie mówisz, słusznie — rzekł urzędnik z przyjemnym uśmiechem widzę, żeś dzielny chłopak, rozsądku ci nie brak, a nawet pawiem ci szczerze, jako człowiek, który zna się trochę na ludziach, żeś dyable sprytny. Szczerość i rozsądek najlepiej ci dopomogą do pozbycia się tego kłopotu, ręczę, że zaledwie parę słów powiesz, a zaraz cię na swobodę wypuszczą, ale widzisz, mój dzielny chłopcze, ja mam ręce związane, muszę spełniać to, co mi rozkażą, i pomimo, iż pragnąłbym jak najgoręcéj ciebie tu zostawić, nie mogę tego uczynić. A więc, nie ma rady... ubieraj-że się, ubieraj i chodź z nami, powiadam ci, że nie masz się czego obawiać, bo skoro cię tylko zobaczą, a zresztą i ja przecież także milczéć nie będę... Spuść się tylko na mnie... Słowem... prędko, żwawo, mój chłopcze.
— A, to jaśnie wielmożny pan pomódz mi nie może, rozumiem, — powiedział Renzo i odtrącając co chwila, ruchem dość energicznym, ręce siepaczy, którzy widocznie szczerą mieli ochotę przyjść mu z pomocą, ubierał się daléj, o ile to się tylko dało, jak najbardziéj powolnie.
— Czy będziemy przechodzić przez plac katedry? — spytał po chwili.
— Możemy iść i tamtędy, skoro sobie tego życzysz; tak, drogą najkrótszą, abyś mógł co najprędzéj już być uwolnionym — odpowiedział urzędnik, dręcząc się tém nie pomału, że obecne warunki nie pozwalały mu zażądać od Renza pewnych wyjaśnień co do owego tajemniczego zapytania, które mogłoby posłużyć za treść do wielce ciekawych badań. — że nie mam szczęścia, to nie mam! — myślał sobie pan urzędnik kryminalny. — Oto teraz naprzykład: wpada mi w ręce ptaszek, który, jak widać, gotów śpiewać a śpiewać, a gdybym miał choć chwilkę czasu po temu, mógłbym tak extra formam, po akademicku, jak to mówią w przyjacielskiéj pogadance, nie grożąc nawet torturą, wyspowiadać go, co się zowie, byłaby to chwała nie-lada poprowadzić do więzienia człowieka, który, sam o tém nie wiedząc, już się do wszystkiego przyznał, i trzebaż, aby właśnie taki człowiek teraz mi się nawinął pod rękę! Ha! cóż robić! Trudna rada! — Tu przerwał na chwilę bieg swoich myśli wytężając słuch jeszcze bardziéj i podnosząc głowę, — tak, trudna rada! — dodał — kto wie, czy ten dzień nie będzie jeszcze gorszy od wczorajszego. — To, co go do tak przykrego wniosku przywiodło, był jakiś hałas niezwykły, który doleciał z ulicy; nie mógł się zatém oprzéć pokusie uchylenia cokolwiek grubéj firanki i wyjrzenia przez okno. Spostrzegł gromadkę mieszczan, którzy, odebrawszy od patrolu rozkaz rozejścia się, z początku odpowiedzieli nań pogróżkami i obelgami, a następnie, choć się istotnie rozchodzić zaczęli, nie ukrywali wszakże wielkiego rozdrażnienia; to zaś, co najbardziéj zatrwożyło urzędnika, była wyszukana grzeczność, z jaką żołnierze przemawiali do ludu. Odszedł od okna i na chwilę zamyślił się nad tém, czy ma zaraz Renza stąd uprowadzić, czy też zostawić go pod strażą dwu siepaczy i pośpieszyć do kapitana sprawiedliwości dla zawiadomienia go o wszystkiém. — Ale — przyszło mu wnet na myśl — gotowi powiedziéć, żem tchórz ostatni, że nie chcę wypełniać rozkazów naczelnika. Albo to oni dbają o człowieka! Rób, co chcesz, musisz słuchać! Przeklęta służba! Przeklęty motłoch! Przeklęte bunty!
Renzo stał po środku pokoju, a dwa draby tuż przy jego boku. Urzędnik oczyma dał im do zrozumienia, aby się grzecznie obchodzili z wieśniakiem i rzekł:
— No teraz, chłopcze, w drogę.
Renzo patrzył, myślał i czuł bardzo wiele. Teraz już zupełnie prawie był ubrany, zostawało mu tylko włożyć kaftan, który trzymał w jednéj ręce, podczas gdy drugą szukał czegoś pilnie po kieszeniach.
— O! — powiedział, patrząc na urzędnika z wyrazem wielce znaczącym — tu były pieniądze i list. Mój panie, gdzie się to mogło podziać?
— Wszystko ci oddadzą — rzekł urzędnik — bądź spokojny; najprzód jednak trzeba załatwić te drobne formalności, o których ci mówiłem. Chodźmy już, chodźmy.
— O! nie, przepraszam — powiedział Renzo potrząsając głową — tak się nie robi, zaraz chcę miéć to, co do mnie należy. Tak, mój panie, zdam sprawę z mego postępowania, ale list i pieniądze proszę mi oddać.
— Otóż pokażę ci, jak wielkie pokładam w tobie zaufanie: masz swój list i pieniądze i śpiesz się — rzekł urzędnik z westchnieniem, wyjmując z zanadrza i oddając Renzowi skonfiskowane rzeczy. Renzo wziął je i nie okazując najmniejszego pośpiechu, schował na piersiach, mrucząc pod nosem: — aj. aj! tak często macie widać do czynienia ze złodziejami, żeście już i sami wyuczyli się trochę tego rzemiosła. — Siepacze aż się zatrzęśli z gniewu, lecz urzędnik umiał wzrokiem utrzymać ich na wodzy, a sam, w duchu powtarzał: — czekaj no, czekaj, byle mi się tylko udało zaprowadzić cię do więzienia, wtedy zapłacisz mi, oj! z lichwą zapłacisz, kochanku!
W czasie, gdy Renzo wkładał kaftan i szukał kapelusza, urzędnik dał znak jednemu z siepaczy, aby szedł naprzód. Za tym siepaczem poszedł więzień, za więźniem drugi siepacz, a sam pan urzędnik pochód zamykał. Kiedy już zeszli do kuchni, w chwili, gdy Renzo, oglądając się dokoła, powiedział: — a tenże poczciwiec gospodarz, gdzie się podział? — urzędnik znowu dał znak siepaczom, którzy, chwytając jeden za prawą, drugi za lewą rękę chłopaka, z niezmierną szybkością związali je za pomocą pewnego przyrządu, który, dzięki dobrze znanéj hipokryzyi eufemizmu, otrzymał nazwę rękawków. Takie rękawki były (na prawdę przykra to rzecz wdawać się w szczegóły tak błahe, tak uwłaczające prawdziwéj powadze dziejowéj, ale cóż robić! jasność opowiadania tego wymaga) rękawki te był-to więc poprostu sznurek, cokolwiek dłuższy, niż obwód zwykłego przegubu ręki, który po obu końcach miał dwa małe drążki. Sznurek otaczał rękę pojmanego, drążki zaś, przechodząc pomiędzy średnim a piątym palcem tego, kto prowadził więźnia, pozwalały mu ściskać dowolnie owe pęta tak, iż biedna ofiara nie tylko nie mogła myśléć nawet o ucieczce, ale za najlżejsze oznaki krnąbrności natychmiast odbierała karę, która była tém dotkliwszą, iż cały sznurek był usiany węzłami.
— A toż co za podstęp zdradziecki! — krzyknął Renzo, usiłując się wyrwać. — Mnie, mnie, uczciwego człowieka, wiązać jak zbója! Puśćcie... — Lecz urzędnik, który miał zawsze słodkie słówka na pogotowiu, powiedział i teraz: — nie bądź-że dzieckiem, trochę cierpliwości. Cóż chcesz? oni muszą spełniać swój obowiązek, taka to nasza służba: formalności, formalności! nawet z porządnym człowiekiem nie wolno nam obejść się tak, jakbyśmy tego sobie życzyli. Tak, gdybyśmy nie wypełniali tego, co nam rozkazano, oho! żleby z nami było! gorzéj, niż z tobą w téj chwili, mój chłopcze!
W czasie, gdy to mówił, dwaj siepacze dokończyli swej pracy. Renzo uspokoił się, jak rączy rumak, gdy poczuje w ustach żelazo wędzidła, i rzekł z westchnieniem: — cierpliwości!
— Dobrze mój chłopcze! — zawołał urzędnik — wierz mi, że cierpliwość i szczerość najskuteczniéj ci dopomogą do wybrnięcia z kłopotu. Za jakąś godzinkę najdaléj... Cóż robić! i ja wiem przecież, że to rzecz przykra; no, ale to jedna chwila tylko. Ponieważ widzę, żeś dobrowolnie najlepszą sobie obrał drogę, czuję się w obowiązku dać ci jednę malutką przyjacielską radę, z któréj niezawodnie zechcesz skorzystać dla swego własnego dobra. Wierz mi, boć przecie znam się trochę na takich rzeczach: idź prosto, nie patrząc ani na prawo, ani na lewo, tak niczyjéj uwagi na siebie nie ściągniesz, nikt cię nie spostrzeże, nikt się nie domyśli... i ocalisz swój honor. Za godzinę najdalj ébędziesz już wolny, oni tam mają co robić! sami niezawodnie zechcą pośpieszyć, a zresztą i ja przecież tam będę... Otóż ślicznie, pięknie wszystko skończymy i pójdziesz sobie, gdzie ci się podoba, a nikt się nie domyśli nawet, żeś był w ręku sprawiedliwości. A wy — mówił daléj, zwracając się do siepaczy i przybierając odrazu surowy, rozkazujący wyraz — ani mi się ważcie go krzywdzić, bo ja biorę go pod swoję opiekę, ja, słyszycie? Macie spełniać wasz obowiązek, ale pamiętajcie, że uczciwy człowiek, że młodzieniec tak rozsądny i przyzwoity, który wkrótce już będzie wypuszczony na wolność, musi przecież bardzo dbać o swój honor. Idźcie tak, aby się nikt niczego nie domyślił, aby się każdemu mogło wydawać, że to trzéj przyjaciele idą sobie na przechadzkę. — I głosem podniesionym, groźnie brwi ściągając, doda! na końcu: — Zrozumieliście? — Potém, zwracając się znowu do Renza z twarzą, która odrazu stała się pogodną i z miłym uśmiechem, który zdawał się mówić: o! my jesteśmy przyjaciółmi, nieprawdaż? — szepnął mu do ucha — a więc śmiało, rob tak, jak ja ci radzę, idź spokojnie, z dobrą miną, zaufaj temu, kto ci dobrze życzy i w drogę. — Orszak ruszył.
Jednak, pomimo tak wielu i tak pięknych słówek, nasz Renzo żadnemu z nich wiary nie dawał, nie wierzył w to, aby urzędnik więcéj go kochał, niż swoich siepaczy, ani w to, aby honor jego tak bardzo mu był drogi, ani téż, aby stanął w jego obronie przed kapitanem sprawiedliwości; natomiast zrozumiał wybornie treść tych słów, to jest, że szanowny pan urzędnik kryminalny niezmiernie się lęka, aby w drodze nie zaszło coś takiego, z czegoby więzień zechciał skorzystać dla odzyskania swobody, i że właśnie to było przyczyną owych słodkich słów i uśmiechów, mających na celu odwrócenie jego uwagi od wszystkiego, co się dziać mogło dokoła. Tak więc owe przestrogi, rady, napomnienia na to tylko się zdały, aby utwierdzić go jeszcze w przekonaniu, że powinien obrać taktykę Wcale odmienną.
Stąd wszakże nie wynika bynajmnjéj, aby pan urzędnik kryminalny miał być nowicyuszem w swym zawodzie, człowiekiem niewielkiego sprytu i doświadczenia. Był-to lis szczwany i byle komu nie udawało się wywieść go w pole (powiada nasz autor, który należał widocznie do rzędu jego przyjaciół), ale w téj chwili panował w duszy jego wielki zamęt. Mogę was najuroczyściéj zapewnić, że ten sam urzędnik kryminalny, w zwykłych warunkach, uśmiałby się serdecznie z każdego, ktoby, chcąc przekonać kogoś o rzeczy dość już sama przez się podejrzanéj, zabrał się tak niezręcznie do tego, i tak zabawnie udawał przyjaciela swój ofiary. Lecz tak się już zwykle dzieje na świecie, że człowiek wzruszony i zatrwożony, widząc, że ktoś może go z kłopotu wybawić, prosi go o to najusilniéj, natarczywie na różne sposoby; to też i szczwane lisy, pomimo swéj przebiegłości, gdy są mocno zaniepokojone i drżą o swoje skórę, muszą; uledz temu ogólnemu prawu, a nawet w podobnych razach bardziéj jeszcze tracą przytomność, niż zwykli śmiertelnicy. Cała ich przebiegłość, wszystkie ich sposoby i sposobiki, za pomocą których przywykli walczyć i zwyciężać, które stały się drugą ich naturą, i które, użyte w odpowiedniéj chwili, ze zwykłym spokojem i z niezbędną ogodą umysłu, tak po mistrzowsku i tak zarazem subtelnie odnoszą pożądany skutek, a następnie, gdy po dopięciu celu staną się wszystkim wiadome, wzbudzają tak wielki podziw, użyte teraz, w owych chwilach gwałtownego wzruszenia, i to użyte wszystkie razem, z pośpiechem, bez namysłu, bez wyrafinowanéj zręczności, szkodę tylko przynoszą. To téż każdy z takich szczwanych lisów, gdy raz już trafi do matni, wzbudza śmiech i litość, a człowiek, który w ich mniemaniu powinien wyciągnąć ich z biedy własnym kosztem, choćby był nawet daleko mniéj od nich przebiegły, zaraz jednak zmiarkuje, o co im chodzi i ze wszystkich tych zabiegów wyciągnie naukę, która im wyjdzie na zgubę, a jemu na pożytek. Otóż, dla tych wszystkich powodów radzilibyśmy takim arcy-szanownym panom, aby nigdy nie tracili przytomności, lub téż starali się zawsze być stroną silniejszą; to ostatnie zaś, jak sądzę, byłoby dla nich rzeczą najbezpieczniejszą.
Nasz Renzo, skoro tylko znalazł się na ulicy, zaczął strzelać oczyma na wszystkie strony, wytężać słuch, wysuwać się naprzód, zbaczać na prawo, to na lewo, jednakże, jakby na biedę, niebyło zbyt wielkiego zbiegowiska ludzi, a chociaż na niejednéj twarzy dawał się widzieć jakiś podejrzany, buntowniczy wyraz, każdy jednak szedł prosto swoją drogą. A więc nie było żadnego rozruchu!
— Pamiętaj! pamiętaj! bądź rozsądny! — powtarzał półgłosem urzędnik idąc tuż za Renzem — twój honor, honor, mój chłopcze, to nie żarty!
Ale Renzo, który zwrócił całą swą uwagę na jakichś trzech przechodniów z zaognionemi twarzami, usłyszawszy, że mówią coś o piekarniach, o mące ukrytéj i o sprawiedliwości, zaczął stroić do nich miny bardzo żałośne i kaszlać w sposób, który zdradzał zupełnie co innego, niż zaziębienie. Trzéj przechodnie spojrzeli z większą uwagą na wieśniaka i jego towarzyszów i przystanęli; zaraz obok nich zatrzymało się kilku innych, a jeszcze inni, którzy już go byli minęli, teraz zawrócili się i w niejakiéj odległości poszli za nim, szepcząc coś między sobą.
— Pamiętaj, pamiętaj, nie gub siebie, mój chłopcze, to gorzéj dla ciebie, sam rozumiesz, nie psuj swéj sprawy; pamiętaj: honor, dobre imię — powtarzał cichym głosem urzędnik. — Renzo jednak coraz się żałośniéj wykrzywiał i kaszlał. Siepacze, zamieniwszy z sobą znaczące spojrzenie, sądząc, że tak chyba będzie najlepiéj, (ach, bo każdemu przecież zdarza się pomylić) zacisnęli jednocześnie sznurki, krępujące ręce więźnia.
— Aj! Aj! Oj! — woła biedna ofiara. — Na ów krzyk ludzie cisną się dokoła, nadbiegają dalsi, na całéj ulicy wszczyna się ruch wielki, a oprawcy Renza muszą się zatrzymać. — To łotr z pod ciemnjé gwiazdy — mówi półgłosem pan urzędnik kryminalny, zwracając się do tych, którzy odrazu stanęli mu za plecami: — to złodziej, złapany na gorącym uczynku. Rozstąpcie się, proszę, zróbcie miejsce dla przedstawiciela prawa i sług jego! Lecz Renzo widząc, że chwila po temu, że siepacze na raz stali się biali, a przynajmniéj bladzi, pomyślał sobie: — albo teraz, albo nigdy. — I natychmiast głos podnosząc, zawołał: — bracia! do więzienia mnie prowadzą za to, żem wczoraj żądał wraz z innemi; chleba i sprawiedliwości. Nie zrobiłem nic złego, jestem uczciwym człowiekiem, nie opuszczajcie mnie, bracia!
Szmer współczucia przeleciał po zgromadzonych, ozwało się kilka głosów obiecujących przyjść z pomocą pojmanemu; siepacze zrazu rozkazują, potém wymagają, wreszcie proszą najbliższych, aby się rozeszli, aby ustąpili z drogi, ale tłum rośnie z każdą chwilą, coraz mnijé wolnego miejsca, tak, iż owi dwaj dzielni rycerze, widząc, na co się zanosi, puszczają wreszcie swą zdobycz, i cofając się zwolna, myślą tylko o tém, aby zmieszawszy się z ludem, drapnąć gdzieś niepostrzeżenie. Urzędnik kryminalny pragnąłby z całéj duszy pójść za ich przykładem, lecz przeklęty czarny płaszcz strasznie mu przeszkadzał. Blady i przerażony ten biedak chciałby się stać maluczkim, bardzo maluczkim, aby się jakkolwiek z tłumu wyśliznąć, ale każdym razem, gdy oczy podnosi, widzi dwadzieścia innych zwróconych na siebie. Na wszelkie sposoby usiłował przybrać minę obojętnego przechodnia, który przypadkowo tylko, jak źdźbło słomy w środku kry lodu, znalazł się w tym tłumie, a po chwili, spotkawszy się oko w oko z jakimś człowiekiem, który patrzył nań bardziej groźnie, niż inni, złożył usta do uśmiechu i spytał z wielkiém niby zdziwieniem, choć bardzo jakoś niezręcznie, co się stało?
— Kruku ty, kruku! — odpowiedział zapytany.
— Kruk, kruk! — zawołano dokoła. To był wstęp tylko, w ślad za tém poszły potężne szturchańce tak, iż po niejakiéj chwili, szanowny pan urzędnik, częścią o własnych silach, częścią zaś przy pomocy łokci i pięści zgromadzonych, dopiął tego, czego w téj chwili pragnął najgoręcéj, to jest wydostał się z tłumu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.