Nasze serce/Część trzecia/III
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Nasze serce |
Wydawca | M. Skulska d. Wojnar |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre coeur |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy stanęła przed nim nazajutrz, wnosząc herbatę, drżała jak listek i tacy w ręku utrzymać nie mogła.
Mariolle podbiegł do niej, postawił tacę na stole i całując ją w oczy, rzekł:
— Spójrz na mnie.
Podniosła oczy pełne łez.
— Nie chcę byś płakała.
Tulił ją do siebie, czując, że drży od stóp do głowy, szepcąc: „Boże! mój Boże!“. Zrozumiał, że nie wstyd, żal lub smutek wyrywa jej z ust ten okrzyk, ale szczęście, szczęście prawdziwe! I w tej chwili doznał dziwnego, fizycznego raczej niż moralnego zadowolenia, tuląc w objęciach istotę, przez którą czuł się wreszcie kochanym. Dziękował jej za to tak, jak chory leżący na drodze dziękuje kobiecie, która opatrzyła jego rany: dziękował z głębi zbolałego serca, zawiedzionego w tylu daremnych porywach, spragnionego uczucia skutkiem obojętności tamtej; lecz równocześnie litował się nad nią trochę. Widząc ją tak bladą, łzami zalaną, z oczyma płonącemi miłością, pomyślał: „Jakaż ona piękna! Kobieta zmienia się nie do poznania i staje taką, jaką być powinna, gdy ulegnie losowi serca, lub potrzebie natury“.
— Usiądź przy mnie — rzekł po chwili.
Usiadła, a on ujął obie jej ręce, biedne, spracowane ręce, które dla niego stały się teraz białemi i delikatnemi i zręcznie, łagodnie tłomaczyć jej zaczął, jaki odtąd będzie ich wzajemny stosunek. Nie chcąc dawać we wsi powodu do plotek, będzie przez jakiś czas uchodzić za służącą... zacznie jednak czytywać mu głośno i po pewnym czasie stanie się lektorką i razem z nim będzie siadała do stołu.
— Nie, panie; będę nadal służącą jak dotychczas. Nie chcę, aby ktokolwiek dowiedział się o tem, co zaszło...
Pomimo jego nalegań, nie chciała od tego odstąpić i po śniadaniu wyszła z tacą do kuchni, a on śledził każdy jej ruch wzrokiem pełnym miłości.
Zostawszy sam, pomyślał: „Jest kobietą. Wszystkie kobiety stają się sobie równe, skoro podobać się umieją. Ze służącej zrobiłem kochankę. Teraz jest śliczną, a może się stać czarującą. W każdym razie młodsza i świeższa od wszystkich kokotek i dam światowych. Zresztą, czyż to fakt wyjątkowy? Ileż to córek stróżowskich zostało sławnemi aktorkami! Bywają w najpierwszych salonach, uchodzą za bohaterki romansów i odbierają hołdy od książąt. Czemuż to przypisać? Czy talentowi ich, częstokroć bardzo miernemu, czy też urodzie, częstokroć bardzo wątpliwej? Nie. Kobieta jednak zajmuje zawsze takie stanowisko, jakie sobie zdobędzie, umiejąc natchnąć nas takiem lub innem złudzeniem.“
Odbył dnia tego długi spacer, a chociaż nogi ciążyły mu jak wpierw, jakby podcięte zgryzotą, i nie mógł się pozbyć dawnego cierpienia, to jednak w głębi serca odzywał się głos radosny, jak świegot ptaka. Czuł się mniej samotnym, mniej opuszczonym; las wydawał mu się mniej milczącym i bezludnym. Powrócił do domu, ciesząc się, że Elżbieta powita go uśmiechem i czułem spojrzeniem.
Przez miesiąc blizko trwała ta idylla nad brzegiem rzeki. Elżbieta kochała go ślepo, jak matka kocha dziecię, lub pies myśliwski swego pana. Mariolle był dla niej wszystkiem: niebem i ziemią, radością i szczęściem. Pocałunki jego ziszczały najgorętsze jej pragnienia, dawały rozkosz najwyższą. Stał się treścią jej ciała, duszy i serca: czuła się upojoną, jak młodzieniec, który po raz pierwszy w życiu zakosztuje wina. Usypiała go w swych objęciach, budziła pieszczotami, tuliła się do niego z zapamiętaniem, zapominając o całym świecie. Zdziwiony, oczarowany, rozkoszował się tą niepodzielną ofiarą, czując, że pije pełnemi usty ze źródła miłości.
A jednak czuł się wciąż smutnym i zniechęconym. Nowa kochanka mu się podobała, lecz zapomnieć o tamtej nie mógł. I nieraz przechadzając się po łąkach nad brzegiem Loing, zadawał sobie pytanie: Czemu nie mogę się pozbyć tej troski? Na wspomnienie Paryża, czuł się tak rozdrażnionym, że jak najprędzej powracał do domu, by nie być sam.
Godzinami wtedy leżał w hamaku, a Elżbieta, siedząc na składanem krzesełku, czytała głośno. Słuchając jej głosu i patrząc na nią, przypominał sobie rozmowy z panią de Burne, gdy we dwoje spędzali wieczór w saloniku. Łzy cisnęły mu się do oczu, a serce szarpał tak silny ból, iż ogarniało go nieprzeparte pragnienie powrotu do Paryża, lub wyjazdu na zawsze.
Widząc go tak smutnym i melancholijnym, Elżbieta pytała:
— Co panu jest? Czuję, że pan ma łzy w oczach.
— Pocałuj mnie, Elżbietko — odpowiadał Mariolle — i tak byś nie zrozumiała.
Obsypywała go pocałunkami, niespokojna, przeczuwając jakiś niezrozumiały dla niej dramat. On zaś dzięki jej pieszczotom chwilowo się uspakajał, myśląc:
— Jakże uroczą byłaby kobieta, posiadająca serce tej dziewczyny i wdzięk tamtej! Dlaczegóż nie można spotkać istoty będącej uosobieniem naszych marzeń, lecz zawsze tylko coś połowicznego?
Ukołysany monotonnym dźwiękiem głosu, którego nie słuchał, myślał o wszystkiem, co go pociągało i czarowało w opuszczonej kochance. Wspomnienie jej ścigało go jak widziadło, ustawicznie, nieubłaganie.
„Czyż zawsze cierpieć będę jak potępieniec nigdy się od niej nie uwolnię?“ — myślał z rozpaczą.
Zaczął znów odbywać dalekie przechadzki, błąkał się po lesie z głuchą nadzieją, że zgubi swe cierpienie w głębi jaru lub w drzew gęstwinie — podobny do człowieka, który pragnąc pozbyć się ulubionego zwierzęcia, a nie chcąc go zabić, wyprowadza go daleko od domu i tam porzuca.
Pewnego dnia podczas takiej przechadzki, stanął na polance, zwanej Bukietem Królewskim. Teraz las stał się prawie czarnym, bo promienie słońca przebić nie mogły sklepienia liści. Mariolle szedł długo, wspominając z tęsknotą ów półcień rozkoszny, jaki rzucały dawniej młodziutkie listeczki, gdy nagle, skręciwszy na boczną ścieżynę stanął zdumiony przed dwoma drzewami, które jakby w uścisku splątały swe konary.
Laden obraz miłości nie zdołałby przejąć go silniejszem wzruszeniem, niźli ten widok olbrzymiego buka, obejmującego pieszczotliwie młodą brzozę.
Niby odtrącony i rozpaczą przejęty kochanek, o potężnym, a udręczonym torsie, buk dwoma potężnemi ramiony schwycił młodą drzewinę przykuł do siebie. Brzoza uwięziona w tym uścisku, wystrzeliła wysoko w górę, ponad czoło napastnika, prosta, gładka, wysmukła, jakby wzgardliwa. Ale mimo tej ucieczki ku wyżynom, w łonie jej pozostały dwie głębokie, oddawna zabliźnione szramy, które w korze jej wyryły gałęzie buku. Spojone w jedno temi zabliźnionemi ranami, drzewa rosły razem, jednemi żywiąc się sokami i krew zwycięzcy wpłynąć musiała do żył zwyciężonej.
Mariolle usiadł na trawie i długo im się przyglądał. Chore jego serce nadawało symboliczne, pełne grozy znaczenie dwom tym nieruchomym zapaśnikom, opowiadającym przechodniom wieczne dzieje swej miłości.
Smutny, znękany, ruszył dalej w drogę, idąc zwolna, z oczyma spuszczonemi ku ziemi, gdy nagle spostrzegł w trawie arkusik papieru, zbryzgany błotem, zgubiony lub rzucony przez jakiegoś przechodnia. Zatrzymał się. Jakże radosną, czy bolesną wieść zawierał ten papier, leżący teraz w błocie u jego stóp.
Nie mógł się oprzeć pokusie podniesienia go, rozwinąwszy, wyczytał tylko: „przyjdź! czwarta... czekam“. Pozostałe wyrazy zatarły się skutkiem wilgoci.
W mgnieniu oka ogarnęły go smutne i rozkoszne zarazem wspomnienia... Przyszły mu na myśl wszystkie otrzymane od niej bileciki, w których naznaczała mu schadzkę, lub też zawiadamiała, że o umówionej godzinie przybyć nie może. Nigdy w życiu nie zaznał silniejszych wzruszeń, nic nie wprawiało go w taki niepokój, jak widok tych wysłanek, przynoszących szczęście upajające, lub rozpacz. I umierał prawie na myśl, że nigdy już nie otrzyma podobnych wieści.
I znów zadawał sobie pytanie, co się z nią działo od czasu jego wyjazdu z Paryża. Czy cierpiała, czy tęskniła za przyjacielem, którego obojętnością swą skazała na wygnanie. Czy też dotknięta tylko w miłości własnej pogodziła się szybko ze zmianą sytuacji?
Gwałtowne dowiedzenie się prawdy stało się tak niepohamowane, że zrodziło w nim pomysł dziki, dziwaczny. Nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, udał się do Fontaineblnau i wszedł do biura telegraficznego. Wszedł, gnany jakąś tajemniczą a nieprzepartą siłą.
Drzącą ręką wziął ze stołu blankiet i napisawszy nazwisko oraz adres pani de Burne, nakreślił:
„Tak bardzo pragnę wiedzieć, co pani o mnie myśli. Ja zapomnieć nie mogę.
Następnie wsiadł do dorożki i powrócił do Montigny, żałując już swego postępku.
Obliczył, że jeżeli raczy mu odpisać, za dwa dni najwcześniej otrzyma jej list. Mimo to nazajutrz nie wychodził z domu, mimowoli żywiąc nadzieję odebrania telegramu.
Około trzeciej po południu leżał w hamaku, gdy Elżbieta przybiegła, donosząc, że jakaś pani pragnie się z nim widzieć.
Ogarnęło go tak niewymowne zdziwienie, że dech zamarł mu w piersiach i nogi uginały się pod nim, gdy zmierzał ku domowi. Nie śmiał się jednak spodziewać, by to była ona.
Gdy otworzył drzwi od salonu, pani de Burne podniosła się z kanapy i z wymuszonym nieco uśmiechem wyciągnęła doń rękę, mówiąc:
— Przyjechałam tu dowiedzieć się o panu czegoś bliższego, bo telegram nie udzielił mi dostatecznych objaśnień.
Zbladł tak gwałtownie, że w oczach jej zapłonął błysk radości; oniemiały ze wzruszenia nie był zdolnym słowa przemówić i tylko przyciskał do ust podaną sobie rękę.
— Ach! jakaż pani dobra — rzekł wreszcie.
— To nic, lecz nie zapominam nigdy o przyjaciołach i myślę o nich.
Patrzyła mu prosto w oczy badawczym wzrokiem kobiety, która od pierwszego spojrzenia umie wszystko odgadnąć, przeniknąć do głębi myśli i odsłonić nawet cień obłudy. Widocznie była zadowoloną, bo znów rozpromieniła twarz.
— Zachwycam się pańską pustelnią — rzekła wreszcie. — Czy pan szczęśliwy?
— Nie, pani.
— Czy być może? W tej ślicznej okolicy, w tym pięknym lesie, nad brzegami ślicznej rzeczułki? Powinienby pan być zupełnie spokojny i zadowolony!
— A jednak tak nie jest.
— Dlaczego?
— Bo nie mogę zapomnieć.
— A pan musi zapomnieć, aby być szczęśliwym?
— Tak, pani.
— Czy wolno zapytać, jakie to wspomnienia?
— Wszak pani wie.
— I dlatego...
— Dlatego — przerwał Mariolle — jestem nieszczęśliwym.
— Domyślałam się tego, otrzymawszy pański telegram — odrzekła tonem współczucia — i dlatego przybyłam tutaj z postanowieniem odjechania natychmiast, gdyby moje domysły okazały się mylnemi.
Po chwili milczenia dodała:
— Ponieważ nie odjeżdżam zaraz, pozwoli mi pan zwiedzić swoją siedzibę? Widzę przez okno śliczną aleję topolową. Chodźmy tam, będzie nam chłodniej niż w salonie.
Wyszli razem. Nosiła suknię liljową, tworzącą tak harmonijną całość z zielenią drzew i niebios błękitem, że postać jej wydawała mu się teraz nowem jakiemś, niewypowiedzianie pięknem i czarującem zjawiskiem. Szczupła jej kibić, delikatna i świeża twarzyczka, jasno-blond włosy, wymykające się z pod dużego liljowego kapelusza, z którego spływało ogromne strusie pióro, piękne ręce, niosące parasolkę, chód nieco sztywny i wyniosły, czyniły w tym skromnym ogródku wrażenie czegoś anormalnego i egzotycznego, fantastycznej jakiejś istoty z bajki, lub marzenia zrodzonego w wyobraźni poety lub malarza, obrazka à la Watteau, lub cudownej rzeźby, która ukazała się tu przez kaprys, by czarować swą pięknością.
Przytłumiona na chwilę namiętność zawrzała znów w sercu Mariolle’a, który mimowoli zestawiał ją w myśli z wieśniaczkami, spotkanemi po drodze w Monitgny.
— Jaka to dziewczyna otworzyła mi drzwi? — zagadnęła niespodzianie pani de Burne.
— Moja służąca.
— Nie wygląda na pokojówkę.
— W istocie, jest bardzo przystojna.
— Gdzie ją pan znalazł?
— W sąsiednim hotelu, gdzie jacyś malarze zagrażali jej cnocie...
— A pan ją obronił?
— Tak, pani — rumieniąc się odrzekł Mariolle.
— Dla własnej korzyści?
Zapewne, bo wolę widzieć w koło siebie twarze ładne niż brzydkie.
— Tylko takie wzbudziła w panu uczucie?
— Może także niepohamowane pragnienie ujrzenia pani, gdyż każda kobieta, która bodaj na chwilę przyciągnie mój wzrok, zawsze mi na myśl przywodzi panią.
— Bardzo zręcznie powiedziane... A ona, czy kocha swego obrońcę?
Zarumienił się mocniej. I nagle z szybkością błyskawicy uświadamiając sobie, że wszelka zazdrość podnieca uczucie kobiety, postanowił nawpół tylko kłamać.
— Nie wiem — odrzekł po chwili wahania. — Okazuje mi dużo życzliwości i jest bardzo o mnie troskliwą.
— A pan? — szepnęła pani de Burne, niemile dotknięta tą wiadomością.
Utkwił w jej twarzy palące spojrzenie i rzekł:
— Ja przy nikim nie potrafiłbym zapomnieć o pani!
I to było zręcznie rzuconem, lecz ona tego nie spostrzegła, przekonana, że Mariolle szczerze wypowiada swe myśli. Czyż kobieta podobna mogła o tem wątpić? Wcale też nie wątpiła i zadowolona z siebie nie zajmowała się już Elżbietą.
Usiedli oboje na ogrodowych krzesełkach w cieniu topoli.
— Co pani myślała o mnie? — zapytał Mariolle.
— Że pan był bardzo nieszczęśliwy.
— Czyja w tem wina? pani czy moja?
— Obojga. Widząc, że pan bardzo rozdrażniony, uznałam, że najrozsądniej będzie, gdy pan odzyska spokój w samotności. I dlatego czekałam.
— Na co pani czekała?
— Na wiadomość od pana. Otrzymałam ją wreszcie i jestem. A teraz pomówimy jak ludzie rozsądni. Kocha mnie pan dotąd?... Pytam nie z kokieterji, lecz jako przyjaciółka.
— Kocham panią jak przedtem.
— I czego pan pragnie?
— Alboż ja wiem? Los mój w rękach pani.
— O! ja powzięłam już postanowienie, ale go panu nie wyjawię, dopóki się nie dowiem co pan zamierza. Proszę mi powiedzieć szczerze, co się działo w pańskiem sercu, od czasu ucieczki?
— Myślałem o pani... oto wszystko, co mam do powiedzenia.
— Tak, ale jak? Do jakiego wniosku pan doszedł?
Mariolle wyznał szczerze postanowienie zapomnienia o niej, ucieczkę z Paryża, przybycie do tego boru, gdzie dniami całemi ścigały go wspomnienia o niej, a w nocy zazdrość szarpała jego sercem wyznał wszystko, prócz miłości swej dla Elżbietki.
Słuchała go, pewna że nie kłamie, raczej czerpiąc to przeświadczenie w poczuciu swej wszechwładzy nad nim, niż w szczerości jego głosu. Bądź co bądź bowiem kochała go po swojemu.
Uniesiony opowiadaniem swych rozmyślań i cierpień przebytych, tonem namiętnego liryzmu, lecz bez gniewu, począł jej znów wyrzucać tę nieudolność kochania.
— Inne kobiety nie posiadają daru podobania się — powtarzał — pani nie posiada daru kochania
— Ale przynajmniej posiadam dar stałości przerwała z ożywieniem. — Czy byłby pan mniej nieszczęśliwy, gdybym uwielbiając pana przez dziesięć miesięcy, zakochała się teraz w kim innym?
— Alboż to niemożliwością, aby kobieta kochała jednego tylko mężczyznę?
— Niepodobna kochać wiecznie — żywo przerwała — można tylko pozostać wierną. Czy pan sądzi, że upojenie zmysłowe trwać może przez lata całe? O nie! Co się tyczy kobiet namiętnych, rządzących się dłużej lub krócej kaprysem, to starają się o to tylko, by życie ich było nieprzerwanym romansem. Zmienia się bohater, zmieniają okoliczności, koleje i rozwiązanie. Nie dziwię się zresztą, że to bawi, gdyż za każdym razem początek, faza środkowa i zakończenie ten sam mają urok. Ale dla mężczyzny koniec jest końcem. Czy pan rozumie?
— Poniekąd prawdziwie. Nie pojmuję jednak, do czego pani zmierza?
— Natychmiast to panu wytłómaczę. Według mnie, żadna namiętność, uczucie brutalne, meczące, podobne temu, które pana męczy, nie może trwać długo. Jest to chwila przełomu. Chwila, którą uczyniłam bardzo przykrą przez swą oziębłość i niezdolność do uniesień. Ale chwila ta wkrótce przeminie, nie mogąc trwać wiecznie.
Umilkła. On spojrzał na nią z niepokojem.
— A zatem? — zapytał.
— A zatem sądzę, że pan może być bardzo miłym kochankiem dla kobiety tak rozsądnej i spokojnej, jak ja. Natomiast byłby pan nieznośnym mężem. Co prawda, dobrych mężów niema wcale.
Zdziwiony, a trochę też dotknięty, spytał: W jakim celu chce pani zachować kochanka, którego nie kocha wcale, albo którego kochać przestała.
— Kocham po swojemu, mój przyjacielu — odrzekła żywo. — Kocham spokojnie, ale kocham.
— A przedewszystkiem pragnie pani, aby ciebie kochano i okazywano ci to uczucie odparł z rezygnacją.
— To prawda; niemniej serce moje domaga się także szczerze przywiązania. Lubię, aby mi publicznie składano hołdy, co nie przeszkadza jednak, że potrafię być wierną i stałą i jednego wyłącznie mężczyznę obdarzać przywiązaniem i bezwzględną ufnością, a w zamian mieć prócz czułości kochanka, rzadkie i słodkie poczucie, że nie jestem całkiem samą na świecie. Nie jest to miłość taka, jakiej pan pragnie, lecz i to ma swoją wartość.
Mariolle pochylił się nad nią i drżąc ze wzruszenia wymamrotał:
— Czy pani pozwoli mi być tym szczęśliwym człowiekiem?
— Dobrze, ale nie teraz jeszcze. Tymczasem pogódź się pan z myślą, że od czasu do czasu zadam ci trochę cierpienia. To minie. Teraz jednak, skoro już musisz cierpieć, czyż nie lepiej cierpieć przy mnie, aniżeli zdala?
Uśmiechem zdawała się mówić: „Zaufajże mi trochę!“ a widząc, że on drży z namiętności, czuła się szczęśliwą, doznawała takiego zadowolenia, jakiego doznaje jastrząb, spuszczając się na bezbronną ofiarę.
— Kiedy pan wraca do Paryża? — spytała.
— Wracam... wracam jutro — odrzekł.
— Dobrze. Czekam z obiadem.
— Dziękuję.
— Ale ja już muszę odejść — dodała, spoglądając na zegarek, ukryty w puzderku parasola.
— Och! czemu tak prędko?
— Pociąg odchodzi o piątej. A zaprosiłam na obiad kilka osób: księżnę de Malten, Bernhausa, Lamarthe’a, Massivala, Maltry’ego i nową znakomitość, pana de Charlaine, podróżnika, który powrócił teraz z Cambogde. Całe miasto o nim mówi.
Mariolle doznał ściśnienia serca.
Każde z tych nazwisk sprawiało mu ból, niby ukłucie osy. W każdem z nich był jad trujący.
— Odprowadzę panią na kolej. Ale przedtem możebyśmy przejechali po się lesie?
— Dobrze. Przedewszystkiem jednak proszę mnie ugościć filiżanką herbaty.
Gdy wrócili do domu, niepodobna było nigdzie znaleźć Elżbietki.
Pani de Burne wcale się tem nie zaniepokoiła. W istocie, czyż mogła ją teraz niepokoić ta pokojówka?
Wsiedli potem do powozu czekającego przed domem, a Mariolle kazał jechać drogą dłuższą, prowadzącą przez las.
Gdy wjechali w ciemny bór, pełen kojącego cienia, pani de Burne, oczarowana pięknością przyrody i śpiewem słowików, pod wpływem nieokreślonego, a tajemniczego piękna zawołała:
— Boże, jakże tu dobrze i pięknie!
Z głębokiem wzruszeniem grzesznika przyjmującego komunję, patrzyła przed się upojona, złożywszy rękę na ręce Andrzeja. On zaś myślał: Natura przejmuje ją znowu podobnem wzruszeniem, jak na górze św. Michała.
Odprowadził ją do wagonu.
Na pożegnanie powiedziała: Jutro o ósmej.
— Tak, jutro o ósmej.
Odjechała rozpromieniona, a on wsiadł do powozu zadowolony, szczęśliwy, a jednak zmartwiony, bo cierpienia jego się nie skończyły.
Poco jednak walka? Nie miał już siły walczyć. Przykuwała go do siebie urokiem nieprzepartym, niepojętym. Ucieczka nie zerwała tych więzów, nie rozłączyła go z nią, przyniosła mu tylko mękę straszliwą; natomiast pogodziwszy się z położeniem, może przynajmniej coś uzyskać, gdyż kłamać nie umiała.
Powóz toczył się lasem, a on myślał, że podczas tych kilku godzin ani razu nie podała mu ust do pocałunku. Zawsze ta sama... Nie zmieniła się wcale, nie zmieni nigdy i on zawsze może cierpieć przez nią tak straszliwie. Wspomnienie chwil okrutnych niegdyś z nią spędzonych, wspomnienie owego oczekiwania połączonego z przeświadczeniem, że nic nie zdoła jej wzruszyć, ściskało mu serce przeczuciem i obawą walk czekających go w przyszłości. Gotów był jednak cierpieć, byle jej tylko nie utracić ponownie, gotów był dobrowolnie skazać się na to ciągłe pożądanie, rozpalające mu krew w żyłach.
Szalona walka, którą tyle razy toczył sam z sobą, wracając z Auteuil, zawrzała znów w jego sercu, gdy nagle wspomnienie młodej i ładnej Elżbiety, czekającej na niego z miłosnym pocałunkiem, przyniosło mu pewną ulgę. Za chwilę porwie ją w objęcia i zamknąwszy oczy, łudząc samego siebie, jak się ludzi innych, posiądzie kobietę, która kocha jego, myśląc o tej, którą kocha on.
Nawet w tej chwili czuł do niej pociąg, ów pociąg pełen instynktownego przywiązania, jakiem poczucie podzielanych rozkoszy przejmuje zawsze zwierzę, tkwiące w człowieku. Ta uwiedziona dziewczyna nie będzież dlań źródłem rozkoszy, dodającem mu sił w suchej pustyni jego miłości trawiącej?
Wróciwszy do domu, nie zastał jej jeszcze.
Zaniepokojony, przerażony, zapytał drugiej służącej:
— Czy jesteś pewna, że wyszła?
— Tak, proszę pana.
Wyszedł natychmiast, w nadziei, że ją spotka.
Uczyniwszy kilka kroków, już miał skręcić na ścieżkę, prowadzącą w głąb doliny, gdy nagle ujrzał stary, niski kościołek, uwieńczony wieżyczką. Przeczucie jakieś skierowało go w tę stronę. Któż przeniknie dar jasnowidzenia kobiecego serca? Co ona pomyślała? Co zrozumiała? A jeżeli po części chociaż domyśliła się prawdy, to niezawodnie tu szuka teraz pociechy.
W kościele ciemno było, gdyż mrok już zapadł, tylko mała lampka zwieszająca się od sklepienia zdradzała obecność boskiego Pocieszyciela. Mariolle szedł lekkim krokiem wzdłuż law, a zbliżywszy się do presbiterjum, ujrzał klęczącą kobietę, z twarzą ukrytą w dłoniach. Poznał ją i położył rękę na jej ramieniu. Byli sami.
Wzdrygnęła się, odwracając głowę. Płakała.
— Czemu płaczesz? — zapytał.
— Zrozumiałam wszystko — szepnęła. — Przyjechał pan tutaj, bo ona pana dręczyła. Teraz przyjechała po pana.
Wzruszony jej boleścią, mamrotał:
— Mylisz się, Elżbietko. W istocie wracam do Paryża, ale ciebie z sobą zabiorę.
— Nieprawda! nieprawda! — powtarzała z niedowierzaniem.
— Przysięgam.
— Kiedy jedziemy?
— Jutro!
— O Boże! O Boże! jęczała — wybuchając spazmatycznym płaczem.
Wtedy objął ją wpół, podniósł z klęczek i wyprowadził z kościoła. W milczeniu zeszli ze wzgórza osłonionego już płaszczem nocy; stanąwszy nad brzegiem rzeczki, usiedli oboje na trawie. Słyszał jak serce jej biło, zapierając dech, a dręczony wyrzutami sumienia, tulił ją do siebie i szeptał tysiące słów miłosnych, jakich nigdy z ust jego nie słyszała. Rozrzewniony, współczuciem i żądzą fizyczną przejęty, kłamał bezwiednie i dziwiąc się słowom swym i uczuciom, zadawał sobie pytanie, dlaczego, czując się niewolnikiem tamtej kobiety, doznaje jednak wzruszenia, kojąc smutki tej dziewczyny.
Przyrzekał, że będzie ją bardzo kochać nie powiedział poprostu „kochać“ — że w pobliżu swego domu urządzi dla niej gustowne mieszkanie i przyjmie jej pokojówkę.
Uspokajała się powoli, nie mogąc uwierzyć, aby ją łudził rozmyślnie i czując, że mówi szczerze. Przekonana nareszcie i olśniona, że zostanie panią, ona, biedna pokojówka z zajazdu, przyjaciółką człowieka dobrego i bogatego, prócz miłości, uczuła teraz dla niego wdzięczność, do której przyłączyło się jeszcze uczucie dumy.
Zarzuciła mu ręce na szyję i okrywając go pocałunkami, szepnęła:
— Ja cię tak kocham. Tyś dla mnie wszystkiem na świecie!
A on wzruszony, oddając jej pocałunki, szeptał:
— Moje kochanie!
Z tej chwili zapomniała zupełnie o istnieniu kobiety, która stała się dla niej powodem takiej boleści. Ale bezwiedny lęk odezwał się jeszcze w jej sercu i pieszczotliwym głosem spytała:
— A będziesz mnie kochał tak jak tutaj?
— Będę cię kochał tak jak tutaj wiedział bez wahania.