Nasze serce/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nasze serce |
Wydawca | M. Skulska d. Wojnar |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre coeur |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Andrzej Mariolle pożegnał panią de Burne, gdy odurzający czar jej obecności przestał działać, uczuł w sobie samym i w otoczeniu, w duszy, ciele i całej atmosferze świata nagłe zniknięcie owej rozkoszy życia, która podtrzymywała go i ożywiała od pewnego czasu.
Co się stało? Nic, nic prawie! Pod koniec wieczoru była dlań czarująca, mówiąc mu kilkakrotnie spojrzeniem: „Dla mnie niema tu nikogo, oprócz ciebie“. A jednak czuł, że dzisiejszego wieczoru odsłoniła przed nim tajemnice, o których pragnąłby nie dowiedzieć się nigdy. I to także było niczem... niczem prawie, a przecież ogarneło takie przerażenie, jakiego doznałby człowiek, odkrywszy czyn haniebny swego ojca lub matki. Dowiedział się, że podczas tych dwudziestu dni, gdy on każdą minutę poświęcał jej — ich nowo zrodzonemu uczuciu — ona wiodła dawne życie, oddawała wizyty, układała plany na przyszłość, toczyła owe wstrętne walki salonowe, pokonywała współzawodniczki, podbijała serca mężczyzn, słuchała łaskawie pochwał, ubiegała się o triumfy, roztaczała tak samo swe wdzięki przed innymi jak przed nim.
Jakto, już? W tak krótkim czasie? O, nie dziwiłby się wcale, gdyby to nastąpiło było później. Znając świat, kobiety i uczucia, będąc dość wykształconym, aby wszystko rozumieć, nie stawiałby wygórowanych żądań, ani też dręczył się urojonym niepokojem. Była piękna, urodzona do przyjmowania i słuchania hymnów pochwalnych. Wybrała go z pośród wszystkich, oddała mu się śmiało, dobrowolnie, po królewsku. Czuł, że na zawsze pozostać musi niewolnikiem wdzięcznym i biernym. A jednak nieokreślony ból jakiś tkwił w tej ciemnej pieczarze, gdzie kryją się uczucia najsubtelniejsze.
Mylił się bezwątpienia i odkąd mógł sięgnąć pamięcią, zawsze ten sam błąd popełniał. Szedł przez życie zbyt analizując wszelkie uczucia. Naskórek jego duszy był zbyt delikatny, powodując owo osamotnienie, w którem zamykał się z obawy bliższego zetknięcia z ludźmi i rozczarowania. Mylił się, bo przykrości takie stąd przeważnie pochodzą, że nie chcemy zrozumieć u drugich natury wręcz przeciwnej. Mariolle wiedział o tem z obserwacji życiowej, nie mógł jednak do gruntu przeistoczyć własnej osoby.
Właściwie nie miał on nic do zarzucenia pani de Burne: jeżeli bowiem trzymała go zdala od swego salonu, podczas owych dni pełnych niewypowiedzianej szczęśliwości, to dlatego jedynie, aby odwrócić uwagę publiczną i zabezpieczyć łączące ich węzły. Skąd więc ten głęboki smutek, który wkradł mu się do serca? Skąd? Ach! Stąd jedynie, iż łudził się dotychczas, że ona w zupełności do niego należy, a teraz nagle odgadł, że nigdy nie zdoła objąć w wyłączne posiadanie kobiety, należącej do całego świata.
Wiedział zresztą dobrze, że całe życie jest mniej więcej takie i dotąd się z tem godził, ukrywając niezadowolenie z połowicznego zaspokojenia pragnień płynące, pod dobrowolnem odcinaniem się od świata. Tym razem jednak mniemał, że posiądzie wreszcie ową „pełnię“, która na tym świecie nie istnieje.
Wieczór miał melancholijny; starał się jednak rozmyślaniami nad przyczyną smutku osłabić tłoczący go ciężar.
Przywykły do zdawania sobie sprawy z natury Wszystkich stanów psychicznych, usiłował wyśledzić przyczynę tego nowego smutku, co tylko wzmagało jego niepokoje. Rozwiewały się i znów wracały, niby podmuchy wiatru mroźnego, przejmując go uczuciem bólu, zrazu słabego, nieznacznego ale złowróżbnego, jak owe bóle newralgiczne, spowodowane niejednokrotnie przeciągiem, a zapowiadające gwałtowne ataki nerwowe.
Zrozumiał, że staje się zazdrosnym, nie jak egzaltowany kochanek, lecz jak samiec żądny wyłącznego posiadania. Dopóki nie widział jej w otoczeniu innych mężczyzn, nie zdawał sobie sprawy z tej namiętności, a nawet przewidując ją poniekąd, mniemał, iż ujawni się ona w sposób całkiem inny. Teraz jednak dowiedziawszy się, że w ciągu tych kilku dni tajemnych schadzek i pierwszych uścisków — okresu, który powinien był wzbudzić w niej chęć odosobnienia i płomiennych wzruszeń więcej nawet niż przedtem bawiła się płochą kokieterją, tem szafowaniem samą sobą na korzyść pierwszego lepszego, uczuł, że zazdrość pali mu ciało raczej niż duszę — nie ta zazdrość nieokreślona, niby trawiąca gorączka, lecz całkiem konkretna nieufność do niej.
Z początku była to nieufność mimowiedna, niewiara tkwiąca raczej we krwi niż w umyśle, fizyczne niemal niezadowolenie człowieka, wątpiącego o wierności towarzyszki. Po wątpieniach nastąpiły podejrzenia.
W gruncie rzeczy kimże on był dla niej? Pierwszym czy też dziesiątym kochankiem? Następcą bezpośrednim pana de Burne? czy też Lamarthe’a, Massivala, Jerzego de Maltry? lub może poprzednikiem hrabiego von Bernhaus?... Co wiedział o niej? Że jest prześliczna, elegantsza od innych, inteligentna, dowcipna, ale zmienna, niestała, zniechęcająca się szybko, zajęta nadewszystko sobą i niepowściągliwa kokietka. Miałaż przed nim jednego, a może kilku kochanków? Gdyby ich nie była miała, czy byłaby się mu oddała niemal dobrowolnie? Czy miałaby odwagę otworzyć w hotelu drzwi jego pokoju? A następnie czy przystałaby tak chętnie na projekt spotykania się w Auteuil? Wszak przed przybyciem zadała mu tylko kilka pytań jako doświadczona i przezorna kobieta, poczem zgodziła się natychmiast, uspokojona zapewne wspomnieniami poprzednich miłostek.
Jak dyskretnie zapukała do bramy, w której on czekał niespokojny z bijącem sercem! Jak spokojnie weszła tam, troszcząc się o to jedynie, czy z sąsiednich domów nikt nie może jej poznać. Jak swobodną czuła się od pierwszej chwili w podejrzanem tem mieszkaniu, wynajętem i urządzonem jedynie dla schadzek. Najśmielsza nawet kobieta, gardząca wszelkiemi przesądami, wyższa nad konwenansową moralność, czy zdołałaby zachować taki spokój, przybywając po raz pierwszy w życiu na schadzkę z kochankiem?
Czy nie doznałaby mimowolnego niepokoju, instynktownego zawahania się stóp, nie wiedzących, dokąd idą, gdyby nabyte już doświadczenie nie zatarło w niej wstydliwości wrodzonej kobietom?
Rozgorączkowany cierpieniem moralnem potęgującem się jeszcze w gorącem łóżku, Mariolle przewracał się z boku na bok, jak człowiek staczający się z pochyłości, szarpany łańcuchem przypuszczeń. Chwilami usiłował przerwać ów łańcuch, usiłował wynaleźć okoliczności łagodzące, odnajdywał je i rozkoszował się niemi; nic jednak nie zdołało powstrzymać rozwoju tego zarodka obawy, który w sercu jego zaczął kiełkować!
Bezstronnie sądząc, cóż jej miał do zarzucenia? Nic ponad to, że nie była podobną do niego, że inaczej zapatrywała się na życie, że nie posiadała w sercu uczuciowości na ten sam ton nastrojonej co jego.
Obudziwszy się nazajutrz, uczuł nieprzepartą chęć zobaczenia jej, wzmocnienia jej widokiem dawnej ufności. Z gorączkowym niepokojem równającym się męce głodu, oczekiwał chwili stosownej do złożenia oficjalnej wizyty. Wszedłszy do saloniku, zastał ją samą, zajętą pisaniem listów. Wyciągnęła doń obydwie dłonie.
— Jak się masz, mój drogi przyjacielu! — zawołała z radością tak szczerą i widoczną, że wszystkie ohydne przypuszczenia, których cień dotąd go zasępiał, pierzchły teraz bez śladu.
Usiadł przy niej i zaraz począł jej mówić o swej miłości: o zmianie zaszłej w jego uczuciach. Z czułością tłumaczył jej, że istnieją na ziemi dwa rodzaje kochanków: takich, którzy pożądają jak szaleńcy, a których zapał stygnie nazajutrz po odniesionem zwycięstwie, i takich, których fizyczne posiadanie przykuwa i zniewala, u których skojarzenie miłości zmysłowej z czysto duchową, nieokreśloną tęsknotą serca, wytwarza wielką niewolę miłosną, bezwzględną i dręczącą.
Tak, bezwątpienia dręczącą, mimo szczęścia z niej płynącego, gdyż w najwyższem nawet miłości uniesieniu nic nie zdoła uśmierzyć tego pragnienia, rozbudzonego miłością do kobiety.
Pani de Burne słuchała z wdzięcznością, z zachwytem, z takiem wzruszeniem, jakiego doznaje się w teatrze, gdy aktor po mistrzowsku odtwarza rolę, która wydaje nam się echem naszego własnego życia. W istocie było to echo szczerego, głębokiego uczucia, ale nie jej to serce bilo takiem uczuciem. Pomimo to jednak czuła głębokie zadowolenie, że zdołała wzbudzić podobne uczucia w człowieku, który tak dobrze umiał swą miłość wyrażać, który naprawdę bardzo się jej podobał, do którego przywiązała się szczerze, który stawał się coraz niezbędniejszym nie jej ciału, ale tej tajemniczej naturze kobiecej, żądnej miłości, hołdów i królowania... Czuła się tak zadowoloną, iż ogarniała ją chęć uściskania go, podania mu ust, oddania mu się nawet całkowitego, aby tylko w dalszym ciągu śpiewał jej hymn uwielbienia.
Odpowiedziała mu bez pruderji i udawania, z niezrównaną zręcznością, niektórym kobietom właściwą dowodząc, że i on czyni w jej sercu postępy. Przypadkowo żaden gość nieproszony nie przerwał im rozmowy; siedzieli więc sam na sam do zmroku, wciąż mówiąc o tem samem, pieszcząc się słowami, które dla każdego z nich inne miały znaczenie.
Zaledwie wniesiono lampę, weszła pani de Bratiane. Mariolle pożegnał się, a gdy pani de Burne odprowadziła go do pierwszego salonu, zapytał:
— Kiedyż cię tam zobaczę?
— Możeby w piątek?
— Dobrze. O której godzinie?
— Jak zawsze, o trzeciej.
— Do piątku zatem. Ubóstwiam cię.
Podczas następnych dwóch dni dzielących go od naznaczonej schadzki, Mariolle czuł w około siebie straszną, przerażającą pustkę, jakiej nigdy jeszcze nie zaznał.
Brak mu było kobiety, a poza nią nic już dlań nie istniało. Ze zaś kobieta ta była blisko, że mógł ją widzieć, a tylko względy konwenansu nie pozwalały mu pobiedz do niej na zawsze, więc uczucie osamotnienia w nieskończenie wlokących się chwilach, do szału go doprowadzało, nie pozwalając mu się pogodzić z absolutną niemożliwością rzeczy tak łatwej.
W piątek przybył na schadzkę o trzy godziny zawcześnie, ale czekanie na nią tu, gdzie miała nadejść, uspakajało jego niepokój, po cierpieniu wyczekiwania jej tam, gdzie przybyć nie mogła.
Stał w bramie długo przed uderzeniem trzeciej, a gdy wreszcie wybiła, zaczął drżeć z niecierpliwości... Wybił kwadrans. Ostrożnie uchyliwszy bramę, wysunął głowę i zapuścił wzrok w głąb uliczki. Była pusta. Minuta każda wydawała mu się torturą. Co chwila spoglądał na zegarek, a gdy wskazówki dobiegały już do pół do czwartej, doznał uczucia, jak gdyby tu czekał od wieków. Nagle odgłos lekkich kroków po bruku a potem delikatne stukanie do bramy położyło kres jego rozpaczy, ustępującej miejsca niewymownej wdzięczności.
— Czy bardzo się spóźniłam? — spytała nieco zadyszana.
— O, nie!
— Wyobraź sobie, myślałam, że wcale już nie przyjdę. Mnóstwo gości zeszło się niespodzianie i nie wiedziałam w jaki sposób się ich pozbyć. Powiedz, czy nająłeś to mieszkanie pod prawdziwem nazwiskiem?
— Nie. Dlaczego o to pytasz?
— Abym mogła cię zawiadomić w razie, gdyby zaszła jakaś nieprzewidziana przeszkoda.
— Nazywam się tutaj Nicolle.
— Dobrze. Zapamiętam. Boże! jak tu ślicznie w tym ogródku!
Kwiaty starannie utrzymywane i wciąż odnawiane przez ogrodnika, który widział, że Mariolle płaci bez wahania, zdobiły trawnik pięcioma wspaniałemi klombami.
Zatrzymawszy się przed lawką obok grządki heljotropów, rzekła:
— Usiądźmy tutaj — muszę ci opowiedzieć coś bardzo zabawnego.
i opowiedziała mu zdarzenie, które ją widocznie mocno zajmowało. Żona Massivala, a dawna jego kochanka, nie mogąc dłużej pohamować swej zazdrości, wpadła niespodzianie pewnego wieczoru do pani de Bratiane. Zastawszy męża akompanjującego margrabinie, wyprawiła mu okropną scenę ku najwyższemu oburzeniu włoszki, a radości gości.
Ochłonąwszy z przerażenia, Massival usiłował uspokoić i wyprowadzić żonę, ta jednak biła go po twarzy, kąsała, ciągnęła za brodę i wąsy, szarpała na nim ubranie. Przyczepiła się do niego jak kleszcz i dopiero Lamarthe z pomocą dwóch służących wyzwolił nieszczęśliwego ze szponów tej furji. Spokój przywróconym został dopiero po oddaleniu się małżonków. Muzyk stał się odtąd niewidzialnym, ale powieściopisarz, naoczny świadek tej sceny, opowiada ją wszystkim w spo sób bardzo zabawny i dowcipny.
Zdarzenie to zaprzątało umysł pani de Burne do tego stopnia, że ani na chwilę nie mogła o niem zapomnieć. Co chwila powtarzała nazwi sko Massivala i Lamarthe’a, co niewymownie drażniło Mariolle’a.
— Teraz się o tem dowiedziałaś? — zapytał.
— Przed godziną niespełna.
„Rozumiem teraz, dlaczego się spóźniłaś“ z goryczą pomyślał Mariolle.
— Może wejdziemy do mieszkania?
— I owszem — odparła z roztargnieniem.
A gdy usprawiedliwiając się brakiem czasu w godzinę potem odeszła, Mariolle powrócił sam do pustego domku i opadł na taburet. Całą jego istotę ogarnęło teraz takie wrażenie, jak gdyby mu się wcale nie była oddała, jakby tu nawet nie była. Zapuszczając wzrok w głąb własnego serca, dostrzegł tam czarną, bezdenną przepaść. Rozmyślał, zastanawiał się i nic zrozumieć nie mógł. Jeśli poddawała się jego pocałunkom, to skutkiem braku woli całkowitego oddania się, nie poddawała się jego uczuciom. Nie stawiała oporu, nie wzbraniała mu pieszczot; zdawało się jednak, że serce jej błąkało się daleko, zajęte błahostkami.
Teraz dopiero zrozumiał, że kocha ją zmysłami zarówno jak sercem, a może nawet więcej. Zawód z pieszczot nieodwzajemnianych płynący, budził w nim nieprzepartą chęć pójścia za nią, sprowadzenia ją poraz drugi i pochwycenia znów w ramiona. Ale po co? w jakim celu, skoro ruchliwa fala jej myśli płynęła dziś w innym kierunku!. Należało czekać cierpliwie chwili i godziny, gdy wśród innych kaprysów zmienna władczyni uczuje kaprys podzielenia jego zapałów miłosnych.
Wracał do domu wolnym, ociężałym krokiem, głową pochyloną ku ziemi, znużony życiem. Teraz dopiero przyszło mu na myśl, że nie umówili się co do następnej schadzki, ani w jej domu ani gdzieindziej.