Niebezpieczne związki/Przedmowa tłómacza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedmowa tłómacza |
Pochodzenie | Niebezpieczne związki |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na commons |
Indeks stron |
Piotr Ambroży Franciszek Choderlos de Laclos, urodził się w Amiens, w roku 1741, z rodziny mieszczańskiej. Jako młody chłopiec okazywał zamiłowanie literackie, dziedziczne zresztą w tym domu. Jednakże, w XVIII w. literatura nie stanowiła jeszcze zawodu; zatem młody Laclos, po odbyciu studyów, zostaje w 20 roku życia oficerem artyleryi. Łatwość pióra i zręczność w składaniu madrygałów uczyniły go pożądanym gościem salonów paryzkich: w nich też zapewne gromadzi zawczasu materyały do przyszłego arcydzieła. W r. 1774 zwraca na siebie uwagę zgrabną sztuczką p. t.: „List do Małgosi“; w 3 lata później pisze operę komiczną, jednak bez szczególnego powodzenia. W r. 1778, wysłany na prowincyę jako oficer inżynieryi, buduje fort na wyspie Aix; tam też, może aby rozprószyć nudę zapadłego kąta i orzeźwić myśl wspomnieniem błyszczącego paryzkiego świata, pisze „Niebezpieczne związki“.
Dzieło ukazało się w r. 1782 i zyskało niebywałe powodzenie. Była to jedyna książka, jaką Laclos napisał. Później, jeśli używa pióra, to jedynie na broszury, artykuły polityczne, etc. Ferment nadciągającej rewolucyi nie sprzyja snać płodom czystego artyzmu. Być może, zraziła Laclosa i pieczołowitość policyi, która umieściła jego książkę na indeksie i skazała ją na zniszczenie, jako „rozwiązłą i nieobyczajną“.
W r. 1789, Laclos, na polecenie pani de Genlis, otrzymuje miejsce sekretarza księcia Orleanu. Równocześnie ze swoim panem wstępuje do klubu Jakobinów. Przewodniczy klubowi w dniu uchwalenia detronizacyi Ludwika XVI. W r. 1791, redaguje Journal des amis de la constitution. Po ogłoszeniu Republiki wraca do armii jako generał brygady; w r. 1793 dostaje się w Paryżu dwukrotnie do więzienia, z którego dopiero 9 Thermidor wyzwala go ostatecznie. Przydzielony do korpusu generała Moreau, udaje się do Włoch, gdzie umiera w Tarencie w r. 1803, na stanowisku generalnego inspektora artyleryi.
Życie Laclosa dalekiem było od obrazu, jaki, sądząc powierzchownie, możnaby sobie o nim wytworzyć na podstawie książki. Sam zresztą energicznie broni się przeciwko kwalifikowaniu jego dzieła jako niemoralnego, dlatego, iż maluje w całej prawdzie zepsucie obyczajów. Laclos, kochający mąż i ojciec, całe życie zaprzątnięty troską o rodzinę, w chwili śmierci nawet myśli jedynie o niej, polecając ją gorąco pamięci i opiece „obywatela pierwszego konsula“, Bonapartego. Jako człowiek, daje w r. 1802 wybitny dowód niezależności charakteru, jeden z nielicznych między generalicyą odmawiając przyjęcia legii honorowej, której statuta uważał za sprzeczne ze swemi zasadami.
Jedyna książka, jaką zostawił ów niezwykły oficer artyleryi, zapisana jest w rzędzie trwałych bogactw literatury francuzkiej. Jest ona podwójnie ciekawa; raz, jako nieporównany wyraz epoki w której powstała i którą maluje — najczystszy wiek XVIII-ty — powtóre, jako arcydzieło psychologii, mało równych sobie mające. Całą książkę wypełniają jedynie sprawy miłości, tak, jak wypełniały one życie „towarzystwa“ tej epoki, której „kto nie znał, ten nie wie co to słodycz życia“, jak wzdycha później jeden z jej niedobitków. Najrasowsza szlachta francuzka, zamknięta, od czasów Ludwika XIV-ego, w złotej klatce dworu i skazana na przymusową bezczynność, odsunięta stopniowo od polityki, od administracyi, nie znajduje naturalnych upustów dla swoich sił życiowych. Bujna młodzież, niezbyt garnąca się do służby wojskowej, wymagającej w nowożytnem swem przeobrażeniu za wiele karności, dającej zbyt wiele utrudzeń a za mało zaszczytów, zużywa temperamenty w polowaniu i w tem drugiem polowaniu, w którem rolę osaczanej zwierzyny gra kobieta. Przygody miłosne, oto szranki godne rozwinięcia najszlachetniejszych przymiotów; oto pole popisu dla odwagi, zręczności, żądzy sławy. „Iluż wielkich dyplomatów, iluż wielkich polityków bezimiennych, zręczniejszych niż Dubois, przenikliwszych niż Bernis, wśród tej małej gromadki ludzi, którzy uwiedzenie kobiety czynią jedynym celem swoich myśli, wielką sprawą życia, jego przewodnią ideą i zawodem! Ile studyów, wytrwałości, umiejętności, namysłu! Ile kombinacyj romansopisarza i strategika!...“[1] Miłość staje się treścią życia, treścią rozmów, treścią literatury, ulubioną zabawą towarzyską, przedmiotem ambicyi, wszystkiem. Oczywiście, bóstwo to, obłaskawione w ten sposób i sprowadzone ze świątyni do buduaru, samo też nie mogło się uchronić od pewnych przeobrażeń.
Cechą miłości w XVIII w. jest odarcie jej ze wszystkich zasłon. Ani śladu tu z owego ubóstwienia, jakiem była otoczoną w wieku Ludwika XIV; ani śladu z owego języka pełnego czci i kultu dla kobiety, osłaniającego swemi religijnemi niemal formułkami całą materyalną stronę miłości. To wszystko odpada; miłość staje się synonimem pożądania, przelotnej skłonności, „wymianą dwóch kaprysów i zetknięciem dwóch naskórków“, wedle dosadnego określenia Chamforta. Zmienia się zwłaszcza styl miłości. W wieku XVII, najbardziej płocha Celimena czuje się w obowiązku pokrywać przelotne fantazye swej nienasyconej zalotności frazeologią wielkich uczuć; w XVIII w. przeciwnie, nawet prawdziwe uczucie wstydliwie ukrywa się pod maską cynizmu i obojętności. Jeżeli przywdziewa jeszcze niekiedy szaty trubadura, to czyni to jedynie przez rozpustę umysłową, aby, jak Valmont w stosunku do pani de Tourvel, szukać w tej zabawie świeżych podniet dla wyschłego serca. Syntezą epoki staje się głośne zadanie Buffon’a: „Jedyną rzeczą coś wartą w miłości jest jej strona fizyczna“; cały balast uczuciowy odpada, zazdrość nawet wychodzi z mody, osądzona jako śmieszny i niecywilizowany przeżytek. Kobieta, rada nie rada, dostraja się do nowego stylu. Dawna bogini, która, jak słynna Julia d’Angennes, królowa hôtel Rambouillet, czternaście lat kazała wzdychać do siebie, nim uwieńczyła wytrwałe służby, dziś godzi się na znaczne skrócenie czasu obowiązujących zalotów. Wedle powszechnie głoszonego mniemania, „wystarczy kobiecie trzy razy powiedzieć, że jest ładna, aby za pierwszym razem podziękowała, uwierzyła za drugim, a wynagrodziła za trzecim“. Przypuściwszy nawet, że kobieta — szczególnie trudna lub początkująca jeszcze w turniejach miłosnych — opiera się dłużej niż jest w zwyczaju, wówczas zaloty trwają dwa tygodnie, miesiąc wreszcie: aż nadchodzi chwila, w której dama ukazuje się ze swym wielbicielem w loży Opery i w ten sposób — wedle zwyczaju, ceremonii prawie, uświęconej przez światowe panie XVIII w. — przedstawia niejako oficyalnie towarzystwu uwieńczonego kochanka.
W turniejach tych, kobieta przechodzi nieraz i do czynnej roli. W pustkę uczuciowego życia wciska się przedewszystkiem próżność. Pozycya towarzyska kobiety zależy niemal od tego, aby przykuć do siebie, bodaj przelotnie, mężczyznę, będącego w danej chwili na świeczniku. Mężczyzna „w modzie“, oto magiczne słowo, bardziej zwycięzkie niż młodość, niż uroda. Taki mężczyzna może po kobietach deptać, pomiatać niemi, urok jego będzie się wzmagał jedynie. Co rano, budząc się, zastanie przy łóżku pakiet listów miłosnych, które — jak książę Richelieu — rzuci niedbale do skrzynki z napisem: „listy, których nie miałem czasu przeczytać“. Po śmierci tego króla złotej młodzieży znaleziono pięć świeżych nierozpieczętowanych jeszcze listów, błagających w imieniu pięciu wielkich dam o jedną godzinę jego nocy.
O względach dla kobiet niema w tym wieku „galanteryi” mowy, jak również nie ma mowy o dyskrecyi. Życiem swojem, każdym jego dniem, tworzyć anegdotę, która mogłaby się stać uciechą i zabawą salonów, oto marzenie wszystkich tych petit-maître’ów, oto, czem mierzy się ich wartość i uznanie w świecie, oto szczeble, po których wstępuje się na tron mężczyzny „w modzie”, bohatera dnia. Przygoda Prévana i jego trzech „nierozłącznych” (List LXXIX) — tak cudownie typowa dla XVIII w. przez swoją czystość linii i symetryę — to jeden ze wzorów tego, jakbyśmy dziś powiedzieli „sportu”. Miejsce sentymentalnej gwary zajmuje u mężczyzn zuchwalstwo, impertynencya, smaganie szyderstwem najtkliwszych potrzeb serca. Posiąść kobietę, ani jednem czulszem słowem nie budując pomostu do usprawiedliwienia jej słabości, więcej nawet, stawiając jej przed oczy wspomnienie człowieka, którego kocha i zdradza, oto znamienny rys intellektualnej rozpusty wyziębłych don Juanów[2]. Do wysokości dogmatu podniesiona jest zasada, aby nie zrywać z kobietą, dopóki się nie posiada w ręku środków zgubienia jej.
Nie wszystkim z owych salonowych zdobywców danym był w snuciu swych przygód dar twórczej oryginalności. I moda miała tu swoje słowo. A słowo to brzmiało czasem paradoksem wcale interesującym: przykładem teorya — stworzona, na poparcie praktyki, przez współczesnego salonowego filozofa — iż najwyższy dowód względów i delikatności, odnośnie do kobiety, okazuje ten, kto ją bierze gwałtem, bowiem, w przeciwieństwie do nieśmiałego i wyczekującego kochanka, „szanuje jej wstydliwość i skrupuły i, biorąc całą winę na siebie, oszczędza jej długiej męczarni stopniowych ustępstw i bolesnego poczucia, iż uchybia samej sobie”[2].
Kobiety, o ile czują się na siłach, nie pozostają w tyle za mężczyznami. Słabsze stają się ich łupem, silniejsze zawczasu uczą się rozpoznawać „w dzisiejszym kochanku jutrzejszego wroga“ i wypracowują całą sztukę, jak z pierwszego wyssać wszystkie słodycze, nie wydając się drugiemu w ręce. Znamienną pod tym względem jest przygoda pani de Merteuil z Prévanem (List LXXXV) i jej autobiografia (List LXXXI), do której, wedle zdania współczesnych, autor aż nazbyt wiele miał dokoła siebie modelów. W rozpuście umysłowej, w bezwzględnem złośliwem okrucieństwie, kobieta, w pewnym swoim typie, przechodzi niemal mężczyznę. Przejmuje od niego udogodnienia życiowe: „Dla hodowania swoich przyjemności starają się mieć ustronne domki, zupełnie na wzór sekretnych domków ówczesnych modnisiów. Gniazdko takie kobieta sama tajemnie nabywa i urządza; odźwierny jest z jej ramienia i wyboru, aby wszystko było na jej usługi i nic nie krępowało swobody, gdy zechce oszukać bodaj swego kochanka“ [3].
Oczywiście, przy tej łatwości obcowania płci, przy tem nadużyciu miłosnych wrażeń i upojeń, tępieją zmysły, chłódnie wyobraźnia. Stąd don Juan XVIII w. musi szukać coraz ostrzejszej zaprawy dla zużytego podniebienia: „W stosunek mężczyzny do kobiety wślizguje się jakby jakaś bezlitosna polityka, jakby ujęty w reguły system gubienia. Zepsucie staje się sztuką, w której skład na równi wchodzą okrucieństwo, wiarołomstwo, zdrada, kunszt tyranii. Machiawelizm wciska się w miłostki, staje się ich dominującą nutą. Jest to chwila, w której Laclos kreśli z natury swoje „Niebezpieczne związki“, ową książkę przedziwną i okropną zarazem, która jest tem dla moralności miłosnej we Francyi XVIII w., czem traktat o „Księciu“ dla moralności politycznej Włoch w wieku XVI-tym“. Ten rys okrucieństwa w miłości znamiennym jest dla epoki: przesunąwszy się z dziedziny moralnej w fizyczną, dojdzie w markizie de Sade do najpełniejszego wyrazu.
Oto tło, na którem rozgrywa się historya „Niebezpiecznych związków”. Uderzająco silną i zwartą jest budowa tej książki. Pisana w listach, z zachowaniem całej wytwornej sztuki epistolarnej, tak wysoko stojącej współcześnie, mimo to nie zawiera, można powiedzieć, ani jednego zbytecznego zdania: każde ma swoją wagę, każde jest subtelnem dotknięciem pendzla, wzbogacającem całość obrazu o jakiś nowy i ciekawy szczegół. Na formie listów nie cierpi również w niczem akcya powieści: bieg jej, nawskróś dramatyczny, zawiązuje się mocno i jasno na pierwszych już kartach, płynie w skrętach i powikłaniach, aby ku końcowi pomknąć wartkim pędem ku katastrofie. Aktorów na scenie zaledwie kilku; jednakże węzły pomiędzy nimi pozadzierzgane tak misternie i różnorodnie, iż wyczerpują niemal całą psychologię miłości we wszystkich jej rodzajach, objawach i odcieniach. Nad akcyą dominuje postać markizy de Merteuil, w której rączce zbiegają się wszystkie nici intrygi. Jestto niewątpliwie jeden z najsilniej narysowanych typów kobiecych, żyjących w literaturze: istota o równie gorących zmysłach jak oschłem sercu, mądra i przenikliwa tak, iż Valmont razem z całą swoją eksperymentalną psychologią jest przy niej i w jej rękach istnem dzieckiem, owa „urocza markiza” robi chwilami wrażenie aż wprost niepokojące. Pani de Merteuil, to, mimo młodego wieku, weteran zahartowany jak stal w owej nieustannej wojnie miłosnej, jaką było życie „towarzystwa” XVIII w., a w której, dla pełnego sukcesu, nie wystarczało rycerzowi posiąść kobietę, lecz trzeba było — mówiąc ówczesnym językiem — ją „zgubić“. Epoka, w której społecznie kobieta była pozbawiona wszelkich praw, faktycznie zaś, w panującej klasie, stała niemal ponad prawem, musiała wydawać takie typy. Partnerem pani de Merteuil jest wicehrabia de Valmont, ciekawy zwłaszcza przez domieszkę intelektualnego dyletantyzmu: zapowiedź typu, który tyle miejsca miał zająć w późniejszej literaturze. Genealogię jego możnaby wywieść poniekąd od don Juana Moliera, od którego wszelako Valmont jest bardziej wątły, a przynajmniej wydaje się takim przy silniejszej o wiele indywidualności pani de Merteuil. Korespondencya tych dwojga wypełnia główną część książki. W niej, zagrzewając się nawzajem w przewrotności i zepsuciu, snują wspólnie swoje plany, w niej czerpią oboje podnietę i zadowolenie miłości własnej z czynów, skazanych z natury swojej na mrok tajemnicy: jedno stanowi dla drugiego publiczność. Różnica jest w tem, że pani de Merteuil, oddając się przyjemności tych przyjacielskich zwierzeń, nie przestaje ani na chwilę być panią swoich myśli i uczynków, nie przestaje być sobą, podczas gdy Valmont, możnaby powiedzieć, cały czas „zgrywa się“ dla swojej partnerki i, naprzemian głaskany pochlebstwem i smagany drwiną, daje się prowadzić jak dziecko na pasku, nie tracąc ani na chwilę przekonania o swej rzekomej sile. Pochłonięty, o wiele więcej niż sam mniema, urokiem pani de Tourvel, Valmont wielokrotnie w zwierzeniach swoich zadrasnął panią de Merteuil w sposób, którego mu nigdy nie przebaczy. Odtąd póty na nim wygrywa, póty go drażni i kusi, aż jej poświęci kochaną kobietę, by w zamian — rzecz najstraszliwsza dla bohatera pokroju Valmonta — zostać wystrychniętym na dudka. Wówczas, na chwilę, niby dwa wspaniałe drapieżne zwierzęta, stają naprzeciw siebie do walki: walki, w której Valmont pada, zanim zdołał się opatrzeć, jak dalece był jeno igraszką w ręku tej strasznej kobiety. Niemniej mistrzowsko i pewnie nakreślone są inne postacie dramatu. Danceny, to sama młodość, razem z jej niewinnością i brakiem charakteru, z całą grandilokwencyą i emfazą w miłości, która, w próbie życiowej, okazuje się nietyle miłością danej kobiety, ile potrzebą miłości samej. Autor idzie za nim krok w krok w ślizkim labiryncie tej młodzieńczej psychologii; nie oszczędza biednemu kawalerowi ani jednego kłamstewka (paradny przypisek do listu LXV), aby wreszcie, ustami Valmonta, wydać wyrok, który brzmi tem okrutniej, że istotnie Danceny jest szlachetnym i sympatycznym chłopcem: „Oto są ludzie! wszyscy jednako zbrodniczy w swoich zamysłach, niedołęztwu, jakie wkładają w ich przeprowadzenie, nadają miano uczciwości!“ (List LXVI). Dominującą cechą bogdanki Dancenyego, Cesi, jest jej nawskróś kobieca podatność, skazująca ją na to, iż zawsze będzie tem, czem zrobią ją silniejsze dłonie. W swoich prawdziwych „dziejach grzechu“, od pensyonarki świeżo wypuszczonej z klasztoru aż napowrót do furty klasztornej, przebywa ten kawałek życia jako ledwie że świadoma i ledwie że winna igraszka w zbrodniczych rękach. Jej matka, pani de Volanges, to wyborny typ osoby, troszczącej się o cały świat i jego naprawę a ślepej na to, co się dzieje w jej własnym domu. Cechą jej, jak wielu osób specyalizujących się w cnocie, jest pewna próżność, którą pani de Merteuil wyzyskuje po mistrzowsku. Pani de Tourvel, w pierwszej połowie książki niecierpliwiąca nieco swą zabójczo rezonującą doskonałością, w drugiej, kiedy przechodzi całe piekło mąk i upokorzeń, wzruszająca jest siłą uczucia i bezwzględnością oddania. Wreszcie pani de Rosemonde, urocza tym wdziękiem, który owej epoki był najprzedziwniejszym kwiatem, i nad którym — zda się — ani wiek ani choroba nie miały władzy.
Pomiędzy temi to osobami rozgrywa się akcya powieści. Z listów, z których niemal każdy jest małą perełką finezyi i psychologicznego wyczucia, chciałbym na niektóre zwrócić szczególniejszą uwagę czytelnika. List XLVIII, ów szelmowski koncept Valmonta, kreślony do pani de Tourvel w ramionach Emilii. Listy CXVI i CXVIII, pisane przez Dancenyego jednego i tego samego dnia: pierwszy starający się bezwiednie emfazą wielkich słów pokryć wewnętrzną pustkę i chłód zeń wiejący, drugi pełen przymilnej zalotności rodzącego się uczucia. Trzy listy pani de Merteuil, również kreślone jednego i tego samego dnia (List CIV, CV i CVI), w których dochodzi do wirtuozostwa w hipokryzyi i zepsuciu; tem ciekawsze, iż, w liście do pani de Volanges, ta niesamowicie mądra kobieta tak bardzo pono we wszystkiem ma racyę!
∗
∗ ∗ |
Ciekawe były koleje tej książki. Wkrótce po ukazaniu się entuzyastycznie powitana przez jeden z najbystrzejszych umysłów krytycznych tej epoki, Grimma, zyskuje sobie olbrzymią poczytność i rozgłos wprost niebywały, nie wolny jednak od przymieszki skandalu. Skazane na zniszczenie przez policyę, zapomniane później wśród wulkanicznych wstrząśnień tworzącego się nowego społeczeństwa, dzieło to znika z horyzontu na lat niemal sto. Sainte-Beuve zaledwie o niem wspomina, romantycy obrzucają je wzgardą. Ku końcowi XIX wieku, w epoce rozkwitu psychologicznego romansu, imię autora „Niebezpiecznych związków“ nabiera nowego blasku. Autor „Kwiatów grzechu“, Baudelaire, który nie mógł pozostać nieczułym na niezdrowy urok, wydzielający się z kart tej książki, opatrzył ją następującym nadpisem: „Ta książka, jeżeli parzy, parzyć może jedynie nakształt lodu“. Dziś powieść ta zaliczona jest już bezspornie do rzędu arcydzieł literatury francuskiej. Wysokie jej zalety artystyczne skłoniły tłómacza do przyswojenia jej polskiemu piśmiennictwu. Język tej książki — bardzo trudny dla przekładu — jest również niezmiernie charakterystyczny dla XVIII wieku przez swą precyzyę i zwartość. Najbardziej płomienne wynurzenia miłosne prowadzone są ze ścisłością plaidoyer adwokata. Mimo tej precyzyi, a raczej może właśnie dla jej nadmiaru, wątek zdań staje się niekiedy ciężki i nużący, jednakże dążeniem tłómacza było nic nie uronić ze znamiennych cech stylistycznych owego złotego wieku „rozumu“.