<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.

— Uciekaj, uciekaj, bracie! Tam, do klasztoru, tu, do kościoła! prędzéj! w tę stronę! nie, nie, tędy, bracie! — wołano dokoła Renza. Te rady wszakże były zupełnie zbyteczne. Już od pierwszéj chwili, gdy mu w głowie zabłysła nadzieja wydarcia się ze szpon siepaczy, nasz góral zaczął się namyślać nad tém, co pocznie w razie, gdyby jego plan powiódł się szczęśliwie i postanowił uciekać, uciekać nawet bez chwili wypoczynku, dopókąd nie zostawi za sobą nie tylko miasta, ale całego księstwa medyolańskiego.
— Bo — myślał sobie — zapisali mnie przecież w tych swoich, przeklętych księgach, licho ich tam wie, w jaki sposób, dość, że wiedzą, jak się nazywam, a znając moje imię i nazwisko, mogą mnie lada chwila porwać jak swego. — Co zaś do szukania schronienia w klasztorze, to wówczas chybaby odważył się na to, gdyby już miał siepaczy tuż, tuż na karku. — Bo lepiéj jest ptaszkowi w gaju, niż w klatce — powiedział sobie i uznał za najlepsze usiłować uciec do Bergamo, gdzie mieszkał ów jego krewniak Bartolo, który, jeżeli sobie przypominacie, kilka razy zapraszał go do siebie. Ale, jak tu drogę znaléść? W tém cała bieda! Znalazłszy się w nieznanéj części prawie całkiem nieznanego sobie miasta, Renzo nie wiedział nawet, w którjé stronie leży Bergamo, a chociażby i dowiedział się o tém, to nie umiałby trafić do owéj bramy, przez którą powinien był wyjść z miasta. Już chciał się zapytać swych zbawców o drogę, gdy naraz, przyszedł mu na myśl wczorajszy fabrykant broni, ten ojciec czworga dziatek, tak usłużny, poczciwy, i odrazu stracił ochotę wyjawienia swych zamiarów przed tak liczném zgromadzeniem, w którém kto wie, czy nie było ptaszków z gatunku Ambrożego Fuselli. Postanowił więc jak najspieszniéj stąd się oddalić, a o drogę zapytać już tam, gdzieby nikt nie mógł wiedziéć ani kim on jest, ani dlaczego stawia swe zapytanie. Bóg wam zapłać, bracia — rzekł więc do swych zbawców dobryście spełnili uczynek — i nie czekając dłużéj wybiegł z tłumu, który szybko ustępował mii z drogi. Skręcił w pierwszy zaułek, potmé w jednę uliczkę, potém w drugą i daléj a daléj pędził tak przez czas pewien sam nie wiedząc dokąd. Kiedy mu się już zdało, że oddalił się dostatecznie, zwolnił kroku dla uniknięcia podejrzeń i zaczął się rozglądać dokoła, szukając jakiéjś twarzy, wzbudzającéj zaufanie, a to w celu uczynienia owego zapytania. Ale tu nowa bieda! Pytanie samo przez się było nieco podejrzane, czasu nie miał do stracenia; bo siepacze ochłonąwszy zaledwie z pierwszego przestrachu, musieli niezawodnie zabrać się do tropienia zbiega, a wieść o jego ucieczce mogła już się rozejść po mieście; toteż biedak musiał odbyć co najmniéj z jakie dziesięć fizyonomicznych studyów, zanim wreszcie znalazł twarz, któréj szukał. Bo, czyż mógł naprzykład zwrócić się ze swém zapytaniem do tego tłuściutkiego człowieczka na krótkich nogach, który, stojąc na progu swego sklepiku, ręce w tył założył, podniósł do góry czerwone, okrągłe oblicze z okazałym podbródkiem, a nie mając nic lepszego do roboty, to się podnosił na palcach, to ciężko opadał na pięty i miał minę tak ciekawego gaduły, że niezawodnie zamiast dać odpowiedź, sam-by zaczął się wypytywać. Albo znowu ten przechodzień, który się teraz zbliżał ku niemu z tym osłupiałym wzrokiem i obwisłą wargę, czyż mógł komukolwiek dobrze wskazać drogę? Kto wie nawet, czy znał swoję własną! Ów chłopiec zaś, któremu, co prawda, tak bystro z oczu patrzyło, wyglądał jednak na wielkiego urwisa i niezawodnie postarałby się o to, aby biednego wieśniaka wyprawić w stronę przeciwną téj, w którą iść zamierzał. Święta to prawda, że dla człowieka w kłopocie wszystko prawie staje się powodem do coraz nowych kłopotów! Wreszcie po długich bezskutecznych poszukiwaniach, Renzo spostrzegł człowieka, który szedł spiesznie, nie oglądając się ani na prawo, ani na lewo; zdało mu się, że ten chyba będzie najlepszy, bo mając widocznie jakąś pilną sprawę do załatwienia, odpowie mu niezawodnie krótko i jasno, a gdy usłyszał jeszcze, że ów człowiek z wielkiém ożywieniem coś mówi do samego siebie, poznał w nim szczerą duszę i nie namyślając się dłużjé, podszedł prosto do niego:
— Mój panie, raczcie mi powiedziéć z łaski swojéj, którędy to się idzie w stronę Bergamo?
— W stronę Bergamo? Przez Wschodnią bramę.
— Bardzo dziękuję. A do Wschodniej bramy?
— A to idźcie tędy: zaraz w tę ulicę na lewo, i znajdziecie się na placu katedry, a potém...
— Dziękuję, stokrotnie dziękuję, tam daljé od placu, to już sam znam drogę. Bóg zapłać panu. I poszedł prosto w stronę, którą mu wskazano. Zapytany stał przez chwilę, patrząc za oddalającym się wieśniakiem, potém poszedł z większym jeszcze pośpiechem, mówiąc półgłosem: — albo on coś przeskrobał, albo też jemu chcą jakiegoś figla wypłatać.
Renzo już jest na placu, przebywa go, mija kupkę popiołu i czarnych węgli w któréj poznaje szczątki wczorajszego ogniska; przechodzi obok schodów katedry, potém obok piekarni kul, nawpół zburzonéj i strzeżonéj teraz przez żołnierzy i daléj, a daléj podąża tą drogą, którą tu przybył wraz z tłumem, dochodzi do klasztoru kapucynów; spogląda na ów placyk, na drzwi kościółka i mówi z westchnieniem; — dobrą radę dawał mi jednak ten furtyan, lepiéjbym zrobił, gdybym wówczas zaczekał w kościele!\
Tu zatrzymał się na chwilę, aby się przyjrzéć uważniej bramie, przez którą chciał wyjść z miasta, i spostrzegł zdaleka, jakby na straży, wielu ludzi dokoła niéj zebranych, a że teraz wyobraźnia jego była nieco podnieconą (nieborak! miał przecież do tego słuszne powody), uczuł więc naraz wielki wstręt do zbliżenia się do owéj bramy. Tuż obok, pod ręką, miał tak dobre schronienie, w którém, dzięki listowi ojca Krzysztofa, mógł liczyć na najlepsze przyjęcie. Nie wiele brakowało, aby zawrócił do furty klasztornéj, lecz po chwili znów nabrał odwagi: — tak, lepiéj ptaszkowi w gaju, niż w klatce! A zresztą któż tu mnie zna? Przecie dwaj siepacze nie mogli się na kawałki podzielić, aby czekać na mnie przy każdéj bramie ~ powiedział sobie. — Byle śmiało, a wszystko będzie dobrze. — Obejrzał się, aby się przekonać, że niema pogoni, potém jeszcze raz spojrzał przed siebie, lecz nigdzie nie dostrzegł nikogo, ktoby zdawał się zajmować jego osobą, więc naprzód! Postanowił jednak zwolnić kroku, bo te nogi utrapione, gdyby im tylko pozwolić, ciągleby biegły, a tu przecie wypada iść powoli i spokojnie; z miną więc obojętną, gwiżdżąc jakąś wesołą piosenkę, podszedł do bramy.
W saméj bramie, zagradzając przejście, stała spora gromadka straży celnéj i hiszpańskich żołnierzy; wszyscy jednak byli wyłącznie zajęci tém, co się działo na zewnątrz, odebrali bowiem rozkaz niewpuszczania okolicznych mieszkańców, którzy na wieść o rozruchach, jak kruki na pobojowisko, zewsząd ciągnęli do Medyolanu. Dzięki więc téj okoliczności, nasz Renzo, z miną obojętną, ze spuszczonemi oczyma, spokojnie, nie okazując najmniejszego pośpiechu, jak człowiek, który idzie sobie na przechadzkę, aby odetchnąć świeżém wiejskiém powietrzem, zdołał wyjść z bramy, nie ściągnąwszy na siebie niczyjéj uwagi; serce tylko gwałtownie mu biło. Widząc na prawo wąską uliczkę, zaraz na nią skręcił i szedł przez czas pewien, nie odważając się nawet spojrzéć poza siebie.
Idzie więc wciąż daléj a daléj, wille, domki, ogrody, przechodzi przez wioski, nikogo o nic nie pyta, na nikogo nawet nie patrzy, wie, że się od Medyolanu oddala, ma nadzieję, że podąża w stronę Bergamo i jak na teraz, najzupełniéj mu to wystarcza. Od czasu do czasu ogląda się, od czasu do czasu przypatruje się z wielką uwagą raz jednéj, to znów drugiéj ręce, w których pozostało jeszcze odrętwienie i na których widnieje czerwone pasemko, ślad owych miłych rękawków. Jego myśli, jak to zresztą każdy zrozumie, były jakąś dziwną mieszaniną niepokoju, żalu, goryczy, gniewu i rozczulenia; utonął całkiem w mozolnéj pracy wyjaśniania sobie tajemniczych stron téj bolesnéj przygody, a nadewszystko tego, w jaki sposób mogli się dowiedziéć o jego nazwisku. Podejrzenia jego oczywiście padały na owego fabrykanta broni, pamiętał bowiem, że się z tém przed nim wygadał. A gdy przypomniał sobie teraz podstęp, jakiego użył ten człowiek, aby go za język pociągnąć, i całe jego zachowanie się i wszystkie te grzeczności, które widocznie służyły mu do wkradnięcia się w zaufanie wieśniaka, podejrzenia Renza zamieniły się w pewność. Jednak, i to także pamiętał, choć już mniéj jasno, że po wyjściu z gospody owego uprzejmego przewodnika, długo jeszcze gawędził, lecz z kim? o czém? na to już w żaden sposób odpowiedziéć sobie nie umiał, bo pamięć jego uporczywie milczała, jak gdyby w czasie całéj téj przygody była gdzieś bardzo daleko. Biedak gubił się w domysłach, można go było porównać do człowieka, który, podpisawszy swoje nazwisko na wielkiéj liczbie białych arkuszy, oddal je komuś, kogo miał za osobistość nieposzlakowanéj uczciwości, aby tenże działał w jego imieniu, a następnie, widząc, iż ów mniemany poczciwiec jest największym oszustem, chciałby się dowiedziéć o stanie swoich interesów, ale w jaki sposób? kiedy w nich panuje chaos nie do rozwikłania, Inną, nie mniéj dręczącą pracą było utworzenie sobie jakiegoś planu na przyszłość, na którymby mógł się z przyjemnością zatrzymać, ale wszystkie te, które nie należały do zamków na lodzie, były, niestety, bardzo i bardzo smutne!
Wkrótce jednak wszystkie te bolesne rozpamiętywania musiały ustąpić miejsca kłopotom obecnéj chwili. Już od pewnego czasu, Renzo szedł na chybił-trafił, jak to mówią, aż w ostatku zmiarkował, że tak daléj iść nie podobna, że sam nie potrafi dać sobie rady. Wprawdzie czuł wielki wstręt do wymówienia wyrazu Bergamo, jak gdyby wyraz ten miał mieć w sobie coś podejrzanego, coś zuchwałego, ale, bez niego przecież nie mógł się obejść. Postanowił więc, jak to już uczynił w Medyolanie, zapytać o drogę pierwszego lepszego przechodnia, którego twarz wzbudzi w nim zaufanie, i tak téż zrobił.
— To nie tędy do Bergamo — odpowiedział mu zapytany, i po chwili namysłu, mową i giestem wytłumaczył mu, którędy ma iść, aby trafić na gościniec.
Renzo podziękował, udał, że nie omieszka zastosować się do udzielonéj mu rady, poszedł rzeczywiście w stronę wskazaną, jednakże w duchu postanowił nie wstępować już na ów gościniec, a tylko, nie tracąc go z oka, bocznemi drogami zdążać ku granicy. Jednak łatwiéj było powziąć, niż wykonać takie postanowienie. Stąd też wynikło, że idąc, jak to mówią, w zygzag, to na prawo, to na lewo, częścią stosując się do innych nowych wskazówek, które, uzbroiwszy się z odwagę, zbierał tu i ówdzie, częścią uzupełniając je, gdy mu się njedokładne zdawały, częścią zaś, trzymając się przez czas pewien raz już obranego kierunku, nasz zbieg, pomimo, że już co najmniéj, uszedł ze dwanaście mil, nie zdołał jednakże nawet i na sześć mil oddalić się od Medyolanu; co zaś do Bergamo, to wątpię nawet, czy się do niego choć na włos jeden przybliżył. Przyszedł wreszcie do przekonania, że i ten sposób nie jest najlepszy, i postanowił jeszcze innego spróbować. Pomyślał sobie, iż byłoby rzeczą nader pożądaną, gdyby, za pomocą zręcznego zapytania, mógł się dowiedziéć o nazwie jakiegoś miasteczka, leżącego nieopodal granicy, do którego można byłoby się dostać bocznemi drogami; w takim bowiem razie, rozpytując się o nie, nie potrzebowałby już mówić tak często o owém Bergamo, które, jak sądził, mogło w każdym wzbudzać pewne podejrzenie i naprowadzać na jakieś niepotrzebne myśli o ucieczce, pogoni, kryminale.
W czasie, gdy rozważał nad tém, w jaki sposób dałoby się najlepiéj zebrać te wszystkie wiadomości bez obudzenia podejrzeń, naraz spostrzega domek ustronny, stojący w pewném oddaleniu od wioski, przez którą przed chwilą przechodził, a na owym domku zieloną gałązkę. Już od pewnego czasu czuł potrzebę wypoczynku i pokrzepienia się; a oprócz tego przyszło mu na myśl, że może w téj gospodzie potrafi się czegoś dowiedziéć, więc wszedł. Gospoda była pustą, tylko jakaś stara kobieta z przęślicą u boku a z wrzecionem w ręku, siedziała w kąteczku. Powiedział, iż chce coś przekąsić, kobieta oświadczyła, że ma ser niezgorszy i wyborne wino, podziękował (tak jakoś je zbrzydził odrazu za ów figiel, który ono mu wczoraj wyplatało), usiadł na ławce, prosząc o pośpiech. Staruszka natychmiast podała mu sér i chleb, a następnie, w czasie gdy Renzo zabrał się dojedzenia, zaczęła go wypytywać z wielką ciekawością kim jest, skąd przybywa i czy nie może jéj opowiedziéć czegoś o dziwnych rzeczach, które się dzieją teraz w Medyolanie boć przecie nawet i tu we wsi coś już o tém słyszała. Renzo, nie tylko z wielką zręcznością dawał jéj śmiałe i wymijające odpowiedzi, ale oprócz tego potrafił nawet skorzystać z trudnego położenia, w jakiem się znalazł, i obrócił na swą korzyść ciekawość staruszki, która wypytywała go również i o to, dokąd się teraz udaje.
— E! nie mało czasu będę w drodze! — rzekł chłopak: — i tu i ówdzie mam interesa do załatwienia, a nawet, jeżeli mi nieco czasu wolnego pozostanie, to mam zamiar wstąpić do tego miasteczka... czyli raczéj miasta... ach, jakże bo się ono nazywa? Tam, na gościńcu do Bergamo, prawie na saméj granicy, ale jeszcze po naszéj stronie. Otożem zapomniał!...
— To chyba Gorgonzola — odpowiedziała staruszka.
— Gorgonzola! a tak, tak, Gorgonzola! — powtarzał Renzo, jakby po to, aby sobie owę nazwę lepiéj wrazić w pamięć. — A czy to stąd bardzo daleko? — dodał po chwili.
— Tego nie wiem na pewno, może jakie dziesięć, a może nawet i dwanaście mil. Ot, gdyby tu był który z moich synów, toby wam powiedział.
— A jak się wam zdaje, czynie możnaby do Gorgonzoli iść témi miłemi drożynami, nie wychodząc na gościniec, gdzie taki kurz, ale to taki kurz? O! bo, co prawda, Pan Bóg musiał się chyba na nas rozgniewać, że od tak dawna ani kropli deszczu nie mamy!
— A wiecie, mnie-by się zdawało, że i bocznemi drogami iść można: teraz idźcie tak, prosto, a o dalszą drogę spytacie się w sąsiedniej wiosce. — Nazwała mu ją.
— Dobrze, dziękuję, może też tak i zrobię — rzekł Renzo, wstając od stołu. Schował do kieszeni kawał chleba, który mu pozostał od skromnego śniadania, a który tak dalece niepodobny był do owego bochenka, znalezionego wczoraj u stóp kolumny św. Dyonizego; zapłacił, wyszedł i poszedł na prawo, drogą, którą mu staruszka wskazała. Tak idąc od wsi do wsi, z nazwą Gorgonzoli na ustach, trzymając się ciągle zdala od gościńca, przybył wreszcie do owego miasta na jaką godzinę przed zachodem słońca.
W drodze już postanowił sobie zatrzymać się tu na czas nieco dłuższy, niż w owéj pierwszéj gospodzie i zjeść coś bardziéj posilnego. Ciało jego zaczynało się też dopominać o wygodne łóżko, ale na to był głuchy zupełnie i wołałby paść bez tchu na drodze, niż przychylić się do jego pragnień. Miał zamiar, zażądawszy coś do zjedzenia w jakiéj gospodzie, wywiedziéć się nieznacznie jak daleko jeszcze do Addy i jaka do niéj droga najkrótsza, aby, posiliwszy się nieco, bezzwłocznie udać się w tamtę stronę. Urodzony i wzrosły przy powtórném, że tak powiem, źródle téj rzeki, słyszał o tém nie raz, że w pewném miejscu, na pewnéj przestrzeni stanowi ona granicę między księstwem medyolańskiém, a rzeczpospolitą wenecką, a pomimo to, że ani o tém miejscu, ani o téj przestrzeni nie miał, co prawda, zbyt jasnego pojęcia, czul wszakże, iż w obecnéj chwili powinien gdziekolwiekbądź i w jakikolwiekbądź sposób, byle co najprędzéj, przebyć owę granicę. To też postanowił, choćby mu to się dziś jeszcze nie miało nawet udać, iść ciągle, iść bez wytchnienia, dopókądby siły starczyły, a następnie na jakiémś polu, w lesie, a choćby nawet i na pustyni, byle tylko nie w gospodzie, czekać na pierwsze brzaski poranne.
Zaraz na wstępie do miasta spostrzegł gospodę, wszedł do niéj i poprosił gospodarza, który pośpieszył na jego spotkanie, aby mu dał coś, czémby mógł głód swój uśmierzyć, a także i szklankę wina, bo tak czas, jak również i podróż tak długa, złagodziły już znacznie ów wielki i nieprzezwyciężony wstręt, który zrazu uczuł do tego trunku. — Proszę Was tylko, abyście dali to, co macie gotowego, czekać nie mogę, zaraz w dalszą ruszam drogę — dodał. A powiedział to nie dlatego tylko, że tak było w istocie, ale z obawy, aby gospodarz nie pomyślał sobie przypadkiem, że on tu chce nocować i nie uznał za stosowne zapytać go o imię i nazwisko, o to kim jest i skąd przybywa, i po co i na co....
— Służę w téj chwili — odpowiedział gospodarz, a Renzo usiadł przy stole tuż obok drzwi, w kąteczku, jak winowajca.
W izbie znajdowało się kilku mieszczan, którzy widocznie, nie mając nic lepszego do roboty, zeszli się tutaj na winko i po długich rozprawach, po długich roztrząsaniach owych wielkich wypadków, które wczoraj zaszły w Medyolanie, przeszli następnie do stawiania różnych wniosków względem tego, co się tam dzisiaj dziać mogło, a ciekawość ich była wielką, gdyż same owe nowiny z dnia ubiegłego mogły ją raczéj podbudzić, niż zaspokoić: bunt rozpoczęty, bo przecież nie stłumiony; skoro go noc tylko przerwała, rzecz więc nie dokończona, dopiéro pierwszy akt olbrzymiego dramatu. Po chwili jeden z nich, podchodząc do nowoprzybyłego, zapytał go, czy czasem nie był dziś w Medyolanie.
— Ja? — odrzekł Renzo ze zdziwieniem, starając się tymczasem obmyślić jakąś odpowiedź.
— Tak, czyście wy tam nie byli, jeśli wolno zapytać?
Renzo, pokręcając głową, zacisnąwszy usta, wycedził jakoś niewyraźnie przez zęby: — Medyolan... z tego, com słyszał... nie musi być teraz miejscem nader przyjemném, i każdy, kto może, pewnie go zdaleka obchodzi.
— A więc i dziś są jakieś rozruchy? — zapytał z większą natarczywością ciekawy mieszczanin.
— Żeby o tém wiedziéć, trzeba byłoby tam być — powiedział Renzo.
— A wy nie z Medyolanu przybywacie?
— Nie, z Liscate — odrzekł żywo nasz chłopak, który już obmyślił swoję odpowiedź. Ściśle biorąc rzeczy naprawdę stamtąd przybywał, bo przechodził tamtędy, a o nazwie téj miejscowości dowiedział się po drodze od jakiegoś wieśniaka, który mu powiedział przez jakie wsie i miasteczka powinien był przechodzić, aby trafić do Gorgonzoli.
— Et! — rzekł ów człek natrętny, a to: et! miało widocznie oznaczać: lepiéjbyś zrobił, gdybyś z Medyolanu przybywał, ale trudna rada! — A tamże u was w Liscate — dodał — nic nie słyszeliście o awanturach medyolańskich?
— Bardzo być może, że któś i słyszał o tém — odrzekł góral — ale ja nic nie słyszałem.
Te ostatnie wyrazy tak wymówił, jakby chciał powiedziéć: skończyłem. Ciekawy natręt odszedł, a wkrótce potém zjawił się gospodarz z obrusem i talerzami.
Podczas, gdy nakrywał do stołu, Renzo, niby od niechcenia, przez zęby, z miną obojętną, ziewnąwszy nawet parę razy, powiedział: — A daleko stąd do Addy?
— Do Addy, to jest do przeprawy?
— No, tak... do Addy.
— A którędy chcecie się przeprawić, czy przez most w Cassano, czy na promie w Canonica?
— To mi wszystko jedno... Ot tak, przez ciekawość tylko spytałem.
— E! bo widzicie te dwa miejsca najlepsze, to przeprawy dla porządnych ludzi, dla ludzi którzy mogą wyjawić, kim są i jak się zowią.
— Dobrze więc, a dalekoż-to stąd?
— Tak do jednéj, jak i do drugiéj przeprawy z jakie sześć mil mniéj więcéj.
— Sześć mil! no, proszę! a ja myślałem, że bliżéj — powiedział Renzo. — I po chwili, z obojętnością, posuniętą aż do przesady, zapytał: — No, a gdyby kto chciał naprzykład iść jakąś krótszą drogą, to... czy są jakie inne bliższe przeprawy na rzece?
— A pewno że są — odrzekł gospodarz, utkwiwszy weń wzrok pełen złośliwéj ciekawości. To wystarczyło, aby na ustach Renza zamarły wszelkie inne zapytania, które już miał na pogotowiu. Przysunął półmisek do siebie, i patrząc na flaszeczkę, którą gospodarz przed nim postawił, powiedział: — oj I dobreż to winko?
— Że dobre, to dobre, już ja wam za to ręczę: — odrzekł gospodarz — możecie się spytać wszystkich mieszkańców Gorgonzoli, czy w mieście i w okolicy jest gdzie lepsze wino od mego, a zresztą skosztujcie-no tylko! — I odszedł w stronę owej głośno rozprawiajcéj gromadki.
— Przeklęte gospody! Przeklęci gospodarze! — zawmłal w duchu nasz Renzo: — im więcéj ich poznaję, tém bardziéj ich nie cierpię. Coraz gorsi się stają! — Jednakże pomimo tych gorzkich myśli, zabrał się do jedzenia z wielkim apetytem, co mu nie przeszkadzało wytężać słuch jednocześnie, aby dowiedziéć się, co też tu mówią o wielkich owych wydarzeniach, w których i on przecież brał udział niemały, i poznać, mniéj é, jakiego to są rodzaju ci ludzie i czy pomiędzy niemi nie znalazłby się jaki poczciwiec, któregoby można zapytać o drogę bez obawy zostania, jak-to mówią, przyciśniętym do muru i zmuszonym do wyśpiewania wielu i wielu niepotrzebnych rzeczy.
— Ale — mówił jeden — tym razem zdaje mi się, że Medyolańczycy postanowili bądź-co-bądź swego dokazać. No, zobaczycie, jutro najdaléj przecież się czegoś dowiemy.
— Nie mogę sobie darować tego, żem dziś rano nie udał się do Medyolanu — mówił inny.
— Cóżbym dał za to, żeby się dowiedziéć — powiedział znów pierwszy — czy ci panowie, tam w Medyolanie, pamiętali o nas biedakach, czy tylko dla siebie, dla stolicy ustanowili nowe prawo. Znacie ich przecie. Harde to, zuchwałe, wszystkoby chcieli miéć tylko dla siebie, a o innych to ani dbają.
— No, toć przecie i my mamy gęby tak dla jedzenia, jakotéż i dla wypowiadania tego, co nam się słuszném wydaje — odezwał się ktoś trzeci głosem o tyle cichym i skromnym, o ile to, co mówił, było donośne i znaczące — a skoro już raz się zaczęło i... — Ale osądził, że lepiéj będzie nie dokończyć swego zdania i umilkł.
— Nie w jednym Medyolanie chowają zboże i mąkę, aby głodem morzyć biedaków, ja wam powiem... — zaczął ktoś czwarty z wyrazem tajemniczości i tłumionego gniewu, gdy wtem tętent kopyt końskich przerwał mu mowę. Wszyscy pośpieszyli do drzwi i poznawszy tego, kto przybywał, wybiegli na jego spotkanie. Byłto pewien kupiec z Medyolanu, który udając się kilka razy do roku w interesach handlowych na pewien czas do Bergamo, zwykł był w téj gospodzie nocować, a ponieważ zawsze prawie znajdował w niéj toż samo towarzystwo, znał więc je doskonale. Zaraz otoczyli go wkoło, jeden chwycił konia za cugle, drugi trzymał już strzemię.
— Jak się macie, jak się macie! — zawołali wszyscy. — A dobrzeż się podróż udała?
— Wybornie; no, a wy jak się tu miewacie?
— Dobrze, dzięki Bogu. No, powiedźcież nam, proszę, co tam nowego słychać w Medyolanie?
— O! tak zaraz wam się nowin zachciewa — powiedział kupiec, zsiadając z konia i oddając go chłopakowi stajennemu. — Zresztą, zresztą — mówił daléj wchodząc wraz z całém towarzystwem do izby — o jakież mnie nowiny pytacie? w téj chwili musicie już wiedziéć o wszystkimé, chyba lepiéj odemnie?
— Nic a nic nie wiemy — zawołało kilku, przykładając rękę do piersi.
— Czyż-to być może? — rzekł kupiec. — No, w takim razie opowiem wam wiele pięknych... czy też brzydkich rzeczy, jak się tam komu będzie podobało je nazwać. Ej! gospodarzu, a mój pokój nie zajęty? Nie, to dobrze, a więc podajcie mi wina i tę moję ulubioną potrawę, no, wiecie już, o czém chcę mówić, ale zaraz, bo chcę się wcześniéj spać położyć, aby jutro wstać także wcześnie, gdyż muszę być przed obiadem w Bergamo. Otóż — ciągnął daléj, siadając w przeciwległym końcu izby, chociaż przy tym samym stole, przy którym siedział nasz Renzo przyczajony wprawdzie w kąteczku, lecz zato pilnie słuchający — otóż, czy nic nie wiecie o tych awanturach wczorajszych?
— O — wczorajszych już wiemy.
— A co! czy nie mówiłem, że oni tu więcéj muszą wiedziéć ode mnie, choć ja siedzę w Medyolanie. Popijają tu sobie winko w gospodzie i czatują na podróżnych, aby...
— Ale dziś, dziś co się działo?
— A, dziś. Nic więc nie wiecie, co było dzisiaj?
— No, mówimy przecie, że nic a nic, nikogo stamtąd nie było.
— Otóż więc pozwólcie mi najprzód gardło sobie odwilżyć, a potém już wam opowiem, co było dzisiaj. — Napełnił szklankę, jedną ręką zbliżył ją do ust, drugą podniósł wąsy, potém brodę pogładził, wychylił szklankę i tak mówić zaczął: — Dziś, mili przyjaciele, mało brakowało, aby dzień nie był równie burzliwy, a kto wie czy nie gorszy nawet od wczorajszego. Trudno mi niemal uwierzyć, że jestem tu w Gorgonzoli i że sobie z wami gawędzę, bo trzeba, żebyście o tém wiedzieli, żem już się wszelkich podróży wyrzekał, byle tylko siedziéć w domu i pilnować mego biednego sklepu.
— No, proszę! I cóż-to za licho być mogło? — spytał ktoś ze słuchaczy.
— Oj! że licho, to licho, prawdziwe licho, zaraz się o tém dowiecie. — I, krajać jakieś mięsiwo, które gospodarz przed nim postawił, a następnie, zajadając je z wielkim smakiem, ciągnął daléj swe opowiadanie. Gromadka ciekawych, rozdzieliwszy się na dwie połowy, stała po obu stronach stołu, słuchając go z otwartemi ustami, tylko Renzo w swoim kąteczku pozostał a choć na pozór cala ta sprawa zdawała się nie obchodzić go wcale, jednak, więcéj może, niż kto inny wytężał słuch i, o ile się dało, najpowolniéj przeżuwał ostatnie już kęski.
— Otóż dziś z rana ci hultaje, którzy wczoraj dokazywali tak strasznie, zeszli się na umówione miejsca (tak, bo już się naprzód byli porozumieli i pomyśleli o wszystkimé) zebrali się więc i rozpoczęli na nowo owo miłe włóczenie się po ulicach, starając się hałasem i krzykiem przywabić najwięcéj ludzi, bo to z niemi, przepraszam za porównanie, zupełnie jest tak, jak kiedy śmiecie wymiatają z domu, a kupka brudów rośnie z każdą chwilą. Kiedy już się im zdało, że liczba ich jest dość pokaźna, ruszyli wszyscy ku domowi wikaryusza prowizyi, jakby jeszcze nie dość im było tego, czego się względem niego dopuścili wczoraj: tak po barbarzyńsku obejść się z takim panem! O! łajdaki! A co na niego wygadywali! I to wszystko kłamstwo, potwarz wierutna; on taki pan zacny, porządny, a ja mogę coś o tém wiedziéć przecież, ja, co go znam tak dobrze, gdyż dla całéj jego służby dostarczani sukna na liberyę. Ruszyli więc ku jego domowi, a trzeba było widziéć tę hałastrę; jakie to twarze! wyobraźcie sobie, przechodzili przed moim sklepem; powiadam, takie twarze, ale to takie... no, w porównaniu do nich niczém żydzi z Via Crucis. A co tam gadali, co pletli! Gdyby nie to, że niebezpieczném byłoby ściągać na siebie ich uwagę, z pewnością zatknąłbym uszy. Szli więc z chwalebnym zamiarem zrabowania nieszczęśliwego domu, ale... — Tu, podniósłszy w górę lewą rękę, przytknął wielki jéj palec do nosa, a inne rozstawił szeroko.
— Ale? — powtórzyli wszyscy niemal słuchacze.
— Ale — mówił daléj kupiec — ulica była zagrodzona wozami i potężnemi belkami, a z po-za tego dziwnego muru wyglądali żołnierze i błyszczały lufy strzelb, przygotowane już do powitania tak szanownego towarzystwa. Kiedy zobaczyli te piękne przybory... No, a wy, cobyście w takim wypadku zrobili?
— Wrócilibyśmy napowrót.
— Tak, otóż i oni uczynili toż samo. Ale zważcie-no tylko, czy-to nie zły duch ich opętał! bo stoją na Cordusio, widzą owę piekarnię, którą wczoraj już mieli ochotę zrabować: a wiecież, co się tam teraz dzieje w téj piekarni? oto rozdają chléb kupującym; jest tam kilku panów ze szlachty i to panów, co się zowie, którzy czuwają nad tém, aby się wszystko działo uczciwie i po bożemu; więc te łotry (powiadam wam, że ich szatan opętał, a byli téż i tacy, którzy ich jeszcze podżegali) te łotry powiadam daléjże do piekarni! Ten bierze, ten wynosi, i w jednéj chwili owi wielmożni panowie ze szlachty, piekarze, kupujący, chleby, ławy, dzieże, skrzynie, worki, pytle, mąka, otręby, ciasto, wszystko poszło do góry nogami.
— Czyż-to być może?
— A to sobie dobre! Cóż-to ja dla rozrywki ot, tak sobie, miałbym wam pleść jakieś bajki?
— No, a lud cóż na to?
— A cóż, powoli zaczął się rozchodzić. Niektórzy spostrzegli coś ciekawego na paru domach narożnych, a wiecież co to było? Kto umiał czytać, ten przeczytał na wielkim arkuszu wypisaną metę! ale jaką metę! oto ni mniéj ni więcéj, bochenek, ważący osiem uncyj od dnia tego miał kosztować solda, jednego solda.
— Oto szczęście!
— Że szczęście to szczęście; byle tak tylko mogło długo potrwać. Wiecież, ile to mąki złupili tam dzisiaj i wczoraj? Tyle, że nią możnaby żywić całe księstwo przez cale dwa miesiące, tak!
— No, a czy-to tylko dla Medyolanu ustanowiono takie dobre prawo?
— To, co zrobiono dla Medyolanu, stało się wyłącznie kosztem miasta. Co do was zaś, to nie umiałbym wam nic w tym względzie powiedziéć: jak Bóg da, tak i będzie. Teraz, sądzę, że już rozruchy się nie powtórzą. Ale, nie powiedziałem wam jeszcze wszystkiego, słuchajcie, słuchajcie, bom najciekawsze i najlepsze na ostatek zostawił.
— Doprawdy? i cóż-to było?
— A było-to, że wczoraj wieczór i dziś z rana wielu z tych dobrodziejów schwytano, i zaraz wszystkim stało się wiadomém, że panowie dowódcy będą dyndać na szubienicy. Zaledwie ta wieść się rozeszła, każdy, co tchu, począł zmykać do domu, aby nie trafić przypadkiem do tego grona. W chwili, kiedym wyjeżdżał, cały Medyolan, jak klasztor, wyglądał. Cicho i spokojnie.
— I naprawdę ich powieszą?
— A jakże! i to nie zwlekając długo — odrzekł kupiec.
— A cóż lud powie na to? — spytał znów ten, który już zadał uprzednie pytanie.
— Jakto, co powie? Pójdzie patrzéć, jak ich będą wieszać — powiedział kupiec. — Przecież mieli tak wielką ochotę widzieć, w jaki to sposób może umierać dobry chrześcijanin, nie w swojmé łóżku, nie z choroby, lecz tak, na wolném powietrzu, że chcieli, łajdaki, do téj próby użyć wikaryusza prowizyi. Otóż teraz, zamiast niego, będą mieli czterech hultajów, których wyprawienie na tamten świat odbędzie się bardzo paradnie, podług wszelkich prawideł, z kapucynami i z bractwem dobréj śmierci, boć przecież poczciwcy ci najzupełniéj na to zasłużyli. To niezła nauczka, widzicie, nauczka konieczna. Tak jakoś prędko zasmakowali w tém gospodarowaniu po sklepach, w tém kupowaniu bez pieniędzy, że, gdyby im tylko pozwolić, to po chlebie przyszlaby kolej na wino, po winie... bo sami osądźcie, czy dobrowolnie chcieliby wyrzec się kiedy tak wygodnego nałogu? A możecie mi wierzyć, że dla porządnego człowieka, mającego jaki taki handelek, perspektywa ta nieskończenie była przyjemną.
— Pewno — rzekł jeden ze słuchaczy. — Pewno — powtórzyli wszyscy.
— I — mówił daléj kupiec, wycierając brodę końcem grubego obrusa — i to się nie odrazu stało, nie bez namysłu, oddawna już czyniono przygotowania; istniał cały spisek.
— Spisek?
— A tak. Wszystko to są sprawki nawarryjczyków, tego francuskiego kardynała, wiecie już o kim mówię, tego, co to ma takie niby tureckie nazwisko i, który co dzień musi coś nowego wymyślić, aby dokuczać koronie hiszpańskijé. Ale przedewszystkiém stara się wichrzyć w Medyolanie, bo to przebiegła bestya, wie, że tu największa siła naszego najmilościwszego króla.
— Tak, to prawda.
— Mogę wam nawet dowód na to przytoczyć. Kto dokazywał najbardziéj? Obcy przybysze. Po całém mieście włóczyły się jakieś figury, nigdy przedtem nie widziane w Medyolanie. W pewnéj gospodzie złapano jakiegoś ptaszka... — Renzo, który ani jednego wyrazu nie stracił z tego opowiadania, uczuł dziwne zimno i drgnął nagle, pierwéj jeszcze, zanim zdołał pomyślćé o tém, że ten objaw przerażenia może mu zaszkodzić. Jednak nikt tego nie spostrzegł i kupiec mówił daléj bez przerwy: — ptaszka, o którym dotąd jeszcze nie wiedzą na pewno, skąd przybył, kto go przysłał i co to za jeden; wiedzą to tylko, że jest z liczby przewódców. Wczoraj, w czasie najsilniejszych rozruchów dokazywał strasznie, a potém, jakby mu tego jeszcze nie dość było, zaczął ludzi namawiać, aby, ni mniéj ni więcéj, tylko wszystkich jaśnie wielmożnych w pień wycięli. Co, jak się wam to podoba? A łotr! A z czegożbyśmy wszyscy żyli, gdyby panów nie stało? Siepacze wraz z urzędnikiem kryminalnym wiedli już go, należycie związanego, do więzienia, a ile listów przy nim znaleźli! całą wiązkę! otóż, wiedli go już do więzienia, lecz cóż się dzieje? Godni jego towarzysze, którzy krążyli dokoła gospody, w wielkiéj liczbie zaraz przybyli na pomoc i uwolnili go z rąk sprawiedliwości, uwolnili tego łajdaka!
— I cóż się z nim stało?
— Niewiadomo, może uciekł, a może i w Medyolanie gdzieś się ukrywa; tacy ludzie nie mają ani kąta, ani dachu własnego i wszędzie potrafią rozgościć się i ukryć, aż dopókąd dyabeł raczy się niemi opiekować, ale wszystko to do czasu tylko: nieraz, kiedy najmniéj o tém myślą, noga im się pośliźnie i... już po nich, boć przecie do czasu dzban wodę nosi. Jak na teraz to tylko wiadomo napewno, że listy pozostały w ręku sprawiedliwości i że z nich dowiedziano się o wielkim spisku, mówią nawet, że bardzo dużo osób jest zamieszanych. Tém ci gorzéj dla nich, tém gorzéj, a po co było wdawać się w takie awantury? Całém miastem zatrzęśli i na tém nawet poprzestać nie chcieli. Mówią, że piekarze łotry, zgoda i ja tż téo wiem; trzeba ich powiesić, i na to zgoda, ale sąd powinien najprzód wydać na nich wyrok, a kat powiesić. Tak, to rozumiem: prawnie, urzędowo. Mówią, że chowają gdzieś zboże. O tém także wie każdy, ale do tego, co sprawuje rządy, należy mieć dzielnych szpiegów, którzyby starali się odkryć, gdzie je chowają, a handlarzy zboża wciągnąć również na szubienicę, aby dotrzymywali towarzystwa piekarzom. A jeżeli ten, co rządzi, nie zechce nic robić, trzeba, aby miasto przypomniało mu o tém, a jeżeli nie posłucha odrazu, powtórnie przypomnieć; i musi usłuchać w ostatku. A to mila mi rzecz, gdyby ów chwalebny zwyczaj nachodzenia sklepów i składów i zabierania wszystkiego, co się pod rękę nawinie, miał się zakorzenić!
Renzowi, owe ostatnie kęski wydały się dziwnie gorzkiemi — Cóżby dał za to, aby w téj chwili być już o jakie sto mil od téj gospody, od tego kraju! Dziesięć razy, co najmniéj, już sobie w duchu powiedział: chodźmy stąd, chodźmy, lecz obawa wzbudzenia podejrzeń, która teraz szczególniéj w nim wzrosła i zapanowała samowładnie nad jego wolą, przykuwała go dotąd do ławy. Siedząc tak nieruchomie, jak posąg, postanowił wówczas dopiero opuścić gospodę, kiedy rozmowa przejdzie na inny jakiś przedmiot, boć przecie ów nieznośny gaduła nie mógł wiecznie mówić o nim tylko.
— To téż — rzekł jeden z obecnych — wiedząc doskonale, co się tam dziać musi i czując, że porządnemu człowiekowi nie przystoi nawet znajdować się w takich rozruchach, oparłem się ciekawości i pozostałem w domu.
— A ja przecie też nie poszedłem — powiedział drugi.
— A ja? — dodał trzeci — gdybym nawet, nie wiedząc o niczém, znalazł się wczoraj, lub dziś w Medyolanie, tobym pewno wyrzekł się wszelkich interesów i zaraz do domu wrócił. Mam żonę i dzieci, a zresztą, mówiąc szczerze, nie lubię takich awantur.
W téj chwili gospodarz, który przez cały czas słuchał z wytężoną uwagą, odszedł od gromadki ciekawych i trochę się przybliżył do Renza, aby zobaczyć, co téż robi tam w kątku ten nieznajomy przechodzień. Nasz chłopak skorzystał z téj okoliczności, przywołał go ruchem ręki do siebie, spytał, ile się należy, zapłacił, nie targając się wcale, choć kieszeń jego nie była zbyt pełna i, nie pytając już o nic więcjé, poszedł prosto do drzwi, przestąpił próg i zdawszy się na łaskę Opatrzności, ruszył w stronę przeciwna téj, z któréj przybył.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.