Nasze serce/Część trzecia/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Nasze serce
Wydawca M. Skulska d. Wojnar
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre coeur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Nazajutrz przybyła Elżbieta do Montigny z wieśniakiem, który przywiózł jej kuferek na taczkach. Mariolle odprawił jedną ze starych sług, hojnie ją obdarzywszy, a następczyni jej zajęła małą izdebkę na drugiem piętrze, koło kuchni.
Wydała mu się teraz trochę inną, niż w Marlotte, pokorniejszą, mniej poufałą. Rozumiała, że jest służącą pana, z którym niemal po przyjacielsku rozmawiała w zajeździe.
Mariolle wyliczył w krótkich słowach co ma do czynienia. Wysłuchała uważnie i natychmiast stanęła do roboty.
Tydzień cały upłynął, nie przynosząc znaczniejszej zmiany w usposobieniu Mariolle’a. Rzadziej tylko wychodził z domu, nie mając pretekstu urządzania spacerów do Marlotte, przytem samotność mniej mu jakoś ciążyła. Rozpacz miotająca jego sercem uspokajała się powoli, jak wszystko się z czasem uspakaja: natomiast opanowała go głęboka niezwalczona melancholja, podobna do chronicznych, wolno rozwijających się chorób, które częstokroć kończą się śmiercią. Dawna ruchliwość i żywość umysłu, interesowanie się mnóstwem spraw, wszystko co go dotychczas nęciło i zaciekawiało, przestało dlaň istnieć, ustępując miejsca bezgranicznemu zniechęceniu, pod wpływem którego nie miał nawet sił powstać z miejsca i wyjść na przechadzkę. Całe dnie wysiadywał w saloniku lub spędzał w hamaku. Jedynem jego zajęciem było przyglądanie się rybakom zarzucającym sieci.
Po pierwszych kilku dniach, Elżbieta ośmielała się stopniowo i prawdziwie kobiecym instynktem odgadując moralne zgnębienie swego pana, zapytywała go niekiedy:
— Pan się nudzi zapewne?
— Nudzę się — odpowiadał Mariolle z rezygnacją.
— Dlaczego pan nie wyjdzie z domu?
— Bo i to mnie nie bawi.
Na każdym kroku okazywała mu serdeczne staranie. Wchodząc rano do salonu, Mariolle zastawał zawsze mnóstwo kwiatów, przeobrażających jego salon w istną cieplarnię. Najwidoczniej Elżbieta puściła w ruch całą gromadę chłopców wiejskich, którzy znosili jej z lasu pierwiosnki, fiołki i złocienie, przytem posiłkowała się też ogródkami wieśniaczek. W apatji swej i osamotnieniu wdzięczny jej był za te wzruszające dowody ciągłych i delikatnych starań.
Zdawało mu się także, ze z każdym dniem staje się ładniejszą, że twarz jej straciła dawne rumieńce i niejako wyszlachetniała. Pewnego nawet dnia, gdy podawała mu herbatę, ujrzał ze zdziwieniem, że nie miała już rąk pokojówki, lecz bardzo czysto utrzymane, ze starannie obciętemi paznogciami, ręce damy. Innym razem znów zauważył, że nosiła teraz zgrabne trzewiczki. Pewnego znów popołudnia stojąc w sieni, zobaczył ją schodzącą ze schodów w skromnej, ale bardzo gustownej popielatej sukience.
— Jaka ty się stajesz elegancka, Elżbietko! — zawołał.
— Ja?... O nie! proszę pana — broniła się zarumieniona dziewczyna. — Ubieram się trochę lepiej, bo mam więcej pieniędzy.
— Gdzie kupiłaś tę suknię?
— Sama ją uszyłam.
— Sama? Kiedy? Widzę, że przez cały dzień jesteś zajęta.
— Szyłam wieczorami.
— Ale skąd wzięłaś materjał? Kto ci przykroił?
Opowiedziała mu, że miejscowy sklepikarz przywiózł jej z Fointainebleau materjał, za który zapłaciła pieniędzmi otrzymanemi od niego jako zadatek. Skrojenie i uszycie sukni nie sprawiało jej trudności, gdyż przez cztery lata szyła wraz matką dla magazynu. Mariolle nie mógł się powstrzymać od powiedzenia:
— Bardzo ci ładnie w tej sukience!
Zarumieniła się znów po same uszy.
„Czyżby się we mnie zakochała?“ — pomyślał Mariolle. Zastanawiał się nad tem, wahał, wątpił, wreszcie doszedł do wniosku, że przypuszczenie to było poniekąd prawdopodobnem. Zaopiekował się nią przecież, okazał jej życzliwość, współczucie, niemal przyjaźń. Cóż więc dziwnego, że młoda dziewczyna przywiązała się do człowieka, który tyle dla niej uczynił?... Przypuszczenie to nie sprawiało mu przykrości, bo dziewczyna była istotnie bardzo ładna i wcale nie robiła wrażenia służącej. Jego miłość własna tak srodze zadraśnięta przez tamtą kobietę, uczuła pewną ulgę, jakoby zadośćuczynienie. Zadośćuczynienie coprawda drobne, ale zawsze sprawiające pewną radość, bo bez względu na to, kto nas obdarza miłością, doznajemy radości w przeświadczeniu, że zdołaliśmy wzbudzić uczucie. Cieszył się tem także z pobudek bezwiednie egoistycznych. Obserwowanie żywszego bicia jej serduszka mogło go zająć trochę i rozerwać. Nie pomyślał o tem, że należałoby ją może oddalić od siebie i ustrzedz od cierpienia, którego sam padł ofiarą nie pomyślał o tem, bo zwycięzca nie ma nigdy współczucia dla zwyciężonych.
Zaczął ją uważniej obserwować i przekonał się wkrótce, że się nie pomylił. Tysiące drobiazgów co dnia ją zdradzało. Pewnego dnia, gdy podawała mu herbatę, uczuł wiejący z jej sukni zapach perfum, zwyczajnych wprawdzie, zapewne kupionych w aptece lub również dostarczonych przez sklepikarza. Ofiarował jej więc butelkę wody toaletowej, której miał znaczny zapas, używając jej zwykle do mycia. Następnie dał jej kilka mydełek, pudełko pudru i proszku do zębów. Nieznacznie pomagał jej więc w tej transformacji, która z dniem każdym stawała się widoczniejszą, a którą on śledził z zajęciem i pewną dumą.
Pozostając wierną i oddaną służącą, przekształcała się stopniowo w zakochaną kobietę, u której wszystkie instynkta kokieterji rozwijały się całkiem bezwiednie.
On również coraz więcej przywiązywał się do niej. Bawiło go to i wzruszało. Bawił się kiełkującem tem uczuciem, jak w chwilach smutku bawimy się wszystkiem, co nam może dać zapomnienie. Nie czuł do niej żadnego innego pociągu, prócz tego nieokreślonego pożądania, jakiego doznaje każdy mężczyzna na widok ładnej kobiety, chociażby służącej lub wieśniaczki, o posągowych kształtach sielankowej Wenery. Głównie jednak nęcił go teraz urok jej kobiecości. Tamta, którą kochał szalenie, zrodziła w nim ową nieprzepartą a tajemniczą potrzebę obecności kobiety, potrzebę napawania się owym subtelnym, idealnym, lub też zmysłowym zapachem, który owiewa każdą kobietę zarówno damę światową jak dziewczę ludu, zmysłową kobietę e Wschodu o wielkich czarnych oczach, jak niebieskooką córę północy a tak potężnie oddziaływa na każdego mężczyznę, który nie stał się jeszcze obojętnym na nieśmiertelny urok kobiecości.
Jej przywiązanie ciche, serdeczne, niewinne, raczej dające się odczuć niż dostrzedz, było jakby watą, osłaniającą rany jego serca. Wystarczało, by jedna z nich zaczęła krwawić a dawne cierpienia wracały i znów go pogrążały w rozpacz. Największą męczarnią był mu teraz brak wiadomości, wynikający stąd, że przyjaciele, którym nie zostawił adresu, szanowali dobrowolne jego odosobnienie. Od czasu do czasu spotykał w dziennikach nazwiska Lamarthe’a lub Massivala, jako uczestników zabaw lub proszonych obiadów. Raz nawet ujrzał wzmiankę o pani de Burne, jako o jednej z najpiękniejszych i najgustowniej ubranych na balu w ambasadzie austrjackiej. Dreszcz przebiegł go od stóp do głowy. O parę wierszy dalej wyczytał nazwisko hrabiego von Bernhaus. Stłumiona chwilowo zazdrość zawrzała znów w jego sercu. Teraz nie wątpił już prawie o zawiązaniu się stosunku miłosnego między tych dwojgiem. Zmyślone takie urojenia dokuczliwszemi bywają od przeświadczenia, gdyż niepodobna ich się pozbyć ani z nich wyleczyć.
Nie mogąc dłużej pozostawać w nieświadomości, postanowił napisać do Lamarthe’a, który znając go dostatecznie, domyślał się zapewne jego męki i udzieli mu może odpowiedzi na pytanie niewypowiedziane.
Pewnego wieczoru napisał długi list, owiany smutkiem, pełen niedomówionych zapytań i lirycznych zachwytów nad pięknością wiosny na wsi.
W cztery dni potem spostrzegł między listami kopertę, zaadresowaną wyraźnem, dużem pismem powieściopisarza. List ten zawierał tysiące wiadomości błahych a jednak bardzo ważnych dla niego. Wspominając o wszystkich znajomych, Lamarthe nie przytaczał o pani de Burne lub panu von Bernhaus więcej szczegółów niż o innych, wysuwał jednak te postacie na pierwszy plan, zapomocą właściwych mu sztuk stylowych, któremi nie zdradzając wyraźnie swego zamiaru, zwracał uwagę czytelnika tam, gdzie właśnie zamierzał.
Krótko mówiąc, z listu tego wynikało jasno, że obawy Mariolle’a były poniekąd uzasadnione i że dziś lub jutro podejrzenia jego staną się rzeczywistością.
Dawna jego kochanka wiodła takie samo życie jak wpierw, bawiła się, stroiła, królowała. O nim mówiono przez jakiś czas z obojętną ciekawością, jak zwykle mówimy o nieobecnych. Sądzono, że wyjechał bardzo daleko, zmęczony Paryżem.
Otrzymawszy ten list, Mariolle leżał do wieczora w hamaku; następnie nie mógł jeść obiadu, nie mógł usnąć, a w nocy miał gorączkę. Nazajutrz czuł się tak zmęczonym, zniechęconym i znudzonym tem jednostajnem życiem, wśród gęstego, milczącego lasu, mrocznego teraz od masy zieleni, że został w łóżku.
Usłyszawszy dzwonek, Elżbieta wbiegła do pokoju. Widząc go leżącego, stanęła zdziwiona na progu i, pobladłszy nagle, spytała:
— Czy pan chory?
— Tak, trochę.
— Możeby posłać po doktora?
— Nie trzeba. To przejdzie.
— Co by panu przyrządzić?
Ale około pierwszej po południu ogarnęło go takie znudzenie, że nie chciał znów wstać z łóżka. Elżbieta wzywana nieustannie wskutek pewnego rodzaju manji nerwowej, przybiegała co chwila, smutna, niespokojna i nie wiedząc już czemby mu przynieść ulgę, spytała nieśmiało, czyby mu nie mogła czytać głośno.
— Czy ładnie czytasz? zapytał.
— Zdaje mi się. W szkole dostałam raz nagrodę za głośne czytanie, a matce przeczytałam tyle powieści, że nawet tytułów wszystkich nie pamiętam.
Zaciekawiony, kazał jej wyjąć z szafki najulubieńszy utwór: „Manon Lescaut“.
Spełniwszy polecenie, Elżbieta pomogła mu usiąść, podłożyła dwie poduszki pod plecy, przysunęła krzesło i zaczęła czytać. W istocie czytała bardzo ładnie, mając bardzo dobrą wymowę i wrodzony dar modulacji głosu. Powieść ta tak żywo ją zajęła i wzruszyła, że Mariolle od czasu do czasu przerywał czytanie, wszczynając z nią o rozmowę.
Przez okno otwarte słychać było na wszystkich drzewach i krzakach trele słowików, które śpiewem swym przypodobać się chciały samiczkom w tej porze, gdy wszystko co żyje, pożąda miłości.
Andrzej patrzył na młodą dziewczynę, również zmieszaną i z palącą ciekawością śledzącą wątek opowieści. Na zadawane przez niego pytania odpowiadała intuicyjnie, choć trochę niejasno, odgadując wszystko, co dotyczyło uczucia i namiętności. Patrząc na nią myślał: „Ta dziewczyna co mogłaby być bardzo inteligentną i dowcipną, ż gdyby się kto zajął jej wykształceniem“.
Ten czar kobiecy przeczuwany w niej już dawniej, dziwnie się kojarzył w jego umyśle z tajemniczym, a tak nieprzepartym urokiem owej Manon, wyczarowanej potęgą sztuki.
Ukołysany głosem Elżbiety, wzruszony treścią dobrze znanego, a przecież nowego zawsze opowiadania, marzył o takiej kochance, jaką była Manon: zmiennej, a jednak stałej, pełnej powabu, pomimo ohydnych swych błędów, umiejącej wzbudzić w sercu mężczyzny wszystkie struny gniewu i uczucia, namiętności i przywiązania, zazdrości i pożądania.
Ach! gdyby w żyłach kochanki, którą porzucił, było choć trochę miłosnej i zmysłowej przewrotności tej kurtyzany, może nie byłby nigdy odjechał? Manon oszukiwała, ale kochała, kłamała, ale oddawała się całem swem jestestwem.
Po dniu całym bezczynnie spędzonym, Mariolle usnął nad wieczorem, ale we śnie przesuwał mu się cały kształt postaci kobiecych.
Cały dzień spędziwszy bezczynnie, bez ruchu nawet, spał lekko; nie dziw więc, że niezwykły szmer w domu obudził go nagle.
Nieraz mu się już zdawało w nocy, że słyszy szelest jakiś w izdebkach przyległych do kuchni, a przeznaczonych na pralnię i łazienkę. Nigdy dotąd nie zwracał uwagi, dziś jednak zmęczony całodziennem leżeniem i nie mogąc usnąć, zaczął nadsłuchiwać i całkiem wyraźnie usłyszał plusk wody. Zaciekawiony, zapalił świecę i spojrzał na zegarek: dopiero dziesiąta. Ubrał się, wsunął rewolwer do kieszeni i cichaczem skradał się ku kuchni.
Jakież było jego zdziwienie, gdy spostrzegł ogień na kominie. W kuchni nie zastał nikogo, ale odgłosy szmeru dochodziły wyraźnie z łazienki.
Zbliżył się na palcach, cichutko obrócił klucz w zamku i otworzywszy nagle drzwi, ujrzał falujące ramiona i czarowne łono — najpiękniejsze ciało kobiece, jakie kiedykolwiek widział.
Krzyknęła przerażona, nie mogąc uciec.
On ukląkł przy wannie, pożerając ją namiętnem spojrzeniem i zbliżając do niej usta.
Elżbieta zrozumiała i... wyciągnąwszy mokre ramiona, zarzuciła mu je na szyję.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.