<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Niedobitek
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
zbiór Rozdziobią nas kruki, wrony
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NIEDOBITEK


Ostatni bodaj wyszedłem z sali balowej... Piłem cokolwiek za wiele wina w przeróżnych białych mazurach, dużo tańczyłem i zbyt długo, patrzyłem w oczy panny Jadwigi, — to też pusty i zimny korytarz, na którym w stosie futer usiłowałem odnaleźć moją znaną w świecie literackim algierkę, zwężał mi się w oczach i rozszerzał znowu, chwilami nawet zapadał poprostu w ziemię wraz z futrami, wieszadłami i chłopcem kredensowym, pomagającym mi zachować bez szwanku godność literacką usque ad finem...
— Zaprowadź mnie, uważasz kawalerze, do jakiegokolwiek pokoju, potrzebuję bowiem...
— Ale... pokoju? Pokoje wszystkie pozajmowane. Pani powiedziała, że pan będzie spał u Rzepy, w gorzelni.
— U Rzepy? — zawołałem z nagłym entuzyazmem — w gorzelni? Co za Rzepa w gorzelni? Kpisz, czy o drogę pytasz!...
Ni! Pani pada... u Rzepy, u pana kasyera u Rzepkowskiego... ja i mówię.
Eh bien... do Rzepy... kasyera, pana Rzepkowskiego... gorzelni...
Ubrałem się, włożyłem należycie kalosze i ruszyłem, poprzedzany przez chłopca.
Ciemno było jeszcze na dworze i zaczynał szarzeć zaledwie przedświt zimowy. Deszcz ze śniegiem bił mię w twarz, błoto bryzgało z pod bezwładnie opadających w nie kaloszy, aż na kołnierz znanej w świecie literackim algierki; niebo, ku któremu wznosiłem kilkakrotnie oczy z najzupełniej bezwiednem westchnieniem, — wydało się pustą, pozbawioną nawet formy sklepienia głębią, w której otchłani przelewały się, wznosiły, opadały i sunęły zwolna ciężkie kłęby burej pary. Jak wieko trumny wisiało nad ziemią, oparte o kraniec pola, na którym czarne grzbiety zagonów dobywały się z pod śniegu. Brzozy i akacye, otaczające podwórze, odarte z liści i jakby napuchnięte od deszczu, szamotały się w wichrze, bijąc się wzajem wierzchołkami; suche ich konary sterczały nieruchomo w powodzi dużych, czarnych kropel deszczowych. Tuż za dziedzińcem dworskim ciągnął się w stronę gorzelni szereg wybojów i oceaników błota, pełniący nawet w tej postaci obowiązki drogi. Co prawda, podróżowały tamtędy tylko kartofle do gorzelni. Wlokło się właśnie kilka fornalek ze skrzyniami kartoflanemi. Mizerne szkapy brnęły po brzuchy zanurzone w kałużach, — wielkie bryły błota przylegały do kół i bryzgały, padając na buty i sukmany fornali, konwojujących transport z wyrazem idealnego stoicyzmu na obliczach, niegolonych prawdopodobnie od dwu tygodni.
Ondzie gorzelnia, — oświecał mię mój przewodnik, wskazując wielki piętrowy budynek.
Przebyłem suchą względnie nogą oceaniki błota i znalazłem się pod gorzelnią. Stało tam kilka furmanek. Jakaś olbrzymia dziewka z głową owiązaną kilkoma chustami, w wielkich butach niebywałego kształtu, jakby pochodzących z epoki mieszkań nawodnych, z wiadrami, pełnemi wody w ręku — o mały włos nie obaliła mię na ziemię... Ukłonił mi się przyjacielsko jakiś żydek...
— O, tu, na piętro — wskazał drogę lokajczyk.
Weszliśmy po drabinie z desek, nadgniłej, okrytej grubą warstwą błota na pierwsze piętro, minęli jakąś sionkę, schodki, znowu sionkę. Znalazłem się wreszcie przed małemi drzwiczkami.
Chłopak zastukał.
— Kto i czego? — zapytano z wewnątrz.
— Ze dwora... — zapiszczał chłopiec, uśmiechając się tajemniczo.
— Właź!...
Chłopak otwarł drzwi i kiwnął zachęcająco na mnie. Stanąłem w progu jakiejś ciemnej nory, podobnej do framugi. Izbę tę oświetlało zakurzone okno, przepuszczające nieco światła, przy którem stał, plecami do drzwi odwrócony, niski i zgarbiony człowieczek i przeważał na szalkach aptekarskich jakiś biały proszek.
— Czego? pytam! — mruknął gniewnie, nie odwracając się.
— Pani powiedziała, że się tu prześpi ten pan...
Stary spojrzał na mnie przez ramię i, nie odwróciwszy się, ważył swe medykamenty w dalszym ciągu. Nastała chwila milczenia, tajemnicą brzemienna...
— Sto djabłów zjadłeś z przesypianiem się twojem!... Gdzie? jak? — zawołał niespodziewanie.
— We dworze miejsca niema... pani mówi...
— Przepraszam uprzejmie pana dobrodzieja, — zaintonowałem, — że ośmielam się... Jestem...
— Romanse romansami... ale gdzież tu spać, mój mości? gdzie? zastanów się!
Nad kwestyą tą zastanawiałem się od chwili wkroczenia do izdebki. Było tam, co prawda, łóżko żelazne, wtłoczone przemocą między ściany, ale zapadło się pośrodku tak fatalnie, że śpiący na niem musiałby przybrać kształt litery greckiej ipsylon. — Na łóżku leżał siennik, okryty tym gatunkiem kołdry, jakiego w Warszawie dla okręcenia nóg używają podczas słot panowie dorożkarze. W tem miejscu siennika, gdzie cywilizacja przyuczyła nas kłaść i widzieć poduszkę, — leżał jakiś, raz na zawsze w starą poszewkę związany węzeł.
Pod oknem stał ogromny, połowę izby zajmujący stół, a zapełniony po krawędzie flaszkami, słoiczkami, butlami i buteleczkami. Zapach jodoformu dominował nad resztą zapachów aptecznych, ulegając chyba tylko zapachowi gotujących się w kadziach kartofli, który całą gorzelnię wypełniał.
— To od pani gorzelanej pożyczyć siennika i kołderki? — zapytał chłopiec.
Stary nie odpowiedział, — sapał tylko, zatopiony w swych słoikach.
Położenie moje było nad wyraz kłopotliwe, lecz i kłopotliwość położenia zwyciężyła senność. Zdałem się na los.
Chłopak w przeciągu kilku minut przyniósł od «pani gorzelanej» siennik, wonne prześcieradełko, kołderkę atłasową, dwie wielkie poduszki i usłał mi przewyborne łoże pod piecem, pękniętym od drzwiczek do wierzchniego gzymsu i zakopconego jak stara latarnia. Za chwilę leżałem już, otulając się kołderką pani gorzelanej i byłbym usnął w tej chwili, gdyby nie stukanie we drzwi...
— Kto i czego? — mruknął ponuro aptekarz.
— To ja, wielmożny dochtorze...
— Sam pójdę, bestyo, sam będę, powiadam... nie leź!...
Doktór... myślałem. Przyglądałem mu się sennemi oczyma. Mały był, zgarbiony, z głową między ramiona schowaną. Długie, siwe włosy spadały mu na ramiona; odczesywał je na bok z czoła młodzieńczego niemal i dziwnie pięknego. Żółtawe, długie wąsy spadały mu po bokach ust o boleśnie zagiętych ku dołowi kątach. Trudno było określić, w jakim był wieku: twarz miał człowieka w sile wieku, a białe jak mleko włosy; w czerwonych wygasłych oczach wyraz wiecznej posępności i przedwczesną zgrzybiałość w ruchach.
Ubrany był w «kacabaję» brunatną z grubego chłopskiego sukna, sięgającą kolan, w szerokie, z jakiegoś niezdartego materyału spodnie, okrywające jak spódnica buty na wysokich obcasach, których tajemnicę wyrabiania posiadają niektórzy już tylko majstrowie kunsztu szewckiego. Z bocznej kieszeni kacabai zwieszał się łańcuszek srebrny od zegarka.
Odwrócił się nagle i popatrzył na mnie przeszywającym, szyderczym wzrokiem.
— Nóżki pewnie spuchły po walczykach i mazurkach... aa?
— Nie, panie dobrodzieju...
— Ha, ha!... Wesoło na świecie: tańczy się, winko spija... A dlaczegóżby nie?... Kiwną paluszkiem, już się jest... Skąd?... z Warszawki pewno?
— Ehe.
— Posażek pewno frapuje... — szepnął ciszej.
— Co pan dobrodziej mówi?
— Żegnam! — krzyknął, kłaniając mi się uroczyście.
— Żegnam.
Trzasnął drzwiami tak, że dźwiękły wszystkie czerwonawo-zielone szyby w oknie.
Słońce wschodziło i wdzierało się do mego schronienia szarymi promieniami, jakby się przedostawało przez fale wody. Ściany pokoiku oklejone były przed laty jakiemś starożytnem obiciem w wielkie kwiaty niebieskie, — obecnie wisiały tu i owdzie strzępy papieru, okryte grubą warstwą kurzu i służące za place igrzysk dla całych kohort prusaków. Nad łóżkiem doktora, czy aptekarza, kasyera, czy... Rzepy, zawieszone były na gwoździach dwa stare surduty, z zatłuszczonymi kołnierzami zwrócone ku widzowi podszewkami, podartemi w sposób niewysłowienie fantastyczny. U wezgłowia stał maleńki stoliczek i leżała na nim jakaś książka. Sięgnąłem po nią: — był to stary, podarty i popodklejany, zabrudzony i pomięty, jak to mówią «wyjęty psu z gardła» — tom... poezyj Adama Mickiewicza.
Usnąłem za chwilę na sposób bohaterski pomimo duszących zapachów, turkotu i skrzypienia kieratu i biegania po schodach jakichś tytanicznych nóg.
Jak długo spałem, — nie wiem. Obudziło mię głośne trzaśnięcie drzwiami.
W stancyjce było znowu ciemno, zupełnie ciemno. Znać przespałem dzień cały do wieczora. Aptekarz tupał nogami, zapalając małą lampkę i mrucząc złowrogo. Wkrótce potem ukląkł obok swego łóżka i zaczął odmawiać pacierz, wpatrując się nabożnie w swe surduty. Wymawiał wyraz za wyrazem głośno i dobitnie. Skończywszy, bił się w piersi pięścią i przejmująco smutnym, cichym już głosem szeptał:
— Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu, Boże, bądź miłościw...
Zmrużyłem oczy, udając, że śpię, pragnąłem bowiem uniknąć rozmowy z dziwakiem. On tymczasem wstał i zaczął spacerować na dwułokciowej przestrzeni niezajętej podłogi.
— Można nie udawać, że się śpi; widzę przecież dobrze, iż się nie śpi! Można się było wyspać przez cały dzień! Noc, godzina dziesiąta... Panna Jadwiga zapytywała podczas obiadu o stan zdrowia...
— Panna Jadwiga?
— To to! Ta sama, co ma trzydzieści tysięcy posagu, — zapiszczał falsetem.
Pospacerował znowu, stanął nade mną, przekrzywił na bok głowę, skrzyżował na piersiach ręce i zapytał:
— Racz mi pan oznajmić, kto... właściwie kogo mam szczęście gościć?
— Ja... to jest... jestem... nowelistą...
— Nie słyszałem. Cóż to za fach? Inżynier jaki nowomodny?
— Nie, literat.
— Li-te-rat! — przesylabizował i osiadł ze zdziwienia na łóżku. Jeszcze też tu w Rymkach literatów nie widzieli. W imię Ojca... Panie łaskawy, bo to tam pewno pan z gazetami się zna... musi pan wiedzieć, na jaki numer padła w ostatniem ciągnieniu główna wygrana na warszawskiej loteryi?
— Nie wiem; ja....
— Bo to, uważasz mój królu, ja od lat dziesięciu trzymam na wszystkich loteryach, jakie tylko istnieją!
— I wygrał pan dobrodziej?
— Ani stawki, ani szeląga! nigdy! Wygram zato jednorazowo dwakroć... he... he...
— Pan dobrodziej dawno już mieszka w Rymkach!
— Dziesięć lat. Ale zważ pan co za fatalność. Przypatrz się, ile tu losów przegranych... To mówiąc wysunął szufladkę stolika i z nagłem ożywieniem pokazywać mi począł różnej wielkości i barwy paczki losów loteryjnych, powiązane szpagatem:
— Oto nasza, warszawska, to brunszwicka, to saska, węgierska... i nic, utnij łeb, nic!
— Pan dobrodziej pragnie zdobyć znaczny kapitał, ażeby...
— Ażeby sobie kupić fraczek, wąskie niezapominajki i wyskakiwać po salonach — zaskrzeczał ze złością. — Wam jedno teraz w głowach wszystkim: znaczny kapitał... Używać, zajadać się i zapijać... wasze hasło! Ludzie znikli, jak kamfora, spodlało wszystko. Warto było dla takiej hołoty... niech was!... Widzę przecież, patrzę, obserwuję, macam: a nuż się okaże człowiek. Nic... jeden w drugiego! Taka młodzież, szlachta i nie szlachta... dżentelmeni w modnych frakach...
— Ale o co właściwie panu idzie?
— Pan nawet nie wiesz, o co idzie, ładny panie! O nic nie idzie, ani wam, ani mnie... o nic nie idzie!... Psia-krew!
Spojrzał na mnie piorunującym wzrokiem, rozebrał się szybko, rzucił na swe łoże i obrócił w moją stronę tą częścią ciała, której nazwa żadną miarą zamieszczoną być nie może w opowiadaniu, przeznaczonym do druku. Postanowiłem obrazić się na tego impertynenta; on sapał i ja sapałem także. Słabo tlejąca lampka, pozostawiona na stole, kopciła niemiłosiernie, w gorzelni ruch ustał, ucichło wszystko.
Aptekarz wkrótce zaczął chrapać; ja już zasnąć nie mogłem.
Około północy posłyszałem w sionce stąpanie i pokaszliwanie. Ktoś obmacywał rękami drzwi szukając klamki; znalazł ją i stanął w progu.
Był to wyrostek wiejski, lat ośmnastu, w kożuchu baranim. Rozglądał się przez chwilę po pokoju zdjąwszy czapkę i odgarnąwszy pięścią włosy z czoła; potem uderzył czapką w ziemię, oddając ukłon niewiadomo komu i rzekł:
— Pochwalony Jezus... Dochtór w domu?
Rzepa przebudził się natychmiast.
— No? — zapytał, siadając na swem łożu.
— Ja z Mysłowa, wielmożny...
— A co tam?
— Od Jacka Zielińskiego.
— Nie lepiej mu?
— Nie.
— Kolka go sparła?
— Sparła.
— Nie gada?
Charcą i pokój...
— To nie masz doktora w mieście? to ja się wam będę wiecznie wysługiwał! Konie masz?
— Niema u naju koni, wielmożny panie.
— Idź mi, kpie na dół, do stajni, powiedz Walkowi niech mi zaprzęże siwą do saneczek. Po lodach się prześliźnie?
Hajno...
Chłopak znikł w mgnieniu oka. Rzepa ubrał się pospiesznie, czapkę nasunął i, spreparowawszy jakieś proszki, wyszedł.
Wrócił dopiero nad ranem, gdy w gorzelni ruch już i wrzawa rozpoczęły się na nowo.
Wszedł do pokoju obsypany śniegiem, przemokły...
— Chłop tęgi, jak tur... wyobraź pan sobie... rozumny, zdawało się... Przy mnie skończył — mówił ze smutkiem. — Przyjeżdżam... zapalenie płuc w najwyższym stopniu. Bab z ośm dokoła niego... radzą. W izbie mieszkają dwie rodziny, dzieci z dziesięcioro, zaduch, brud... Komornik, uważa pan... nędza. Wpadł w wodę przy łowieniu ryb na wigilią i przemoknięty do suchej nitki pracował do wieczora. Badam ja go, a sięgam jednocześnie pod poduszkę: jest butla siwuchy, najpewniejsze lekarstwo! No i jakże? Co pan poczniesz? Ciemnota, Boże mój, ciemnota...
Zaczął chodzić po pokoju, wyciągając sobie palce ze stawów. Stanął nagle:
— Pana dziwi zapewne taki doktór, mieszkający w gorzelni i sprzedający gorzałkę z «podwału»?
— Bynajmniej mię nie dziwi żaden doktór sprzedający.
— Szarlatanem nie jestem. Byłem, panie łaskawy, na trzecim kursie w naszej jeszcze akademii medycznej, kończyłem prawie... Naraz... tu... jedno z drugiem... i masz spacerek. Piętnaście lat!... czasu kawał... Uczyłem się w dalszym ciągu przy pewnym lekarzu w Irkucku, do chemii się szczególnie przykładając i... praktykowałem na rozmaitej biedocie... Długa nauka, smutna nauka... och...
Usiadłem na moim sienniku, stary przysiadł na swem złamanem łóżku i, kręcąc w palcach grube papierosy, opowiadać zaczął długie, straszne, bolesne, przejmujące dreszczem dzieje lat piętnastu...
Skończył aż wtedy, gdy nas poproszono na herbatę do dworu.


∗             ∗

Panna Jadwiga ulegała wpływowi Rzepkowskiego aż nadto widocznie, była do pewnego stopnia jego uczennicą, myślała według jego niejako wskazówek, miała jego zasady. A jednak, mimo to wszystko, w cztery miesiące później, dnia 14 maja — została moją żoną. Przypominam sobie doktora, przybranego we frak i białą krawatkę i wpatrującego się czerwonemi oczkami z za czyichś ramion w welon ślubny Jadwigi podczas uroczystości zaślubin...
Po upływie tygodnia — odjeżdżamy z Rymek w długą, szczęśliwą, radosną podróż. Dokoła powozu tłoczyło się kilkanaście osób z zapłakanemi oczyma. Rzepkowski z głową odkrytą, w marynareczce żaglowej, trzymał w ręku jakąś butelkę, zmuszając nas, siedzących już w powozie, do wypicia poraz ostatni jakiegoś toastu. Krzyczał, machał rękami, dawał jakieś przestrogi, perorował, wytargał najniesłuszniej chłopca kredensowego za uszy i co chwila odwracał się w stronę ogrodu, targając raz po raz wąsy.
— Niech pani nie zapomni Rzepy, panno Jadwigo, panno Jadwiniu! niech pani nie wierzy w te tam pozytywizmy, ech, Jadwiniu!
Powóz ruszył i wstrzymał się znowu. Ojciec lub matka pragnęli mówić coś jeszcze, patrzeć na nią... Ruszyliśmy wreszcie, pozostawiając za sobą płacz ogólny...
Rzepkowski szedł obok powozu, patrzał srogo na mnie, gadał do siebie, do nas, — nagle machnął ręką i ruszył w stronę gorzelni wielkimi krokami, z odkrytą i zwieszoną głową.


∗             ∗

Dnia 24 grudnia następnego roku wysiadłem o godzinie pierwszej w południe na stacyi S., nająłem dorożkę jednokonną i ruszyłem do Rymek. Wielki koń, zaprzężony w hołoblę, rwał z kopyta, małe kute saneczki mknęły po zjeżdżonej szosie, dzwonek jęczał żałośnie wśród wichru, zdzierającego z zagonów pył śniegowy. Otuliłem się pledem...
Oto nasuwa się las, obsypany szronem od stóp do głów, owinięty w mgłę, ciemno-popielaty i dziwnie fantastyczny.
Wjeżdżamy pędem w ciemną jak korytarz jego aleję, dzwonek skarży się głośniej...
Cicho w lesie. Brzozy, ustrojone w szron, podobne są do drzewek, jakie na szybach okien wyciska mróz, a świerki, nie wiedzieć czemu, przypominają dawno widziane, piękne głowy kobiece z włosami osypanymi pudrem... Wśród nich przesuwa się i jej twarz... niezapomniana!...
Jadę oto sam jeden: Jadwiga została na zawsze na pięknym cmentarzu w Meranie!
Jak się to stało?... kiedy?... — Zachorowała niespodziewanie, kazano tam jechać...
I poczyna mi serce szarpać żal straszliwy, nieodegnany, natrętny, nieuleczalny, jak rana. Jadę, wskutek dziwnego kaprysu, jaki mną od chwili jej śmierci rządzi, aby zdać gorzką sprawę rodzicom, a raczej dlatego tylko, aby sobie dokuczyć lepiej wspomnieniem szczęścia.
Pełną go czarę wypiłem w ramionach tej istoty pięknej, dobrej i cnotliwej, którą kochałem niewysłowienie, żyjącą i czczę umarłą niepocieszonym żalem.
Oto te same biedne, samotne, stare topole przydrożne, oto dalekie fale lasu, wsie...
Zmrok zapadał, pogrążając wszystko, co wzrokiem objąć było można, w wielki żywioł błękitu. Minęliśmy wieś z chatami po strzechy zasypanemi śniegiem i rzucającemu na drogę snopy światła. Na zamarzniętych szybach rysowały się cienie głów i główek dziecięcych. Wigilia! Późno w nocy zajechałem do Rymek. We dworze było już ciemno, z czego rad byłem, pragnąłem bowiem odwlec przynajmniej o godzin kilkanaście spotkanie z rodzicami nieboszczki.
Postanowiłem przepędzić noc u Rzepkowskiego. Wdarłem się więc po znajomych, choć zawsze niebezpiecznych schodkach na piętro.
W pokoju Rzepy słychać było jakieś głosy podniesione. Otwarłem drzwi: doktor siedział na łóżku rozebrany, a nad nim pochylała się stara baba ogromnego wzrostu, w której poznałem dwórkę Pyrciakową.
— Pijże, panie... pókim dobra! — woła.
— Ej! idź ty harpio, ej, idź!
— Doktor niby, a jak samemu przyszło leki pić, to jak ten głupi bęben.
— Na nic mi się żaden digitalis nie zda, zrozum-że, wielka niedźwiedzico! Wiem, co robię...
— Ijj, będę tam figle-migle stroiła!...
Porwała doktora za ręce, obaliła na łóżko i przemocą wlała mu w usta lekarstwo. Stary przełknął i, leżąc bez ruchu, z roziskrzonemi oczyma, mruczał:
— Czekaj-że, czekaj, panienko, ja ci sprawię!...
Zbliżyłem się do niego. Spojrzał przerażonym wzrokiem i wraz szarpać zaczął palcami kołdrę. Zaczerwienił się aż do brwi...
— Czemu mi drzwi nie zamykasz?... obcy mi tu ludzie wchodzą, źli ludzie!... Obcego piasku trzeba jej było nasypać na oczy? swego brakło?... Wstyd, hańba. Takie serce w obcej ziemi zakopać... wstyd! Posażek w garść, a balast można zostawić na drodze...
— Nie dokuczaj mi, panie Rzepkowski, nie krzywdź...
Zaczął mrugać powiekami i wpatrywać się we mnie. Łzy mu kapały na wąsy.
— Widzisz... na rękach wypiastowałem... Rozumiała mię jedna jedyna. Zostałem, jak pies! Zdaje mi się, że mię otaczają cudzoziemcy, których mowy nie rozumiem... Ona jedna...
— Co panu jest?
— Na serce ja oddawna chorowałem... wada serca. Teraz już nogi spuchły: lada dzień puchlina dojdzie i kopertnę. Lepiej!...
Zasypiał, rozmawiając; budził się znowu i wodził drzemiącemi oczyma dokoła.
Miewał zresztą halucynacye. Co chwila zdawało mu się, że stuka i wchodzi do pokoju jakiś Boruch Eizenberg — kolektor.
— Wygrana... całe dwakroć! Dwadzieścia pięć tysięcy... na to! dwadzieścia tysięcy... na to! dziesięć na to... na książki dla chamów...
Otwierał na chwilę oczy szeroko i przypatrywał mi się:
— Mąż Jadwini... aha!... proszę mi do trumny włożyć tę książkę... sosnowa trumna z czterech desek, chłopska... W kacabai mię chować. Nic nie zrobiłem, przegrałem wszystko, podle umieram... w hańbie!...
I znowu opadała mu głowa na piersi.
Siedziałem przy nim, spełniając tę posługę w imię mojej Jadwigi.
Około północy podniósł się znowu, przyciągnął mię do siebie i, całując w czoło, szeptał:
— Tę twoję żonę, Jadwinię... to ja, nie gniewaj się, przebacz, kochałem, stary dureń, jak żak!... Ukochana była przez bogów... dlatego przedwcześnie zgasła och, Boże!
Słabo trzymająca się głowa jego opadła na poduszkę, otwierał usta jak ryba, łykając powietrze.
W kilka dni później szedłem za trumną starego doktora. Szła obok mnie gromadka chłopów w ogromnych, niewymownie cuchnących kożuchach.
Dnia tego miałem nieznośną migrenę...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.