Narzeczeni (Manzoni, 1882)/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Narzeczeni |
Podtytuł | Powieść Medyolańska z XVII stulecia |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1982-1983 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Obrąpalska |
Tytuł orygin. | I promessi sposi |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Dość czasem i jednego silnego pragnienia, aby już człowieka spokoju pozbawić; wyobraźcież więc sobie, co to się wówczas dziać musi, kiedy dwa pragnienia spotkają się w jedném ciele, a do tego, gdy są wręcz sobie przeciwne. Wiecie już, że nasz biedny Renzo znajdował się od wielu godzin w tym smutnym wypadku. Pragnął uciekać, biedź bez odpoczynku, a jednocześnie zachować wszelkie pozory spokojnego człowieka, aby nie ściągnąć podejrzeń; teraz zaś, po wysłuchaniu opowiadania owego gadatliwego kupca, dwa te, tak sprzeczne uczucia, wzrosły w nim jednocześnie do najwyższego stopnia. Więc jego smutna przygoda tak wielkiego nabrała rozgłosu, więc, bądź-co-bądź, postanowiono go schwytać; kto wie, ilu już siepaczy stara się teraz wpaść na jego ślady; jakie rozkazy wydano, może na wszystkie strony rozesłano gońców, aby go szukać po wsiach, miasteczkach, w gospodach, na drogach! I to mu wprawdzie przychodziło na myśl, że ostatecznie, dwu tylko siepaczów go znało, że na czole nie miał przecie wypisanego ani imienia, ani nazwiska, ale także przypomniał sobie pewne historyę, które słyszał kiedyś o zbiegach, pojmanych w skutek dziwnego, nieprzewidzianego zbiegu okoliczności, poznanych po chodzie, po zatrwożonéj minie, po nieśmiałych odpowiedziach i innych błahych, na pozór, wskazówkach; wszystko to teraz przejmowało go strachem. Pomimo, iż w chwili, gdy Gorgonzolę opuszczał, już na Anioł Pański dzwoniono a zmrok, zapadając szybko, zmniejszał stopniowo te jego obawy, wszakże bardzo niechętnie wstąpił na gościniec i to z mocném postanowieniem skręcenia zaraz na pierwszą boczną drożynę, która w jego mniemaniu potrafi go zaprowadzić tam, dokąd było mu tak pilno przybyć. Zrazu spotykał przechodniów, ale ponieważ wszędzie i we wszystkiém upatrywał teraz jakieś niebezpieczeństwo dla siebie, nie mógł więc zdobyć się na odwagę spytania kogokolwiekbądź o drogę. Ten gospodarz powiedział, że to będzie z jakie sześć mil — myślał sobie — a nawet, dajmy na to, że idąc tak manowcami liczba ich wzrośnie do ośmiu, lub dziesięciu, toć przecie te nogi, które już dziś tyle przeszły, potrafią przejść jeszcze i te mil kilka. Wiem na pewno, że nie wracam w stronę Medyolanu, a więc idę ku Addzie. Czy prędzéj, czy późniéj, muszę przecie dojść do niej. Addę słychać zdaleka, a niech tylko jéj szmer do moich uszu doleci, to już nie potrzebuję pytać nikogo o drogę. Jeżeli będzie jaka łódka, to zaraz się na tamten brzeg przeprawię; jeżeli nie, to zaczekam do rana czy na polu, czy na drzewie, jak ptaszek, bo lepiej na drzewie niż w więzieniu.
Wkrótce spostrzegł jakąś ścieżynę na lewo od gościńca, i skręcił na nią. Teraz już, gdyby napotkał jakiego przechodnia, pewnieby go o drogę zapytał, lecz jak na toż nigdzie ducha żywego nie było. Szedł więc na chybił-trafił ową ścieżyną i myślał sobie tymczasem:
— Ja miałbym dokazywać! Ja, doradzać wyrżnięcie wszystkich panów! U mnie cała wiązka listów! Moi towarzysze czekali koło gospody, aby mnie oswobodzić! Oj, wielebym dał za to, żebym mógł się spotkać oko w oko z tym kupcem, po tamtéj stronie Addy (ach, kiedyż nareszcie przeprawię się przez Addę!) i zatrzymać go i zapytać, gdzie tak piękne wiadomości uzbierał. Otóż, trzeba, abyś wiedział, mój szanowny panie, iż rzecz tak, a tak się miała, i że owo moje dokazywanie polegało na tém, żem dopomagał Ferrerowi, jak własnemu bratu; masz wiedziéć i o tém, że te łotry, których podobało ci się nazwać memi przyjaciółmi, że ci hultaje, za to, żem do nich przemówił tak, jak na każdego dobrego chrześcijanina przystało, chcieli mnie rozszarpać w kawałki. A wiesz-że ty, iż czasie, gdyś swego sklepu pilnował, mało brakowało, aby mi nie pogruchotano kości, bom twego wikaryusza prowizyi ratował, bom Ferrerowi drogę doń torował, a przecież nie znam i nie widziałem nigdy twego wikaryusza. Czekaj-no, czekaj, nie głupim już teraz panów ratować, drugi raz pewnie ani się ruszę. Wprawdzie robi się to dla zbawienia duszy: oni także przecie nasi bliźni! A oważ wiązka listów, z któréj dowiedziano się o całym spisku i która, jak-to wiesz z pewnością, znajduje się w ręku sprawiedliwości! A co na to powiesz, jeżeli tak, nawet bez czartowskiéj pomocy, zaraz ci ją pokażę? Miałbyś wielką ochotę zobaczyć na własne oczy tę wiązkę, nieprawdaż? Więc patrz... Jakto, tylko jeden list?... A jeden, nie inaczéj, mój panie, i to list, bo chcę, abyś wiedział i o tém, pisany przez zakonnika, który z mądrości i świątobliwości słynie szeroko po świecie, przez zakonnika, którego jeden włos z brody, nie ubliżając waszmości, wart więcéj, niż cała pańska osoba; list, jak sam widzisz, pisany do drugiego zakonnika, który téż jest człowiekiem nie-lada... Możesz się z tego przekonać, czy-to tak wielkie łajdaki ci moi przyjaciele? A na przyszłość naucz się mówić nieco oględniéj, zwłaszcza gdy chodzi o dobrą stawę bliźniego.
Lecz po niejakim czasie, myśli te i wiele innych do nich podobnych, musiały ustąpić przed troskami chwili obecnjé, które całą duszą naszego biednego pielgrzyma owładły. Obawa pogoni, ściągnięcia podejrzeń i zostania pojmanym, która we dnie tak go okropnie trapiła, teraz już wprawdzie opuściła go zupełnie, ale ileż-to przybyło mu natomiast innych udręczeń! Ciemności, które go ogarniały, samotność zupełna, znużenie coraz silniejsze, wiatr ciągły, przenikliwy, który stawał się co chwila chłodniejszym i nie mógł być zbyt miły dla tego, kto miał dotychczas na sobie owe szaty godowe, w które się był ustroił, aby wziąć ślub naprędce i odprowadzić w tryumfie swoję bohdankę do własnego domu; wreszcie, i głównie owo błąkanie się, że tak powiem, po omacku w poszukiwaniu miejsca bezpiecznego schronienia i wypoczynku; wszystko to razem wzięte, mogłoby każdego o rozpacz przyprawić.
Gdy po drodze na jaką wieś natrafiał, szedł przez nią powoli, cicho, ostrożnie, rozglądając się jednak dokoła w nadziei zobaczenia gdzieś jakichś drzwi uchylonych, ale jedyną oznaką tego, że tu i ówdzie jeszcze ludzie czuwali, były słabe światełka, które czasem zabłysły przez szpary okiennic. Wśród pól, zdala od mieszkań, często się zatrzymywał, wytężał słuch, oddech w piersiach tamował, chcąc usłyszeć ów upragniony szmer Addy, lecz daremnie! Jedynym odgłosem, który doń wśród téj nocnéj ciszy dochodził, było groźne warczenie, lub wycie psów w jakiéjś samotnej fabryce serów, a wówczas, gdy ni usiał obok jednéj z nich przechodzić, wycie zmieniało się w zajadle szczekanie. Mijając bramę, czuł niemal, że przez jéj szczeliny spogląda nań groźnie niejeden z tych wiernych stróżów, widział prawie te pyski, te oczy na siebie zwrócone; to téż, choćby i miał uprzednio niejaką ochotę zapukania do bramy i proszenia o przytułek na noc, ta okoliczność odbierała mu ją zupełnie. Kto wie jednak, czy i wówczas, gdyby nawet i tych psów nie było, mógłby się na to odważyć? — Kto tam? Czego się wałęsacie po nocy? Skądeście tu przybyli? Goście wy za jedni? Czy to nie ma gospód dla porządnych ludzi? Oto — myślał sobie — co w najlepszym razie odpowiedzą mi, jeżeli do bramy zapukam, a może być jeszcze i gorzéj, jakiś tchórz może się przestraszyć i zacząć wrzeszczeć: — na pomoc! złodzieje! A ja co wówczas pocznę? Trzeba już miéć śmiałą, jasną odpowiedź na pogotowiu, a ja gdzie taką znajdę? Gdy ktoś usłyszy jakiś hałas w nocy, zaraz mu na myśl przychodzą złodzieje, zbójcy, rabunek i mordy; a nikt nie da wiary, aby uczciwy człowiek miał się tak błąkać po nocy. Jaki podróżny, co za podróżny? W nocy podróżują tylko jaśnie wielmożni i to we własnym powozie, z wielkim orszakiem służby. Więc całkowicie niemal zaniechał tego zamiaru, uważając go za środek ostateczny i postanowił, póki mu jeszcze nogi jako tako służą, iść daléj bez wytchnienia, aby, o ile się da, zbliżyć się do Addy, znaléść ją przynajmniéj, jeżeli nie przebyć, téj nocy i nie być zmuszonym jutro o nią ludzi pytać.
Daléj więc idzie i daléj, zawsze tą samą drogą. Po niejakim czasie przybywa do miejsca, w którém kończą się pola uprawne, a natomiast rozpoczyna się płaszczyzna, porosła paprocią i wrzosem. Chociaż się obawiał tworzenia wniosków zbyt śmiałych, jednak wydało mu się, że, jeżeli nie jest-to dowodem nieomylnym, to przynajmniéj wskazówką, iż w pobliżu może się rzeka znajdować i zboczył na ścieżynę, którą dostrzegł na owéj równinie. Zrobił kilka kroków, zatrzymał się w nadziei, że już może usłyszy nakoniec upragniony szmer wody, i znów się zawiódł nieborak! Nocna jego pielgrzymka stawała się teraz jeszcze bardziej nieznośną w skutek miejscowości, w któréj się znajdował i w któréj nie było już ani drzewa, ani winnicy, ani żadnéj innéj wskazówki pobliża ludzkich siedzib, tych dotychczasowych jakby towarzyszy jego podróży. Pomimo to jednak szedł ciągle naprzód, a dla odpędzenia pewnych, niezbyt przyjemnych obrazów i widziadeł, pozostałości po owych strasznych bajkach i opowiadaniach, słyszanych jeszcze w dzieciństwie, które teraz z wielką silą zaczęły budzić się w jego wyobraźni, odmawiał pacierze za dusze zmarłych.
Po niejakiéj chwili po oba stronach ścieżyny zaczęły pojawiać się krzaki, zrazu niskie, potém większe, jakieś ciernie, małe dąbczaki. W skutek pewnego niepokoju i gorączkowéj niecierpliwości wybrnięcia stąd co najprędzéj, przyśpieszył kroku, ale wkrótce tu i ówdzie, pośród zarośli, dostrzegł wyższe drzewa, a następnie przekonał się, że wchodzi do lasu. Zawahał się przez chwilę, uczuł dziwną odrazę do wkroczenia w tę gęstwinę, ale zdołał ją przełamać i choć niechętnie poszedł naprzód. Wszakże im daléj szedł, tém silniéj rósł jego niepokój, tém bardziéj wszystkiego się lękał. Drzewa, które zdala dostrzegał, przybierały w jego oczach jakieś dziwne, straszne kształty i w świetle księżyca, który teraz wypłynął na sam środek nieba, wyglądały jak widma, olbrzymy, upiory; trwożyły go drżące cienie, rzucane tu i ówdzie na ścieżynę przez wierzchołki, kołysane wiatrem; a nawet i szelest suchych liści pod nogą miał w sobie coś przerażającego. Nogi jego czuły jakaś nieodzowną, niepowściągnioną potrzebę szybkiego biegu, a jednak drżały pod nim, jak gdyby ciężar jego ciała przechodził ich siły. Wiatr, coraz chłodniejszy, muskał go po twarzy, wciskał się pod ubranie, przenikał do kości, osłabia! go do reszty. Nakoniec ten strach niepojęty, te wszystkie udręczenia, z któremi walczył od pewnego czasu, zdały się jego wolę przewyższać. Siły go opuściły, ogarnęła rozpacz i przerażenie bez granic, ale na chwilę tylko, bo wnet bardziéj, niż czego innego, przeraził się swego własnego przerażenia, całą swą wolę przywołał na pomoc i zwyciężył. Uspokojony w skutek tego nadludzkiego prawie wysiłku, zatrzymał się, aby namyślić się nad tém, co ma począć daléj, i postanowił wrócić natychmiast tą samą drogą, którą tu przyszedł, iść prosto do ostatniéj wsi, przez którą przechodził, szukać łudzi, schronienia, chociażby nawet i w gospodzie. Wtém, gdy tak stoi nieruchomie, gdy ustał już szelest liści pod nogami i wielka cisza zaległa dokoła, dolatuje doń jakiś szmer, jakiś odgłos niby wody szybko płynącéj. Słucha, może się pomylił?... nie, to woda! to Adda! Było-to dla niego, jakby odzyskaniem przyjaciela, brata, zbawcy. Znużenie ustąpiło niemal zupełnie, uczuł, że krew znów szybko krąży po żyłach, zapomniał o chłodzie, o strachu; nadzieja wstąpiła do serca i nie namyślając się ani chwili, podążył w stronę owego zbawczego szmeru.
W parę minut znalazł się na krańcu płaszczyzny, tuż nad spadzistością wysokiego brzegu, spojrzał w dół i pomiędzy gęstemi zaroślami, które się aż ku rzece spuszczały, spostrzegł tu i ówdzie połyskującą jak srebro, szybko płynącą, wodę. Następnie zwrócił oczy na brzeg przeciwległy i zobaczył wielką równinę, usianą wioskami, a po-za nią wzgórza, na jednym zaś z tych wzgórków jakąś dużą białawą masę, zapewne miasto Bergamo. Spuścił się nieco po pochyłości, i rozchylając rękami owe gęste zarośla, znów spojrzał na dół w nadziei, iż dostrzeże tam jaką łódkę, lub usłyszy plusk wiosła, ale nic zgoła nie dostrzegł, nic nie usłyszał. Gdyby to nie była Adda, Renzo natychmiast zbiegłby nad wodę, aby szukać brodu, lecz wiedział dobrze, że z Addą niema żartów.
Dlatego więc zamyślił się głęboko nad tém, co teraz ma począć. Wlęść na jakie drzewo i tak, wśród gałęzi, na tym chłodzie, na téj wilgoci, w tém lekkiém ubraniu, czekać, aż zabłyśnie upragniona jutrzenka; nie, to nie podobna, człowiekby naprawdę skostniał od zimna. Chodzić tam i napowrót po pewnéj jakiéjś przestrzeni przez cały dalszy ciąg nocy, to téż nie najlepiej: najprzód uczucie nieznośnego chłodu pewnieby się w ten sposób nie o wiele zmniejszyło, powtóre byłoby to istném barbarzyństwem wymagać jeszcze i téj posługi od owych poczciwych nóg, które mu już dzisiaj z takim wysiłkiem służyły. Przypomniał sobie, że na jedném z ostatnich pól, przez które przechodził, zanim doszedł do owéj nieuprawnéj płaszczyzny, która las poprzedzała, widział jednę z tych szop, słomą krytych, o ścianach z pni, gałęzi i suchego błota, zamiast tynku, w które latem włościanie medyolańscy zwykli zwozić plony z pola i sami też tam dla ich pilnowania nocować. W innych porach roku, szopy te zwykle były puste. Tam więc postanowił resztę nocy spędzić; wrócił na ścieżynę, która go tu przywiodła, przebył las, potém krzaki i nieuprawną płaszczyznę, wyszedł na drogę i prosto do owéj szopy podążył. Zamykały ją ciężkie drzwi, krzywo na zawiasach wiszące, całe w szczelinach, bez zamku ni klamki. Renzo otworzył je, wszedł; na środku wisiała stara sieć rybacka, pełniąca tu widocznie obowiązki hamaku; na ziemi było nieco słomy. Choć miał teraz aż dwa posłania do wyboru, Renzo nie namyślał się długo i poszedł prosto do owéj słomy, osądziwszy, że i tu będzie mu bardzo dobrze.
Wprzód jednak, nim się położył, ukląkł na tém łożu, które mu tak niespodzianie wysłała Opatrzność i z całéj duszy podziękował Jéj za ten nowy dowód miłosierdzia i za opiekę, którą go otaczała w ciągu całego tego nieszczęśliwego dnia. Potém odmówił wieczorne pacierze, a na ostatku z wielką skruchą błagał Boga, aby mu raczył przebaczyć, iż wczorajszego wieczora, nie tylko ich nie odmówił, ale nawet się nie przeżegnał, i jak się w téj chwili o sobie wyraził, — poszedł spać jakby pies jaki, jeżeli jeszcze nie gorzéj. To téż dlatego, — dodał w duchu opierając się rękami o słomę, i z postawy klęczącej przechodząc w leżącą — dlatego dziś zrana tak przyjemnie zostałem zbudzony. — Zgarnął następnie całą słomę, która jeszcze po bokach została, przykrył się nią w braku kołdry, bo chłód i tu nawet silnie dawał się uczuć i tak skulony zamknął oczy z mocném postanowieniem zaśnięcia co najrychléj. O! bo téż potrzebne mu były te kilka godzin pokrzepiającego snu.
Wszakże zaledwie oczy zamknął, natychmiast w jego pamięci, czy téż wyobraźni (gdzie mianowicie, tegobym nie umiał określić), zaczęły pojawiać się i przesuwać jakieś postacie, a tłum ich był tak wielki, ciągnęły jedna za drugą w tak nieprzerwanym szeregu, że musiał się ze snem pożegnać. Gadatliwy kupiec, siepacze, urzędnik kryminalny, zacny fabrykant broni, właściciel gospody Pod Opatrznością, Ferrer, wikaryusz, całe towarzystwo w gospodzie, cały ów motłoch uliczny, potém don Abbondio, potém don Rodrigo; słowem wszyscy ci, którym nasz Renzo miałby niejedno do zarzucenia.
Ponad całym tym tłumem unosiły się tylko trzy postacie jasne, drogie, piękne, do których nie czuł najmniejszego żalu, które nie wzbudzały w nim żadnych podejrzeń; z tych trzech, dwie wywoływał najczęściéj, patrzył na nie z wielką miłością, z jakiémś dziwném rozczuleniem, a jednak nie istniało między niemi żadnego podobieństwa, bo pierwszą z nich była młoda dziewczyna o kruczych warkoczach, drugą, starzec o srebrzystéj brodzie. Lecz nawet i owa wielka pociecha, któréj doznawał, gdy na nich myśl zatrzymywał, nie była pozbawiona goryczy i niepokoju. Z myślą o zakonniku łączył się zaraz wstyd i żal za wszystkie niedorzeczności, które popełnił, za owę pijatykę w gospodzie, za zaniedbanie wszystkich jego rad i napomnień, a gdy pomyślał o Łucyi, ach! nie będę nawet próbował opisywać tego, co się wówczas z nim działo; czytelnik zna wszystkie okoliczności, sam więc to sobie wystawie potrafi. A taż biedna Agnieszka, czyż mógł o niej zapomniéć? Ta Agnieszka, która go wybrała na zięcia, która chciała mu oddać jedyne swe dziecię, która teraz już kochała go jak syna! Lecz, gdy sobie pomyślał, że właśnie, dzięki przywiązaniu, które miała dla niego, dzięki temu, że przeznaczyła go na męża swéj córki, ta biedna kobieta, pozbawiona teraz własnego kąta, wyszła na tułaczkę, że u obcych ludzi musi szukać schronienia i że niepewna o jutro, zamiast spokojnéj, szczęśliwéj starości, o jakiej marzyła, drży o przyszłość dziecka i swoję; gdy sobie to wszystko przypomniał, jakże się srodze dręczył nieborak! Było-to dlań jedną boleścią więcéj, jedną z najbardziej dotkliwych. Cóż za noc! Biedny Renzo! Dzisiejsza noc miała być już piątą po ślubie! Jakież to łoże, jaki pokój sypialny! A jakie będzie jutro? A za tém jutrem, jakiż szereg dni smutnych, strasznych, długich! — Jak Bóg da! — odpowiadał sobie na myśli, które go najbardziéj trapiły. — Jak Bóg da, jakoś to będzie! On wie przecież, co robi, i o nas biedakach pewnie pamięta. Trzeba to wszystko ofiarować za grzechy. Łcya taka dobra! Pan Bóg nie zechce zbyt długo ją próbować.
Wśród takich myśli, straciwszy już wszelką nadzieję zaśnięcia choćby na chwilę, dzwoniąc od czasu do czasu zębami i drżąc na całém ciele, w skutek strasznego zimna, które mu coraz bardziéj dokuczało, nieborak czekał, jak zbawienia, pierwszych brzasków poranku, licząc godziny, które dziwnie powoli się wlokły. Mówię licząc, gdyż, co pół godziny, rozlegały się wśród téj wielkiej ciszy dźwięki wieżowego zegaru, zapewne zegaru z Trezzo. A gdy po raz pierwszy owe niespodziane dźwięki, o których nie mógłby nawet powiedziéć, skąd mianowicie pochodzą, obiły się o jego uszy, doznał tajemniczego, uroczystego wrażenia, jakby usłyszał głos jakiś nieznany, przestrogę, pochodzącą od niewidzialnej istoty.
Kiedy nareszcie wybiła jedenasta[1], godzina o któréj wstać postanowił, zerwał się z posłania, nawpół skostniały od zimna ukląkł, z więksém jeszcze, niż zwykle przejęciem się odmówił poranne pacierze, wstał, przeciągnął się, wstrząsł się cały, jakby dla nadania hartu zdrętwiałym członkom, chuchnął w jednę rękę, potém w drugą, zatarł je mocno, otrząsnął słomę z ubrania, otworzył drzwi, i naprzód obejrzał się dokoła, aby się przekonać, czy nie ma nikogo. Jak okiem zajrzéć, nigdzie ducha żywego, więc zaczął szukać wzrokiem ścieżki wczorajszéj, znalazł ją, poznał odrazu i wyszedł z szopy.
Dzień zapowiadał się ślicznie; na niebie, z jednéj strony, ukazywał się jeszcze blady księżyc, na tle jasno popielatém, które stopniowo, ku wschodowi zabarwiało się lekkim żółto-różowym odcieniem. Nieco niżéj nad widnokręgiem ciągnęły się długiém, nierówném pasemkiem nawpół ciemne, a nawpół niebieskie chmurki, najniższe z nich miały już u spodu rąbek ognisty, który z każdą chwilą stawał się szerszy i bardziéj jaskrawy. Od południa inne chmurki razem skupione, lekkie, i że tak powiem, miękkie, jak puchy, błyszcząc tysiącem barw i odcieni, płynęły zwolna po tém niebie Lombardyi, tak piękném, gdy pogodne, tak spokojném, tak uroczo wspaniałém. W mniéj smutnych okolicznościach, nasz Renzo pewnieby nie omieszkał spojrzéć na to niebo i podziwiać te brzaski, te rozkoszną jutrzenkę, tak odmienną od téj, którą dotychczas widział w swych górach, ale teraz nie miał ani czasu ani ochoty do tego, patrzył przed siebie na drogę i szedł śpiesznie, aby się nieco rozegrzać i co najprędzéj stanąć u celu. Przebywa pola, równinę porosłą wrzosem i paprocią, potém krzaki, wchodzi do lasu, ogląda się z uśmiechem dokoła, wstydząc się owego strachu, którego tu zaznał przed kilku godzinami; wreszcie staje nad brzegiem Addy, patrzy w dół pomiędzy gałęzie i widzi małą łódź rybacką, która przeciw wodzie płynie zwolna tuż koło brzegu. Zbiega natychmiast po pochyłości, przedzierając się przez zarośla i ciernie, już jest na dole, półgłosem przyzywa rybaka, starając się udawać, że owa przysługa, któréj żąda od niego, nie jest wielkiéj wagi, chociaż twarz jego zdradza najwyższy niepokój i ruch, którym go prosi, aby przybił do brzegu, jest dziwnie błagalny. Rybak wzrokiem badawczym powiódł wzdłuż wybrzeża, patrzy uważnie na rzekę przed siebie, ogląda się po-za siebie i zwolna zbliża się do Renza. Nasz Renzo, który stał już jedną nogą w wodzie, chwyta za krawędź łódki, wskakuje do niéj, a potém mówi: — czy nie moglibyście zrobić mi téj łaski, ja dobrze zapłacę; przewieźcie mnie na tamten brzeg. — Rybak pierwéj jeszcze zrozumiał, o co mu chodzi, i już się skierował w tamtę stronę. Renzo widząc na spodzie łódki drugie wiosło, nachyla się i podnosi je, aby dopomódz swemu przewoźnikowi.
— Powoli, powoli — rzekł rybak, lecz widząc jak zręcznie chłopak zabierał się do wiosłowania, dodał po chwili — a widać, że się na tém znacie.
— Tak, trochę — odpowiedział Renzo i zaczął wiosłować z siłą i wprawą, które zdradzały w nim prawdziwego mistrza w téj sztuce. I nie ustając ani na chwilę w swéj pracy, rzucał od czasu do czasu lękliwe spojrzenie na brzeg, od którego się oddalali, a potém inne, pełne niecierpliwości na ten, do którego zmierzali, i dręczył się niepomału tém, ze nie można było płynąć prosto przed siebie, najkrótszą drogą, lecz na to już rady nie było; w tém miejscu bowiem pęd wody jest tak silny, iż niepodobna przeciąć go odrazu i łódka musi przepływać rzekę nieco na ukos. Zdarza się zwykle, że przed rozpoczęciem jakiéjś zawiklanéj sprawy, wszystkie te trudności, które przezwyciężyć wypadnie, przedstawiają się nam razem, w ogólnych zarysach, a potém, gdy już działać zaczniemy, każda z nich występuje oddzielnie, a nawet zjawiają się i takie, o których nie myśleliśmy prawie dotychczas; to téż i Renzo, teraz, gdy mógł już uważać Addę za przebytą, zaczął się tém niepokoić, że nie wiedział napewno, czy to rzeka w tém miejscu granicę stanowi, czy może po za nią inna jakaś istnieje, którą mu jeszcze przebyć wypadnie. Aby się o tém dowiedziéć, spojrzał na rybaka, i wskazując ruchem głowy owę białawą masę na wzgórku, którą w nocy jeszcze dostrzegł, a która teraz ukazywała się daleko wyraźniéj na tle złocistego nieba, rzekł:
— To Bergamo, nieprawdaż?
— Tak, to miasto Bergamo — odpowiedział rybak.
— A ten brzeg, to już...?
— To ziemia Ś-go Marka.
— Wiwat Ś-ty Marek! — zawołał Renzo.
Rybak nic nie odpowiedział.
Wreszcie przybijają do owego brzegu; Renzo wyskakuje z łodzi, najprzód w duchu dziękuje Bogu gorąco, potém rybakowi: dostaje z kieszeni błyszczącą berlingę, która, zważywszy okoliczności, mogła być wprawdzie hojnym datkiem, ale w każdym razie zasłużonym i podaje ją poczciwcowi; ten, obejrzawszy się raz jeszcze na brzeg medyolański, na rzekę, na prawo i na lewo, bierze ją, chowa, potém zacisnąwszy usta, a nadto kładąc na nie palec na znak milczenia, spogląda wyraziście na Renza i odbija od brzegu, mówiąc:
— Szczęśliwéj drogi.
Wszakże dlatego, aby ta usłużność i grzeczność rybaka, okazana człowiekowi, którego nie znał wcale, nie wydała się zbyt dziwną moim czytelnikom, muszę im powiedziéć, że bardzo często prosili owego rybaka o podobną przysługę zbiegi i przemytnicy, i że zawsze prawie wyświadczał im ją, nie tyle dla miłości lichego i niepewnego zysku, ile dlatego, aby sobie takich ludzi nie narażać. Powiadam, zawsze prawie, bo czynił to każdą razą, gdy mógł być pewnym, że z brzegu nie widzą go ani strażnicy celni, ani siepacze, ani szpiegi. Tak więc, nie sprzyjając zbytecznie ani tym, ani owym, starał się jednak zadowolnić wszystkich z tą bezstronnością, która zwykle cechuje każdego, kto jest zmuszony miéć do czynienia z jednym, a drugiemu zdawać rachunek ze swego postępowania.
Renzo stał przez chwilę, zapatrzony na ów brzeg przeciwległy» na owę ziemię, która tak jeszcze niedawno piekła mu stopy, jakby ogniem. — Ach, więc naprawdę jużem się stamtąd wydostał! — była jego myśl pierwsza. — A bodajżeś... kraju przeklęty! była myśl druga, pożegnanie ojczyzny, lecz trzecia uleciała do tych, których w tym kraju zostawiał. Skrzyżował ręce na piersiach, westchnął, spuścił oczy na wodę, u nóg jego płynącą, i wyszeptał: — tam, z pod mostu płynie. — Znaczyło to: z pod mostu w Lecco, który w jego wiosce zwali przez skrócenie po prostu tylko mostem — Oj, świat, świat, szanowny! No, jak Bóg da, jakoś to będzie!
Odwrócił się od tego, tak smutnego dlań widoku, i poszedł w kierunku owéj białéj plamy na pochyłości wzgórza, z postanowieniem spytania pierwszego lepszego przechodnia o drogę do miasteczka, w którem mieszkał jego krewniak Bartolo. Tak też i uczynił, a trzeba było widziéć, z jaką to on odwagą zbliżał się teraz do ludzi, jak bez żadnych wykrętów, odrazu wymawiał nazwę miejscowości, do któréj udać się zamierzał. Zaraz od pierwszego przechodnia dowiedział się, iż ma jeszcze dziewięć mil drogi przed sobą.
Nie wesoła była-to droga. Oprócz utrapień, które nasz nieborak wlókł wszędzie ze sobą, jeszcze i oczy jego natrafiały co chwila na bardzo smutne obrazy, z których zaraz się przekonał, że i ten kraj, podobnie jak jego ojczyzna, został nawiedzony przez klęskę głodową. W ciągu całéj drogi, przeważnie zaś we wsiach i miasteczkach, przez które przechodził, na każdym niemal kroku, napotykał żebraków, którzy nie wyglądali na żebraków z rzemiosła i których twarze bardziéj niż ubranie nędzę zdradzały; byli-to włościanie, górale, rzemieślnicy, czasem całe nawet rodziny. Wszędzie słyszał skargi, westchnienia, prośby o wsparcie, płacz dzieci. Widok ten, oprócz litości i smutku, wzbudzał w nim jeszcze i niepokój o własną jego przyszłość.
— Kto wie — myślał sobie — czy znajdę zarobek? czy to tu, teraz tak łatwo o pracę, jak lat zeszłych? E, co ma być! Bartolo przecie kocha mnie jak brata, to dobry chłopak, już i grosza sporo uciułał; tyle mnie razy zapraszał do siebie, to pewno, że mi dopomoże, zresztą dotąd Pan Bóg mną się opiekował, to może i teraz nie opuści.
Tymczasem apetyt, który już od dość dawna w nim się zbudził, zaczął wzrastać z każdą niemal chwilą, a choć Reuzo czuł dobrze, iż mógłby z nim walczyć jeszcze przez tę parę godzin drogi, które mu pozostały, pomyślał jednak sobie, że to będzie jakoś nie ładnie, jeżeli stanie przed krewniakiem głodny jak pies i odrazu, na powitanie, powie mu; daj mi jeść. Wyjął więc z kieszeni wszystkie swe skarby i zaczął je liczyć. Liczenie ich, co prawda, nie wymagało zbyt biegłego rachmistrza i trwało bardzo krótko, nie mniéj jednak przekonał się, że ma jeszcze za co przekąsić. Wszedł do pierwszéj gospody, którą napotkał, posilił się trochę, zapłacił i jeszcze mu parę soldów pozostało.
Wychodząc z gospody, spostrzegł tuż obok drzwi, na saméj niemal drodze, tak, iż o mało nie potknął się o nie, dwie kobiety w postawie nawpół leżącéj, jednę starą, drugą dość jeszcze młodą i trzymającą na ręku dziecinę, która, chwytając na przemiany to jednę to drugą pierś matki i nie mogąc z nich wyssać ani kropelki pokarmu, gorzko i żałośnie płakała; obie kobiety były trupiéj bladości. Obok nich stał mężczyzna, w którego twarzy i całéj postaci można jeszcze było dopatrzéć się śladów dawnéj siły, teraz złamanéj i całkiem niemal zniszczonéj przez głód i nędzę. Wszyscy troje jednocześnie wyciągnęli dłonie do Renza, który krokiem pewnym, z miną ożywioną, pokrzepiony na siłach, wychodził z gospody; żadne z nich słowa nie rzekło, bo i cóż powiedziéć-by mogli? ich nędza aż nadto jasno za nich mówiła.
— Oto macie — rzekł Renzo, sięgając do kieszeni i wypróżniając ją całkowicie z tych niewielu soldów, które mu jeszcze zostały. Włożył je do ręki, która się znajdowała najbliżéj i poszedł w dalszą drogę.
Posiłek i spełnienie dobrego uczynku (boć składamy się przecież z ciała i duszy) pokrzepiły go i wszystkim jego myślom nadały jakiś wesoły kierunek. Teraz, gdy się już wyzuł z ostatniego grosza, uczuł tak silną wiarę w przyszłość, iż znalezienie nawet dziesięć razy większéj ilości pieniędzy niż te, które oddał przed chwilą, daćby mu jéj nie mogły. Bo, jeżeli Opatrzność, dla wspomożenia w tym dniu biedaków, którzy z głodu już marli na drodze, chciała zachować te ostatnie parę groszy u przechodnia, zbiega, tułacza, który był także jutra niepewny, to czyż można było przypuszczać, aby podając mu tak jasny dowód świętéj opieki nad nieszczęśliwemi, jego samego, narzędzie swéj łaski, mogła téjże pozbawić? Tak sobie, mniéj więcéj, myślał nasz Renzo, choć myśli jego odznaczały się jeszcze mniejszą jasnością niż wyrazy, w których je wam opowiedziéć usiłowałem. Następnie, roztrząsając i rozważając wszystkie okoliczności swego obecnego położenia, znalazł, że nie są one wcale tak rozpaczliwe, jak mu się poprzednio zdawały. Głód musi przecież kiedyś się skończyć, dobre czasy powrócą; a nim to nastąpi, z pomocą swego krewniaka i swego rzemiosła, w którem rzadko kto mógł mu dorównać, potrafi jakoś sobie dać radę; nadto miał przecież jeszcze w domu trochę pieniędzy, zaraz więc każę je sobie przysłać. W najgorszym razie, przy życiu oszczędném, one mogą mu wystarczyć, aż do powrotu dobrych urodzajów, z głodu zatem nie umrze, to pewna.
— Otóż — myślał sobie dalej Renzo — kiedy się już raz skończy ta bieda, robota zawre na nowo. Każdy właściciel przędzalni jedwabiu będzie starał się na wyprzódki o robotników medyolańskich, bo oni są przecież najlepsi; robotnicy cenę podniosą (kto chce miéć zdolnych pracowników, musi ich przecież dobrze opłacać); można więc będzie nie tylko żyć przyzwoicie, ale i na stronę coś jeszcze odłożyć, wówczas napiszę do moich kobiet, aby przyjeżdżały. A zresztą, dlaczegóż miałbym czekać tak długo? Przecież z tym małym zapasem pieniężnym, który one mają i który ja posiadam, jakośbyśmy i tak tę zimę przeżyli. Czyż nie lepiéj tutaj, wszystkim razem, biedę klepać? Proboszczów wszędzie poddostatkiem, one przyjadą, pobierzemy się, urządzimy jako tako i... Ach, cóżby to było za szczęście tak we troje wyjść sobie kiedy na przechadzkę na tę drogę! Pojechalibyśmy kiedy aż do Addy, tam, na to miejsce, gdzie na brzeg wysiadłem, pokazałbym im na przeciwległym brzegu owe zarośla, przez które się przedzierałem, a kto wié może i łódkę, która mię przewiozła.
Wreszcie przybywa Renzo do miasteczka, w którém mieszkał Bartolo; zdaleka jeszcze spostrzega jakiś dom bardzo wysoki, wyróżniający się z pomiędzy innych zabudowań, mający wiele długich, wąskich okien — to pewnie przędzalnia — myśli sobie i prosto ku niéj podąża, wchodzi, i wśród łoskotu wody, która koło obraca, pyta zaraz, głosem podniesionym, aby się dać słyszeć o pewnego Bartola Castagneri, medyolańczyka.
— Pan Bartolo? A oto tam stoi.
— Pan? dobry znak — pomyślał Renzo i pośpieszył do krewniaka. Bartolo obejrzał się, spostrzegł nowoprzybyłego, który stał już przed nim, mówiąc: — otóż jestem! — wydał okrzyk zdziwienia i radości, wyciągnął ręce i padli sobie w objęcia. Po tém pierwszém powitaniu, gdy już się nacałowali i naściskali do woli, Bartolo odprowadził Renza daléj nieco w głąb fabryki, gdzie łoskot wody i kół był mniéj ogłuszający i rzekł:
— Cieszę się, że ciebie widzę, ale naprawdę dziwny z ciebie człowiek. Tyle razy zapraszałem cię, nigdyś się nie dał namówić, a teraz, raptem się zjawiasz, gdy o robotę najtrudniéj.
— Jeżeli mam prawdę powiedziéć, to i teraz nie z własnéj woli przybywam — rzekł Renzo, i o ile się dało najzwięźléj, choć nie bez silnego wzruszenia, opowiedział mu wszystkie swe bolesne przygody.
— A, to co innego — rzekł Bartolo. — Biedaczysko, tożeś się nacierpiał! Ale, dobrześ zrobił, żeś prosto do mnie tu przyszedł, ja cię nie opuszczę. Wprawdzie nie takie to teraz czasy, aby nowych robotników przyjmować; każdy gospodarz zaledwie może utrzymać tych, których już ma u siebie, a jeżeli ich nie odprawia, to jedynie dlatego, aby ich nie stracić i nie zgubić całego przedsiębiorstwa, o co mu więcéj chodzi z pewnością, niż o straty tymczasowe, ale mój gospodarz, to dobry człowiek, przytém bardzo mnie lubi i jest o wiele zamożniejszy od innych, a nawet, uważasz, mogę to śmiało powiedziéć, mnie głównie zawdzięcza to, że tak dobrze stoi w interesach; on ma pieniądze, a ja znam się na rzeczy. Wiesz? jestem tu przecie najpierwszą osobą w przędzalni, a oprócz tego prawą ręką gospodarza, jego factotum, rozumiesz? Biedna Łucya Mondella! Pamiętam, pamiętam, jak gdyby to wszystko było wczoraj. Taka dobra dziewczyna! A w kościele, to tak się zawsze przykładnie modliła, taka skromna, pobożna. Kiedy bywało przechodzę obok jéj domku... Zdaje mi się, że widzę ten domek, tam na końcu wioski z tém wielkiém drzewem figowém, co się tak przez murek przewiesza...
— Ach, nie mówmy o tém!
— Chciałem tylko powiedziéć, że ile razy przechodziłem koło tego domku, zawsze słyszałem to motowidło, które się kręciło, kręciło, kręciło. A tenże don Rodrigo! no, toć wprawdzie już i za moich czasów był ptaszek nie-lada, ale teraz, jak widzę, wyszedł na skończonego łotra, oto zbój! ale czekaj-no, czekaj, jeszcze Pan Bóg go skarżę! Więc jak ci to już mówiłem, i my tu także głód cierpimy potrochu... Ale, ale, możeś ty głodny?
— Nie, w drodze niedawno jadłem.
— No, a jakże tam z pieniędzmi, czy dużo ich masz?
Renzo podniósł rękę i przykładając do ust dwa palce, gwizdnął za całą odpowiedź.
— Tak...? E! mniejsza z tém — rzekł Bartolo — za to ja mam ich dosyć, pożyczę ci, a jak da Bóg dobre czasy powrócą, to mi je oddasz i tobie jeszcze cokolwiek zostanie.
— Mam w domu trochę pieniędzy, każę je przysłać.
— I tak dobrze, niech przyślą, ale tymczasem bierz u mnie, wiele ci trzeba. Pan Bóg udzielił mi swych darów dlatego, abym innym pomagał, a komużbym miał pomagać, jeżeli przedewszyśtkém nie krewnym i przyjaciołom?
— Ach, ja to zawsze mówiłem, że Opatrzność nie da marnie zginąć biedakowi! — zawołał Renzo, ściskając serdecznie dłoń poczciwego krewniaka.
— Więc — mówił daléj Bartolo — w Medyolanie takie awantury się działy? No, no, toć im chyba do łba musiało coś strzelić, bo ludzie rozsądni... I do nas już doszły o tém wieści, ale musisz mi opowiedzieć wszystko szczegółowo. Oj! będziemy mieli o czém gadać. Tu jednak u nas, uważasz, wszystko się inaczéj niż u was, odbywa, trochę rozumniéj, spokojniéj. Miasto kupiło dwa tysiące miar zboża od pewnego handlarza, który mieszka w Wenecyi, zboża, które z Turcyi pochodzi, ale, kiedy chodzi o to, aby miéć co w gębę włożyć, toć nie pora na wymysły i nikt nie pyta, czy to w Turcyi czy w jakim innym pogańskim kraju rosło to zboże. Ale zważ-no tylko, co się dzieje: rektorowie Werony i Brescyi zamykają drogę i mówią; tędy zboże nie przejdzie. A wiesz co na to nasze Bergamo? Oto, natychmiast wysyła do Wenecyi Wawrzyńca Terre, doktora, ale to doktora ho, ho! Pojechał, stanął przed dożą i powiada: a cóż to sobie myślą ci panowie rektorowie? I palnął mowę, ale to mowę, powiadam ci, choć do druku. Święta to rzecz miéć człowieka, który umie mówić! W téj chwili wydają rozkaz, aby przepuszczono zboże, a rektorowie zmuszeni są, nietylko je przepuścić, ale nadto jeszcze prowadzić je pod eskortą, i jest już w drodze. A co, widzisz, jak-to u nas się dzieje? I o wiejskim ludzie też pamiętano. Jan Babtysta Brava, poseł z Bergamo (także człowiek nie-lada!) objawił w Wenecyi, w senacie, że i po wsiach głód dokucza, a senat wyznaczył cztery tysiące ćwiartek zboża na milę. To także pomaga do robienia chleba. A zresztą, wiesz co? jeżeliby nawet chleba miało zabraknąć, to będziemy jedli bez chleba sér, jaja, kiełbasę; mówię ci przecież, że mi Pan Bóg grosza nie poskąpił. A teraz chodź do mego gospodarza, tyle już słyszał o tobie, że cię pewnie dobrze przyjmie. To człowiek porządny, co się zowie, złote ma serce. Wprawdzie nie czekaliśmy na ciebie w téj chwili, spadłeś, jak z nieba; no, ale kiedy dowie się o wszystkiém... A zresztą umie cenić dobrych robotników, bo głód przeminie, a przędzalnia pozostanie. Ale, przedewszystkiém muszę cię o pewnéj rzeczy uprzedzić. Wiesz-że ty, jak tu nazywają nas, medyolańczyków?
— A jak?
— A kpami.
— O, to nieładnie!
— I ja to wiem, że nie ładnie, ale cóż chcesz, taka tu głupia moda. Kto się urodził w księstwie medyolańskiém i chce się do Bergamo przesiedlić, powinien się z tém pogodzić. U tych ludzi, powiedziéć na medyolańczyka kiep, to tak, jakby znakomitego pana nazwać jaśnie wielmożnym.
— E! toć przecież nie wszystkich nas nazywają kpami, ale chyba tych tylko, którzy pozwalają jeździć sobie po nosie.
— Wszystkich, kochanku, a jeżeli nie w smak ci to idzie, jeżeli nie możesz się z tém pogodzić, że cię co chwila tak pięknym tytułem będą częstować, to ani myśl nawet długo tu popasać. Trzeba byłoby chyba wiecznie z nożem chodzić i ludzi na tamten świat wyprawiać, ale i to sposób nie najlepszy. Dajmy na to, że zabiłbyś dwu, trzech, no, choćby i czterech, toć przecież znalazłby się wreszcie taki, coby i ciebie zabić potrafił, a piękna mi rzecz stanąć przed sądem boskim mając cztery zbrodnie na sumieniu!
— No, a medyolańczyk, któremu nie brak... i postukał palcem po czole, jak wówczas w téj gospodzie Pod Opatrznością. — Chcę powiedziéć medyolańczyk, który zna się na swém rzemiośle?
— I to nic nie pomoże, i on tu kpem być musi. Wiesz, jak o mnie mówi gospodarz przed swemi przyjaciółmi? Mówi — tego kpa, to mi Pan Bóg zesłał, złoty człowiek, powiadam wam, tak mi fabrykę prowadzi, — albo: — gdyby nie ten kiep, tobym sam nie dał rady. — Cóż chcesz, taki tu już zwyczaj!
— To jednak głupi zwyczaj, to niegrzecznie. Widząc, że się tak dobrze znamy na rzemiośle (boć to przecie my, nie kto inny, nauczyliśmy ich tego przemysłu, a i dziś nie potrafiliby się bez nas obejść), czyż nie mogli opamiętać się?
— Dotąd nie, kto wié, może z czasem... może ich dzieci... ale ze staremi nie ma rady... tak to w nałóg im weszło. A zresztą, i cóż w tém tak bardzo strasznego? Niegrzecznie, niegrzecznie! Może tam z tobą, w twojéj wiosce, grzeczniéj się obeszli, kiedy aż kąt własny musiałeś opuścić, albo potém w Medyolanie! A toż przecież twoi rodacy. Jabym powiedział, że to było stokroć niegrzeczniéj. Wszak prawda?
— No, tak; więc jeżeli to tylko...
— Byłeś się tylko z tém oswoił, wszystko pójdzie dobrze. Chodź śmiało do gospodarza.
Istotnie wszystko poszło dobrze i tak po myśli poczciwego Bartola, że uważamy za zbyteczne zdawać z tego szczegółowe sprawozdanie naszym czytelnikom. A było-to niemałém szczęściem dla naszego Renza, bo zobaczymy zaraz, co się stało z owemi pieniędzmi i rzeczami, które w domu zostawił.