Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
ROZKAZ KRÓLEWSKI.

W ciszy nocnej rozległ się dźwięk zegaru z wieży kościoła Świętego Ludwika.
— Boże wielki! trzy kwadranse na dwunastą!... zawołały obie panie jednocześnie.
— Bramy wszystkie już pozamykane — dodała młodsza.
— O! to mnie nie przeraża, kochana Andreo; choćby były otwarte, to i tak nie wrócimy bramą honorową. Chodź prędzej, dostaniemy się bocznemi drzwiami.
Skierowały się na prawo. Wiedziały, że jest tam wejście do ogrodów pałacowych. Znalazły je nareszcie.
— Furtka zamknięta, Andreo — powiedziała starsza zaniepokojona.
— Stukajmy mocno, droga pani.
— Nie, nie, daj pokój; Laurent powinien nas oczekiwać, uprzedziłam go, że może wrócę późno.
— Więc zawołam.
I Andrea zbliżyła się do furtki.
— Kto idzie? — dało się słyszeć z wewnątrz.
— A! to nie Laurent, to nie jego głos....
— Tak, to ktoś inny!
Druga dama zbliżyła się z kolei.
— Laurent! — rzekła, pukając do furtki.
— Niema tu żadnego Laureata — odpowiedział gruby głos.
— Czy Laurent jest, czy go niema, proszę otworzyć natychmiast.
— Nie otworzę.
— Ależ, przyjacielu, czy nie wiesz, że Laurent otwiera nam zawsze?
— Kpię sobie z pana Laurenta; ja rozkaz spełniam i basta.
— Któż więc jesteś?
— A wy co za jedne?
Pytanie było niegrzeczne, lecz trzeba było odpowiedzieć.
— Jesteśmy damy z otoczenia Jej Królewskiej Mości, mieszkamy w zamku i wracamy do siebie.
— Otóż ja, moje panie, jestem szwajcar rodowity, z pierwszej kompanji Salischmade i nie myślę wam otworzyć.
— Boże — szepnęły kobiety, z których jedna zacisnęła ręce ze złością.
Nareszcie przezwyciężywszy się:
— Mój przyjacielu — dodała — pojmuję że musisz słuchać rozkazu, powinność to honorowego żołnierza. Ale proszę cię, zawołaj Laurent‘a, który zapewne znajduje się gdzie blisko.
— Nie mogę ruszyć się z miejsca.
— To poślij kogokolwiek.
— Niema tu nikogo.
— Zmiłuj się!
— E! do licha, moje panie, nocujcie sobie w mieście. Korona wam z głowy nie spadnie! Gdyby mi zamknęli drzwi koszar przed nosem, dałbym sobie radę, znalazłbym sobie schronienie i wy tak zróbcie...
— Żołnierzu, słuchaj co ci powiem — odezwała się starsza rezolutnie — dwadzieścia luidorów do ręki, jeżeli otworzysz.
— I dziesięć lat więzienia; dziękuję uniżenie! Czterdzieści osiem liwrów na rok, to trochę za mało.
— Zostaniesz sierżantem!
— Tak, a ten co mnie tu postawił, każe mnie rozstrzelać; dziękuję!
— Któż cię tu postawił?
— Król.
— Król! — powtórzyły damy przerażone — jeżeli tak, to jesteśmy zgubione!
Młodsza od zmysłów odchodziła.
— Czekaj — mówiła starsza — poszukajmy innego wejścia.
— O, pani najdroższa, jeżeli tu zamknięte to wszędzie tak samo...
— Gdzież zatem jest Laurent jeżeli go tu niema?
— Nie znajdziemy go nigdzie, bo zrobiono nam to umyślnie.
— Masz rację, Andreo kochana, to sprawa króla... O! Ostatnie słowa wyrzekła z pogardą.
Drzwi boczne do ogrodu, znajdowały się w grubym murze i dwie ławki kamienne stały obok. Kobiety padły na nie zrozpaczone.
Widać było światło przez szpary, słychać chód wartownika i szczęk broni. Poza wątłą zaporą, zbawienie; a tu, z tej strony drzwi: wstyd, skandal, śmierć prawie...
— A jutro, jutro! gdy się dowiedzą!... — szeptała starsza dama.
— Opowie pani całą prawdę.
— Czy uwierzą?
— Są przecie dowody. Zresztą żołnierz nie będzie stał całą noc — mówiła młodsza dama, nabierając odwagi — za godzinę, za dwie, zmienią go, a jego następca może będzie usłużniejszy. Czekajmy cierpliwie.
— Tak, ale patrole chodzą po północy i znajdą mnie tutaj, za bramą, ukrywającą się... To niegodnie! Andreo, krew wszystka bije mi do głowy, o mało nie zwarjuję.
— Odwagi! droga pani; czyż ja, słaba i bojaźliwa, powinnam jej pani dodawać?
— Jesteśmy ofiarami spisku, Andreo, jestem pewna. Nigdy przecież drzwi tych nie strzeżono. O! ja tego nie przeżyję!
I padła na ławkę nieprzytomna.
Nagle doleciał je szmer szybkich kroków i jednocześnie słyszeć się dał głos męski, młody, nucący wesołą piosenkę.
— Czyj to głos! — zawołały kobiety.
— O! znam go — powiedziała starsza.
— Zdaje mi się że...
— To on! — szepnęła do Andrei — ah! on nas ocali.
Zbliżył się młody mężczyzna, otulony w futro, i nie spostrzegłszy nikogo, zaczął do drzwi pukać, wołając:
— Laurent!
— Braciszku! — powiedziała starsza z pań, dotykając ramienia mężczyzny.
— Królowa! — zawołał tenże, cofając się, i zdejmując kapelusz.
— Cicho! sza!... Dobry wieczór, braciszku!...
— Dobry wieczór, Waszej Królewskiej Mości; dobry wieczór, siostrzyczko; nie jesteś sama, jak widzę.
— Jestem z panną Andreą de Taverney.
— A! to bardzo dobrze. Dobry wieczór pannie Andrei.
Andrea się skłoniła.
— Czy panie wychodzą? — zapytał.
— O, nie.
— Więc powracacie?
— Chciałybyśmy powrócić.
— Czy wołałyście na Laurent‘a?
— Ma się rozumieć.
— A dalej co?
— Spróbuj go wołać, a przekonasz się sam...
— Tak, tak, niech Wasza książęca wysokość woła, a zobaczy...
Młody mężczyzna, którym był książę d‘Artois, zbliży! się do furtki:
— Laurent!... krzyknął, stukając we drzwi.
— Oho!... już się zaczyna, — odezwał się żołnierz; — uprzedzam, że jeżeli to dłużej potrwa, każę zawołać oficera.
— Co to znaczy?... — rzekł książę, zwracając się do królowej.
— To znaczy, że zamiast naszego Laurent’a, postawiono szyldwacha.
— Kto to zrobił?...
— Król.
— I z rozkazem?...
— Srogim bardzo, jak się zdaje.
— Tam do djabła!... Poddajmy się.
— Takim sposobem?...
— Dajmy głupcowi pieniędzy...
— Dawałam już; odmówił...
— Przyrzeknijmy awans...
— Próbowałam i tego.
— A on?...
— Ani chce słuchać nawet.
— No, zostaje już tylko jeden ratunek.
— Jaki?...
— Urządzę piekielny hałas.
— Drogi Karolu!... błagam cię, daj pokój. Skompromitujesz nas...
— Bądźcie jak najspokojniejsze, pójdzie wszystko jak najlepiej.
— O!....
— Usuńcie się na bok; będę stukał jak głuchy, krzyczał jak ślepy, muszą otworzyć, a wy wemkniecie się za mną.
— Spróbuj zatem.
Książę zaczął wołać Laurenta, walił we drzwi rękojeścią szpady, aż zniecierpliwiony wartownik krzyknął.
— No!... znów zaczynacie?... Dobrze, zawołam oficera.
— Wołaj go głupcze!... od kwadransa czekam na to.
Po chwili usłyszano kroki za drzwiami. Królowa i Andrea skryły się poza hrabiego d‘Artois, gotowe skorzystać z przejścia..
Szyldwach tymczasem opowiadał o przyczynie hałasu.
— Panie adjutancie — mówił, — są tam kobiety i mężczyzna, którzy mnie głupcem nazwali. Chcą wejść gwałtem...
— Cóż w tem dziwnego, że chcemy wejść, kiedy jesteśmy mieszkańcami zamku?
— Życzenie pańskie znajduję bardzo naturalnem; lecz trudno, zabroniono wpuszczać kogokolwiek — odpowiedział oficer.
— Kto u djabła zabronił?...
— Król.
— Przepraszam pana, lecz wątpię, aby król chciał oficera pałacowego zostawić na noc pod murem.
— Nie do mnie należy rozbierać intencje króla; dostałem rozkaz wyraźny i spełniam go; ot i wszystko.
— Panie adjutancie, uchyl choć odrobinę furtkę, porozmawiajmy grzecznie...
— Powtarzam panu, że mam rozkaz nie otwierać; a jeżeli jesteś pan wojskowym, wiesz co to znaczy.
— Adjutancie!... wiedz, że mówisz do pułkownika!...
— Proszę wybaczyć, panie pułkowniku, lecz rozkaz jest stanowczy..
— Nie obowiązuje on księcia; a ja nim jestem. Posłuchaj pan, przecie książę nie może spać pod płotem.
— Jestem w rozpaczy, mości książę, ale rozkaz królewski...
— Czyż król rozkazał panu odpędzić swego brata, jak żebraka lub złodzieja?... Jestem hrabią d‘Artois, mój panie. Do licha!... ryzykujesz grubo, każąc mi marznąć za drzwiami.
— Mości książę, hrabio d‘Artois — mówił adjutant, — Bóg świadkiem, wszystką krew oddałbym za Waszą Królewską Wysokość; lecz król osobiście mi zalecił straż tego wejścia i zabronił otwierać, nawet jemu, królowi, jeżeliby przyszedł po jedenastej. Przepraszam pokornie Waszą Wysokość; jestem żołnierzem, i gdyby na Waszem miejscu była nawet Najjaśniejsza Pani, przeziębła i drżąca, odpowiedziałbym Jej Królewskiej Mości to samo, co z bólem serca, mówię Waszej wysokości.
Po tej przemowie, adjutant pożegnał z uszanowaniem księcia.
Został żołnierz tylko, któremu serce tak biło silnie ze strachu, iż hrabia d‘Artois mógłby przez drzwi je usłyszeć.
— Jesteśmy zgubieni!... — powiedziała królowa, ściskając brata za rękę.
Książę nie odpowiedział.
— Czy wiedziano, żeś wyszła?... — zapytał.
— Niestety!... nie jestem tego pewną.
— Być może, iż cała ta awantura jest z powodu mnie zrobiona. Król wie, że wychodzę czasem w nocy i powracam późno. Hrabina d‘Artois musiała się poskarżyć królowi i stąd ten rozkaz srogi.
— Nie, nie, braciszku; wdzięczna ci jestem za twoją dobroć, chcesz mnie uspokoić, lecz pewna jestem, że to spisek przeciwko mnie.
— Niepodobna siostrzyczko, król zanadto Cię szanuje.
— A pomimo to, stoję za drzwiami i jutro skandal okropny wyniknie z rzeczy najniewinniejszej w święcie. O!... ja mam nieprzyjaciela w otoczeniu króla, jestem przekonana...
— Nieprzyjaciela siostrzyczko?... bardzo być może Otóż mam jeden projekt...
— Jaki?... mów prędko.
— Żeby nieprzyjaciela twego do reszty ogłupić...
— Ocal nas tylko!... nic więcej nie wymagam.
— Mam nadzieje, że wszystko będzie dobrze. Nie taki ja głupi, jak on sądzi.
— Co za on?
— Hrabia Prowancji.
— A!... więc przyznajesz, że to mój nieprzyjaciel?
— Alboż nie jest nieprzyjacielem wszystkiego co młode, piękne i... wszystkich co mogą... czego on już nie może!...
— Braciszku, ty wiesz coś o tym rozkazie?...
— Może i wiem; ale nie stójmy tu, bo zimno piekielnie. Chodźcie ze mną, kochana siostrzyczko.
— Dokąd pójdziemy?...
— Zobaczysz; ciepło tam przynajmniej, w drodze opowiem wam — co myślę o tem zamknięciu furtki. Ah! panie hrabio Prowancji, kochany, niegodny bracie!...
— Podaj mi rączkę, siostrzyczko, i ty, panno de Taverney, i dalej w drogę!...
— Mówiłeś zatem, że hrabia Prowincji... zaczęła królowa.
— Otóż tak było. Dziś po kolacji przyszedł do gabinetu; król w ciągu dnia rozmawiał dużo z hrabią de Haga, a ty się nie pokazałaś.
— O drugiej wyjechałam do Paryża.
— Wiedziałem o tem; król, wybacz mi, kochana siostrzyczko, myślał o tobie nie więcej, niż o Harun-Al-Raszydzie i jego wielkim wezyrze, ponieważ zajęty był geografją. Słuchałem go ledwie żywy z niecierpliwości, bo i ja chciałem wyjść także. Ah!... przepraszam, prawdopodobnie inne mieliśmy cele...
— Mów, mów dalej, nic nie szkodzi.
— Zwróćmy teraz na lewo. Uważajcie, tu zaspa śniegowa. Ah! panno de Taverney, trzymaj się mocno mej ręki, bo upadniesz z pewnością.
Ale... wracając do króla, zajęty on był jedynie szerokością i długością geograficzną, gdy zbliżył się hrabia Prowancji i rzekł:
— Pragnąłbym złożyć uszanowanie królowej.
— A! rozumiem teraz — przerwała Marja Antonina.
— Królowa spędza wieczór u siebie — odrzekł król Byłem tam, nie przyjęto mnie.
Król się zachmurzył, pożegnał nas i z pewnością poszedł się o tem przekonać.
Ludwik bywa czasem zazdrosny, wiesz dobrze sama; chciał cię zobaczyć, odmówiono mu wejścia i stąd jego domysły.
— Rzeczywiście, pani Misery miała takie polecenie.
— Otóż, aby się upewnić o twej nieobecności, król wydał rozkaz narażający nas na marznięcie pod drzwiami.
— Przyznaj, hrabio, że to ze strony króla niegodziwie!
— Przyznaję; ale otóż jesteśmy u celu.
— Czy to ten dom?
— Nie podoba ci się siostrzyczko?
— Przeciwnie, zachwyca mnie. A służba twoja?
— Cóż z tego!
— Jak mnie zobaczą?
— Wchodź śmiało, zaręczam, że nikt cię nie ujrzy.
Wyciągnął rękę do drzwi, królowa go wstrzymała.
— Błagam cię, braciszku, bądź ostrożny!
Książę nacisnął sprężynę i drzwi się otworzyły. Królowa nie przestawała się lękać.
— Wejdź, siostrzyczko, wejdź śmiało — mówił książę; widzisz, że niema nikogo.
Królowa spojrzała na pannę de Taverney, i zbierając odwagę przeszła próg, zdając się na opiekę Boską.
Drzwi za nimi przymknęły się cichutko.
Znaleźli się w przedsionku niedużym, wyłożonym marmurem, posadzka była mozajkowa w bukiety kwiatów, a na konsolach stały wazony japońskie, w których kwitły obficie róże stulistne, tak rzadkie w tej porze roku.
Przyjemne ciepło i zapach kwiatów działały o tyle na zmysły, że obie kobiety zapomniały w części o przebytych kłopotach.
— Teraz przynajmniej mamy schronienie — powiedziała królowa — i to schronienie wcale wygodne.
O jedno jeszcze proszę cię, kochany braciszku.
— O co takiego?
— Oddal służbę.
— Bardzo dobrze.
Książę schwycił dzwonek umieszczony w wydrążeniu kolumny i zadzwonił raz jeden.
— Czy w ten sposób oddalasz służbę? — zapytała królowa — sądzićby można, że ją przywołujesz.
— Gdybym drugi raz zadzwonił, stawionoby się niezwłocznie, lecz teraz, bądź spokojna, nikt a nikt nie przyjdzie.
— Widzę, że jesteś człowiekiem przewidującym powiedziała wesoło.
— Nie możecie przecież stać w przedsionku ciągnął książę — bądźcie łaskawe udać się na górę.
— Trzeba słuchać — powiedziała królowa — duch opiekuńczy tego domu nie zdaje się być złośliwym.
Na pierwszem piętrze hrabia d‘Artois zadzwonił, co znowu przestraszyło królowę i pannę de Taverney. Lecz zdziwienie ich rosło w miarę niespodzianek, bo oto drzwi pierwszego piętra rozwarły się same.
— Naprawdę, Andreo, — powiedziała królowa — ja zaczynam się bać, a ty?
— Ja z ufnością idę wszędzie za Waszą Królewską Mością.
— Nic tu niema nadzwyczajnego — mówił młody książę — drzwi naprzeciwko prowadzą do twojego apartamentu, siostrzyczko. Racz się przekonać.
I wskazał królowej śliczne ustronie, które musimy opisać.
Mały przedpokoik, wyłożony drzewem różanem, z etażerkami Boule‘a i sufitem Boucher‘a, łączył się z buduarem, obitym kaszmirem białym w złote bukiety, haftowane artystycznie.
Za buduarem był pokój sypialny, niebieski, cały z firanki koronkowej, łóżko paradne w ciemnej alkowie, ogień na kominku, białym marmurowym, dwanaście świec woskowych płonących w kandelabrach roboty Clodion’a, parawanik z laki chińskiej, lazurowy ze złoceniami, oto cuda, jakie ukazały się oczom zdziwionych kobiet.
Żywej duszy nie było widać, a wszędzie ciepło, wszędzie światło rozkoszne. Królowa minęła buduar i stanęła na progu sypialnego pokoju. Książę tłomaczył się grzecznie z konieczności przypuszczenia siostry do swoich tajemnic prywatnych. Królowa odpowiedziała z półuśmiechem znaczącym.
— Siostrzyczko kochana — dodał książę to moje mieszkanie kawalerskie; zawsze a zawsze sam jeden tu przebywam.
— Chcę ci wierzyć, ale...
— W buduarze jest sofa i kozetka, na których, wróciwszy późno z polowania, sypiam równie dobrze jak w mojem łóżku.
— Pojmuję, że hrabina d‘Artois może być niespokojną.
— Zapewne, lecz przyznaj, siostrzyczko, iż nocy dzisiejszej nie miałaby najmniejszego powodu.
— Tej nocy, tak, ale innych...
— A! moja siostro, cale nieszczęście, iż kto raz skłamie, temu drugi raz rzadko wierzą.
— Przestańmy o tem mówić — rzekła królowa, siadając na fotelu — strasznie zmęczona jestem; a ty, kochana Andreo?
— Upadam ze znużenia, i jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli...
— O naprawdę, jakaś pani blada — dodał książę.
— Siadaj, siadaj kochanko, a nawet połóż się; hrabia oddaje nam ten apartament; prawda, Karolu?
— Na własność, siostrzyczko.
— Chwilkę, hrabio, słówko jeszcze.
— Co rozkażesz?
— Jakim sposobem przywołać cię można?
— Nie jestem wam na nic przydatny; rozporządzajcie same całym domem.
— Czy jest więcej pokojów?
— Naturalnie; jest oto sala jadalna, którą życzę sobie zwiedzie.
— Stół nakryty zapewne?
— Ma się rozumieć. Znajdzie tam panna Tavernev skrzydełko jakiego ptaszka i wino Xeres, a ty, siostrzyczko, obfitość owoców smażonych w cukrze, które tak lubisz.
— I to wszystko bez służby?
— Tak jest.
— Zobaczymy. A potem?
— Potem?
— Jak powrócimy do zamku?
— Nie można myśleć o tem w nocy. Bramy dopiero o szóstej rano otworzą. Wejdziecie wtedy śmiało, wielką bramą, pójdziecie prosto do swoich pokojów i położycie się spać, nie myśląc o reszcie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.