Nasze serce/Część trzecia/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nasze serce |
Wydawca | M. Skulska d. Wojnar |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre coeur |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Śliczny poranek zajaśniał nad miastem. Maeriolle wsiadł do czekającego przed bramą powozu, do którego włożono ręczny kuferek i dwie małe walizki. W nocy kazał lokajowi przygotować ubranie, bieliznę i różne drobiazgi, potrzebne na czas dłuższej podróży, zostawiając tymczasowy adres: Fointainebleau, poste-restante“. Nie zabierał z sobą nikogo, nie chcąc widzieć żadnej twarzy, któraby mu przypominała Paryż, ani też słyszeć żadnego z głosów, które słyszał był tutaj, myśląc o pewnych rzeczach.
Rzucił woźnicy: dworzec Lyon! i dorożka ruszyła.
Jadąc na dworzec, myślał o swej wycieczce, odbytej zeszłej wiosny, na górę św. Michała. Następnie chcąc odpędzić te wspomnienia, zaczął rozglądać się po ulicy.
Powóz wjechał w aleję Pól Elizejskich, skąpaną w blaskach wiosennego słońca. Liście, wyzwolone z pęt zimy, niepowstrzymane w swym rozwoju dwudniową słotą rozwijały się coraz szybciej, napełniając powietrze wonią świeżej zieleni i soków, krążących szybko w młodziutkich pędach.
Był to jeden z tych poranków, kiedy kasztany na skwerach i w ogrodach publicznych Paryża rozkwitnąć mają lada chwila. Na ziemi rodziło się życie na jedno lato, a nawet ulica pod ciężką warstwą bruku drżała głucho pod naporem korzeni.
Mariolle myślał: „Zaznam wreszcie trochę spokoju. Będę przyglądał się narodzinom wiosny wśród pustego lasu“.
Droga wydała mu się bardzo długą. Po kilku godzinach ciężkiego rozpamiętywania nad sobą, czuł się tak zmęczonym, jak gdyby dziesięć nocy spędził bezsennie przy umierającym. Przybywszy do Fontainebleau udał się do notarjusza z zapytaniem, czy nie ma gdzieś w lesie do wynajęcia niewielkiej umeblowanej willi. Podano mu fotografje kilkunastu domków. Najwięcej pociągał go domek w wiosce Montigny sur-Loing, gdzie przez zimę mieszkała jakaś młoda para. Notarjusz, niemłody już, poważny człowiek, uśmiechnął się znacząco i podejrzywając zapewne miłosną jakąś intrygę, zapytał:
— Pan sam?
— Sam.
— Bez służby nawet?
— Bez służby. Zostawiłem ich w Paryżu. Mam nadzieję dostać tu kogoś do usługi. Pragnę zupełnej samotności, by módz pracować.
— O! teraz niema obawy, aby ktokolwiek panu przeszkodził.
W parę minut potem otwarty powozik unosił Mariolle’a i jego walizy ku wiosce Montigny.
Las budził się do życia. U stóp ogromnych drzew, których korony pokrywał już delikatny cień zieleni, gromadziły się coraz gęstsze krzewiny. Wiotkie brzozy o srebrzystych gałęziach najwcześniej przybrały letnią szatę, gdy na olbrzymich dębach gdzieniegdzie zaledwie ukazy wała się przejrzysta, jasno zielona plamka. Buki rozwijając szybko młode swe pęki, zrzucały ostatnie zeschłe liście poprzedniego roku.
Trawa nieosłonięta jeszcze sklepieniem rozłożystych wierzchołków, nęciła oko świeżością i pełnią soków młodości. Mariolle poprzednio już na Polach Elizejskich oczarowany tym zapachem zmartwychwstającej przyrody, napawał się teraz widokiem życia roślinnego, kiełkującego pod działaniem pierwszych promieni słońca. Rozparłszy się wygodnie w powozie, opuścił ramiona po dwóch stronach powozu, oddychając pełną piersią z takiem uczuciem, jakiego doznawać musi więzień wypuszczony na swobodę i uwolniony z pęt.
Jakże rozkosznie oddychać wonnem wiosennem powietrzem!... ale jakże długo musi się napawać tą rozkoszą, by przestać cierpieć, by świeży powiew, przenikając przez płuca, dotarł do śmiertelnej rany serca i zabliźniać ją zaczął!
Minął Marlotte, gdzie woźnica wskazał mu nowy zajazd, którego oryginalność sławiono w okolicy. Potem ruszyli drogą z obu stron drzewami obrzeżoną, na której widnokręgu rysowały się lasem porosłe pagórki. Nareszcie po wóz wjechał w białą wiejską uliczkę, między dwoma szeregami domków pokrytych dachówką Gdzieniegdzie olbrzymi bukiet rozkwitłego bzu strzelał z poza muru.
Równolegle z drogą ciągnęła się wąska dolina przerznięta strumykiem. Widok ten wprawiŁ Mariolle’a w stan zachwytu. Rzeczułka płynąc wartko po dnie, drobnym żwirem usypanem, z jednej strony podmywała fundamenty domów i mury ogrodów, z drugiej zaś oblewała łąki, na których drzewa zaledwie się okrywały młodziutkiem listowiem.
Mariolle znalazł z łatwością wskazany domek, którym był oczarowany. Był to stary budynek, odnowiony przez jakiegoś malarza, który spę dziwszy tu pięć lat, znudził się wreszcie i odna jął swą posiadłość. Przed domkiem był śliczny ogródek, przerżnięty rzeczką, a zakończony długą aleją lip. Z drugiej strony domu okna wycho dziły na łąki.
Tu się wyleczę pomyślał Mariolle. Oddawszy woźnicy list do notarjusza z zawiadomieniem, że domek odpowiada wszystkim jego wymaganiom, zajął się urządzeniem nowej siedziby. Niebawem było wszystko gotowe, gdyż sekretarz merostwa przysłał mu dwie kobiety, z których jedna miała się zająć kuchnią, druga zaś utrzymywaniem porządku w mieszkaniu i bielizną.
Na parterze znajdował się salon, jadalny pokój, kuchnia i dwa mniejsze pokoiki; na piętrze — jeden duży pokój i gabinet, przeobrażony przez byłego właściciela na pracownię. Mieszkanko cale, urządzone z miłością, świadczące, że właściciel lubił swe otoczenie, było teraz nieco zaniedbane, i opuszczone, jak zwykle domy przez czas jakiś stojące pustką.
A jednak czuć było, że domek ten był niedawno zamieszkanym. W pokojach unosił się jeszcze słodki zapach werweny. (Werwena, zwykła perfuma). Kobieta, która tu mieszkała, nie była chyba naturą skomplikowaną pomyślał Mariolle. Szczęśliwy człowiek, który z nią mieszkał!
Na rozpakowaniu i urządzaniu upłynął mu cały dzień. Wieczorem usiadł przy otwartem oknie i przyglądając się promieniom zachodzącego słońca, które słało coraz to dłuższe cienie na zielonych łąkach, chłonął wilgotną i słodką woń zieleni.
Służące przyrządzając obiad, gawędziły z sobą, przez okno dochodziły ryki krów, szczekanie psów i nawoływanie i rozmowy pastuchów, pędzących bydło z paszy.
Cała przyroda tchnęła ciszą i spokojem. Po raz tysiączny może Mariolle zadawał sobie pytanie: „Co ona pomyślała, otrzymawszy mój list?... Co uczyni?“
Następnie: „Co ona robi w tej chwili?“ Spojrzał na zegarek: wpół do siódmej. — Wróciła do domu i przyjmuje gości“.
Oczyma wyobraźni widział dobrze znany salonik i młodą kobietę rozmawiającą z księżną de Malten, z panią de Frémines, z Massivalem i z hrabią von Bernhaus.
Głuchy gniew zawrzał nagle w jego sercu. Zapragnął tam być. Była to godzina, o której codzień prawie do niej przychodził. Uczuł rodzaj niezadowolenia, nie żalu, gdyż wola jego pozostała niezachwiana — rodzaj fizycznego cierpienia, jakiego doznaje chory, gdy lekarz nie pozwala mu zastrzyknąć morfiny, do której się przyzwyczaił.
Nie widział już ani łąk, ani słońca niknącego za wzgórzami; nie widział nic prócz niej, otoczonej gronem wielbicieli, zaprzątniętej sprawami światowemi, które mu ją wydarły. „Nie myślmy o tem!“, rzekł wreszcie.
Zerwał się z miejsca i wyszedł na taras w ogrodzie. Chłód wiejący od rzeczki, mrożąc serce jego i tak już smutne, skłonił go do powrotu. Zastawszy w jadalnym pokoju stół nakryty, zjadł prędko obiad, poczem nie mając nic do czynienia i czując wciąż wzmagające się cierpienie, położył się, zamknął oczy i próbował zasnąć. Napróżno! Ani na chwilę nie mógł odegnać z myśli obrazu tej kobiety!
Komuż się odda teraz? Hrabiemu von Bernhaus zapewne!... Elegant, bywalec, najlepiej odpowiada wymaganiom tej kobiety nadewszystko ceniącej blichtr... Dawniej się jej już podobał, skoro będąc kochanką innego, używała wszelkich sposobów, aby go zdobyć...
Pomimo dręczących go myśli, popadał przecież w stan odrętwienia, błąkał się w nawpół sennych marzeniach, w których dwie te postacie ukazywały się nieustannie: ten człowiek i ona. Znikały na chwilę, ale zaledwie sen kleić mu zaczął powieki, znów się wyłaniały, przywracając mu świadomość ostrym spazmem zazdrości.
Wschodzące słońce, rzucając jasne blaski na nagie jeszcze czoła dębów, padało na ziemię okrytą kobiercem suchych liści, to znów krzakami zwarzonemi ostrym podmuchem zimy. Żółte motylki pląsały w powietrzu, niby błędne ogniki.
Po prawej stronie drożyny wznosił się wysoki pagórek porosły jodłami. Mariolle powoli wchodził na wierzchołek, a dosięgnąwszy go, usiadł na kamieniu, bo brakło mu tchu w piersiach. Nogi chwiały się pod nim, we wszystkich członkach czuł ból nieznośny.
Nie łudził się; wiedział, że bezwładność tę przypisać należy nie zmęczeniu, ale jej, tej miłości, pod której brzmieniem się ugiął. „O, nędzo!“ szepnął z westchnieniem. „Dlaczegóż mnie tak usidliła, mnie, który z życia brałem tylko tyle, by nie dotrzeć do jego goryczy?“ I podniecony obawą cierpienia, które zwalczał z takim trudem, zstąpił myślą do najgłębszych tajników serca starając się poznać, zrozumieć i własnym oczom odsłonić przyczynę tej niewytłomaczonej wybujałości uczucia.
„Nigdy nie dałem się porwać uczuciu. Nie jestem egzaltowanym ani namiętnym, rządzę się raczej rozsądkiem niż instynktem, posiadam więcej ciekawości i fantazji, niż pożądań i wytrwałości. W gruncie rzeczy jestem tylko wybrednym, inteligentnym, subtelnym epikurejczykiem. Kochałem w życiu dużo rzeczy, nie przywiązując się nadmiernie, z doświadczeniem człowieka, który kosztuje, używa, lecz się nie upaja. Zastanawiam się nad wszystkiem, analizuję, zanadto dobrze znam swe upodobania, bym mógł na ślepo im ulegać. Jest to nawet największa moja wada, jedyna przyczyna mojej słabości... Aż oto ta kobieta narzuciła mi się wbrew mojej woli, mimo że ją znałem i się jej obawiałem; owładnęła mną tak niepodzielnie, jak gdybym ujrzał w niej uosobienie wszystkich mych pragnień i tęsknot. A może w tem właśnie tkwi przyczyna. Rozpraszałem swoje dążenia, skierowując je ku rzeczom bezcielesnym, kochając przyrodę, która mnie czaruje i rozrzewnia, muzykę, która jest rodzajem pieszczoty idealnej, myśl ludzką, która jest łakomstwem umysłu...; kochałem wszystko, co na ziemi pięknem jest i miłem.
Wreszcie spotkałem kobietę, która potrafiła zwrócić ku sobie wszystkie moje zmienne i chwiejne upodobania i przeistoczyć je w miłość. Piękna i elegancka — podobała się mym oczom: dowcipna, przebiegła, wykształcona — podobała się memu sercu mocą tajemniczego uroku, którym tchnie jej obecność, mocą nieprzepartego jakiegoś powabu, wyłaniającego się z całej jej postaci i odurzającego jak zapach niektórych kwiatów... Stała się dla mnie wszystkiem, bo niczego już nie pragnę, niczego nie pożądam, do niczego nie dążę i o nic się nie troszczę.
Niegdyś, z jakąż rozkoszą patrzyłem na ten bór budzący się ze snu zimowego? Dziś nic nie widzę, nic nie czuję, jestem ciągle przy tej kobiecie, której kochać nie chcę...
Nie, tak być nie może! Trzeba zmęczeniem zabić te myśli, inaczej nie uleczę się nigdy!“
Zbiegł ze wzgórza i szybszym krokiem znów rozpoczął przechadzkę. Ale myśli uporczywe wszędzie biegły za nim, rozpalając krew w żyłach.
Szedł dalej, wciąż przyśpieszając kroku. Chwilami tylko, na widok zielonej polanki skąpanej w blaskach słonecznych lub pod wpływem aromatycznej woni żywicy, doznawał wrażenia ulgi, podobnego do przeczucia bliskiego wyzdrowienia. Wreszcie przystanął. — „To nie przechadzka“ — pomyślał, — „to ucieczka!“ — W istocie“ biegł bez celu, przed siebie... uciekał ścigany bólem tej bezpamiętnej miłości.
Zwolnił nieco kroku. Las stał się teraz piękniejszym i cienistszym; wchodził bowiem w najcichsze ustronie, gdzie rosły majestatyczne buki. W miejscu tem nie było już ani śladu zimy. Wiosna jaśniała w całym blasku młodości swej i krasy, jakby zrodzona ostatniej dopiero nocy.
Wszedłszy w gęstwinę drzew, które zdawały się niebios dosięgać, Mariolle szedł przed siebie godzinę, dwie godziny, rozchylając gałęzie pokryte mnóstwem listeczków drobnych, połyskujących, pełnych soków. Wierzchołki drzew tworzyły sklepienie, oparte na wysokich filarach prostych lub pochyłych, białawych lub pokrytych ciemną warstwą mchu, przyczepionego do kory. Filary te ciągnęły się długiemi szeregami, wznosząc się nad młode krzewy u ich stóp i osłaniając je gęstą chmurą, przez którą wpływały jednak promienie słońca. Smuga ognia obejmowała całą tę masę liści, zdających się teraz nie lasem, lecz olśniewającym zielonym oparem prześwietlonym żółtemi promieniami.
Mariolle stanął, niewypowiedzianem zdziwieniem zdjęty. „Gdzież jestem?“ pomyślał „W lesie czy na dnie morza? morza pełnego liści i światła, oceanu wyzłoconego o przejrzystej zieleni?
Poczuł się zdrowszym, spokojniejszym, dalszym od swego nieszczęścia i z uczuciem ulgi położył się na kobiercu suchych liści, które drzewa strząsają z siebie wtedy dopiero, gdy przywdziać mają nową szatę.
Pod wpływem orzeźwiającego powietrza oraz piękności przyrody, ogarnęło go nieokreślone z początku, a potem coraz wyraźniejsze pragnienie podzielenia się temi pragnieniami. „Ach! gdyby ona była ze mną!“ rzekł do siebie.
I nagle stanęło mu w myśli wspomnienie wycieczki na górę św. Michała. Jak inną była tam, niźli w Paryżu, w obliczu dalekich przestrzeni, podczas przechadzki po jasno-żółtych piaskach wybrzeża, kiedy kochała go trochę przez kilka godzin. Tak! na tej drodze, gdy uciekali przed szybko napływającą falą — w tym klasztorze, gdy szepcąc: „Andrzeju!“ zdawała się mówić: »Jestem twoją“! na drodze Szaleńców, gdy unosił ją prawie ponad przepaścią — tam tylko serce jej zapałało jedynym porywem, który się już nie powtórzył, odkąd zalotną stopą stanęła na bruku paryskim.
Gdyby się jednak znalazła tu w pośród tej zielonej topieli, czy w sercu jej nie ocknęłoby się znowu owo przelotne, a tak słodkie uczucie, zaznane na wybrzeżu normandzkiem?
Mariolle długo leżał na wznak, snując bolesne myśli, błądząc okiem po przesłonecznionej fali gałęzi, aż wreszcie ruch gałęzi do snu go ukołysał. Przebudziwszy się, spostrzegł, że jest druga popołudniu. Wstał szybko i nagle uczuł się mniej smutnym, zbolałym. Wyszedł wreszcie z gęstwiny lasu i stanął na polance, z której rozchodziło się promienisto sześć dróg, niknących na szmaragdowo zielonem tle lasu. Napis na słupie przydrożnym wskazywał, że polanka ta nosiła nazwę „Bukietu królewskiego“. W istocie była to polanka królewskiej krainy buków.
W tej chwili przejeżdżał drogą wózek włościański. Mariolle kazał się zawieść do Marlotte, skąd mógł pieszo ruszyć do Montigny, posiliwszy się wpierw w oberży.
Poprzedniego dnia widział już ów świeżo zbudowany zajazd ochrzczony: hotel Borot. Była to garkuchnia, wzorowana na lokalu Chat-Noir w Paryżu. Wszedł do obszernej izby, w której staroświeckie stoły i nader niewygodne ławy zdawały się oczekiwać na gości z przeszłego stulecia. W głębi izby młoda jakaś dziewczyna stała na drabince, ustawiając na półkach staroświeckich talerze, których inaczej dosięgnąć nie mogła. Jedną ręką oparłszy się o ścianę, w drugiej trzymając talerz, wspinała się na palcach. Gibka była i zwinna w ruchach, o falującej kibici, przybierającej coraz to inne linje za każdym jej ruchem. Odwrócona plecami do drzwi, nie widziała wchodzącego Mariolle’a, który stanąwszy, na progu, przyglądał się jej z zajęciem. W tej chwili przypomniał mu się Prédolé: „Jaka ona gibka“ — pomyślał.
Odkaszlnął głośno, chcąc zwrócić jej uwagę. Wzdrygnęła się i zachwiała; natychmiast jednak odzyskała równowagę i zeskoczywszy z drabiny z wdziękiem linoskoczki, z uśmiechem podeszła do gościa.
— Czem mogę panu służyć? — zapytała.
— Proszę o śniadanie.
— O obiad raczej — zauważyła — bo już wpół do czwartej.
— Niech będzie obiad. Zabłąkałem się w lesie.
Wysłuchawszy listy potraw, które w zajeździe dostać było można, Mariolle zadysponował obiad i usiadł. Ona wybiegła na chwilkę do kuchni, poczem wróciła i zaczęła nakrywać.
Przyglądał się z przyjemnością wesołej, zwinnej i schludnie ubranej dziewczynie. Skromną miała sukienkę, podwinięte rękawy, obnażoną Szyję; gustowny gorsecik obciskał jej kibić, z której musiała być dumna.
Twarz jej trochę zarumieniona, nazbyt może Pyzata, posiadała świeżość kwiatu zaledwie rozkwitłego; duże piwne oczy rzucały jasne blaski; W szeroko roztwierających się ustach błyszczały dwa rzędy białych zębów, a bogactwo ciemnokasztanowatych włosów świadczyło o niespożytym zasobie sił żywotnych w tem młodem i zdrowem ciele.
Postawiła na stole masło i rzodkiewki, które począł zajadać, nie patrząc już na nią. Chcąc się zagłuszyć, kazał sobie podać butelkę szampana, po obiedzie wypił przy kawie dwa kieliszki likieru, a że dotąd był prawie na czczo — bo przed wyjściem z domu zjadł tylko kawałek chleba i mięsa — zapadł teraz w stan odrętwienia tak silnego, że zdawało się równać niepamięci. Wszystkie myśli, smutki, niepokoje utonęły w szumiącem winie, dzięki czemu udręczone jego serce stało się nagle jakoby martwem.
Wolnym krokiem powrócił do Montigny senny, znużony i o zmroku rzuciwszy się na łóżko, usnął natychmiast.
Ale w nocy się obudził dręczony jakby zmorą, która odpędzona na kilka godzin, znów powróciła, by mu przerwać sen. Pani de Burne stanęła znów przed nim, a obok niej hrabia von Bernhaus. „Zaczynam być zazdrosnym“, pomyślał Mariolle.
„Dlaczego“?
Dlaczego był zazdrosnym? Szybko zrozumiał. Dopóki była jego kochanką, pomimo obaw wszelkich i niepokojów wiedział przecież, że mu jest wierną, bez uniesień, bez porywów, lecz wierną. Teraz on sam zerwał te więzy, zwrócił jej wolność, teraz wszystko się skończyło... Czy długo pozostanie wolną? Przez czas jakiś, a potem?... Czy nawet ta wierność, której mu dochowała, a o której wątpić nie ma prawa, nie wynikała z przeczucia, że zerwany ten stosunek prędzej czy później, po dłuższej lub krótszej przerwie nawiązać musi z innym mężczyzną, powodowana nie miłością, lecz obawą samotności? Alboż kobieta nie pozostaje nieraz wierną niemiłemu kochankowi, li z obawy przed następnym. Będąc światową filozofką, nie zaś skromną mieszczanką, pani de Burne nie lękała się stosunku osłoniętego tajemnicą, ale obojętne jej ciało e wzdrygało się na myśl o kolejnej zmianie kochanków.
Zwrócił jej wolność, a teraz?... Teraz weźmie innego kochanka! Niewątpliwie hrabiego von Bernhaus... Był tego pewnym i na samą myśl Mariolle cierpiał niewysłowione katusze.
Dlaczegóż więc zerwał z tak wierną, wzruszającą, przyjazną mu kochanką? Dlatego jedynie, że był bydlęciem, nie rozumiejącem miłości bez porywów zmysłowych.
Czy tak było istotnie? Tak... Ale jeszcze co innego. Przedewszystkiem obawa cierpienia. Uciekł przed cierpieniem, czując, że nie jest kochanym, jak sam kocha... uciekł od oziębłych pocałunków, któremi odpowiadała na namiętne jego uściski... uciekł od cierpienia, z którego serce jego nigdy się już może nie uleczy. Lękał się nadmiaru cierpienia tego i niepokoju, który od tak dawna przewidywany, rozwijać się zaczął podczas ostatnich kilku tygodni. Cofnął się teraz przed tem cierpieniem wskutek swej słabości, podobnie jak w ciągu całego życia cofał się przed każdym większym wysiłkiem.
Czyż więc nigdy nie zdoła w niczem wytrwać?... oddać się uczuciu całkowicie, jak powinien był poświęcić się nauce lub sztuce? Bo może być, że niepodobna kochać kochanki, nie cierpiąc głęboko...
Do rana przeżuwał te same myśli, kąszące go jak psy rozwścieczone, a o świcie zerwał się wybiegł nad brzeg rzeczki.
Jakiś rybak zarzucał sieć a ilekroć wyciągał ją z wody, małe rybki trzepotały się w okach niby żywe srebro. Świeżość porannego powietrza uspokoiła go nieco, a szybko mknący po tok zdawał się unosić z sobą jego smutek. „Dobrze uczyniłem! rzekł do siebie pozostając przy niej, byłbym zanadto nieszczęśliwym!“ Powrócił do domu, zabrał hamak, powiesił go między dwiema topolami i położywszy się, śledził okiem prąd wody, starając się nie myśleć o niczem.
W rozkosznem odrętwieniu zarówno ciała jak ducha pozostał przez kilka godzin. Wróciwszy na śniadanie, jadł bardzo wolno, chcąc skrócić długi dzień. Wkrótce jednak zaczęło go znów ogarniać rozdrażnienie... Napisał do Fontainebleau i zadepeszował do Paryża, aby mu tutaj odsyłano listy. Dotąd nic z poczty nie otrzymał i zaczęło go ogarniać przygnębiające uczucie osamotnienia. Dlaczego? Wszak nie mógł się spodziewać żadnej miłej ani pocieszającej wieści... Wiedział, że mała czarna skrzyneczka listonosza nie zawiera nic, prócz konwencjonalnych jakichś zaproszeń i banalnych wiadomości. Dlaczegóż więc oczekiwał tak gorączkowo tych listów, jak nie gdyby zbawienie duszy od nich zawisło?
Czy może w głębi serca żywił nadzieję, że ona do niego pisze?
— O której godzinie przychodzi poczta? — zwrócił się z zapytaniem do służącej.
O dwunastej, proszę pana — brzmiała odpowiedź.
Spojrzał na zegarek. Dwunasta dochodziła. Z wzrastającym niepokojem wsłuchiwać się zaczął w szmery dolatujące od strony gościńca. Usłyszawszy stukanie do drzwi, zerwał się z miejsca. Niestety! listonosz przyniósł tylko parę gazet i trzy listy obojętnej treści. Mariolle przerzucił dzienniki raz i drugi i znudzony wyszedł z domu.
Co począć? Poszedł nad brzeg rzeki i położył się w hamaku. Ale w pół godziny niespełna opanowała go nieprzeparta chęć zmiany miejsca. Może do lasu? Zapewne, las był cudowny, ale uczucie osamotnienia ciążyło tam stokroć więcej niż w domu i we wsi, gdzie słyszał przynajmniej dolatujące odgłosy życia. Spokój i niczem niezmącona cisza w pośród drzew i liści budziła w nim żal i tęsknotę, wzmagała melancholję. Przechodził myślą szczegóły wczorajszej swojej przechadzki a przypomniawszy sobie dziewczynę, usługującą w zajeździe, rzekł do siebie: Pójdę tam na obiad“. Postanowienie to sprawiło mu ulgę; zadowolony ze znalezienia sposobu zabicia kilku godzin czasu, natychmiast ruszył w drogę Po obu stronach długiej wiejskiej uliczki ciągnęły się szeregi białych, niskich, dachówkami pokrytych domków. Niektóre stały tuż przy drodze, inne w głębi podwórza, po którem przechadzały się kury, grzebiąc w dymiącej jeszcze gnojówce. Tu i ówdzie wieśniacy siedzieli na przyzbach, zajęci zwykłą pracą. Naprzeciw Mariolle’a szła drogą staruszka jakaś zgarbiona. Włosy jej miały siwawy odcień, bo włosy wieśniaków nigdy prawie nie są prawdziwie siwe. Miała na sobie podarty kaftan, z pod krótkiej spódnicy widać było chude i żylaste nogi. Szła wolno, patrząc przed siebie bezmyślnemi oczyma, które nie przywykły widzieć nic, prócz przedmiotów, M niezbędnych do podtrzymania biednego jej żywota.
Inna jakaś młodsza wieśniaczka rozwieszała chusty na płocie. Z pod zakasanej, kolan zaledwie sięgającej spódnicy, wychylały się nogi w niebieskich pończochach i grube, kościste łydki; pierś jej płaska, niby pierś mężczyzny, świadczyła o potwornej bezkształtności ciała.
„Kobiety! I to są kobiety!“ pomyślał Mariolle. Nagle stanęła mu przed oczyma wykwintna postać pani de Burne, klejnot ciała ludzkiego, tak nieprzepartym urokiem nęcącego spojrzenia mężczyzn. Serce ścisnęło mu się uczuciem straty niepowetowanej.
Przyspieszył kroku, chcąc zagłuszyć myśl i serce.
Gdy wszedł do zajazdu, dziewczyna poznała go natychmiast i poufalszym niż wczoraj tonem rzekła:
— Dzień dobry panu.
— Dzień dobry panience.
— Może podać coś do picia?
— Tak; a potem obiad.
Rozpoczęli naradę nad wyborem potraw. Mariolle zasięgał jej zdania, chcąc ją wciągnąć w rozmowę, wyrażała się bowiem dobrze z akcentem właściwym mieszkańcom Paryża, zarówno wdzię10czna w mowie, jak w ruchach.
Słuchając jej, pomyślał: „Miła dziewczyna!... Nie wygląda wcale na kokotkę“.
— Czy panienka pochodzi z Paryża? — zapytał
— Tak, proszę pana.
— A odkąd panienka bawi w tych stronach?
— Od dwóch tygodni.
— Jakże się tutaj panience podoba?
— Niebardzo, ale się przyzwyczaję. Zresztą, zmęczona już byłam powietrzem paryskiem a tutaj wróciłam trochę do sił; to mnie głównie skłoniło do wyjazdu... Biegnę przynieść panu kieliszek wermutu.
— Dobrze. A proszę powiedzieć kucharce, ty żeby starannie przyrządziła obiad!
— O! niech pan będzie o to spokojnym!
Wybiegła, zostawiając go samego.
Mariolle wyszedł do ogrodu i usiadł w altance, gdzie podano mu obiad. Przesiedział tu do wieczora, przysłuchując się gwizdaniu kosa, zamkniętego w klatce i od czasu do czasu spoglądając na usługującą dziewczynę, która uśmiechała się zalotnie do pana, odgadując, że mu się podoba.
Wyszedł z zajazdu, wypiwszy podobnie jak poprzedniego dnia butelkę szampana. Ale chłód nocny i ciemność wytrzeźwiły go prędko i znów bezgraniczny smutek wpełznął mu w serce. „Co ja pocznę? — myślał. — „Mamże tu pozostać i wlec nadal to jednostajne, samotne życie?“ Usnął bardzo późno.
Nazajutrz poszedł znów nad brzeg rzeki i położył się w hamaku. Na widok rybaka, zarzucającego sieć, przyszła mu nagle ochota rozerwania się rybołowstwem.
Sklepikarz, sprzedający wędki, udzielił mu potrzebnych wskazówek i przyrzekł kierować pierwszemi jego próbami. Przyjąwszy propozycję, Mariolle siedział z wędką od dziesiątej do dwunastej i przy natężonej uwadze złowił wreszcie trzy małe rybki.
Po śniadaniu poszedł do Marlotte. W jakim celu? Po to jedynie, by zabić czas.
Zobaczywszy go, dziewczyna uśmiechnęła się przyjaźnie. On uśmiechnął się również i rozpoczął z nią rozmowę.
Ośmielona już trochę, zaczęła swobodniej opowiadać o sobie. Nazywała się Elżbieta Ledru. Przed rokiem straciła matkę, która szyciem na maszynie utrzymywała nietylko ją i siebie, ale ojca urzędnika, który skutkiem pijaństwa nie miał żadnego zajęcia. Po śmierci matki ojciec znikł bez śladu, gdyż ona nie mogła szyciem się wyżywić siebie i jego. Przyjęła więc miejsce w jednej z garkuchni paryskich, gdzie rok blisko przebyła. Stąd dostała się do Marlotte na całe lato, a dwie jej koleżanki mają tu też przybyć na parę tygodni.
Zajęty tem opowiadaniem, Mariolle zręcznemi pytaniami dowiedział się wielu ciekawych szczegółów o smutnem życiu rodziny, zniszczonej przez pijaka. Biedna dziewczyna, pozbawiona opieki i dachu nad głową, ale wesoła dzięki swej młodości, czując, że nieznajomy słucha jej z zajęciem i uwagą, mówiła z zupełnem zaufaniem, ze szczerością, której nie potrafiłaby opanować, podobnie jak żywości swych ruchów.
Gdy umilkła wreszcie, zapytał:
— I... całe życie będziesz służyć?
— Nie wiem, proszę pana. Któż może odgadnąć co go jutro spotka?
— Każdy powinien jednak myśleć o przyszłości.
Przelotna zaduma przemknęła po jej twarzy, Wnet jednak odparła:
— Eh! jakoś tam będzie!
Pożegnali się życzliwie.
Mariolle powrócił tu po upływie kilku dni, a potem zaczął przychodzić coraz częściej, bo naiwna gawęda osieroconej dziewczyny rozpraszała powoli ciężkie jego troski.
Ale wieczorem powracając pieszo do Montigny, myślał o pani de Burne i szalona rozpacz ponownie go ogarniała. Dzień rozpraszał trochę jego smutek, ale z nocą wracała męka i namiętne wybuchy zazdrości. Od wyjazdu z Paryża nie pisał do nikogo i żadnego nie otrzymał listu. Nie wiedział nic, ale wśród ciemności nocy zawsze stawał mu przed oczyma przewidywany stosunek dawnej jego kochanki z hrabią von Bernhaus. Myśl ta powracała coraz uporczywiej. „Hrabia uczyni zadość wszystkim jej wymaganiom“, myślał. „Będzie kochankiem dystyngowanym, nie stawiającym żadnych żądań, zadowolonym i dumnym z łask tej czarujące, subtelnej kokietki“.
Mimowoli czynił w myśli porównanie między nim a sobą. Bezwątpienia hrabia nie będzie ją męczył, rozdrażniał, niepokoił, nie będzie się od niej domagał namiętnych porywów — przyczyny ich zerwania. Zręczny, dyskretny, znający świat, nie zdawał się należeć do ludzi namiętnych.
Pewnego dnia, Andrzej przyszedłszy do Marlotte, zastał w altance dwóch młodych ludzi w beretkach, palących fajki. Oberżysta, niski, otyły mężczyzna, podszedł do niego natychmiast, czując niebezinteresowną sympatję do gościa, który codzień prawie przychodził teraz na obiady.
— Mam od wczoraj dwóch nowych stołowników, malarzy.
— Tamci panowie?
— Znani malarze. Jeden z nich dostał nawet medal w przeszłym roku.
I opowiedziawszy wszystko, czego się dowiedzieć zdołał o początkujących artystach, zapytał:
— Czem mogę panu dziś służyć?
— Proszę o kieliszek wermutu, jak zawsze.
Po odejściu oberżysty, nadbiegła Elżbieta, niosąc kieliszek i butelkę. W tej chwili jeden z malarzy zapytał:
— Hej! panienko, ciągle jeszcze obrażona?
Nic nie odpowiedziała, ale Mariolle zauważył, że miała oczy czerwone.
— Płakałaś? — zapytał.
— Tak, trochę — odparła.
— Cóż się stało?
— Ci panowie obeszli się ze mną niegrzecznie.
— Co ci zrobili?
— Wzięli mnie za jakąś tam...
— Dlaczegóż nie poskarżysz się przed twoim panem?
Wzruszyła ramionami.
— Ach! mój pan!... mój pan!... znam ja go teraz dobrze!
Wzruszony i rozdrażniony nieco, Mariolle rzekł:
— Opowiedz mi wszystko.
Z zupełną szczerością opowiedziała, że ci dwaj Panowie, przyjechawszy wczoraj, zaczęli obchodzić się z nią poufale i brutalnie. Wreszcie wybuchnęła płaczem, co pocznie teraz w obcych stronach, nie mając ani pieniędzy, ani żadnej znikąd pomocy.
— Czy chciałabyś służyć u mnie? — zaproponował nagle Mariolle. — Będzie ci dobrze, a gdy powrócę do Paryża, zrobisz co zechcesz.
Spojrzała mu w oczy badawczo, poczem odrzekła:
— I owszem.
— Jaką masz pensję tutaj?
— Sześćdziesiąt franków miesięcznie.
Z pewnym niepokojem dodała:
— I trochę napiwków od gości. Wszystkiego razem będzie ze siedemdziesiąt franków.
— Ja ci dam sto.
— Sto franków miesięcznie? — powtórzyła zdumiona.
— Tak. Czy przystajesz na to?
— Naturalnie!
— Będziesz mnie tylko obsługiwać i utrzymywać w porządku bieliznę i sprzątać mój pokój.
— Dobrze, proszę pana.
— Kiedyż przyjdziesz?
— Jutro, jeżeli pan chce. Pójdę na skargę do mera i zostanę zwolniona z umowy.
— Masz zadatek! — rzekł Mariolle, wyjmując z kieszeni dwa luidory.
— Będę u pana jutro przed południem — oświadczyła dziewczyna rozpromieniona.