Nienasycenie/Część druga/Ostatni podryg

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Nienasycenie
Podtytuł II. Obłęd
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OSTATNI PODRYG.




Ósma rano. Za pół godziny odchodzi pociąg sztabowy na front, który już jest gotowy — w ostatniej chwili skonstruował go Kocmołuchowicz. Genjalny plan, urodzony nieomal podświadomie w tym straszliwym turbogeneratorze, jakim jest mózg niezwyciężonego stratega, urzeczywistnił się tam na dalekich polach, bagnach i lasach polskiej Białej Rusi, z magiczną wprost dokładnością. Dużoby dali chińczycy, aby znać tę koncepcję, cudowną w swej prostocie. Niema na to rady, bo na papierze ona nie istnieje. „Der geniale Kotzmoloukovitsch“ ma wszystko w głowie. Rozkazy były telefonowane do każdego z szefów korpusów osobno, a oznaczały rozkład do kompanji, szwadronów i baterji włącznie. Ani jednego papierka. Mapa, niepokalanie czysta, bez jednego znaczka, przed oczami i telefon w poczwórnie wypoduszkowanym t. zw. „gabinecie operacyjnym“. Nawet gdyby kto jaką rozmowę podsłuchał, nie wiedziałby nic. Linja specjalna, podziemna, której częściowe pozycje znało kilku ludzi, no i ci oficerowie, którzy części jej zakładali — zawsze inni. A rozkazy takie i to na dwa dni przed defenzywną ofenzywą: Dzwonek. „Hallo. Komenda 3–go Korpusu. Generał Niekrzejko? Słuchać i notować: 13–ta dywizja. Odcinek 4 km. długi od Brzuchowic do Śniatyna. 21–szy pułk piechoty: Brzuchowice–Lipa Wielka. 1–szy bataljon Brzuchowice. Sztab kota 261, chatka węglarza, koło brzozowego lasku. Front O. S. O. 300 kroków na prawo od wielkiego dębu z czerwonym krzyżem baterja 2–ga, 1 dywizjon, 5–go pułku 6–ścio calowych moździerzy. 2 haubice na W. 30 m. na lewo od błękitnych chałup przy drodze do Śniatyna“. itd., itd. Innemu we łbie–by się pokręciło. Ten ci jucha nic. Aż zachrypł i gada, gada, gada bez końca. Sam w pokoju — innyby zwarjował — ten ani na źdźbło nie znieprzytomniał nawet na chwilę. Mało inicjatywy mają dowódcy grup? — no to i co? Durnie wszyscy prócz niego — popsuliby mu wszystko. Psy, które można poszczuć — nic więcej. On jeden wie — pan nad pany.
Pierwszy raz od czasu wymarszu z Pekinu, mandaryn Wang i jego japoński doradca Fucuszito Johikomo zastanowili się trochę. Żadnych danych co do systemu obrony. Żadni szpiegowie nie pomogli. Zginęli prawie wszyscy, a ci, co wrócili mówią, że nikt nic nie wie. Nie pomogły straszne tortury. Plan operacyjny miał być zakomunikowany dowódcom grup do dywizji włącznie wieczorem tuż przed ofenzywą. A tak go miał jasnym w swym prawdziwie jaśnie–pańskim łbie generalny kwatermistrz, jak i samo rozłożenie wojsk. („Szkoda takiego człowieka na taką parszywą epokę“ — mówili nawet niedowiarkowie.) I to plan, który musiał zmusić przeciwnika do takich właśnie, a nie innych działań, choćby niewiadomo co przedtem był wykoncypował. Oczywiście mogły być małe odchylenia, ale od czego telefon? Na rzeczy nieoczekiwane umiał reagować kwatermistrz z takim samym spokojem, jak na znane od wieków. Oczywiście przewaga liczebna była po tamtej stronie praktycznie nieskończenie wielka, chińczycy naród straszny i niezrozumiały, o śmierć i ból nie dbają, mogą nie jeść i nie pić dniami całemi i bić się jak djabły. Technika ich w ostatnich latach przewyższyła wszystko, co tylko Białe Zamorskie Djabły wynaleźć zdołały. Jednem słowem ogólna przegrana pewna — chociaż kto wie — a nuż jakiś cud. Mało to ich miał w swem życiu Wielki Kocmołuch? Postanowił „pokazać co umie“ — jak to o nim mówiono. Pierwsza bitwa, musi być wygrana. Życie takie i tak djabła warte. A jeśli nie zginie, to muszą go chińczycy wziąć do siebie co najmniej na szefa sztabu głównego i na tej posadzie zejdą mu ostatnie lata wspaniale: z początku będzie prał Niemców, potem Francuzów, Anglików, a potem choćby djabła samego. I na jedno i na drugie był przygotowany — czy to, czy tamto, było mu to prawie doskonale obojętne. Prawie — bo jednak dawameskowa noc zrobiła mały, malutki wyłomik. Ale umiał to ukryć przed sobą i innymi.
8–ma rano. Jesienny dzień wstaje, typowo–bezbarwnie październikowy, mimo słońca. Drugi dzień przymrozku. Trudno robić okopy, ale iluż ludzi było w pogotowiu — wystarczy. Zresztą ziemia twarda tylko po wierzchu. A co za sztuki będą z kawalerją, to się opowiedzieć wprost nie da, ani przedtem, ani potem. Będą mieli robotę wojenni historycy, a dokumentów nie zostanie żadnych — ani jednego papirka — hi, hi! Bucha para z cylinderkurków potwornej amerykańskiej maszyny. Złączenia ogrzewania też dymią. Jak widma snują się największe mogoły wojennej Polski w kłębach mokrej mgły. Rozkoszny dzień przed wielkim śmiertelnym czynem. Wszyscy tu przy pociągu: Niehyd Ochluj, Kuźma Huśtański, Stęporek i cały Rząd z ostatniem błogosławieństwem: wszystkie Boroedry, Cyferblatowicze i Kołdryki, a zdrada od nich zionie. Niech ta se, niech ta. „Nech sa paczy“ — jak mówią Czesi. A — i kilku hrabiów durnych, doszczętnie zamundurowanych, jak w ciemię bitych — ale i ci dobrzy. Tamci mędrsi nie wiedzą także nic. W tem cała rozkosz. On jeden — jeden, jeden, Jego Jedyność i to w tych parszywych czasach, na tę masę tego żółtego paskudztwa, niosącego światło ze Wschodu. Och — żeby tylko nie śmierdzieli tak strasznie! Podobno na trzy kilometry już oddychać nie można. Sam brat kwatermistrza, naczelnik ogólnego ruchu, Izydor, prowadzi pociąg. Można jechać? Jeszcze nie. Nareszcie lekkim krokiem wchodzi Persy na peron. Elegancko ucałował rączkę oficjalnej już teraz kochanki kwatermistrz. Teraz wszystko mu wolno — idzie na pewną śmierć. Żona wita się z nią czule, jak z siostrą. Co za stosunki, co za stosunki! Zaszeptali wszyscy. Rząd wyłupiał na to zdziwione, zaspane oczy. Uniósł kwatermistrz córeczkę Ileankę do góry i wtulił jej twarz w czarne swe wąsiska. Lekko, jak pliszka, sfrunęła Persy z peronu prosto w salonowy wagon. Będą perwersje, czy nie będą? A tu nagle Zypcio z meldunkiem (posłany był sprawdzić, czy jakiś tam kuferek czort wie czyj, jest w pakwozie, czy nie). Zczepiły się oczy tej dziwnej, niedoszłej pary. Ale trupie było w tej chwili spojrzenie nie dawnej ofiary panny Zwierżontkowskiej — żadnego śladu uczucia. Niezadowolona, cofnęła się w błyszczącą samą esencją wagonowego szyku głąb wagonu i zasunęła okno. Nie lubiła gdy się jej ktokolwiek wymykał, a po ukatrupieniu Węborka, nabrał dla niej Genezyp jakiegoś specjalnego uroku. Bądźcobądź z wściekłości na nią dokonał czegoś tak niesamowitego. Ta myśl przeszywała ją tym specjalnym dreszczykiem, który dotąd dawał jej tylko sam Wódz. Będzie miał kwatermistrz przedśmiertną zabawę z tych dwojga, czy nie będzie? Chyba nie, bo Zypcio to żywy trup w mundurze, przytomny nieprzytomnością ostateczną, śmiertelną.
Gwizdek Izydora „rozdarł“ mroźne powietrze. Czas już najwyższy. Jeszcze jeden pocałunek na czole umęczonej żony (świętej Hanny Męczennicy, jak ją nazywano), jeszcze jedno zanurzenie wąsów w ten cudowny, różowy pyszczek córeczki (i tu łza stoczyła się, czarna jak czarna perła [ale do wewnątrz] z oka tego wspaniałego okazu ginącej rasy — co też z nią będzie biedaczką, jak to żółte robactwo zaleje tę ziemię) i szybko weszli do ciepłego wagonu. [Kocmołuchowicz nie był właściwie przywiązany do ziemi, tylko do pejzażu — tak przynajmniej mówił po pijanemu.) Pociąg ruszył zwolna, sapiąc ciężko pod szklannem sklepieniem dworca, przesunął się jak widmo wzdłuż wstrętnych bud stacyjnych i znikł w rudawej w rannem słońcu mgle miejskiej. Samo historyczne przeznaczenie całego kraju sunęło w luksusowym wagonie na Wschód, ku niezbadanej otchłani przyszłości, która czekała w postaci jesiennego nudnego, smutnego białoruskiego pejzażu. A małe to wszystko było, a wstrętne, a płaskie — oczywiście wobec tajemnic międzygwiezdnej przestrzeni. Cudownie się jechało w porządnie nagrzanym salonowym wozie. A sytuacja też była nienajgorsza. Zypek zakuty w polowy mundurek siedział sztywno, markując wyraźnie, że jest adjutantem i niczem więcej. Persy, teraz dopiero przerażona całą tą imprezą, myślała tylko, jakby się ty wywinąć z tej matni wobec pewnej klęski. Liczyła jedynie na swoją demoniczną urodę, w związku z szaloną pożądliwością chińskiego sztabu na białe kobiety wyższej marki. Ale jeśli ten szaleniec Erazm (Ercio), którego też na swój sposób kochała, każe jej iść w pierwszą linję, to co??? Na samą myśl o tem wściekała się już na niego zgóry. A jednocześnie ta niemoc jej, wobec jego wszechwładzy, podniecała ją do szału i to nie tylko do niego, ale i do innych — poraz–pierwszy w życiu. I wzbierała w niej potworna żądza do cudnego, młodego mordercy w adjutanckim uniformie. Rzeczywistość znienawidzonego niebezpieczeństwa i możliwość niechybnej (jakto?) śmierci, czyniła wszystko tak właśnie, w tym stopniu, jakościowo prawie odmiennie strasznem i cudownem i pożądanem i nienawistnem i kochanem aż do obłędu. Psia–krew — z tego właśnie wybrnąć jakimś genitalnym „trick’iem“ — to było zadanie, och, było. Ale nie czuła się biedna Persy na siłach i to, to właśnie, dodawało, raczej tworzyło ten piekielny, niewyobrażalny nawet w przybliżeniu w normalnych warunkach urok chwili. Nie umiała jednak w całości przetransponować złego na dobre, jak ten jej byk wszechwładny, któremu zazdrościła tej zalety do wściekłości. A bodaj to... A jednak tak dobrze jest, tak dobrze, jak nigdy. Wszystko ma w ręku, jak rękojeść zatrutego sztyletu — w kogo wyrżnąć ten pierwszy, decydujący, nabity przyszłością cios? I to szalone wahanie między ostatnią rozpaczą, a szczytem życia... Nawet jeśli się uda oszukać los i wyminąć krnąbrne przeznaczenie, to już nie będzie to. Ta chwila jest najwyższa, tylko nie można jej całkowicie użyć. I tak bez końca: z góry w dół i z dołu do góry, aż do psychicznej morskiej choroby, do tego zawrotu głowy nad przepaścią dziwności ostatecznej. Tam to spotykali się asymptotycznie z Zypkiem, tam to spotkali się naprawdę o nieskończonostkę od zupełnego zlania się w jedność.
Pociąg pędził jak wystrzelony pocisk — nie do zatrzymania, nie do zdewjowania ku nieznanym „wyrokom historji“, ku zjeżonemu dwurożnie chińskiemu czemuś — co to było, nie wiedział nikt — nawet sam Murti Bing, o ileby istniał naprawdę. A komandor tej całej dzikiej ekspedycji w świetnym był humorze. On też przeżywał szczyt swoich marzeń. Nareszcie był tem „osobowem wcieleniem śmiertelnego ciosu“, jak go nazywali jego sztabowcy — takim się oglądał zawsze w wyobraźni z tęsknotą zabójczą w pokojowe dni. Nareszcie pękła pępowinka łącząca go z parszywem, codziennem życiem. Krótko to będzie, ale użyje za wszystkie czasy. Ale się mylił biedaczek (kto ośmielił się tak powiedzieć?!! Rozstrzelać!!!) że to jest najwyższy moment. Ten krył się jeszcze w punktochwili hyperprzestrzeni, naznaczonej w ziemskim względnym kalendarzu poprostu tak: 9 rano, 5/X, Pychowice, tam, na tym, zgóry w genjalnym łbie kwatermistrza ułożonym, froncie. Nie wszystko jednak da się przewidzieć, nawet przy tak świetnym aparacie działania, jakim był mózg Wodza. Ale o tem pózniej. Narazie był to moment najwyższy — trudno. Niech sobie przyjdą inne, jeszcze wyższe — nic nie miał przeciw temu „podufały“ z największemi potęgami świata kwatermistrz: z najwyższem życiem na szczytach i ze śmiercią choćby gdziekolwiek bądź, byle dobrą, to jest bohaterską, „prawdziwą“, to znaczy w chwili rzeczywistego wypełnienia się misji jego ducha na tej planecie, piękną psia–mać jak marzenie dziewczynki z rodu wodzów o idealnej śmierci wyśnionego rycerza. Narazie tak się właśnie wszystko zapowiadało. Patrzył Wódz na uciekające szmaragdowe pola, żółte ścierniska i sosnowe laski bez żalu — może ostatni raz — a może? — e — w cuda lepiej nie wierzyć. A jak się już stanie, można się wtedy weselić. To, co go czekało, to była prawie–że kosmiczna katastrofa — konieczna jak rozwiązanie w greckiej tragedji. Pewne było to, że innego wyjścia niema i być nie może. Myślał zawsze naprzód — nigdy wstecz — to była jego metoda. Myśl jego stale wyprzedzała życie, a nie ciągnęła się za niem. Do tej chwili wszystko musiało być tak, jak on tego chciał, psia–krew! — a potem zobaczymy. Zanurzył usta w puszyste kędziory Zwierżontkowskiej i przez kosmyki jej blondynowatości pochłaniał, lecący w ramie szerokiego okna wagonu, pejzaż. Przepracowani towarzysze Wodza, przeważnie drzemali na czerwonych aksamitach kanap. Część poszła spać na dobre — noc tę spędzili na intenzywnych pożegnaniach z życiem. Plan operacyjny był potencjalnie gotów — należało go tylko podyktować dowódcom poszczególnych grup, tak, aby nie mogli zrozumieć całości działań. Teraz nie było nic innego do zrobienia, jak „zentszpanować się“ kompletnie. Wziął Persy na ręce jak rzecz jaką i wyniósł z salonu do sypialnego oddziału. Zypcio nie drgnął nawet — zanik erotycznych uczuć, czy co u djabła? Pewne natury tylko w obłędzie uzyskują maximum szczęścia — od urodzenia prawie nie był tak szczęśliwy. Trwał nieruchomo, zdany na czyjąś wolę, tuż u głównej turbiny wypadków, przy samem ognisku sił tej miary, co Kocmołuchowicz (czegóż więcej trzeba?), zatulony w zaciszny kącik na pędzącym pocisku — pchełka maleńka na 15–sto calowym granacie, rwącym zdyszane powietrze. Chwilami tylko, jakimś bocznym centrem świadomości, bał się przebudzenia z tego stanu. Dokładnie widział w wyobraźni ostatnią scenę z Elizą i bezpośrednio, uczuciowo, nie mógł uznać tego, że to on był odpowiedzialny przed sobą i innymi za to, czego dokonał. Wszystko, co było dotąd, ułożyło się w obrazek piękny i konieczny, w którym nawet żyjące osoby występowały jedynie jako poprzebierani aktorzy. I wszystko to było normalne, bez cienia obłędu — oczywiście dla niego tylko.
Był dzień wiosenny w jesieni — jeden z tych dni, w których starzejące się lato (gdzie?) wyciąga się jeszcze raz rozkosznie nad usypiającą ziemią i przeżywa swoją znikomą drugą młodość, jak pijak, czy inny „drogista“, który przestał pić, czy zażywać coś tam i mówi sobie: nie — jeszcze raz. Cicho było na froncie jak makiem zasiał — oczywiście z punktu widzenia huraganowego ognia. Dla biednej Persy była to najstraszniejsza bitwa jaką w życiu oglądała: artylerja chińska „przystrzeliwała się“ do polskich pozycji, macając nieprzyjaciela i korygując wyliczenia. Raz po raz odzywały się po stronie chińskiej pojedyńcze huki dział różnego kalibru w różnych miejscach i pędziły ku nam samotne pociski, hucząc długo w spokojnem powietrzu i pękały w naszych okopach, wyrządzając czasami znaczne szkody. My załatwiliśmy tę pracę już wczoraj — nie można było dłużej czekać, choć to ułatwiło zadanie chińczykom. Oni mieli czas — my — to jest Kocmołuchowicz — nie. Jesień była bezwietrzna i drzewa stały przeważnie w Wiciach, zbronzowiałych od przymrozków. Ścierniska i łąki świeciły leżącą pajęczyną, odbijając jak w stawach pokrytych rzęsą, matowe, łagodne i senne słońce. Nieprzebrana cichość przestworzy budziła strach jakiś zabobonny. Wszyscy, poczynając od prostych ciurów w obozach, do dowódców korpusów i grup, zupełnie niezależnie od zwykłego, normalnego strachu, byli „czegoś“ dziwnie przejęci i uroczyści. Kocmołuchowicz, w towarzystwie Zypcia i Oleśnickiego, objeżdżał front w małej, eleganckiej „pierdoletce“, jak nazywano ten typ torpedowych, luksusowych tanków. Wielką ulgą było wykluczenie przez Ligę Ochrony Wojny powietrznego bombardowania i gazów. Gdzieś wysoko krążyły wywiadowcze samoloty, okrążane co chwila grupami białych obłoczków pękających szrapneli, ale nikt nie potrzebował już bać się pocisków na setki kilometrów za frontem. Chyba można było być ranionym własnym odłamkiem — ale na to trzeba już być zupełnym „nieudacznikiem“. I to właśnie zdarzyło się Kocmołuchowiczowi. Główka do nastawiania odległości naszego własnego pocisku wyrżnęła go w koniec buta, rozwalając podeszwę i niszcząc sam szpic, w chwili gdy rozmawiał z dowódcą 3–go korpusu, Niekrzejką. Niekrzejko zbladł, Wódz zachwiał się, ale nie upadł. Zrobiło się zamieszanie. Mógł Zypcio podziwiać doskonałość tej maski — ani na sekundę nie straciły smoliste gały swojej bezczelnej wesołości. Niestety dosłownie: mógł Zypcio podziwiać, ale nie podziwiał — nic już nie robiło na nim wrażenia. Roboty ziemne były już na ukończeniu — chodziło tylko o strefy wypadowe — linja obrony była gotowa dawno, o 20 km. stąd wtył. Chińczycy trzymali się na 10–12 km. od naszej linji. Najbardziej wysunięte patrole kawalerji złapały zaledwie na jakie 7 km. kontakt z nieprzyjacielem.
Generał–kwatermistrz w świetnym był humorze. Już przeszedł linję zwątpień i wahań — był sam jak wypuszczony pocisk. A jednak zdarzają się psia–mać cuda. Znał siebie i wiedział, że zawsze jednak może oczekiwać od siebie czegoś nieoczekiwanego. Co też teraz „wykinie“ jego nieposkromiona natura przedostatniego indywidualisty na tej ziemi, zakonserwowana aż na dzień 5/X w piekielnym sosie polskich układów sił społecznych? Dumnym mógł być ze swojej armji = maszyna — dość było pocisnąć guzik i „trach“...!! Ale równie dumnym mógł być i ze swego łba, w którym, prawie bez jednego zapisanego papierka, mieściła się ta piekielna przyszła bitwa w potencjalnym stanie. Na chwilę poczuł w sobie kwatermistrz wszystkich wodzów Polski, którzy walczyli kiedykolwiek z mongolskiemi „nawałami“. Ale nagle jakiś dziwny smutek starł tę świetną chwilkę, jak ściereczka „pył“ z zakurzonego, gładkiego stoliczka. Czemu takie „domowe“ porównanie przyszło do głowy samemu Wodzowi? Lśniąca, niepokalana nuda absolutnego bezsensu najświetniejszych nawet czynów, ogarnęła go z niezmożoną silą. Chciałby poprostu żyć. A tu śmierć zaglądała mu bezczelnie pod szeroki daszek czapki I–go pułku szwoleżerów, którego mundur, ozdobiony generalskiemi naszywkami i sznurami nosił. Nie był to brak odwagi bynajmniej, tylko czysty, pozbawiony strachu przed śmiercią sentyment do życia. Cichy szept wewnętrzny mówił mu o jeszcze cichszem istnieniu w jakimś małym domku w kooperatywie wojskowej za miastem — jakieś pelargonje w oknach i córeczka bawiąca się w ogródku — o, w taki śliczny dzień jak dzisiaj i śliczna pani Hanna z całą swoją filozofją (teraz mógłby to nareszcie poznać) i won wszelkie perwersje z tą przeklętą „dziwką“ i dzikie „entszpanungi“i „detanty“, których potrzebę stwarzało mu życie w natężonej, obłędnej pracy. W gruncie rzeczy było mu to obce, było tylko substytutem nasycenia nieświadomej, metafizycznej żądzy bycia wszystkiem, ale to dosłownie wszystkiem. A tu Nicość. — Jakże bliskim był tej nicości w olbrzymiej drabinie hierarchji wszelkich możliwości! Ledwo oderwał się od podstawy zupełnej pospolitości [on były chłopiec stajenny, a potem dojeżdżacz (co to jest?) hrabiego Chraposkrzeckiego–Łzowskiego, pana na Łzowie i Dubiszkach, którego syn najmłodszy, major, dowódca szwadronu w jego przybocznej legji, był teraz jego ślepem narzędziem] a już ciągnęła go ona pokusą cichego snu, pospolitego, prawie nie wiedzącego o sobie istnienia. „Chamska krew, czy co?“ — „żachnął się“ Wódz sam na siebie. I sam zaśmiał się nad sobą. — „Właśnie tak jest dobrze — gdybym był hrabią, nie byłoby w tem żadnej sztuki“. Ach, gdyby to można skończyć to życie spokojnie, tak po dokonaniu tego beznadziejnego czynu, tej przeklętej bitwy, która miała być tem „opus magnum“ całego jego życia? A? I tylko jeździć sobie potem po świecie z córeczką, ukazując jej jego zakryte dla zwykłych oczu cuda i wychować ją na potwora takiego jak naprzykład Persy, lub on sam — szepnął głos tajemny — brrr...! Nie nasycił go niegdyś ani front rumuński, ani Bolszewja, ani genjalne walki miejskie, w których był mistrzem — on kawalerzysta z krwi i ducha najtajniejszych bebechów, ten Kocmoło–centaur, jak go nazywano na orgjach pułkowych, kiedy w szaleństwie alkoholu jako piechur ledwo trzymając się na nogach, dokonywał piekielnych swych kawaleryjskich, smoczo–centaurowych czynów, dając przykład niedościgły prawdziwie „końskiej“ młodzieży oficerskiej. Ale czy był tem w istocie swej najgłębszej, od samego początku, kim jest obecnie? Kim mógłby być przy „najświetniejszym zbiegu“ sprzyjających okoliczności?(!) — właścicielem stajni wyścigowej, czy stadniny, czy profesorem hodowli koni na uniwersytecie wileńskim? Bo ta jego karjera była nienormalna — zawdzięczał ją tylko wypadkom — no może trochę i sobie — ale czemże byłby gdyby nie krucjata? A profesorem mógł zostać zawsze. A nadewszystko powinien był się urodzić conajmniej hrabią — tak wszystko przepadło i teraz trzeba było walić naprzód. Był jednak niewolnikiem czegoś ponad niego wyższego — bo cofnąć się nie mógł. Program: objazd, orgja u szwoleżerów, sen, mały ranny „Entspannung“ z Persy (czekała go w dworku pp.. Łopuchowskich w Załupach, tam za sennemi(?) grupami miedzianych drzew — pewnie teraz pije kawę w tej poziomkowej piżamce... Ech!!) A potem bitwa, ta bitwa jedyna w historji, której sława rozejdzie się po świecie całym i on jako najstraszliwszy mit gasnącej osobowości, którym straszyć będą mechaniczne matki potomków przyszłych, szczęśliwych ludzi. Uha, uha! Otrząsnął ostatnią słabość, w którą był się zatulił, jak w miękki leniwnik–zatulnik w leniwe świąteczne rano. Adjutanci patrzyli na niego ledwo śmiejąc oddychać. Na samą myśl co działo się w tym piekielnym łbie brał ich strach zabobonny (koniecznie.). Oto siedzi teraz między nimi ta kupa pospolitego pozornie mięsa w generalskim przepychu, a w niej zaklęta jest jedyna w swoim rodzaju chwila historji ginącego świata. Oto ta sama chwila definitywnego przewalania się ludzkości w jej drugą zasadniczą fazę, wcielona w tę djabelską kukłę, pełną niepojętych myśli, trwa tu przed nimi, w październikowe rano, w pędzącej przez zapajęczone ścierniska „pierdoletce“. Zypcio zaczął się powoli budzić, ale już po tamtej stronie. Okropność przeszłości, powleczona tajemnym werniksem obłędu i oczekiwania nadchodzących wypadków, świeciła jak stłumione, a niegdyś jaskrawe barwy na obrazie jakiegoś dawnego mistrza. Wspomnienie nie zazębiało się o nic aktualnego. Z jednej strony był to wynik „nerwowego szoku“, który przeżył tej strasznej nocy wyzwalania się w zaktualizowaną nieskończoność i dziwność istnienia, z drugiej tłumiła wszelkie głębsze przemiany zbliżająca się katastrofa. Rozkoszna była tymczasowość tych chwil niepowrotnych. Już w dzień odjazdu szepnął ordynans Wodza obu adjutantom, że nikt z tej wyprawy nie wróci. Jeszcze nigdy takiego oka nie miał podobno generał. Obserwację tę zrobił głupi Kufke podczas rannego ubierania. Potem maska kwatermistrza nie zdradzała już innych uczuć prócz wściekłej, skoncentrowanej jak słońce w soczewce, woli. „Spiął mózg ostrogą woli“ — zaiste było tak. A przytem co mógł przeżyć jeszcze ten obłąkaniec. Bo i jeden i drugi, i Wódz i adjutant — byli prawie na granicy — może Zypcio posunął się dalej w urzeczywistnianiu swoich pomysłów, może był jako warjat właśnie życiowo dojrzalszym, ale z Kocmołuchowiczem było naprawdę źle. Nie zdawał sobie tylko z tego sprawy, a piekielna praca trzymała go jak w kleszczach, nie dając możności uświadomienia pewnych symptomów. Dotąd dosłownie nie miał czasu zwarjować. Ale nie rzadko, ale też i nie bardzo często, Bechmetjew kiwał nad nim głową z politowaniem, połączonem z podziwem. „W grobie nie będzie czasu leczyć się Erazm Wojciechowicz“ — mówił. „Jeszcze nie czas na sanatorja“ — odpowiedział kiedyś kwatermistrz. — „A zresztą jak się skończę, to lepiej wyprowadzić za płot i strzelić w ucho. Płot już mam w Kooperatywie na Żoliborzu, a rewolwer znajdzie się w ostatniej chwili — ktoś życzliwy użyczy“ — miał na myśli swoich najstraszliwszych wrogów, co może teraz gdy on tu łeb nadstawia, tam w stolicy chleb i sól dla chińczyków przygotowują i czyszczą klucze stołecznego miasta. Dobrze czuł się Genezyp w tej pustce uczuć. Nie mógłby już wrócić między normalnych ludzi — w więzieniu, czy na swobodzie, czekała go jedynie samobójcza śmierć. Teraz był wolny od tego zagadnienia — miało to załatwić samo życie. Nie poznawał ani siebie, ani otaczającego świata. Ale właśnie w tej obcości czuł się jak w wygodnym futerale. Tylko czy to nie jest jednym z objawów zbliżającego się bzika? Zaniepokoił się tym problemem — poraz–pierwszy naprawdę ogarnął go strach przed obłędem — czy nie zapóźno? — jego, skończonego już warjata, żyjącego tylko mocą nadwyżki sił, których dostarczała sama sytuacja zewnętrzna, no i skatatonizowanie. Ale nie było czasu zastanawiać się nad takiemi głupstwami. Właśnie zajechali przed jakąś zakamuflowaną ciężką baterję, gdzie Kocmołuchowicz wypowiedział jedno z tych swoich słynnych, wstrząsających najtajniejsze żołnierskie bebechy, przemówień. (Nigdy ich nie zapisywano i nic drukowano, bo bez jego obecności, głosu, postawy i tej atmosfery, którą koło siebie stwarzał — okazywały się bardzo liche i nieudolne. On sam był tego zdania.) Ledwo skończył, a tu, jak na zawołanie nadleciał od dalekich pozycji chińskich ciężki, 11–sto–calowy granat i pękł tuż przed linją armat, zasypując wszystkich ziemią i drzazgami rozwalonych rogatek. Cudem nikt nie zginął, ale Wódz dostał po łbie dużym kawałkiem drzewa. Drugie ostrzeżenie. Żałował Zypcio, że niezdolnym był już do odczuwania tego entuzjazmu, co w szkole, gdy parę buczeń trąb i sam głos Wodza zdolne było rozpromienić świat cały w szalony wybuch skondensowanego uroku życia. Ze spuszczoną głową, wstydząc się za niesmaczne dowcipy Kocmołuchowicza, słuchał całej tej baliwernji, jak skazaniec, dla którego pojęcie życia straciło sens wszelki.
Dalej wypadki potoczyły się z przeraźliwą szybkością. Nazajutrz rano stał już Wielki Kocmołuch otoczony sztabem na kocie 261, skąd miał obserwować bitwę, [wobec braku gazów i samolotów, (co za rozkosz!) bezpieczeństwo było względnie duże — 10 km. od własnej pierwszej linji.] a raczej jej punkt centralny zdeklanszowania. Front bitwy rozciągał się na przestrzeni 300 km. — trwanie jej obliczano na dni pięć minimum: Za sztabem, na jakie tysiąc kroków, rozłożyły się trzy pułki legjonu przybocznego, konnych pegiekwaków, pod dowództwem adjutanta Cara Kiryła, Karpeki, jednego z lepszych kawalerzystów rosyjskich. A prawda! — na śmierć się zapomniało — wczoraj o dwunastej w nocy rozstrzelano prawie bez sądu Niehyda–Ochluja, który na fikcyjnej radzie wojennej (odbyła się po orgji) zaczął się nieprzyjemnie, po bolszewicku stawiać. Zakneblowano mu gębę i wyprowadzono. W kwadrans już nie żył. Sam Zypcio pomagał wlec go, wyrywającego się rozpaczliwie rozwścieczonym sztabowcom, nie czując przy tem nic. Pijany Huśtański (Kuźma) chciał mu jeszcze przed śmiercią własnoręcznie wyciąć jaja, ale nie danem mu było tego dokonać — Wódz stanowczo zabronił. Zypcio wsiąkł cały bez reszty w duszę Kocmołuchowicza — egzekucja nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia — był już kompletnym automatem. Sytuacja urządzona było po napoleońsku — ostatni występ przed historją nie mógł się obyć bez pewnej dekoracyjności: sztab, kawalerja, „Siwek“, galowe mundury i defilady. No ale trzeba było przystąpić wreszcie do czarnej roboty tego świątecznego dnia. Rozkaz operacyjny wydany był przez telefon oczywiście osobiście przez kwatermistrza z zamkniętej telefonicznej kabiny, którą wożono za nim wszędzie. Przygotowanie artylerji miało trwać krótko — o trzeciej po południu atak generalny — ha!
Był świt blady jesienny. Z początku było szaro. Potem zaróżowiły się od spodu uwarstwione obłoki na wschodzie i dzień prześliczny zaczął się rozwijać powoli, systematycznie. Kocmołuchowicz na koniu (tym słynnym „Siwku“, co to wszystko miał z rozkazu wodza w swym zadzie) przed sztabem. Słuchawkę telefonu miał w ręku. Twarz spokojna, a czarne gały utkwione w niedalekie chałupy Pychowic, zasłaniające dalszy horyzont. Gały pełne były jego pękającej z własnego nadmiaru indywidualności. Cisza. Nagle jakaś czarna błyskawica rozdarła mu normalną (tę genjalną) ciemność mózgów. Naodwrot, wszystko naodwrót! Nie będzie żadnej bitwy. On poświęci swoją sławę dla dobra tych biednych żołnierzy, biednego kraju i reszty biednej Europy. Chińczycy i tak i tak muszą zalać wszystko. Pocóż mają ginąć te tysiące? Za co? Za ambicję jego i jego sztabu? Ambicję pięknej śmierci? Straszna wątpliwość przemknęła przez jego precyzyjny, a ciemny łeb umęczonego sobą tytana. Zaczął mówić w telefon głosem pewnym i stanowczym, a szare obłoki krwawiły się coraz hardziej, długiemi, strzępiastemi pasmami. Ale jednak odczuli sztabowcy, że kwatermistrz wyrywa z siebie te słowa z jakąś niewidzianą u niego dotąd, pełną bólu potęgą:
— Hallo — centrala sygnałów? Tak. Słuchać uważnie, generale Kłykieć: bitwa się nie odbędzie. Odwołane. Na wszystkich odcinkach wywiesić sygnał poddania się. Front się otwiera. — (Nagła myśl już między nieodwołalnemi zdaniami: „Czy ja aby poprostu nie chcę żyć?“ — Mignęły mu w wyobraźni pelargonje w okienku kooperatywnego domku na Żoliborzu.) — Wszystkie oddziały, po przyjęciu sygnału przez nieprzyjaciela, mają bez broni wyjść z pozycji i pójść w kierunku wschodnim, w celu zbratania się z wojskami żółtej koalicji. Niech żyje — zawahał się — ludzkość — wyszeptał sam do siebie — bezwładnie i puścił słuchawkę, która padła na zmarzniętą ziemię ze słabym, głuchym hukiem. Telefonista stał jak wkopany, nie śmiejąc się ruszyć. Sztab słuchał oniemiały. Ale taka była karność w tem wojsku, że nikt nie pisnął ani słowa. A zresztą chciało się żyć wszystkim — wiadomo było, że sytuacja była beznadziejna. A potem okrzyk: „niech żyje!“ — nieregularny, porozrywany, zagrzmiał zmieszanym gwarem. Krwawe obłoki zaczęły pomarańczowieć. Kocmołuchowicz odwrócił się do swoich wiernych towarzyszy i zasalutował. Był w tej chwili takim samym automatem jak i jego przyboczny adjutant, Zypcio Kapen — coś się nagle skręciło. Podjechał do nich ordynansowy oficer dowódcy „legjonu Kocmołuchów“, Chraposkrzecki, właśnie drugi syn tego byłego „pana“ generał kwatermistrza.
— Panie generale: czy mogę się zapytać co tu się stało? Mówiłem tam z Ciuńdzikiem. Twierdzi, że...
— Panie poruczniku — (na służbie kwatermistrz trzymał się ściśle stopni i nie pozwalał sobie na żadne poufałości) — poddajemy się w imię ludzkości. Niepotrzebny rozlew krwi. Jedź pan zawiadomić mój legjon przyboczny. — Nastała chwila milczenia. Obłoki były już żółte. Wielkie płaty seledynowego nieba odkrywały się na wschodzie. Na wzgórzach za sztabem błysnęło poranne słońce. Chraposkrzecki jednym rzutem wyrwał wielki bębenkowy rewolwer z futerału i wystrzelił w naczelnego wodza. Poczem, nie bacząc na wynik strzału, zdarł konia i galopem popędził ku linjom legjonu, o jakie ośmset kroków na Zachód. Tam już świeciło jasne słońce. Kocmołuchowicz pomacał lewe ramię. Kula oderwała mu epolet w tem miejscu, gdzie przyszyte były generalskie akselbanty, które zwisły smutnie wzdłuż generalskiego boku, łaskocąc bok generalskiego „Siwka“.
— Zdegradował mnie przed moim sztabem. Idjota! — zaśmiał się Wódz. — Ani kroku! — krzyknął do wiernych sztabowców. Wszyscy zwrócili się na Zachód. Chraposkrzecki karjerem dojeżdżał właśnie do zwartej linji kawalerji na równinie. Coś tam krzyczał. Tłum oficerów go otoczył. Ktoś mówił mowę — krótką. Komenda... Jaka? Najwyraźniej posłyszeli ostatnie słowa: głos generała Sergjusza Karpeki: „Skróć cugle, broń do ataku, maaarsz!“ — A potem krótkie: „Marsz, marsz!“. Ława ruszyła zwolna, lśniąc szablami w różowem, ciepłem „słoneczku“.
— No — teraz panowie na nas kolej — powiedział spokojnie Wódz, zapalając papierosa. — Karjerem do 13–tej dywizji. Direktion — Pychowice, E, mapa s. g. N. 167. — Zaśmiał się szeroko i spiął konia. Pognali ventre–à–terre w kierunku pierwszych domków Pychowic, gdzie na mapie wypadała litera E tej słynnej odtąd nazwy nieznanego dotąd nikomu miejsca ostatniego boju legjonu Kocmołuchów z 13–tą, wierną Wodzowi, jak i cała zresztą armja, dywizją. A za nimi gnali tamci w rozwiniętym szyku. Trudno jednak gonić dwudziestu jeźdźców trzema pulkami: Grupa fantastycznych fantasenów dopadła wsi na dwieście kroków przed tamtymi.
— Zbuntowali się! Ognia!! Obrócić kulomioty!! — krzyczał dziko Kocmołuchowicz, nie tracąc ani na sekundę zimnej krwi. Obserwował siebie z boku, tego tak zwanego histeryka i bujdogeneratora. Świetnie sprawiał się ten bohater i wierne mu, zautomatyzowane kompanje 13–tej dywizji w rezerwie. Grzmotnęła salwa w przejrzystem powietrzu jesiennego poranka. Czterdzieści kulomiotów zagrzechotało ku słonecznemu oddziałowi. Już i tu było słońce. I waliły się kupami wspaniałe, prawie że gwardyjskie, szwoleżery, nie mogąc dobiec do przeklętego E. Kocmołuchowicz patrzył na to spokojnie. Kiedy trzy pulki legły na oświetlonych pełnem słońcem ścierniskach (pogoda była już zupełna — chmury ściągały się z nieba, jak firanki, ciągnione przez niewidzialne sznurki) kazał wysłać lotne szpitale, sam zaś pojechał dalej ku swoim byłym pierwszym linjom. Miał wrażenie, że dokonał potwornego wprost poświęcenie własnej ambicji na rzecz ludzkości, większego, niż Napoleon po Waterloo. Na „jego“ froncie była cisza. Już wychodziły pierwsze oddziały „bratańców“. Witano Wodza uprzejmie, ale bez entuzjazmu, jak przystało na armję automatów w decydującej chwili. Kocmołuchowicz pokazał, co umiał — tym razem naprawdę.
Siedzieli przed małą chałupką tuż przy byłej pierwszej linji robót ziemnych. Kwatermistrz dziwnie szklannym wzrokiem wpatrzył się w czarną czeluść okopu, wyrytą w przepysznym, starokonstantynowskim czarnoziemiu. Pierwszy raz pomyślał o grobie i serce ścisnęło mu się nieznanym dotąd, tajemnym bólem. Wiekuistość wszechrzeczy zmieniła się na przelotne „Minderwertigkeitsgefühl“. Córeczka i żona (może to dla nich i dla tych pelargonji w okienku, wykonał tę woltę?) wyolbrzymiły mu się jako jedyne wartościowe istności w świecie całym. Wstrętną była mu obecność Persy, która, uszczęśliwiona nowym obrotem rzeczy, wesoło szczebiotała z oficerami sztabu, kryjącymi pod sztucznie ponuremi maskami, rozsadzającą ich radość z darowanego życia. Duch niepotrzebnie zamordowanego Niehyda przesłonił na chwilę jasność godziny jedenastej październikowego, pogodnego przedpołudnia. — „Jeszcze mnie pociągnie za sobą“ — pomyślał kwatermistrz. — „Przecież właściwie on tego chciał wczoraj, co ja zrobiłem dziś. Ale chcieć, a móc to różne rzeczy. On tego wykonać sam nie mógł — co najwyżej wywołałby jakiś drobny bałagan. Tak to u nas zawsze w Polsce bywało: zabić kogoś dla tego, co się jutro zrobi po jego śmierci.“ — Oczekiwano wysłańca chińskiego sztabu, który miał osobiście wyznaczyć spotkanie wodzów. Ciekawy był kwatermistrz „tamtej strony“, której nigdy (do dziś z rana) nie miał pokojowo przekroczyć i zobaczyć. Sztab chiński stał w Starokonstantynowie o dwadzieścia kilometrów od pierwszych okopów. Gwar bratania się rósł wzdłuż całej linji, mącąc przedpołudniową ciszę natury, przykucniętej jakby ze strachu przed nadchodzącą zimą, ukradkiem grzejącej się w darowanem cieple ociągającego się lata. Zima z latem stykały się prawie w ten przepiękny dzień, zawierający elementy obu tych pór roku.
Krótko trwały zwątpienia kwatermistrza. Szybko nastawił się swoją niezłomną wolą na poprzednie stanowisko, wynikłe z histerycznej chwilki absolutnej dowolności czynu, z dodaną(?) teoryjką („eine zugedachte Theorie“?) dobra kraju i całej ludzkości — i poświęcenia najwyższej strategicznej ambicji, dla jeszcze większej (kto wie?) sławy i popularności, której przytem używać będzie można — bo „lepszy jest żywy baran, niż zdechły lew“. Potem tłomaczono to działaniem indukcyjnem „pola psychomagnetycznego“, wytworzonego obecnością miljonów chińczyków, ogarniętych jedną ideją. — (Był taki naukowy kierunek na Zachodzie). Inni mówili tajemniczo o „nocy 25–ciu piguł“ — inni poprostu zwalali wszystko na obłęd. Było tak, jak tu jest opisane i koniec. Wszyscy ucichli i nastawili uszu. Zawarczał automobil na szosie. Po chwili zajechał przed chałupę po drugiej stronie linji wspaniały, czerwony Bridgewater. Wysiadł z niego niepozorny chiński człeczyna w żółtawo-szarym uniformie; przepasanym dwubarwną: czerwoną z żółtem wstęgą. Lekko przeskoczył czarną w cieniu czeluść okopu, unosząc ręką długą krzywą szablę z niesłychanym wdziękiem i zbliżył się do grupy oficerów polskich. Oddał honory, (cały sztab również) poczem zwrócił się do kwatermistrza: (Zypcio wciąż był zupełnie obojętny — on jeden ani się cieszył, ani smucił tem co zaszło. Ale wobec takich wypadków, co może obchodzić nas psychologja jakiegoś tam gówniarza? — warjat nie warjat — wszystko jedno.)
— Mam honor mówić z Ekscelencją Kocmołuchowiczem — (Have I honour to speak with His Excellency Kotzmoloukovitsch?) — spytał najczystszą angielszczyzną. Kwatermistrz wyrzekł krótkie: „Yes“. „No — teraz wytrzymać maskę“ — szepnął sam do siebie przez ściśnięte zęby. Tamten mówił dalej, nie podając ręki, tylko kłaniając się po chińsku. — Jestem generał Ping–Fang–Lo, szef sztabu generalnego i kawaler orderu Żółto–Czerwonego Bławatka — (tu skłonił się). — Nasz wódz, mandaryn I–szej kategorji Wang–Tang–Tsang — (złowrogo zabrzmiało to tse–tse–owe — zaiste nazwisko) ma zaszczyt prosić przezemnie Waszą Ekscelencję wraz z całym sztabem i zapewne — hm — z małżonką, na śniadanie o pierwszej do staronkonstantynowskiego pałacu. — („Oldconstantinovian palace“). — Wyraźny strach widać było w czarnych oczkach mongoła. — „Czego się boi to ścierwo?“ — pomyślał kwatermistrz. — „Przecież oni wogóle nie boją się niczego. Coś w tem jest“. — i odpowiedział niewiadomo czemu po francusku z „wylaniem“:
— Panie generale (mon général): jest mi niezmiernie przyjemnie, że mogę w panu powitać... (je suis énormément flatté de pouroir saluer en votre personne...).
— Dziękuję — przerwał tamten po angielsku. Odsalutował i skoczył przez okop i dalej do auta, które zawróciło już podczas rozmowy. Wóz z potwornym kompresorem skoczył odrazu w sto kilometrów na godzinę i za chwilę nie było go już widać. Po chwili przykrej ciszy, gwar wybuchnął w całym sztabie. Kocmołuchowicz był najwyraźniej skonsternowany (oczywiście dla Kufkego, gdyby tu był) — widać to było tylko po zmarszczce między oczami. Coś psuło się w ogólnej kompozycji tej historji.
— Co ta bestja sobie myśli — mówił do Persy — jak on śmiał... ha — trudno. Trzeba spożywać owoce czynów w wymiarach komunistycznych. Ale ja im jeszcze pokażę! —
— Nic nie pokażesz szczebiotała rozpromieniona kochanka. — Dokonałeś największego czynu od czasów Aleksandra Macedońskiego. Pomyśl jak piękne będzie nasze życie. Gdyby to zrobił tchórz, byłoby to straszne, ale taki knur, taki skrzydlaty byk, taki Lewiatan jak ty...! To cud, prawdziwy cud! Ja jedna cię rozumiem naprawdę. — Wzięła go za rękę i wpiła się w niego tem najgłębszem, mącącem najkrystaliczniejsze myśli spojrzeniem. Odbiło się od jego oczu, jak od dwóch metalowych tarcz. — Wódz patrzył w siebie. Znowu obraz żony (bądźcobądź była hrabianką) i córeczki, przemknął mu przez umęczony mózg. Ale nowym nawrotem woli szybko wrócił kwatermistrz do poprzedniego stanu automatyzmu, z dodatkiem pewnej nieznanej dotąd rezygnacji. Rozkazał podać auto. Opodal przewożono rannych w rannej szarży szwoleżerów, w kierunku chińskich szpitali. Taki był rozkaz. Czyj? Chiński. On musiał się poddać chińskim rozkazom. Tego nie przewidział. Okropny, prawie że fizyczny ból, przeszył mu duchowe wnętrzności i zgasł w czarnej pustyni, która rozesłała się tam nagle, zdradziecko. Na odgłos jęków zakrył sobie generał twarz — na chwilkę. „Ilużby ich było, gdybym nie postąpił właśnie tak? A jednak coś mi we łbie trzasło, psia–krew! Nie czuję nic“. Bezmierne umęczenie i nuda objęły go ze wszystkich naraz stron — nawet tam od Zachodu, gdzie były ONE — żona i córka. Świat zamarł wokoło — nie było nikogo. On sam jeden, w bezimiennej otchłani pełnej automatów — ostatni może prawdziwy człowiek w tym układzie. Jakoś przyjaciele nie zwracali na niego wielkiej uwagi. Nikt nie zbliżył się nawet po odjeździe chińczyka. Coś niesłychanego! Hrabiowie szeptali ponuro z Oleśnickim. Kuźma Huśtański, pijany od rana, chodził wielkiemi krokami, brzęcząc groźnie swojem olbrzymiem szabliskiem. Stęporek gwizdał przez zęby tango „Jalousie“, patrząc z niepokojącym uśmieszkiem w kierunku linji chińskich. Ale taka była wiara w absolutną doskonałość postępków Wodza, że nikt pary z pyska nie puścił. Jeden ten bałwan Chraposkrzecki — bohater! Niedawno doniósł Wodzowi Zypcio, że postrzelany jak sito skonał w świetnym humorze — sławę miał zapewnioną. A takiemu nie trzeba nic więcej. On, no i tamci. Ale to Karpeka winien. Kto mi kazał u licha moskala dawać na dowódcę legji przybocznej? Zahypnotyzował ich czy co? A może fałszywie przedstawili sytuację? Oto do czego doprowadza przesadna dyscyplina — nikt się nie oprze byle czyjej komendzie. Ha — zobaczymy potem jak to było naprawdę.
Jechał z Persy, Zypkiem i Oleśnickim. Mężczyźni milczeli, tylko Zwierżontkowska wykrzykiwała swoje zachwyty nad pięknością pejzażu. Młody książę wywalał na nią swoje przecudowne oczy z wyrazem beznadziejnej, ponurej żądzy. Zypcio nic — prawie nie istniał sam dla siebie. Był tylko małą naroślą na tamtych mózgach, a mimo to odczuwał doskonale, co się tam w nich dzieje — tę zdolność wnikania bezpośrednio w obce jaźnie dał mu dawamesk B2 — ale na cóż mu to teraz było potrzebne. Niema biednej Lizki i nie będzie. Nie mógł wydusić z siebie na ten temat ani jednej najmniejszej wewnętrznej łezki. — Kamień.
Zajechali przed bramę parkową starokonstantynowskiego dworu. Chińscy sołdaci oddali honory z wielkim szykiem i przepuścili auto. Mijali dziwni goście grupy drzew żółtych i miedziano–czerwonych wśród szmaragdowych trawników. Jakoś niesamowicie przedstawiał się im zwykły (identycznie taki sam, jak poza frontem) białoruski pejzaż — zdawało się im, że są już w Chinach, że formy drzew są zchinizowane, że wszystko ma inny kolor, jak na mapie.
Nagle ujrzeli dziwny widok. Od skrętu alei rozpościerał się trawnik, idący aż do dworu, świecącego oślepiającą białością ścian i kolumn, wśród gęstwy purpurowych jarzębin. Na lekkiej pochyłości klęczał szereg ludzi. Stali tylko: kat (jak się później okazało) i oficer. — Właśnie zaczynała się egzekucja. Kocmołuchowicz wyskoczył z auta w biegu. Auto stanęło. Tamci gramolili się za nim. Aha — zrozumiał. „Unser liebenswürdiger Gastgeber hat uns eine kleine Ueberraschung vorbehalten — nach Tisch werden ein Paar Mandarinen geköpft“ — przypomniał mu się „witz“ z odwiecznego „Simplizissimusa“. Tylko, że tu było „vor Tisch“. Zatrzymali się przy pierwszym skazańcu.
— Za co ich tak karzecie? Co om zrobili u djabła? — spytał Kocmołuchowicz dyżurnego oficera. (Żołnierzy straży nie było widać wcale).
Ne me parlez pas, Excellence — je suis des gardes — odpowiedział zimno, ale grzecznie, jakby z wyrzutem lekkim, poruczniczek o twarzy dziecka.
Skazany patrzył obojętnie w głąb jarzących się w słońcu drzew parkowych, rozumiejąc zdawało się wszystko (dosłownie wszystko w metafizycznem znaczeniu), albo nie rozumiejąc absolutnie niczego — jedno z dwojga. Inni klęczący (nie mieli nawet związanych rąk! — coś nieprawdopodobnego!!) patrzyli na niego z wielkiem zainteresowaniem, jak sportowcy, oczekujący wyniku jakiegoś niezmiernie ciekawego rekordu. Nad tym pierwszym stał kat, z prostym mieczem w ręku. Komenderujący egzekucją oficer nie zwracał więcej już żadnej uwagi na przybyłych. Kocmołuchowicz stał o trzy kroki od niego w pełnym generalskim uniformie, a ten nic sobie z tego nie robił. Musiał przecież wiedzieć z kim ma do czynienia. Coś niezrozumiałego. Nagle krzyknął, jakby „miał już dosyć tego wszystkiego“. Kat zamachnął się i głowa pierwszego „faceta“ stoczyła się parę kroków po pochyłości, szczerząc żółte zęby. Ale w chwili ścięcia zauważył Kocmołuchowicz (kiedy głowa była już w powietrzu) plaster jakiś, coś podobnego do przekroju jakiegoś salcesonu: w środku szare, potem białe, potem czerwone, jakieś plamki i równa linja skóry, otaczającej żywe jeszcze ciało. W sekundę (może w ćwierć) wszystko to zalała bulgocząca krew, a głowa dawno szczerzyła zęby na trawniku. (Co za technika, co za technika!) Może mu się zdawało, ale oczy ściętego chińskiego łba najwyraźniej mrugały na niego porozumiewawczo. Paru innych skazańców zrobiło zdawało się parę technicznych uwag. Musiały być pochlebne, bo kat skłonił się w ich stronę, poczem przystąpił do następnego skazanego. Wszyscy podobni byli do siebie, jak krople tego samego płynu. Znowu komenda, znowu ten sam gest kata i nowa głowa stoczyła się po polskim dworskim trawniku, zalanym słońcem jesiennego południa. Tamci widzieli zupełnie to samo — to nie była halucynacja. Persy zemdlała i Zypek z Oleśnickim musieli wlec ją pod pachy, za idącym w kierunku dworu milczącym kwatermistrzem. Żuł lewy wąs i mruczał: „dobra szkoła, dobra szkoła“. Widok egzekucji dobrze mu zrobił — nabrał siły do rozmowy z niezwyciężonym Wangiem. Nareszcie nadeszła ta chwila — już myślał, że go ominie, a jednak jest jak byk, tuż przed nim. Dobra nasza! Weszli pod kolumny polskiego „dworku“ — ileż mord różnych sług i tym podobnych stworzeń nabito tu i w szerokim promieniu stąd, od wieków. Teraz miał nastąpić rewanż — to pomyślał w ostatniej chwili kwatermistrz. Już miał przed sobą pomarszczoną, żółtą twarz, w której jak w szafranowym placku rodzynki, tkwiły czarne, mądre oczka dziecka — powitał ich sam głównodowodzący mandaryn Wang–Tang–Tsang. Był ubrany tak samo skromnie, jak i inni towarzyszący mu oficerowie. Weszli do sali jadalnej. W tej chwili zajechały auta, wiozące resztę sztabu kwatermistrza. Z nadzwyczajnemi honorami posadzono Kocmołuchowicza i Persy na pierwszych miejscach. Po lewej stronie miała Zwierżontkowska samego Wanga; Kocmołuchowicz miał po prawej szefa sztabu generalnego Ping–Fang–Lo, tego, który przyjeżdżał do niego rano. Innych nie widział — ukryci byli za wysoką piramidą jedzeń, piętrzącą się w środku stołu. Po gniazdach jaskółczych w słodkim sosie z gniecionych karaluchów (tu i ówdzie zaplątała się łapka któregoś z tych mądrych stworzonek), Wang wstał i biorąc w rękę olbrzymi kielich oryginalnego Dubois rzekł w czystej nad wyraz angielszczyźnie.
— Ekscelencjo: mam honor powitać pana pierwszego w naszym sztabie po świetnym czynie, dokonanym przez Niego w imię uczuć obejmujących ludzkość całą. Jednak, ceniąc jak nikt zasługi pańskie, nie mogę nie uznać pana za jednego z najniebezpieczniejszych indywidualistów, należących raczej do epok minionych, niż do naszej. Dlatego, dla dobra całej ludzkości, dla którego pan, panie Kocmołuchowicz, poświęcił był ambicję wodza jako takiego i prosty honor pierwszego oficera swego kraju, („the ambition of the commanding officer as such and the plain honour of the first officer of your country“) jestem zmuszony skazać pana na śmierć przez ścięcie — bardzo szlachetna śmierć — dlatego, że dalsze pańskie istnienie, w związku ze znajomością pańskiej intymnej natury, obnażonej dla nas w tym właśnie epokowym czynie, zagrażałoby tym celom, w imię których czyn ów był spełniony. Jednak nic się nam nie śpieszy z wypełnieniem tego nieodwołalnego wyroku i możemy dalej weselić się, spożywając dary bogów i pijąc i pijąc i pijąc za pomyślność szczęśliwej ludzkości, dla której, tak czy inaczej, poświęcamy nasze marne istnienia osobiste. — Zypcio patrzył cały czas w swego byłego idola. Kocmołuchowicz tylko raz (kiedy mowa była o jego śmierci) podniósł na chwilę swe wspaniałe brwi, jakby się zdziwił nad jakimś czysto retorycznym frazesem. Zypcio wbił się w niego jeszcze głębiej swojemi nieczułemi oczami. Nic — maska była zupełnie spokojna. Było to zjawisko prawie aż przykre, tak piękne. Nie można było pojąć, jakim cudem to żyjące bądźcobądź stworzenie, wytrzymało taki cios. Podobnie jak człowiek chory na morską chorobę podczas burzy, cierpi gdy patrzy na kogoś spacerującego spokojnie po pokładzie. Wydaje się, że tamten męczy się nieludzko z tego powodu, że nie może rzygać. „Ta bestja ma trzon — niech go...“! — pomyślał Genezyp z prawdziwą admiracją. Poczuł że ma jednak wodza i że może mu zaufać nawet w samą godzinę jego najstraszniejszej śmierci. Bo cóż jest gorszego jak być skazanym? A wiadomo było, że chińczycy nie żartują nigdy. Coś jednak drgnęło w jego martwych głębiach, pod wpływem tej emanacji czystej Wielkości. Tylko teraz pytanie, co odpowie ten demon i jak. Ale Wang mówił dalej, wychlawszy całą wódę jednym haustem. — Otóż panowie należy się panom parę słów wyjaśnienia, co do naszych celów i metod. Rzecz jest prosta, jak konstrukcja naszego modlitewnego młynka: nie umiecie sobą rządzić i jesteście rasowo wyczerpani. My umiemy; nasza uśpiona od wieków inteligencja ocknęła się, dostawszy raz w ręce wasz genjalny alfabet. Nasza nauka stanęła odrazu wyżej niż wasza. Odkryliśmy to właśnie, że wy urządzić się nie umiecie, a my umiemy. Każdy kraj ma swój idealny układ, w którym największą może osiągnąć wydajność. Dowodem naszej wyższości jest organizacja nasza i innych pokrewnych nam ludów. Musimy was nauczyć. Polityka nie istnieje dla nas jako taka — chodzi o naukowo zorganizowaną i uregulowaną wytwórczość. Urządzimy was i będziecie szczęśliwi. Nie chodzi o cofnięcie kultury, jako takie, tylko o trampolinę do skoku. Jakie będą możliwości dobrze gospodarczo urządzonej ludzkości, nawet my nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Może tylko zostanie uszczęśliwiona, a wszystkie wyższe formy twórczości będą musiały zaniknąć — trudno. I tak będzie to wiele, bardzo wiele. Ale jest jeszcze jeden problemat: my też jesteśmy wyczerpani w pewnym sensie — nie tak jak wy, ale przecie. (not as you are, but nevertheless.) Musimy się odświeżyć rasowo, musimy was połknąć i strawić i stworzyć nową rasę żółto–białą, przed którą, jak to dowiodły nasze instytuty badań socjologiczno–bijologicznych, otwierają się nieznane możliwości. Dlatego zaprowadzamy obowiązkowe małżeństwa krzyżowane — tylko artyści będą mieć mogli takie kobiety, jakie będą chcieli — białe lub żółte — wszystko jedno. Dlatego z góry mam zaszczyt prosić Waszą Ekscelencję o rękę wdowy po Nim dla siebie i rękę córki Jego dla mego syna. Racjonalna hodowla przywódców, zdezindywidualizowanych w dobrem znaczeniu, jest jedną z naczelnych zasad naszego programu. — Zapił znowu to zdanie i siadł, obcierając łysinę jedwabną białą chusteczką. Kocmołuchowicz milczał. — Milczenie jest znakiem potwierdzenia — rzekł Wang, zwracając się już nieoficjalnie do Wodza, który miał minę taką, jakąby miał wysłuchawszy mowy Huśtańskiego naprzykład, na jakiemś pułkowem święcie. A przeszedł przez następujący szereg stanów: w chwili, gdy posłyszał wyrok śmierci, podany mu w tak oryginalnej formie, doznał dziwnego uczucia, jakby we wszystkie zakończenia nerwów wbito mu nagle rozżarzone szpilki — nie, raczej jakby ze wszystkich zakończeń tych trysnął prąd jakiś — ognie świętego Elma, czy coś takiego. Tryśnięcie to było bolesne. Na rękach zobaczył najwyraźniej fijoletowe ognie. Spojrzał przed siebie i ujrzał przez wielkie okna słoneczny, jesienno–południowy widok parku — to nie była rzeczywistość — to sam ekstrakt uroku wspomnień niepowrotnej przeszłości, przedstawiał mu jakiś zły duch w zaczarowanem zwierciadle. Patrzył na to jak na przeszłość... Straszliwy sentyment pejzażowy targnął mu jelita bolesnym skurczem. Nigdy... Ho, ho — taka chwila to nie bitwa. Wszystkie siły wysłał na front — tym frontem była maska. Nie drgnie i drgnąć nie może. Na ruch brwiami może sobie pozwolić. — Zbyteczna skamieniałość nie jest nawet dobra — może dać coś poznać. Obraz ten zakrył mu zaraz inny obraz — pamięciowy — żony i córki. Zobaczył małą Ileankę, jak je kaszkę na wysokiem krześle, na tle ciemnego wnętrza sali jadalnej, a nachylona nad nią „Święta Hanna, Męczennica“ mówi coś do niej szeptem. (Tak było właśnie o tej porze). Nie — w tem nie należało szukać ratunku — tam była słabość — Żolibórz i pelargonje (koniecznie). Jedynem czemś w rodzaju oparcia była Persy — ta udająca jego żonę przed Chińczykami. Właśnie w tej chwili zemdlała i dwóch sztabowców chińskich, zupełnie do siebie podobnych, cuciło ją z naukowem zrozumieniem rzeczy. Kocmołuchowicz jeszcze raz „spiął mózgi ostrogą woli“ i zatrzymał uciekające ciało na skraju śmierdzącej przepaści, gdzie czaiły się: strach i dyshonor. „A może lepiej było zginąć w ogniu?“. Okropna wątpliwość — jak to tam było z tą ludzkością. Odwagi nie brakło mu nigdy — ale tu inna była sprawa — nawet John Silver dostawał mdłości na myśl o stryczku. Hm — ścięcie — prawie że „ganz pommade“ — jedno warte drugiego. I nagle, na miejscu, gdzie siedziała przed chwilą Persy, ujrzał Wódz najwyraźniej przeźroczystą brodatą, niechlujną postać Niehyda–Ochluja — pierwsza halucynacja (poza wizjami dawamesku) w życiu. Ale już spięty ostrogą woli mózg wytrzymał i to uderzenie. Nikt nie mógł tego ocenić — kwatermistrz patrzył na widmo, tak jak na krzesło — w biały dzień! Coś naprawdę piekielnego. Przypomniało mu się jak kiedyś, jako mały panie „brzdąc“, oglądał „Makbeta“ Szekspira z ilustracjami de Seluze’a. Pokazywał mu tę książkę, jemu — stajennemu chłopcu, młodszy od niego Chraposkrzecki — brat tego, co zginął dziś rano w szaleńczej szarży na kulomioty 13–tej dywizji. I pamiętał kwatermistrz jak bał się tego ciemno–przejrzystego ducha Banka i jak zasnąć potem nie mógł, wskutek powracającej uporczywie wizji. Duch znikł. A kiedy Wang skończył swoją mowę, zaśmiał się Wódz wśród ciszy, „gromkim“, krystalicznym śmiechem. Nie było w tem nic histerycznego — młodość. (Już dawno dusił śmiech ten w sobie — od czasu oświadczyn starego „czinka“ o jego żonę. Cha. cha! — c’est le comble! Postanowił nie wyprowadzać biedaka z błędu. „pust’ rozbierùt potòm“. Będzie z tego dzika uciecha.) Wszyscy spojrzeli na niego. Persy ocknęła się i podtrzymywana przez chińskich oficerów, szczękając zębami, wróciła do sali. W ciszy słychać było dzwonienie tych okrutnych ząbków o dźwięczny kryształ puharu, który podawał jej szef sztabu Ping. Kocmołuchowicz wstał i powiedział głosem swobodnym i lekkim — „kawaleryjskim“ (po francusku):
— Panie marszałku Wang: zbyt dużo honoru, aby odmówić: „Sliszkom mnogo czesti, cztob’ otkazátsia“ — jak powiedział sekundantom pewien nasz oficer w 1831–szym roku, wyzwany przez Wielkiego Księcia. A i tak nicby to nie pomogło. Przyjmuję ten komplement Waszej Dostojności (Votre Eminence) w głębokiem zrozumieniu praw historji. Może masz pan rację, marszałku Wang: jestem niebezpieczna bestja, o tajemniczych odruchach — tajemniczych dla mnie samego. Czyż dzisiejszy ranek nie jest tego dowodem? Gdyby nie ta moja ostatnia wolta, straciłbyś pan ze trzy czwarte swoich tutaj dysponiblów. Ostatecznie zwyciężylibyście liczbą. A planu mego nie pozna pan, bo on jest tu. — (Tu stuknął się w łeb, imitując ten odgłos znanym sposobem: świńskim pół–chrząkiem między nosem, a gardłem. — Zdumieli się chińczycy.) Ani jednego papierka nie zapisałem. Moglibyście mieć ze mnie dobrego szefa sztabu w walce z Niemcami — nie ubliżając panu, generale Ping — dodał kłaniając się żółtej, niepozornej, młodej mumijce. — Bo niemieckich komunistów bez walki wziąć się wam nie uda. Nas zgubił brak idei wewnętrznej — mieliśmy, ale narzuconą z zewnątrz. No, a w dodatku tam nie dałby się wyhodować taki okaz jak ja. Ale nawet gdybyś teraz mandarynie Wang, darował mi życie, nie przyjąłbym tego daru i wpakowałbym sobie karmelek w łeb, z tego oto browninga, który dostałem od Cara Kiryła i który składam w Twoje ręce. — Położył mały, czarny przyrządzik przed nakryciem chińskiego dostojnika i siadł. Nikt więcej nie mówił, choć temat był niezły. (Każdy skrywał wstydliwie coś pod swemi giezły — dodałby poeta). Rozmawiano o mechanizacji bez utraty kultury, o mechanizacji samej w sobie, o zmechanizowaniu procesów samej mechanizacji i o tem co będzie, kiedy już wszystko zmechanizowanem będzie. Zadziwił wszystkich biedny, genjalny skazaniec, „cierpkością“ swoich uwag i dowcipem. A kiedy zjedzono ogony szczurów w sosie z duszonych w pomidorach pluskiew i zapito świństwo to świetną ryżową wódką z różaną wodą, mandaryn Wang wstał i rzekł:
— Pora już. — Kocmołuchowicz poprosił o parę słów na stronie:
— Jedyną moją prośbą, panie marszałku, to pół godziny rozmowy z moją żoną na osobności. Przytem muszę napisać dwa listy: do pierwszej żony i córeczki.
— Ależ oczywiście, generale — mówił przyjaźnie Wang. — Ha — ma pan jeszcze pierwszą żonę? — zainteresował się. — To świetnie, to świetnie. Nie wiedziałem, że córeczka jest z pierwszej... Ale to nic, nie tego, nie zmienia naszych planów?
— Ależ nic a nic. Gdzie?
— Tam w saloniku. — Poklepał Kocmołuchowicza poufale po plecach. Niezwykły ten u chińczyków wypadek wzruszył wszystkich nieomal do łez. Ale oficerowie kwatermistrza nie śmieli do niego podejść. Wytworzył się jakiś nieprzekraczalny dystans, czy ściana tajemna — ani rusz. On też nie miał na nich ochoty. Co tu gadać w takiej chwili. Trzeba się trzymać — ot co. Co innego Persy, która rozmawiała właśnie z Zypkiem i chińskim szefem sztabu o tylko co przeżytych wrażeniach kulinarnych. — Jest pan tęgim chłopcem, generale — mówił dalej marszałek. — Szkoda, że nie urodził się pan chińczykiem. Gdyby inne wychowanie pan otrzymał, byłby pan naprawdę wielkim. Ale tak jak jest — muszę. Trudno.
— Gdzie?
— Sam pana zaprowadzę.
— Chodź, Persiu — będziesz miała dość czasu na flirty dziś wieczorem. — Przeszli dalej do małego rokokowego saloniku.
— Ma pan pół godziny czasu — rzekł Wang ze współczuciem i odszedł spokojnie. Przy drzwiach postawiono wartę: porucznik, jakiś były mongolski książę, z dobytą szablą. Pod oknami mijając się spacerowały dwa bagnety. — A pan, panie poruczniku — zwrócił się Wang do Zypcia — zostanie tu. — (wskazał ręką na fotel, stojący pod drzwiami) — a po pół godzinie zapuka pan do tych drzwi. — Czas płynął wolno. Gdzieś bił zegar trzecią po południu. Było ciemnawo w tym szerokim korytarzu. Zypcio zdrzemnął się na sekundę. Ocknął się i spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po trzeciej. Czas już, na Boga czas! Zapukał — cisza. Drugi raz mocniej, trzeci — nic. Wszedł. Uderzył go dziwny jakiś zapach, a potem zobaczył rzecz straszną. Jakiś talerzyk, jakieś krwawe pręgi na czemś i porzucona obok szpicruta, ta z brylantową gałką, z którą (szpicrutą) nigdy nie rozstawała się Persy od czasu przybycia na front. A ona, płacząca u okna. Zypkowi świat cały zatańczył pod czaszką dziką kaczuczę. Ostatnim wysiłkiem opanował się. Działo się w nim coś niepojętego przez sekundę, ale przeszło. Uf — jak dobrze, że przeszło.
— Czas, panie generale — rzekł cicho, naprawdę złowieszczo.
Zerwał się kwatermistrz, pospiesznie poprawiając tualetę. Persy zaczęła iść ku Zypciowi od okna, z wyciągniętemi rękami. W jednej z nich (lewej) miała zgniecioną chusteczkę. Zypcio cofnął się pośpiesznie i przeszedł do jadalni. Tam było pusto. Nalał sobie duży puhar ryżówki i wychlał do dna, zakąsiwszy jakąś kanapką z czort wie czem. Słońce było już pomarańczowe.
Za chwilę wyszli wszyscy na przepiękny trawnik przed dworem, gdzie leżały jeszcze ciała i głowy ściętych przed południem skazańców.
— Oficerowie, którzy popełnili błędy taktyczne w przygotowaniach do nieodbytej bitwy z Waszą Ekscelencją — objaśnił uprzejmy Wang. Kocmołuchowicz był blady, ale maskę miał nieprzeniknioną. Już był po tamtej stronie. Tu, tylko trup jego udawał, że nic go tu nie obchodzi. (Na tem polega odwaga w takich chwilach: trup udaje — duch już jest gdzieindziej.) Oddał Zypciowi listy mówiąc:
— Bywaj zdrów, Zypek. — Poczem kiwnął ręką wszystkim i dodał: — Nie żegnam się, bo się niedługo zobaczymy. „Ja wybierając los mój, wybrałem szaleństwo“ — zacytował wiersz Micińskiego. I od tej chwili zoficjalniał, zesztywniał. Odsalutował — wszyscy podnieśli ręce do czapek — rzucił o ziemię czapkę I–go pułku szwoleżerów, klęknął i wpatrzył się w długie, podwieczorne, szmaragdowo–błękitne cienie, które grupa miedzianych drzew, rzucała na słoneczne trawniki. Zbliżył się kat — ten sam. Niewypowiedziany czar padł na cały świat. Jeszcze nigdy żaden zachód słońca nie miał dla niego tak piekielnego uroku — szczególniej na tle tego, co ostatni raz (ach — ta świadomość ostatniości! — ileż dała mu zabójczej rozkoszy!) dokonał z kochanką. Już nigdy żadna chwila nie będzie wyższą od tej — pocóż więc żałować życia? To październikowe popołudnie, to jest właśnie szczyt.
— Jestem gotów — rzekł twardo. Przyjaciele mieli łzy w oczach, ale trzymali się. Ściana między nimi, a Wodzem pękła. Dla nich też wypiękniał dziwnie świat w tej chwili. Na dany przez Wanga znak („il était impassible, comme une statue de Boudda“ — jak mówiła potem zawsze Persy, opowiadając tę scenę) kat podniósł prosty miecz, który błysnął w słońcu. Wiuuuu! I Zypek zobaczył to samo, co cztery godziny temu widzieli wszyscy razem z generalnym kwatermistrzem: przecięcie jakiegoś szatańskiego salcesonu, który zalała następnie, buchająca z arterji ostatniego indywidualisty, krew. Głowa stoczyła się. A Wódz w chwili cięcia poczuł tylko zimno w karku i kiedy głowa zachwiała się, świat w oczach fajtnął takiego kozła, jak ziemia widziana z aeroplanu na ostrym wirażu. A potem mdła ciemność objęła głowę leżącą już na trawie. W tej głowie skończyła byt swój jego jaźń, niezależnie już od korpusu w generalskim mundurze, korpusu, który klęczał dalej i nie wywracał się. (To trwało jakie piętnaście sekund.) Nie wiedziała Persy czy rzucić się ku głowie, czy ku korpusowi — gdzieś się rzucić musiała. Wybrała pierwsze, przypomniawszy sobie Salome, królową Małgorzatę i Matyldę de La Mole ze Stendhala. (Następna osoba w tej sytuacji, przypomni sobie jeszcze ją: Persy Zwierżontkowską — będzie już tak sławną, jak tamte.) I podniósłszy z trawy wściekły, nieugięty łeb Kocmołuchowicza, rzygający przez szyję krwią i mleczem, i, pochylając się ostrożnie naprzód, ucałowała go w same usta, pachnące jeszcze nią samą. Och — to nieprzyzwoite! Z ust tych pociekła krew, krwawe usta swoje (tak zwany później „rouge Kotzmoloukowitsch“) zwróciła potem Zwierżontkowską ku Zypkowi i jego ucałowała też. Potem rzuciła się ku zgorszonym chińczykom i przyjaciołom Wodza. Musiano ją związać, pieniącą się w histerycznym ataku. Zypcio z obrzydzeniem obcierał się, obcierał i nie mógł do syta się obetrzeć. Tej nocy (przyznawszy się, że nigdy nie była żoną Wodza) została kochanką zautomatyzowanego Zypcia, który, jak Cymisches Bazylissę Teofanu „posiadł ją bez żadnej absolutnej przyjemności“. A potem kochała jeszcze szefa chińskiego sztabu, mimo, że śmierdział trupem i jeszcze innych „czinków“ mimo, że śmierdzieli tak jak i on — a może właśnie dlatego — niewiadomo. Na wszystko pozwalał jej, na wszystko zobojętniały Zypulka.

Śnieżyca, która nagle przyszła z Zachodu, nie pozwoliła chińczykom wyruszyć zaraz na podbój kraju. Zajęto się zorganizowaniem na nowo, „zbratanych“ wojsk nieprzyjacielskich. Zypcio szalenie dużo miał do roboty — ledwo miał czas na miłość.
A potem puszczono się na Zachód. W pierwszych dniach listopada weszły wojska chińskie do stolicy. Tymczasem działy się tam straszne rzeczy. Syndykat Obrony Narodowej wydał bitwę komunistom. Sprano ich. Dwa duchy: zamordowanego Niehyda i mordercy jego, który okupił swe winy wobec tamtego ostatnim „czynem“, dalej wodziły za łby masy, ciskając jednych na drugich bez litości. Mściły się te truposze, że same nie mogły już używać życia. „Święta Hanna Męczennica“ poświęciła się wyłącznie córeczce, narzeczonej młodego Wanga. Ale za starego nie wyszła i kwita — nie mogli jej dać rady. Zypcio „zezwyklał“ zupełnie. Jakieś były tam dochodzenia w sprawie Elizy, ale wobec zalewu chińskiego wszystko zostało umorzone. Wogóle mnóstwo zbrodniarzy zaczęło nowe życie.
Dla artystów były ulgi. Sturfanowi i Tengierowi powodziło się świetnie. Tengier, zdawszy wychowanie dzieci na „zceprzałą“ zupełnie żonę, komponował teraz bez przeszkody, tarzając się w wolnych chwilach jak Sardanapal na stosach całych, różnej maści dziewczynek, których dostarczała mu sekcja ochrony sztuki przy ministerjum mechanizacji kultury. Sturfan pisał razem z Liljaną, która grała prócz tego w teatrze dla najwyższych mandarynów — pisał rzeczy okropne: powieści bez „bohaterów“, których rolę objęły grupy. Operował tylko zbiorową psychiką — rozmówek nie było zupełnie. Krytykę literacką i artystyczną zniesiono nareszcie całkowicie. Również kniaź Bazyli i Benz, jako ludzie nauki (ten od Murti Binga, tamten od znaczków) opływali we wszystko. Zato masa (książęta, hrabiowie, chłopi, robotnicy, rzemieślnicy, armja, kobiety i t. p.) zużyta dla poprawienia rasy mongolskiej, cierpiała z początku potępieńczo na temat płciowy. (Ale przecie to takie głupstwo płciowość — ktoby tam się długo w tem babrał.) Jednak stosunkowo dość szybko (w jakie dwa miesiące) przyzwyczaili się ludziska, bo chyba gorszych bydląt nad ludzi niema w całym Wszechświecie. Przygotowywano się gorączkowo do zawojowania zbyt mało po–chińsku komunistycznych Niemiec. Miało to nastąpić z początkiem wiosny.
Zypcio, warjat już skończony, umiarkowany katatonik, ożeniony gwałtem z cudownej piękności chinką z rodu jakichś mongolskich chanów, coraz bardziej był zajęty jako wzorowy oficer i coraz więcej zaniedbywał Persy, która wkońcu zupełnie przeszła na chińczyków, wyszedłszy za mąż za żółtego dygnitarza. A prawda: księżna zginęła na jakichś barykadach w czasie antychińskich rozruchów, a Michalskim powodziło się nieźle. Za specjalną protekcją można było utrzymać w całości dawniej zawarte małżeństwa.
Wszystko rozwiało się w coś w polskich terminach niewyrażalnego. Może jakiś uczony, bardzo chiński duchowo „czink“ ujrzawszy to nie po chińsku, mógłby to następnie opisać po angielsku. Ale i to jest wątpliwe.

16/XII. 1927 r.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.