Nienasycenie/Część druga/Całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Nienasycenie | |
Podtytuł | Obłęd | |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna | |
Data wyd. | 1930 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
| ||
Indeks stron |
Straszliwe czasy nastały dla Genezypa Kapena. Pocieszał się tylko tem, że takie same czasy nastały prawie dla wszystkich. Tak, tylko niektórzy, w tym ostatnim zdawało się podrygu, umieli jeszcze użyć uciekającego ogonka życia — na niego zawzięło się wszystko — i od zewnątrz i od wewnątrz. I nie zdawał sobie z tego sprawy ten bałwan, że tkwi w samem „złotem“ jądrze szczęścia (złotem w znaczeniu zorzy jesiennego nieba, zżółkłego listka osiki w słońcu, połysku doskonałego w swej formie żuka), (bo jak śpiewał czasem myjąc się marchese Scampi:
„jeśli cię nic nie swędzi i nie zanadto boli,
nie miej pretensji żadnej do najsroższej doli“.)
w środku pestki „źrałej“, pękającej doskonałością barw jagody na tle krystalicznego błękitu przestrzeni, jagody, którą inni może tylko zlekka oblizywali, a którą on żarł od środka jak tłusty robak, raczej gąsienica, z której miał powstać mieniący się wszystkiemi kolorami motyl. Ale czy powstanie? Oto pytanie. „Ja, wybierając los mój, wybrałem szaleństwo“ — mógł powiedzieć z Micińskim. A do tego jeszcze wszystko sprzysiężone w jedną, precyzyjną w swej celowości maszynę, pchało go ku temu szaleństwu systematycznie, nieprzeparcie. Jak takie „psychopatisch angehauchtes Individuum“ „tombera dans un pareil engrenage“ to „wsio propało“. Ale tłómacz-że to wszystko takiemu durniowi. Młodość — któż zdoła wyrazić urok tej istności, która tylko we wspomnieniu jest tak piękna, jak mogłaby być w aktualności swej, gdyby nie związana z nią, na prawie husserlowski „Wesenszusammenhang“, głupota.
Informacja: Kraj zamienił się w jedną olbrzymią poczekalnię, o tak szalonem napięciu potencjałów czekania, jakiego w historji dotąd nie notowano. Może zaledwie żydzi czekali tak Mesjasza, jak u nas wszyscy niewiadomo czego. Prócz zmechanizowanej do idjotyzmu pracy każdego obywatela w jego krążku działania, głównem zajęciem było tak zwane „oczekiwanie samo w sobie“ — „die Erwartung an und für sich“. Nawet Syndykat Zbawienia Narodowego = (raz na zawsze S. Z. N.) („Stowarzyszenie Zająców Najtchórzliwszych“ — jak mówiły cienie dawnych komunistów) funkcjonował automatycznie w niepojęty sposób, zdając wszystko ze strachu przed odpowiedzialnością, na przyszłe, niewiadome czyny Kocmołuchowicza. Ten zaś, tajemniczy jak nigdy, (nikt nie wiedział po czyjej jest stronie i nikt nie śmiał tego badać) — walił całą swą niesamowitą energję w organizację armji, przygotowując ją do nieprzeczuwalnych dla nikogo czynów. Kogo zechce, czy raczej kogo raczy wyrżnąć, nie wiedział nikt, ani on sam — był zarówno tajemniczym dla siebie, jak i dla innych — a może więcej — w tem była jego siła. Nie wiedzieć czego się chce było w tych czasach wszechwiedzy i wybujałej introspekcji trudniejszą rzeczą niż wiedzieć.
Genezyp mało odczuł utratę swoich niedoszłych prawie bogactw, bo nie nauczył się ich jeszcze używać. Matka pocieszała się swobodą i szatańską wprost miłością, którą wzbudziła w czterdziesto-kilkoletnim, niezużytym przez kobiety, Michalskim. Wydobywanie z tego bykodziałacza, dzikołaka i wdowca, całych wagonów dziecięcych wprost uczuć i promieniowanie rozwartą w pełni kobiecością, na co już nadziei pod koniec nie miała, otworzyła jej dopiero oczy na świat, który z suchego wiórka zmienił się dla niej w jakąś tryskającą fontannę nieznanych barw, dotyków, zapachów, pojęć, spermy i rozpierającej radości — zagrała krew przodków: grófów de Kisfaludy-Szaràs, chociaż po kądzieli. Przyczem sama rozwijała się jakby w jakiejś djabelskiej wylęgarni. Wywleczono zapylone wymyślności, których przed wiekami uczył ją jeszcze nieboszczyk-mąż — z za grobu rozwijał i kształcił teraz szczęśliwego kochanka. Doprowadzony do ostateczności Michalski postanowił się z nią żenić, ale ona nie mogła jeszcze powziąć w tym względzie ostatecznej decyzji. Finansowo pomagali trochę krewni, ale z niechęcią, bo dawniej też byli przeciwni małżeństwu dobrze urodzonej sieroty z „tym piwowarem“. „Jak spadać w tym kierunku, to już na samo dno“ — mówiła sobie pani Kapenowa i coraz bardziej zżywała się z myślą połączenia swego losu na zawsze z buchającym energją buhajem, „królem pepeesowych kooperatyw“, jak nazywano jej ukochanego Józia. Jedynie Liljan buntowała się przeciw twardemu losowi. Utrata jaśniepańskości i związanego z nią ciągłego płaszczenia się „warstw niższych“, co napawało ją, jak to teraz dopiero pojęła, ciągłą, chroniczną przyjemnością, była ciężka. Ale i ona w niedługim czasie znalazła swoją własną rówienkę pochyłą dogodnego upadku, tylko bardziej interesującego, niż proste, jednorazowe „durknięcie w dół“ matki — zaczęła mianowicie grywać dziecinne rólki w teatrzyku Kwintofrona (tak zwanem „Kwintofronjum“), gdzie umieścił ją, po przezwyciężeniu pewnego oporu baronowej, zakochany w córce jej do zupełnego „ostierwienienja“, bujny i burzący się i nie mieszczący się ciągle w sobie, Sturfan Abnol. Postanowił wychować małą Kapenównę na swoją żonę „nowego typu“ — jak mawiał tajemniczo. Mieszkali w czterech pokoikach, w opuszczonym pałacu Gąsiorowskich na ulicy Retoryka — każdy wie gdzie to jest.
W trzy dni po przybyciu do regjonalnej stolicy K. = R. S. K., Zypcio wzięty został w kluby straszliwej dyscypliny oficerskiej szkoły typu C — najpiekielniejszej — za zmarszczkę na prześcieradle kara była do dwóch dni aresztu, zależnie od okoliczności ubocznych. Nazywano ich prowincjonalną gwardją kwatermistrza popularnie — pegiekwakami. ON SAM stawał się w tych środowiskach postacią prawie-że mityczną, mimo (to prawdziwy cud) aż nazbyt realnej swej egzystencji, objawiającej się w częstych wizytacjach, po których panika zdawała się pozostawać w budynkach w postaci jakiegoś prawie materjalnego fluidu. Duch jego dosłownie obecny był na wszystkich lekcjach i ćwiczeniach — wolne od niego były zdaje się tylko ubikacje laksatywne, w których oddawanie honorów zostało wzbronione. Raz jednak zdarzyła się zabawna — z punktu wojskowego historja — oto kwatermistrz wpadł do jednej z takich salek, gdzie kołem stały uprzejmie zapraszające do wypróżnień instrumenty — wpadł, by przekonać się o tem, czy odpowiedni rozkaz jest szanowany. Było pełno. Nie wytrzymali przerażeni niedoćwiczeni cywile — stanęli na baczność jak jeden mąż, nie bacząc na stadja czynności swych, w jakich się znajdowali. Wszyscy dostali po pięć dni kozy. „Lubię jak wiara w portki przedemną sra — nie będą tego robić na froncie“ — mawiał wódz, pusząc swe czarne, kozackie wąsiska. Ale na tle dawnego ojcowskiego teroru dyscyplina mało ciężyła młodemu „junkrowi“ (jak nazywano też z rosyjska wychowanków szkół wojskowych) — przyzwyczaił się szybko do bezsensownych procederów (zaczął nawet pojmować ich sens głęboki), a nawet stał się dla niego cały ten aparat miażdżenia i kształtowania na nowo, obcej armji, normalnej indywidualności doskonałem antydotum na ostatnie przeżycia — był właśnie warsztatem „bezimiennej siły“ Tengiera. Z niesmakiem, nieomal z pogardą myślał teraz Genezyp o tej włochatej pokrace. Sztukę całą miał gdzieś i poniekąd słusznie — co komu z tego w takich czasach. A o ledwo zrodzonej metafizyce mowy nawet nie było — czas był wypchany aż do pęknięcia — życie szło z maszynową jednostajnością. Pierwsze dwa tygodnie nie opuszczał embrjon oficera ponurego gmachu szkoły, wznoszącego swą ceglasto-rudą masę na zboczach białych, wapiennych podmiejskich wzgórz — nie mógł się nauczyć prawidłowego oddawania honorów. Wieczorami, w krótkie pół-godziny wytchnienia przed obiadem, marzył o dalekiem mieście i rodzinie, wpatrzony w buro-czerwoną łunę na horyzoncie, rozświetlaną czasem zielonemi odblaskami tramwajowych iskier. „Dobrze ci tak — teraz masz“ — powtarzał sobie. Rosła w nim siła, ale nie jako posłuszne celowe narzędzie, tylko jakby jakiś anarchistyczny eksplozyw, który nie chciał całkowicie zmagazynować się w wyznaczonych mu komorach — przelewało się to gdzieś w tajne, nieznane prymitywnemu introspekcjoniście zaułki ducha i tam krzepło w coś złego, nastroszonego przeciw niemu samemu i życiu. Coraz częściej odczuwał pokłady nienazwanej obcości w sobie, ale na dłubanie w rzeczach tych nie miał czasu. Tak się to gromadziło, gromadziło — aż nakoniec: „trach“ i… ale o tem później. Było jedno: najgorszy objaw: tworzona siła obracała się przeciw jej twórcy. Obok, na marginesie duszy, zapisywała jakaś obca ręka tajemnicze znaki, które odczytać miał dopiero dużo później. Były to funkcje tlących się w podziemiach jaźni wspomnień tamtego przebudzenia się dziwności i tamtych przeklętych pierwszych dni życia na swobodzie. (Czy nie ostatnich?) Zdawało się, że otworzyła się i zalśniła w zaświatowej jakiejś błyskawicy, jaskinia pełna skarbów, dziwów i potworności, a potem zatrzasnęły się wrzeciądze (koniecznie wrzeciądze) i niewiadomo było teraz czy to nie był sen tylko. Jakże okropnie przedstawiało się teraz to pierwsze wejrzenie w otchłań niewiadomego, co tak nęciła tajemniczym urokiem, różnobarwnością przyszłych zdarzeń, możnością nasycenia nieuświadomionych apetytów — od najniższych do najwyższych. Apetyt umysłowy, zdławiony w zarodku w ten wieczór u Tengiera i w pustelni Bazylego, nie dawał znaku życia. Już niczego nie spodziewał się Genezyp po „literaturze“, która zawierała dla niego dawniej wszystkie możliwości i niespełnione uroki życia, to nasycenie ostateczne, którego w życiu być nie mogło. Zróżniczkowało się wszystko, rozprysło na tysiące nieskoordynowanych zagadnień: od tajemniczości Istnienia jako całości — do mrocznych głębin uczuć, które zazębiały się o stającą się rzeczywistość w sposób zastraszający i złowrogi. Dwoistość — były chłopczyk i obcy mu stający się oficer — dwie te istności bełtały się obok siebie, nie mieszając się nigdy w jedną osobowość. Więc takiem miało być to wszystko? W tem słowie zawierało się piekielne rozczarowanie. Ale czuł się też winnym sam. Od tego dnia i nocy tej zależała cała przyszłość. I co z tego uczynił? Sięgnął brudną, chłopięcą łapką w otchłań tajemnicy i wyciągnął kupę krwawych flaków. A może naprawdę był to skarbiec i on sam, przez to nieumiejętne sięgnięcie, zmarnował wszystko i nigdy już nie wróci taka chwila, aby móc ten błąd naprawić.
W tym czasie Genezyp zaczął stawiać pierwsze kroki w nieistotnej dotychczas sferze przyjaźni. Toldzio był zdyskwalifikowany zupełnie. Inne pseudo-przyjaźnie z czasów szkolnych zapadły się w nieokreśloną, niezróżniczkowaną masę przeszłości jednocześnie ze zmianą warunków życia. Wogóle cały ten czas, zdający się kiedyś tak pełnym znaczenia i barwnych przejść, bladł coraz bardziej i zasnuwał się szarą zasłoną na tle nowych wypadków, które jak ostrza wbijały się w świadomość, wiercąc niby artezyjskie studnie w niezbadanych dotąd, pustynnych krainach ducha, dobywając z tajemniczych głębin jak wędki coraz to nowe myśli-potwory głębinowe, coraz to ostrzejsze uświadomienie istoty rzeczywistości. Ale wszystko to było nie to i nie to… „Więc to taki jest ten świat“ — w zdaniu tem mieściły się całe pokłady niewyrażalnych znaczeń, których ogólną formułą mogłoby być jakiekolwiek twierdzenie, wyrażające przypadkowość w konieczności, dowolność każdego czynu na tle poczucia, że musi się być takim a nie innym w całości, w tem właśnie miejscu czasu i przestrzeni, ograniczonym niby absolutnemi prawami fizyki, a jednocześnie nieskończenie wolnym w teoretycznych choćby możliwościach, — wyrażające ogólnie kontyngencję na tle przyczynowości, obejmującą całe Istnienie wraz z niemożnością pomyślenia nietylko Absolutnej Nicości, tego absolutnego nonsensu, ale nawet głupstwa tego rzędu, co naprzykład przypuszczenie: „a coby było gdyby mnie nie było wcale“, któremu, a nawet przypuszczeniu Nicości, logicznie nic zarzucić nie można. Prawo i bezprawie i płynąca stąd względność, męczyły w wolnych od zajęć chwilach mózg tej oficerskiej protoplazmy. Oczywiście dla Kocmołuchowicza naprzykład myśli takie byłyby nonsensem nie-do-zniesienia. Może w godzinę śmierci zaledwie zdobyłby się tego gatunku człowiek na potraktowanie serjo tak wysokiego rzędu baliwernji. A iluż było już wtedy młodych ludzi, którzy nie zdążyli (mimo pewnej inteligencji) zauważyć w siebie podobnych stanów podmyślowych, wydzielić ich jako coś odrębnego z codziennego tła zwierzęcej pospolitości. Każda upływająca chwila zdawała się już być pełną ostatecznego zrozumienia, czem jest to upragnione i wiecznie uciekające życie, a każda następna zadawała kłam tej ostateczności, przebijając nowe warstwy wewnętrzne i ukazując nowe sfery nazewnątrz, a wszystko naopak i nie tak jak trzeba. Nie oceniał Genezyp szczęścia tego okresu: męczył się ciągłą zmiennością i zwężaniem się pozornie nieogarnionych możliwości — już widział niewyraźnie klin, w który miał się zaklinować na zawsze: będzie (ogólnie) takim, a nie innym — jakim? — nie wiedział. Więc takiem jest to życie, ciągle nieuchwytne, wymykające się wykrętnie, kiedy już zdawało się, że się ma w ręku jego sam najskrytszy pępek czy ośrodek, z którego wszystko dałoby się automatycznie wywlec, wykręcić i wyżąć. Chodziło, mówiąc popularnie, o zasadę, z której logicznie każdy słuszny sposób reakcji na dane zjawisko możnaby wyprowadzić. Mimo tych wysiłków zdobycia jednolitego poglądu w sferze idealnej, zawodziły wszystkie drobne postanowienia realne, a ciągłe niespodzianki zewnętrzne (oficerowie kursowi, koledzy, świat wojskowych pojęć i zwalana codziennie na głowę pakami całemi odpowiedzialność) i również niespodziewane, nie dające się absolutnie przewidzieć i opanować, reakcje wewnętrzne, napełniały Genezypa niesmakiem i wstrętem do samego siebie. Tracił nadzieję, że chaos ten kiedykolwiek da się w jakiś jednoznaczny sposób uporządkować i opanować. Ludzie, ci inni niepojęci ludzie — to był najjadowitszy problem, tak byli inni, że nie można sobie było wyobrazić możności porozumienia, mimo używania tych samych znaków o tych samych znaczeniach. Zypcio poraz-pierwszy zaczął ze zdumieniem rozpoznawać różnorodność typów ludzkich. Dawny ojciec i „dawna“ również księżna, wydawali mu się teraz jedynie tworami jego własnej wyobraźni — przekonał się, że ich wcale nie znał — tak — i nie pozna — bo z księżną postanowił nie widzieć się nigdy w życiu, a ojciec jak wiadomo umarł — otóż to właśnie: było to wiadomem, ale śmierć ta nie była śmiercią innych ludzi i możliwą jego własną — to była inna śmierć — niezupełna. Stary żył w nim i niepoznawalny już w rzeczywistości rozrastał się jako nowa przepoczwarzona, ekstrapolacyjnie poza polem doświadczenia wytworzona i oczywiście sfałszowana osobowość — urastał do rozmiarów wszechwładnego tytana. Jeśli wierzył Zypcio w życie przyszłe i duchy, to jedynie w stosunku do ojca. Możliwa jego śmierć własna stanowiąca zupełnie różną od śmierci innych ludzi „istność“, była też zróżniczkowana: jedna: śmierć ogólno-daleka, symbol końca życia, której bał się czasem właśnie śmiertelnie i ta druga, wesoła, niebezpieczna, „sławna“, „śmierć walecznych“, po której zdawało się rozpoczynać nowe życie. Mimo pogardy dla sztuki i osobistego wstrętu, coraz bardziej tęsknił do wszechwiedzącego Tengiera — tylko żeby nie ta jego pokraczność i pocałunki — brrr...
Ciągła samotność wśród ludzi i poza zajęciami nawet w największym gwarze, wytwarzała obłędne samozjadanie się w „myślach“. Nie były to związki określonych pojęć — raczej bezforemne obrazy, szkice i „obłomki“ jakichś przyszłych koncepcji, znajdujących się w stanie zalążkowym. Zalążki te pełzły koncentrycznie ku jakiemuś, narazie urojonemu centralnemu punktowi, co dawało pozory potencjalnej struktury całości, a niewykończoność systemu męczyła wprost okropnie — ale to strasznie. Takby się chciało, aby tanim kosztem wszystko było takie doskonałe, uporządkowane, bez zarzutu — a tu nic: chaos, bezład, zamieszanie, kłótnia poszczególnych części między sobą, awantura. Na nic nie było czasu. O, gdyby tak móc żyć pięćset lat, lub ze trzydzieści razy „pod rząd“. Wtedy dałoby się coś nie coś zrobić, czegoś dokonać. (Na tle sflaczonego tempa życia, „biezałabierności“, klejkości „milieu ambiant“ — wszystko zdawało się odbywać w beczce ze smołą — wielu u nas [i Kocmołuchowicz też] doznawało podobnych wrażeń). A tak — nie warto. „Il faut prendre la vie gaiement ou se brûler la cervelle“ — tak mawiał, cytując Maupassanta, jeden z nieprzyjemniejszych kawaleryjskich typów szkolnych, tak zwany „nieprzyjemniaczek“, naczelnik maneżu, porucznik Wołodyjowicz. Miało to dodawać ducha wychowankom. Genezyp czuł, że żyć będzie krótko — na czem opierał to przypuszczenie, sam nie wiedział, w każdym razie nie na groźniejących wypadkach. Rok dwudziesty pierwszy wydawał mu się samą wiecznością — ale o tem później.
Szkolni przyjaciele byli bardzo nieciekawi. Jeden różowy „intuicyjny“ chłopczyna, o rok od Zypcia młodszy, był dość delikatny, ale zato głupawy. Drugi — pierwotnawo-mądrawy, trzydziestoletni chłop, były urzędnik bankowy, miał faktycznie wyższe intelektualne aspiracje, ale zato tak był nieprzyjemny w swych formach towarzyskich, że tamte zalety ginęły w nich jak małe brylanciki w olbrzymim śmietnisku. Poza tem ćma pół-automatycznych, zaledwie zdających sobie sprawę z własnego istnienia, duchowych chudzielców. A wszystko to było złe, zazdrosne, pełne wzajemnej pogardy i napuszone, operujące w rozmowie ciągłemi przykremi aluzjami i złośliwościami, na które niewiadomo było jak reagować. Bo Zypcio złośliwym nie był i cierpiał na „esprit d’escalier“ w formie ostrej. Nie reagował drugi raz, trzeci, czwarty, aż nagle robił awanturę o byle chamską poufałość i zrywał stosunki, co mu wyrabiało opinję „nadwrażliwego“ psychopaty, jakim faktycznie był. „Zbyteczna wrażliwość“ — myślał z goryczą. — „Dobrze, ale jest to wyrazem pewnej subtelności. Czemu na mnie nikt się nie skarży? Czyż ideałem naszym ma być chamstwo i niedelikatność?“ Ale cóż pomóc mogły takie myśli? Trzeba było się izolować, bo „przypuść tu raz chama do konfidencji — zaraz ci na mordę wlizie“. A robić przykrości i peszyć ludzi Zypcio nie umiał wcale — był wogóle dobry, poprostu dobry — co tu ciekawego można o tem powiedzieć.
O, wstrętny był ten przeciętny inteligent polski tych czasów! Lepsi już byli nawet wysokiej marki dranie, lub poprostu tłum (ale zdaleka), w którego zwojach i skrętach czaiła się złowroga, bezlitosna przyszłość przeżytych warstw ludzkości. Całe społeczeństwo zepsute fałszywą, amerykańską „prosperity“, zdobytą za pieniądze ościennych i nieościennych pół-bolszewickich państw, tych hodowców „przedmurza“, — całe społeczeństwo (powiadam) było jak zepsuty jedynak tuż przed stratą rodziców i pieniędzy, który dziwi się potem, że cały świat nie zajmuje się tem, aby on miał dziś obiad i nie może pojąć, że nikogo to nic nie obchodzi. Tak też było później.
Kocmołuchowicz, wyczerpawszy w swej manji produkowania oficerów całą prawie zbywającą poza urzędami inteligencję, sięgnął już porządnie w pół-inteligencję, a nawet domacywał się wprost do sfer najniższych, do tak zwanych „duchowych batiarów“, wybierając stamtąd co najtęższych psychicznie drabów, podobnie jak Fryderyk II-gi swoich grenadjerów. Genezyp, nie przyzwyczajony do sposobu bycia tego rodzaju indywiduów, nie mógł pogodzić się z istnieniem swych trzystu przeszło kolegów, którzy mieli prawo poufalić się z nim bez wszelkich ograniczeń. A na dnie czuł do siebie za to najsroższą pogardę. Przecież był niczem i co gorsze nigdy kimś nie będzie. Nie dadzą: a) czasy, b) ludzie i c) brak czasu. Tęsknił do innych historycznych epok, nie zdając sobie sprawy, że tam byłby jeszcze gorszą może (chociaż kto wie?) ciurą, niż w tym okresie największej rewolucji świata — jedynego przewrotu istotnego: absolutnego ujednolicenia ludzkości w formach nieprzewidzianych w żadnej doktrynie przeszłości: nikt nie mógł przedtem wykoncypować tego, że potwór cywilizacji dojdzie do takich rozmiarów i że metody walki z nim nie mogą być wypracowane zawczasu. Niby robił to faszyzm, ale za dużo pokutowało w nim jeszcze dawnych nacjonalistycznych i indywidualistycznych pozostałości. Ograniczył się więc Zypcio do paru naiwnych masek wobec bezpośrednich swych dowódców, na szczęście ludzi niezbyt przenikliwych, a poza tem otorbił się o ile możności zupełnie. Dyscyplina utłaczała go powoli i systematycznie, ale tylko na powierzchni. Chwilami nawet był zadowolony, że tak odrazu stał się tem niby-czemś w kręcącej się z coraz większą bezmyślnością machinie społecznej. W głębi rozszarpanych przez księżnę i niezagojonych bebechów puchła podświadoma żądza erotycznych przeżyć. Ale Genezyp postanowił „żyć w czystości“, aż póki nie nadejdzie prawdziwa miłość — pozornie banalne to powiedzeńko było najszlachetniejszą rzeczą, jaką ten nieszczęśliwy chłopak dotąd wymyślił. (Była to jednak „linja postępowania“ niezależna, nie mająca nic wspólnego z całokształtem życia i jako taka bezwartościowa.) Nie godził się na użycie żadnych antydotów, co było tem łatwiejsze, że, po dwóch tygodniach obowiązkowej niewoli, zamknięto go znowu na tydzień aresztu, z powodu nagłego braku umiejętności w słaniu łóżka i palenia w olbrzymim piecu szwadronowego lokalu. [Stary gmach po-hieronimicki, czy też po-pneumatycki, a dawniejszy pałac Herburtów, wciągał z rozkoszą wyziewy bardziej świeckie, ba — nawet wojskowe.] Nieściśliwe ciała byłych metafizycznych chwil, tamtych „przebudzeniowych“, ogólno-nienasyceniowych, obłe, wyślizgujące się jak pestki, a jednak mięsisto-żywo-twarde, wymykały się wszelkiej analizie. A jednak czuł Genezyp w rzadkich i nikłych a krótkotrwałych jak daleka błyskawica letniego wieczoru jasnowidzeniach, że tam to właśnie kryło się przeznaczenie, tajemnica całości jego niepoznawalnego charakteru. Zawsze można powiedzieć, że właściwie co nas obchodzi taki to a taki głupniarz czy nawet główniarz — ale rzecz nie jest tak prosta, jakby się wydawała. Czekał wyroków od obcej potęgi w sobie, od tego swego „więźnia“, jak nazywać zaczął rządzącego wszystkiem podświadomie nie sobowtóra nawet, a nieznajomego osobiście, tylko z widzenia jakby, bardziej dorosłego niż on sam, pasażera w sobie. Ale jeszcze nie bał się go zupełnie — to miało nadejść trochę później. Narazie przelotny pasażer, czy więzień ów wewnętrzny, żył w sferze oderwanej, ale bliżej pojęciowo nieokreślonej. Jego myśli i przeczucia ledwo zaznaczone nie zahaczały się o ruchowe ośrodki Genezypowego ciała — nie miały jeszcze odpowiednich transmisji. To ciało, pod wpływem wojskowych ćwiczeń, rozwijało się poprostu bez przesady w coś nadzwyczajnego. (Zostawmy na boku wszelkie kawaleryjskie subtelności — kawalerja dla kawalerzystów). Nie był to troglodotyczny akt, jakich wiele spotyka się w sferze sportowych manjaków: kwadratowy w barach i suchy w biodrach i brzuchu. Raczej stanowiła ta kupa organów hermafrodytyczną syntezę pewnej kobiecości z męskością, ale wszystko razem doprowadzone do maksymalnej nieomal harmonji i niepozbawione pewnej bydlęcej potęgi. Smutnie i ze wstrętem nawet spoglądał czasem na swoje wspaniałe członki (onisuakimalipans) — czemu nikt nie używa tych bądźcobądź męskich wspaniałości, czemu ta cała kupa pierwszorzędnego mięsa więdnie bezużytecznie w tej kazarmie? Może wyjdą z tego młyna mocniejsze części — każda zosobna — a nawet jako materjalna całość — ale rządzone przez zabitą (tylko skończone flaki giną w takich warunkach) w dalekiej od indywidualnego przeznaczenia bezdusznej dyscyplinie, duszę, niezdolne już do dźwigania żadnej wyższej marki jedności osobowości. Daleka, wspaniała, nieznana nikomu, chyba jemu samemu w chwili powstawania, myśl takiego oto Kocmołuchowicza, ciążyła nad każdym osobistym wewnętrznym losem (pojęcie losu trzeba zróżniczkować), ugniatając osobowe istnienia według swoich nieoczekiwanych skrętów i załamów. Takie dziwne! — nieprawdaż? — tam, gdzieś w stolicy siedzi sobie przy zielonej lampie taki hocheksplozyw ludzki i nic nie wiedząc o tem (jako takiem), każe żyć w zupełnie nieoczekiwany sposób jakiemuś, uwielbiającemu go zgóry, na kredyt, młodzieńcowi, na którego zwraca się „oko opatrzności“ (choćby w powieściowych tematach), ukazując go znowu całemu społeczeństwu jako symbol. A tak, poza paroma przyjaciółmi i rodziną, pies o tem nie wie. Jak już społeczeństwo definitywnie obejmie nad sobą władzę (czy w jakim sownarkomie, czy programowo elitycznej radzie gospodarczej — to wszystko jedno) takie stosunki niewspółmiernych dusz będą niemożliwe — będzie nudno.
Po ukończonej karze zostawały jeszcze do święta trzy dni bez możności opuszczenia szkoły. Zaczynało być trochę ciężko: ból w skórze, jakby lekka gorączka, genitalja rozranione i bebechy, przewalające się w swych czeluściach, ślepe potwory wysuszone wewnętrznym upałem. Życie błysnęło nagle, odległe, niedostępne i „urocze“ jak uroczą może być tylko nieznana kobieta.
Samotna myśl gotowała się w odległym od życia imbryku. Drobne duszki, niepozorne wysłanniki Wielkiego Złego, bez którego nie byłoby Istnienia wogóle, nieznacznie preparowały piekielny dekokt, którym postanowiono, w podświadomych zaświatach i gdzieś jeszcze w dalekiej linji przodków, zatruć ten idealnie stworzony do innych warunków „organizm“ młodego Kapena. Trudno.
Któregoś wieczoru, kończącego metafizycznie powszedni dzień, kiedy to w pospolitości właśnie widzi się najwyższą dziwność, gruntownie wyjałowiony, umysłowo wysterylizowany wojskowością Zypcio wezwany został do sali przyjęć. Już gdy dyżurny podchodził do niego, już wtedy wiedział co to znaczy. Pękła tajemna tama, oddzielająca serce od niższych części brzucha. Sam ją, nieomal w tajemnicy przed sobą budował, starając się zlekceważyć problemat tego związku. I bał się ciągle o jej całość. A tu pękła nagle, bo ten dureń Kwapek „zaczął“ do niego podchodzić w sposób urzędowy. Okropne, niewiadomo czemu, przeczucie rzuciło sercem. Pokazała się amfilada dalekich przeznaczeń: wymuszone wypicie trucizny — do dna, do ostatniej kropelki i czarna, burzowa chmura milczkiem zwalająca się na okrwawiony mózg, sterczący niby bezludna wyspa na Południowym Oceanie, w bolesnej pustce życia. Ognisty język wyższej świadomości liznął lubieżnie obnażoną, obolałą od nieartykułowanych myśli mózgową korę. To, to, to — właśnie to: wytropiono jego myśli w kryjówce, zanim zdołały się opancerzyć. Powolna egzekucja rozpoczynała się właśnie 13-go maja o trzy na siódmą. Pachniał mokry bez przez otwarte okna korytarza. Tłoczył się, duszący płciowym smutkiem, zapach, z ciężką wilgocią pół-deszczowego, ponuro-wiosennego wieczoru. Rozpacz straszliwa zalała go po szyję, bez ratunku. Już nigdy, nigdy, — dożywotnie więzienie w sobie samym. Te mury szkolne, te mury już były raz, kiedyś w innem życiu i gniotły go tak już od niepamięci, przez pamięć (wydrzeć to!) aż do bezpamięci, do nieskończenie powolnego roztopienia się w Nicości. Ale czekało po drodze małe piekiełko. „Czemuż mnie wszyscy zmuszacie, abym musiał zwarjować“ — szepnął ze łzami, idąc po znanych, twardych, „rycerskich“, „ostrogowych“, męskich schodach, które teraz zdawały się być zrobione z ciepłej gutaperki. Wiedział już co to znaczy: los, w postaci niemieckiego kata z bajki, wybierał z dziecinnego pudła z prezentami jakieś figurki i stawiał mu na drodze życia. One nie żyły — to były świetnie zrobione automaty, udające do złudzenia tak zwanych „bliźnich“. (Batiarowaty starszy osobnik w dżokejce i chustce czerwonej na szyi, odsłaniającej niepachnącą, żylastą grdykę, z dużemi pręgami blizn po gruczołach). W to trzeba było pocałować i nadstawić drugi policzek — w pierwszy on już wyrżnął kiedyś. Nigdy. przenigdy! Nie kochał w tej chwili nikogo — nie wiedząc o tem był praktycznym solipsystą. — Naprawdę dyżurny i cały świat były to tylko związki elementów Macha. Wszedł do poczekalni dla gości. Świadomie myślał, że to matka go tam czeka, z Liljan, z Michalskim — już raz tak było — wiedział, niższą częścią brzucha, że tam musi być jego najbezwstydniejsze przeznaczenie. Mówcie sobie co chcecie, ale „erotyzm to jest piekielna rzecz“ — to nie można tego lekceważyć“ — jak powiedział kiedyś pewien kompozytor. (Tylko nie można oddać tej jego intonacji głosu, tego przerażenia rozkoszą i tego wyrazu oczu, załzawionych ohydnym, śmierdzącym urokiem). Ostatni raz wymknął się z djabelskiej równi pochyłej, wydobyty ręką ojca, wyrwał się z mrocznego „gapo“, które ciągnęło go od spodu za wszystkie mięśnie, ścięgna i nerwy. Ostatni raz ojciec podał mu rękę z za grobu. Od tej chwili wiedział Zypcio, że musi być sam i wiedział też, że nie udźwignie (choćby miał nie ludzkie nawet siły) swego losu na tamtej wyższej płaszczyźnie, wyrosłej ze środkowego kółeczka dziecinnego schematu metafizycznych przeżyć.
Na płciowym spodzie duszy zaległa już złowroga cisza śmiertelnego niepokoju i strachu. I tylko w myślowym kompartymencie zobaczył nieswojemi, zupełnie nawet cudzemi oczami JĄ. Jakże piekielnie była ponętna. „Młoda dziewczynka — a to bestja! Ona nigdy nie przestanie... Boże — (ten martwy Bóg!) — Wybaw mnie od tego potwora!“ — szepnął podchodząc do księżnej, która, ubrana w szaro–niebieskawo–fjoletową „sukienkę“, (t. zw. „bleu Kotzmoloukhowitch“ — modny dziś błękit, koloru wprowadzonych przez Generalnego Kwatermistrza mundurów) i czarno–granatowy kapelusz, stała oparta o jeden z filarów sali. Nie było nikogo. Cisza straszliwa, głośna sobą w sobie, rozprzestrzeniła się w całym gmachu na tę chwilę. Wybiła siódma — daleko, na jakiejś miejskiej wieży, w świecie życia, szczęścia i wolności. Rozpacz tamta z metafizycznych wymiarów spełzła chyłkiem (chyłek) na ziemię i zmieniła się w głuchy płciowy ból — tak to djabeł kusi pozorami niewymiernych wysokości, aby następnie wytarzać w błocie. Butla z lekarstwem stała tuż obok — tylko sięgnąć łapą samca, w rękawiczce „chłopięcej“ delikatności i nieśmiałości. [A w tej samej chwili, tam, w stolicy całego kraju, „Wielki Kocmołuch“, jak go nazywano, upaprany po łokcie augjaszowem zaiste dookolnem świństwem, które starał się zmyć ze swego kraju choćby kosztem powiedzmy djabli wiedzą czego, odczytywał raport pewnego chińczyka, który stał przed nim zgięty we dwoje, jak człowiek skazany na ścięcie. Kocmołuchowicz rzekł: „Czy można wiedzieć co on myśli?“ Odpowiedział Chińczyk, mandaryn II–giej klasy, człowiek bez wieku: „Jego Jedyność jest absolutnie nieodgadniony. Wiemy tylko, że to jest myśl najwyższa, wszechludzka. Załatwi to, czego nie załatwicie wy, choćbyście zwołali radę największych mędrców całego waszego świata. Wasza wiedza przerosła wielkość waszych dusz. Jesteście w mocy maszyny, która się wam wymknęła z rąk i rośnie, jak żywy stwór, żyjący swojem, samoistnem życiem i zjeść was musi. Próbowali odgadnąć myśl Jego kapłani wymierających kultów — zapomocą trucizn i potęgi narzuconej woli. Dojrzał ich z oddali i zginęli wszyscy — ścięto im głowy, a winy podsunięto inne“. — Kwatermistrz drgnął i nagle skoczył do nahaja, wiszącego na ścianie. Chińczyk zwiał jakimś cudem, poprzez dwa pokoje, pełne adjutantów. A ten zastygł z nahajem w ręku na środku pokoju i zamyślił się głęboko po sam pępek. Jaźń jego zetknęła się z całością bytu w skurczu niewymownym, a potem z nędznym robaczkiem, z ludzkością całą. Zapłakał do środka i pocisnął guzik dzwonka, na krzywych nogach podszedłszy do zielonego stołu z paperasami. Wszedł adjutant...] Tę scenę widział Genezyp, patrząc w twarz swego wcielonego losu — może to była prawdziwa telepatja, bo rzeczywiście działo się to właśnie o 7‘13 w gabinecie wszechwładnego „Kwatermajstra“.
— Tak bardzo tęskniłam za tobą — (przez wielkie T) — nie gniewasz się, że przyszłam. — Szept spłynął najbardziej płciową drogą przez górną połowę ciała aż tam. — Musiałabym i tak przyjechać, ale naprawdę to tylko do ciebie. Ty jesteś już dorosłym — musisz wiedzieć dlaczego, ach dlaczego musiałam tak postąpić. Nie umiesz ocenić mnie teraz. Zrozumiesz wtedy co ci dałam, kiedy mnie już może nie będzie, kiedy przezemnie właśnie nie skrzywdzisz tej drugiej, czy trzeciej, którą będziesz kochał naprawdę — będzie ci się tak wydawać. Jednak kochałeś i kochasz tylko mnie — może na zawsze — nie wiem o tem. Nie gniewasz się? — Jak pokorna suka wygięła się i spojrzenie błękitne, „niebiańskie“, rozlane, wyłupione z jądra, rozbebeszone, niechlujne, oddane aż do samego rdzenia istoty (tu gdzieś koło nerek i głębiej i z tej strony nawet) zatopiła jak ostry szpon w jego twardych oczach. Pocisk trafił, pękł, pozabijał (tylko myśli) i zniszczył jak papierową zabawkę, kunsztownie, dziecinnie wykombinowaną redutę czy przyczółek mostowy. Przez wyrwę tłoczyły się długo więzione żądze, dzikie, spocone, śmierdzące, rozjuszone — na niektórych brzęczały jeszcze łańcuchy, szły jak żelazne robactwo, na zdobycie duszy. Nad niemi rozpiął się błękitny parasolik, udający prawdziwe niebo — czysta, wielka miłość. Kochał ją teraz bez–miary tę biedną, starowatą dziewczynkę — jak nikogo dotąd. Nagle wszechświat rozświetlił się od spodu łuną wschodzącego szczęścia — oddalone, tęskniące za sobą w męce przestrzenie (połacie, tereny?) ducha złączyły się we wściekłym, palącym uścisku. Jeszcze czegoś tak piekielnie, wysublimowanie zmysłowego nie przeżył Zypcio nigdy — nawet (!) wtedy, gdy wlepiony gałami w szybę łazienkowego okna, dokonał tamtego niemrawego i gnuśnego czynu nad sobą — raczej nie: nad tym świeżo w sobie odkrytym, trochę w tej chwili plugawym gościem. Krwawa, lepka mgła oplotła i przeniknęła zwiotczałe w nieziemskiem pożądaniu ciało. A przecież jeszcze nic nie drgnęło i nie podniósł się ani na włos wielki przeciwnik ducha, samotny, głupi, wszechwładny w cielesnych walkach ON. Gdzie była właściwie ta oczekiwana żądza, czyli właściwie chuć? Unicestwiwszy ciało objęła śmiertelnym uściskiem świat cały aż w nieskończoność. Kochał tę babę zupełnie na czysto, jak za najlepszych czasów, jak nigdy jeszcze nie kochał matki, ani siostry, ani nawet ojca. Takie to czyste było to uczucie... Aż śmieszne poprostu. „Il fornicatore“ przemówił wreszcie, przez zalepione lubieżną papką gardło:
— Gniewać się, to mało. Ja nienawidzę pani i nigdy już... Zamknęła mu twarz, wszechwiedzącą nagą ręką — (szybko, na jedną czwartą minuty przedtem, zdjęła rękawiczkę, wiedząc, że wykona taki właśnie ruch). Odepchnął tę rękę brutalnie, ale wspomnienie ciepła i zapachu zostało: nieśmiertelne gencjany Fontassiniego trwały, mimo, że świat przewrócił się do góry nogami: — Nie chcę — rozumie pani? Za co? Dlaczego? Coś tak potwornego! I ja tak panią kochałem!! — Kłamał bezczelnie niewiadomo poco — to znaczy kłamał świadomie, — w istocie było to prawdą, w tej chwili prawdą się stało — a zresztą czort wie — nikt tego nie pojmie jak jest, a tembardziej jak było, nawet ci, którzy i tak dalej... — Mam wstręt do pani, jak do ropuchy — brzydzę się sobą, jak o pani myślę... — Chwyciła go za rękę mocno, aż do bólu — baba była silna.
— Nie — dopiero teraz kochać mnie będziesz. Ale już jest zapóźno na to, co było przedtem. — Patrzyła mu prosto w mordę rozkochanemi, płomiennemi „oczyma“. Obłęd był w tem spojrzeniu — dla dodania sobie odwagi i uroku księżna kropnęła „empedekoko“ — jak mówiła. Czyniła to rzadko, w najważniejszych momentach życia. — Możemy się widywać — mówiła dalej głosem nieprzyzwoitszym od rozwalonych bioder, od bosych nóg, od ust całujących djabli wiedzą już co — ale nigdy twoją już nie byłabym, nawet jeślibyś o to błagał. — To ostatnie słowo było szczytem sztuki: ujrzał Zypcio siebie na kolanach przed nią — ona z gołemi do kolan zarzuconemi jedna na drugą nogami, dotykająca mu nosa prawie prześlicznemi, spedikiurowanemi palcami, o różowych paznokciach. Szpon buro–czerwonego nieszczęścia zatopił mu się we wnętrzności, a żądza ponura jak śmierć w torturach w wiosenne popołudnie, moręgowata, czarno–złota, djabelska tęsknota za wymykającem się na wieki szczęściem, przywaliła trumiennem, całuniastem wiekiem złoto–czerwoną, tylko co rozkwitłą w pożarze ciała przyszłość. Rozpacz oblepiła lubieżną aż do bólu mgłą narządy płciowe — teraz nie symbole potęgi, a wstrętne flaki ze zbitemi pogardą mordami, pogardą, okazaną im przez tamto. Co za bezczelność! Nie rozumiał nic — był przecież bądźcobądź mężczyzną. I, właśnie dlatego, że nie rozumiał, postąpił tak, jak trzeba. Ha — musi ze wstrętem zdobyć poraz–wtóry to dymiące duchowemi zbrodniami bagnisko — a mógł już pokochać na nowo — tak mu się zdawało — jej — nie. Zamachnął się i uderzył w biały kark pięścią naiwną i niewprawną. Poprawił z drugiej strony, chwytając jednocześnie instynktownie lewą ręką za wspaniały kapelusz od Hersego (Firma „Herse“ przeżyła wszystkie dotychczasowe kataklizmy.). A ona zachłysnęła się z rozkoszy... (on rwał już jej włosy i walił, walił — co za cud! — więc ją kocha? —) Ale zaledwie się rozpędził i uczuł już falę żądzy, zstępującą z krzyżów w lędźwie i pośladki, wyrwała mu się, a na załomie schodów (drzwi nie zamknął w zdumieniu) w drodze łaski „dały się słyszeć“ kroki. Podniósł szybko porzucony kapelusz i wpakował jej brutalnie na głowę. Taka cudowna chwila i — zmarnowana, psia–krew! Przez kogo? Nie przez tego, co tam szedł po schodach — daleko głębiej: przez ojca, który Zypcia tu wsadził i w dodatku był kochankiem tego cielska, tego jego „ideała“, kiedy ono, to cielsko (wcale nie za tłuste zresztą) promieniało jeszcze młodością (no tak ze 28 lat) — a on dostał już ochłap jakiś i tego ochłapu nie może pokonać i zgnębić i musi go jeszcze zdobywać!! Ach — co za wstyd i rozpacz! Zatęsknił aż do furji za jakąś czystą, panienkowatą miłością. I wspomniał Elizę, tę trochę zahukaną, dobrą istotę (raczej stworzonko jakieś) z pierwszego wieczoru u księżnej. Rozdarta dusza stanęła dęba, a jednocześnie gorzko zapłakała nad „przydzielonem“ jej, bezwolnem ciałem. Darł się w pasy w męce godnej doprawdy lepszej sprawy. Ale co on właściwie mógł o tem wiedzieć? Na czem mógł oprzeć skalę swoich porównań? Żeby choć tak wierzyć, jak ten szczęśliwy Bazyli, mieć swoje ukochane znaczki, jak Benz, a choćby takiego potwora, jak muzyka Tengiera! Nic — życie samo w sobie. „Nie dać się zwyciężyć, nawet samemu sobie“ — przypomniało mu się zdanie Putrycydesa. Ten, mimo całej pospolitości życia, walczył, zmagał się z czemś — jeśli nie poprostu wielkiem, to olbrzymiem. A on? Ta oto małpa przeklęta, za której ciała dotknięcie jedno sprzedałby teraz cały kramik napompowanych mu przez ojca „idealizmów“ [siły, honoru, uczciwości i tym podobnych mamideł (raczej papideł)] — ta belzebubica była jedynym symbolem rzeczy, jeśli nie najwyższych, to najsilniejszych. Poczuł przeraźliwą wydrążoną pustkę tego, na czem stał i o co się opierał. Musi zbudować nową płytę podstawową z jakiegoś psychicznego żelazo–betonu, bo inaczej byle co i kto wytrąci go z równowagi. A materjału tego pod ręką nie było — trzeba byłoby eksploatować kopalnie w dalekich, utraconych już krajach metafizycznej dziwności, na nowo je zdobywać. Kiedy? Nie było czasu. Życie parło, jak gaz w brzuchu, zmuszając do rzeczy nieprzystojnych. A parę jeszcze takich wytrąceń i znajdzie się na dnie istnienia: plugawa, miękka masa, bez ambicji, bez szkieletu, bez jąder — bezpłciowa, bezhonorowa — brrr... Wstręt i strach ocaliły go. Skonsolidował się — ale poto tylko, aby dookolną drogą dopełnić nieuniknionego przeznaczenia. Bo gdybyż naprawdę kochał ją! Ale właśnie naprawdę nienawidził (cztery warstwy — któraż z nich była prawdziwa w tym przekładańcu? — o szczęśliwi wagotonicy, co nie macie tych problemów) i w kłamstwie tem była małość. Jeszcze jedna wolta i stał się dobrym. Ale taką dość parszywą dobrocią, płynącą ze słabości i strachu przed cierpieniem. Po schodach szedł dyżurny oficer, jego „wróg“, młody, brutalny obrzydlaczek, chamskawy poruczniczek z poprzedniego kursu, Wołodyjowicz.
— Przyjęcie skończone — wygłosił sztucznie dystyngowanie. — Junkier Kapen do szwadronu na miejsce. Pani pozwoli odprowadzić się do bramy. Miałem przyjemność być przedstawionym kiedyś w teatrze — galówka na cześć wodza...
— To dość mało — rzekła wyniośle, bezsensownie księżna. Ale zawinął się dookoła niej z tą samczą zapobiegliwością, którą tak lubią baby i uwlókł ją za sobą. Rzuciła Zypciowi, z za ramion tamtego, spojrzenie łzawe i palące, piekące i swędzące, w którem było wszystko i nic — poczuł się jak na bezludnej wyspie, opuszczony przez wszystkich — ona tylko istniała (księżna, nie wyspa) — dopięła swego: pięła, pięła, aż dopięła bestja. Ach, stokroć łatwiej byłoby mu walczyć z nią gdyby na niego nałaziła, narzucała się mu, napychała — ale tak? Poczuł, że hak głęboko tkwi mu w zgęstniałej krwi. Cały, razem ze środkowem kółkiem, przechylił się na stronę złych potęg, królujących w tej podświadomej części jego istoty, której bał się zawsze, prawie zabobonnie. Wychylił się nad przepaścią odrobinę zanadto — czy zdoła wciągnąć się na nowo. Rozszarpany zupełnie szedł marmurowemi schodami w górę. Schodził tu przed kwadransem jako ktoś zupełnie inny. Nie poznał siebie w czarnem lustrze niewiadomego, w którem przeglądały się przesuwające się sobowtóry. Gwar miasta, który buchnął przez otwarte okno korytarza wraz z czarnym upałem majowej nocy i zapachem mokrych bzów, odczuł jako wstydliwy ból pokonanych genitalji, obrzmiałych i nieznośnie rozdrażnionych. Musiał o tej niewygodnej godzinie rozpocząć definitywny bój. Zakrył się wolą, jak wiekiem trumny. Umierał i odradzał się co sekundę na nową mękę i wstyd. A tamte flaki ciągle żyły swojem osobistem, prywatnem, niezależnem życiem i puchły i puchły w dziwnie jakiś nieprzyjemny sposób i to nawet wtedy, gdy z nieprzejednaną zawziętością najbardziej właśnie niszczył obrazy dawnej i możliwej rozpusty. Pod szarym kocem, w smrodliwej atmosferze szwadronu (któż u nas mył się, z małemi wyjątkami, nawet w te czasy, porządnie?), spocony, samotny, ze swędzącą skórą i innemi okropnemi objawy, junkier Kapen zdobywał, najeżony zionącemi trującym gazem kiszkami, barbakan ducha.
A księżna zaraz za węgłem gmachu (przyszła piechotą) zawyła głośno okropnym samiczym szlochem (zaszlochała wyjem), w przepaloną gęstość czarnej majowej nocy, takiej w której lęgnie się wszelka lubież i złe płciowe świństwo. (Pocieszał ją obrzydławy poruczniczek, jak mógł.) Tylko ten jeden został jej chłopyś na świecie i tego nie mogła zdobyć — Kapen oczywiście, a nie ten pocieszyciel. Była nieciekawa, prostolinijna i prosto-uczuciowa. — Co tu o niej napisać — demonizmy wszystkie djabli wzięli. Trzeba było jednak czekać 3 dni do niedzieli. A on tymczasem stężeje, zmężnieje, rozdrażni się aż do kości (czuła ten swój jad przewalający się w przyśpieszonym pulsie po jego gęstniejącej krwi) i będzie taki cudny, taki cudny, że „chyba ja się wścieknę gdy on — ach, nie — to niemożliwe“ — „i jaki śliczny był w tym mundurze! Tylko nie taki czysty zdaje się...“ „Ale on może być nawet brudny, może nawet śmierdzieć — (umyślnie półgłosem powtórzyła to straszne słowo) — i ja te jego smrodki kocham“ — zakończyła bezwstydnie, wyzywająco. Kobiety są czasami niemożliwe. Czuła całe niebezpieczeństwo takiego poddania się, ale nie mogła wytrzymać — jeszcze raz, jeszcze raz, a potem niech już stanie się ta rozpacz zupełna: oszroniona zagwazdraną przeszłością jesień szarej, beznadziejnej starości.
Nareszcie nadszedł dzień pierwszego wyjścia ze szkoły. Zdawało się, że dyscyplina, teror i to, co Genezyp nazywał „karnością“ (ale nie w znaczeniu dyscyplinowem, tylko sądowem — „wdrożenie dochodzenia karnego“ — brrr...) rosną z godziny na godzinę. O lada głupstwo mógł całkiem niewinny człowiek wpaść w tarapaty, które w razie lekkiego choćby nieopanowania delikwenta, mogły znowu skończyć się w sądzie wojskowym, a dalej djabli wiedzą gdzie. Tortury — oto było pojęcie, od którego ledwo zaznaczonego obrazowego cienia bledli do ścianowo–prześcieradłowo–chustowych odcieni najwięksi dotąd śmiałkowie. Odpowiedzialność, na modłę chińską zhierarchizowana, zwalała się na bezpośrednich zwierzchników i dalej, dalej aż do drzwi czarno–zielonego gabinetu Wielkiego Mistrza Niepewnej Przyszłości — tu był jej kres. Nad nim był już tylko, wyblakły ze starości Bóg, (a może też blady z przerażenia, jak mówili inni), albo Murti Bing — o tem nie śmiano nawet szeptać.
Wściekły wskutek nieznośnego oczekiwania i jak na niego niezwykłej bezczynności, (18 godzin pracy na dobę — nawet i on się przeczekał), nie wiedząc co zrobić ze sobą i z armją, rozprzestrzeniał swoją zduszoną wypadkami — raczej brakiem ich — indywidualność w sferze wojennego szkolnictwa. Tam to kuł potęgę, która zaczynała wyginać się i wypuczać poza granice poprzednio pozakładanych ramek negatywnego czysto stanowiska: izolacji i ochrony „status excrementali“, jak nazywano aktualny stan rzeczy t. j. rządy Syndykatu i zakłamanypseudo-faszyzm. Natężony do ostatnich granic gmach wewnętrznej, duchowej konstrukcji kraju drżał od napięcia sił i trzeszczał złowrogo, ale trwał. Gdzie jednak było dokładnie to napięcie — nikt pojąć nie mógł, bo jednoczesny bezwład ludzi wzbudzał podziw nawet u zagranicznych gości — oczywiście tych stałych, dawnego typu. „Das ist nur in Polen möglich“ — mawiał stary feldmarszałek graf Buxenhayn (ostatni z młodszych kolegów Hindenburga), który też znalazł oczywiście swoje miejsce w tradycyjnie gościnnem „Przedmurzu“.
I takie nędzne kółeczko, taka amoeba jak Genezyp, nie mogła przeżyć swobodnie najgłębszych, najtajniejszych stanów i uczuć, tych właśnie rzeczy, dla których ostatecznie warto żyć, z pewnego punktu widzenia — nie współmiernego oczywiście z poczuciem rzeczywistości większości ludzkich bydląt [to mało, to właściwie kompliment] w „sukienkach“ (ach ty droga!), sweterkach i smokingach. Musiał być, w najsubtelniejszych nawet drgnieniach swej istoty, tam gdzie tkwi jądro sensu niczem nieuwarunkowanego istnienia, marną funkcją wielkiej (pożal się Boże! komu?) (może nawet aktualnie nieistniejącej??) koncepcji jakiegoś tam Kocmołuchowicza, który, za cenę władzy i działania, stracić musiał z konieczności ten wymiar istotności, będący udziałem jedynie czystych kontemplatorów i to w dodatku dostatecznie „zsofistykowanych“. Ale tamta „koncepcja“ (o której nikt zresztą nie wiedział i sam jej przyszły twórca też) była bądźcobądź także wynikiem jakichś międzykomórkowych nierównowag w tem pięknem, włochatem, czarnem mimo białości i sprężystem jak byczy surowiec i jego własna wola, cielsku generalnego kwatermistrza. To cielsko chciało się wyżyć do końca, razem ze zbitym z niem w jedną nierozerwalną kupę, drapieżnym, nienasyconym i (powiedzmy otwarcie) brudnym w swej potędze duchem. I tak oto poprostu, niewolniczo, gnuśnie, ze zsumowanych przypadkowo osobistych bezsensów. tworzyła się tak zwana historja. Bo „historja naprzód, czy nawspak, to chyba największa z blag“ — jak mówi poeta. Za paręset lat nie będzie już mózgu zdolnego scałkować narastającą komplikację. Tysiąc rzutów nie da pojęcia o jednej chwilce tej najdziwniejszej z epok. Najdziwniejszej, ale dla kogoś z innej planety — nie dla nas już niestety. Ponad tem unosi się tylko zasada Wielkich Liczb. ostatnia instancja wszechświatowej konieczności tak w fizyce, jak i (trochę inaczej) w dziejach żywych stworzeń — biuro statystyczne jako kryterjum Prawdy — do tegośmy dopełzli. I nikt nie widział (i nie zobaczy) całej potwornej „zdumiewającości“ tworzenia się czasów i samego w nich trwania, bo o ile życie prywatne było wtedy dość już oddziwnione, to dzieje przedstawiały poprostu ucieleśnioną samą pospolitość. I nie wtem była rzecz, żeby rzeczywistość naprawdę była pospolita — fakty same w sobie dziwne, ciekawe np. dla Ludwika XIV–go lub Cezara, rosły jak astralne grzyby po jakimś metafizycznym deszczu, ale nikt tego nie widział. A cóż jest warte cokolwiek, co istnieć może, jeśli tego nikt nie widzi? Nic. Chyba że ciekawem jest Istnienie Poszczególne samo w sobie. czyli jakieś jedno jedyne dla siebie „ja“. Ale w nich nieciekawie odbijałby się świat nawet dla jakiegoś idealnego nad-obserwatora, o ileby takowy istniał. Zabawna była całość, zablagowana, nieodgadniona. Przepaści otwierały się nie tam, gdzie ich oczekiwano: doskonałość społeczna niosła w sobie jad, będący integralną jej częścią: nad–komplikację, przerastającą siły indywiduum. Nikły głos uprościcieli konał w gąszczu bezosobowej zawiłości — jałową pustynię stwarzały: mnogość i bogactwo (pozorne) — tak jakby ktoś na trzech-centymetrowej minjaturze zechciał wyrysować wszystkie pory skóry, wągry i pryszczyki — muszą wtedy z konieczności zatracić się rysy twarzy i podobieństwo. Ludzkość traciła swe oblicze, przez uwzględnienie najdrobniejszych jego elementów. Beztwarzowa, zamazana jedność wschodziła na krańcach historji, jak ponury, czerwony, jesienny księżyc, oświetlający pobojowisko po bezcelowej walce. Straszliwe, metafizyczne prawo ograniczenia pokazało z poza nieogarnionych pozornie horyzontów swoje nieprzebyte barjery i rogatki. Spiętrzona fala tak zwanego „rozwoju“ i „postępu“ kłębiła się bezsilnie u stóp przeszkody nie–do–zdobycia, którą jest — w całem nieskończonem Istnieniu, a nietylko u nas w Polsce i na ziemi wogóle —: niemożność przekroczenia pewnego stopnia komplikacji bez utknięcia w bezwyjściowym chaosie: niewspółmierność społecznego elementu z całością, którą wielość ich tworzy. Chyba cofnąć się. — Ale jak?
Już ubierając się wiedział Zypcio, że wstąpi tylko do domu, a potem ordynarnie „poleci“ natychmiast do „Palazzo Ticonderoga“ na ulicy Granicznej. Naturalnie nie w celach erotycznych (to było oczywiście wykluczone — gdzieżby! taka hańba!) tylko w celu esencjonalnych wyjaśnień dotyczących stosunków duchowych, wyjaśnień, które nastąpiłyby bezsprzecznie, gdyby nie przerwał ich wtedy brutalnie dyżurny oficer. To połączenie wojskowości z erotyką, ta militarna bezwzględność i mundurowo–sprzączkowo–paskowa dokładność i twardość, zastosowana do rzeczy psychicznie tak subtelnych, a fizycznie tak śliskich i miękkich, miała dla Genezypa specjalny urok. Ostrość i brzęk ostróg zdawały się wrzynać (z młodem okrucieństwem pierwsza, z rozpacz wzbudzającą beztroską drugi) w pragnące bebechy wszystkich bab świata. Co tam ta jedna głupia księżna! Miał je wszystkie pod sobą jak jakieś zajeżdżone na śmierć klacze, suki pokornie pełzające, smutnie łaszące się kotki. Czuł wyraźnie „nieczłowieczość“ kobiet. (Matki stanowiły niby wyjątek. Ale ta sprawa była niewyraźna — chyba wziąć pod uwagę czas od chwili urodzenia dziecka.) Życie roztaczało się zachęcającymskrętem, kusząc oszalałą, pieniącą się młodość — mnogością przyszłych barw nieznanych i skrytością djabelskich niespodzianek urągało czającym się w śpiących jeszcze zwojach mózgu zimnym rachmistrzom: obłędowi i śmierci. Spuścił się Zypcio ze smyczy w bezkresną pozornie dal nieodgadnionego wieczoru. A do tego nie mógł bądźcobądź w ten sposób zakończyć stosunku z osobą, która dała mu odczuć bądźcobądź poraz pierwszy jedyną bądźcobądź w swoim rodzaju grozę rzeczy płciowych i była bądźcobądź „kimś“, a nie pierwszą lepszą dziewczynką, o których to stworzeniach wogóle pojęcia nie miał. Tak okłamywał siebie, prawie nie wierząc w tej chwili w rzeczywistą egzystencję przedmiotu tych rozmyślań. Ale mimo to tak był przepracowany, zmacerowany dyscypliną i gruczołowo wyjałowiony, że ujrzawszy pierwszą kobietę na ulicy zdumiał się niepomiernie: „co też to jest za stworzenie?!“ — pomyślało w nim błyskawicznie umęczone bydlę. I już w następnym ułamku sekundy uświadomił sobie fakt istnienia kobiet wogóle — „dobrze jest — jeszcze nie wszystko stracone“. — Jednak świat bez „tego“ byłby pustynią nie-do-przebrnięcia. I zaraz potem cała nędza tej „koncepcji“ i odwartościowanie wszystkich „oderwanych“ (od czego?) męskich spraw. Mignęły mil się, w muskularnej raczej, niż wzrokowej, wyobraźni: matka i księżna, splecione w jakimś świętokradczym kołowrotku, czy karuzeli zwierzęcych nieprzyzwoitości. Poraz–pierwszy dopiero w tem połączeniu odczuł naprawdę pogardę dla matki jako dla kobiety. Jednakże wolałby, żeby całej tej brudnej historji z Michalskim nie było wcale — och — „wolałby gorąco“, aby matka wcale kobietą nie była, tylko czystym duchem, zaklętym w jakąś maszynę do rodzenia dzieci. Niepokalane poczęcie to jednak cudowna rzecz! Wogóle to słusznie tak nazwane „kalanie“ to jest przecie piekielny wprost wymysł. Żeby w tem umieścić motor trwania gatunku i najwznioślejszej twórczości, trzeba być złośliwcem bez sumienia. Ale trudno: ostatnie usprawiedliwienie znajdowało wszystko w tem, że kończył się oto dawny świat właśnie w tym zaprzałym we własnym sosie kraiku, a niewiadomo było jakie formy mogło przybrać istnienie po tym skrycie oczekiwanym końcu. Nadzieja wszystkich zawiedzionych, niedorobionych, niedopieczonych, niedogotowanych, psychicznych „siemimiesiàczników“ — a tych był legjon. Nawet konserwatyści (w miarę religijni i w miarę demokratyczni) czekali końca, żeby móc choć powiedzieć: „a co? nie mówiliśmy...??“
W domu nie zastał Zypcio nikogo. Był zły. Tak się napompował na to pokazanie się Liljanie i matce w nowym galowym mundurze ostatnich polskich junkrów. A do tego kartka, że te damy są na podwieczorku u księżnej i tam go oczekują. A wstyd! A z drugiej strony może tak było lepiej, że on nie idzie tam z własnej woli, tylko jakby z musu, żeby nie wydać się ze wszystkiem przed matką. Takie zagwazdrane, dziecinne, wprost pieluchami śmierdzące problemy, splecione w jedną „girlandę“ z ornamentami najdziwniejszej chwili życia: początkiem bycia „kimś“, usymbolizowanym w granatowym z żółtemi rabatami mundurku. Przerażony był poprostu przepychem „palazzo Ticonderoga“. Forteca jakaś (znał ją jeszcze z niedawnego dzieciństwa) zmieniona od wewnątrz w „edredonowy, mandrylowo nieprzyzwoity dytyramb“ na cześć rozpulchnionych ciał i dusz zropiałych w rozkładzie — inaczej nie da się to wyrazić. Zestawienie twardych bastjonów z lubieżną miękkością wnętrza, działało już na schodach rozwalniająco-płciowo. Ich dawny „pałac“, w stolicy który zwiedzał tylko kiedyś za dawnych czasów, wydał mu się nędzną budą w porównaniu z tem gniazdem rozkosznie konającej nieprawości i wiekowych znęcań się nad ludzkiem bydłem. To doprowadziło go do wściekłości. Widocznie młoda, dorobkiewiczowska krew Kapenów wzburzyła się i sfermentowała, zbolszewiczała nagle na tle nędzy, w zetknięciu z symbolem dawnych, odwiecznych, ginących teraz pra–potęg. Cóż z tego, że matka była z domu — a niech ją — bezwstydny worek, pełen chamskich wydzielin tego „pana Józefa“ — niech go „do trumny przez lejek wliwają!“ Nie czuł nic ohydy tych snobistyczno–blasfemicznych myśli–gówien — za chwilę dopiero miał się wahnąć w przeciwną stronę.
Tem nieznośniejsze były mu w tej chwili obowiązkowe zachwyty nad jego pięknością i mundurem: duma promieniejąca bezwstydnie w oczach matki i zdziwiony wzroczek Liljan („to jednak taki morowy jest ten Zypcio!“) i dobrotliwy, smutny i trochę ironiczny uśmieszek tamtych warg wszystko umiejących. W domu całkiem inaczej wypadłyby te oględziny. Tu był nędznym dzieciakiem. Resztki kontenansu djabli wzięli. Czuł się niewiadomo czemu brudnym, choć wyszorowany był (szczotką (Sennebalta (Bielsko)) jak rondel w luksusowej kuchni. Ujrzał jak na patelni, całą śmieszność walki z czemś tak potężnem, zmiennem, władającem górami całemi niezbadanych środków unicestwiania, jak księżna. Jedno lubieżne mlaśnięcie wszechmocnego ozora i widział siebie zmienionego w oszalałe zwierzątko, miotające się we wstrętnym,upokarzającym, bezwolnym, wahadłowym ruchu — jedno pogardliwe skrzywienie tych jadowitych mandybułów i mógł pogrążyć się w beznadziejny, żałosny smutek płaksiwego wyjca, jakiegoś śmietnikowego „trubadura" (czyż jest coś obrzydliwszego jak trubadur?) czy onanistycznej małpy na łańcuszku! Teraz dopiero, na tle „umundurowania“ (które tylko co było takiem szczęściem) i nędzy swego stanowiska, księżna wydała mu się nareszcie prawdziwie wielką jakąś — a! czort wie kim — wielkiem zjawiskiem poprostu, jak wojna, burza, wybuch wulkanu, trąba morska czy trzęsienie ziemi — była nawet bezpłciowa w tej wielkości. (Zahamowana erupcja seksualna uderzyła na mózg — w księżnej umieszczał teraz Genezyp negatywny ekwiwalent swego „Minderwertigkeitsgefühl“). I on w nią....! A, to nie–do–uwierzenia! Tego nie było i więcej być nie może. Nie mógł zupełnie pojąć na czem polegało to wyolbrzymienie, udostojnienie, to „ukoronowanie tego babska w innym rzędzie wielkości“. Bo nie urodzenie, nie uroda jako taka (w zupełnej niezależności od stosunku jaki ich łączył i rozdzielał), nie wpływy, które miała w zagrożonym w swoich podstawach Syndykacie Narodowego Zbawienia. Więc co u djabła?
Coś było w tej nadbabie straszliwego poza wszystkiem dającem się określić: stała się dla niedoszłego metafizyka wcieleniem, jedynem narazie, tajemniczości bytu, zamarłej w sferze bezpośredniego przeżywania zupełnie. W niej, a nie w nim, osobowość występowała jako tajemnica z mrocznego gąszczu życiowego zagmatwania — piętrzyła się jak niezdobyta twierdza w nieskończonych obszarach bezsensu. Poco? Poto aby być, psia krew! — i na tem koniec. A reszta to umysłowe fintifluszki tchórzów i niedołęgów, zasłaniających społecznemi fikcjami, wyniesionemi do godności zaświatowych potęg, ponurą, niesprowadzalną do niczego potworność Istnienia. Bo może być i potworność wesoła — ale ta niestety jest udziałem tylko czystych cyklotymików.
Zypcio, po dwóch tygodniach gniotu dyscypliny, pławił się teraz w tej atmosferze „rozdarcia ran“, z uczuciem niewysłowionej męki. (Tło, tło było nieodpowiednie — wszystko można znieść na „podchodiaszczom fonie“). Oglądał tajemnicze istności niepoznawalnych bytów, jak zwierzęta dziwne w menażerji, lub monstrualne ryby w akwarjum — przez kraty i trzycalowe szyby. Nigdy nie wejdzie do tych klatek, nie posiędzie istoty przeżywania tych bestji, nie będzie pływał nigdy w swoistem medjum tych potworów jak w swem własnem. To przebicie się przez życiową realność, nudną jak beznadziejne czekanie na łup jesiennego pająka w odmuszonym, opuszczonym pokoju, możliwe było tylko przez dokonanie aktu płciowego z tą wiedźmą. Ale tego zabroni mu ambicja, której nie pokona nigdy, nigdy. Straszną jest rzeczą nie móc być panem swej ambicji i widzieć jak na dłoni, jak siła ta niszczy życie całe (jedno–jedyne, w chwilach rzadkich jasnowidzeń), dla bezpłodnych fikcji, nawet w świecie pojęć mających wątpliwe podstawy egzystencji. I cóż z tego? Nawet, nawet powiadam, gdyby mógł to wszystko przezwyciężyć to cóżby było? Jak tego użyć, co z tem zrobić, jak uczynić czemś trwałem? — (bo o to głównie chodzi). A pytacie: „co właściwie?“ — „no tę esencję życia, wartość znikomą uroku, która właściwie nie trwa, to coś, czego jest coraz mniej na świecie (dziś tylko warjaci coś o tem wiedzą naprawdę), a co nie mieści się ani w samem użyciu, ani dokonaniu, ani poświęceniu, tylko wszystkim tym istnościom nadaje dopiero wyższą markę: odblask niedocieczonej tajemniczości wszystkiego“. (To wszystko powiedziane było kiedyś po pijanemu przez Benza). Przecieka to wszystko przez zaciśnięte szpony, znika przed zachwyconą mordą bydlęcia w tużurku, czy mundurku, i pozostawia je znowu, wplątanem w codzienny, bezsensowny kołomąt. Wiedzą o tem coś najtężsi nawet schizotymicy. Nie wynaleziono jeszcze na tę rzecz fiksatywu i wątpliwem jest czy to kiedykolwiek nastąpi. Można tego nie mieć wcale i nie męczyć się. Ale czemże różni się wtedy ludzkie bydlę od zwierzęcego?
Wyrastały góry problemów, dla których jakiego–takiego załatwienia, trzebaby żyć tysiące lat. Nikt nie spełnia tych tryljonów czy kwindecyljonów możliwości w nim zawartych — jest jedno to paskudnie jednowymiarowe życie, wzdłuż którego właściwie człowiek toczy się jak po relsach — (z metafizycznego punktu widzenia oczywiście, poza wszelkiemi niezadowoleniami — o byłby kontent chyba jako stumózgowa i milion-mackowa potwora) — a jednocześnie idzie jak po linie nad przepaścią: maksymalna niewola i za to (właśnie za to) maksymalne niebezpieczeństwo — i to nietylko na wojnie pod huraganowym ogniem, ale w zacisznym saloniku czy sypialni, wśród zbytku, ciszy, wygody i pozorów szczęścia, którego nigdy zresztą być nie może — przynajmniej dla schizoidów. Z temi, czy podobnemi myślami w tobołku, czy plecaku duchowym wszedł był Zypcio do salonu, gdzie czekała na niego „rodzinka“, nienawistna mu w tej chwili aż do żądzy mordowania włącznie. Właśnie przez swój kontrast z tą wlanią, chełbją i drętwą, czy też poprostu wybryndowaną bledzią z metafizycznych burdelów samej Astoret. Rozparta w grzęzawisku lubieżnej aury siedziała na wiotkim foteliku wznosząc się w wymiarach ducha jak niedostępna turnia, zamykająca wyjście z wąwozów wiecznego upodlenia i „sromu“ (tak — okropne!!) sama rysując się na zaświatowem niebie odwiecznych tajemnic (osobowości, płci, śmierci no i nieskończoności), skąpana w blasku zachodzącej swej, ale tout de même niepospolitej, zaiste nie–kobiecej ęteligencji (— jak mówiła). Odmłodzona (w czarodziejskim zakładzie „Andrea“), nieznośnie piękna i w piękności plugawa, łaskocąco ponętna i jak nigdy dotąd poprostu „droga“ — niezniszczalny dla najdzikszej rozkoszy nawet symbol ogólnego „żalu za życiem“ i Zypciowego wstydliwego dziecięctwa (mimo odznak tak żartobliwie zwanego „partupiej junkra“ [Kocmołuchowicz miał wprost zboczenie do Rosji]) i niezmytej hańby bez granic. Wiedział już, że wpadł na relsy — cała pomaturyczna swoboda rozwiała się.
Matka ściskała go czule, ale w tej chwili nienawidził ją (jak „nie“ połączone — to czwarty przypadek): i za to, że była tu jego matką (śmiała być!) (i nie szanowała nic–a–nic jego dorosłości) i za Michalskiego — to nie–do–przezwyciężenia — będą wieczne fluktuacje. Gdyby choć sama była czysta i przyjęła go naturalnie jakby–nigdy–nic, mógłby się o nią oprzeć on — głowa rodziny. I to nawet było zobrzydliwione i ośmieszone. Widział to w uśmieszku dalekiej jak mgławica Andromedy potwornej damy swego głupiego serca. Wszystko nastawione było jakąś djabelską ręką, aby go zgubić i zgotować mu najsroższe upokorzenie. Ledwo przywitał się z nadskakującą mu jak wróbelek siostrą: ją też mu wydarto: tamten szczęśliwiec: Sturfan Abnol, który cały świat miał gdzieś, w jakimś metafizycznym hyperderjerze. Oprócz tego mundurku, w którym się dusił, nic nie było jego własnością — psia-krew, żebrak! Czyż wszystko to byłoby możliwe, gdyby ten stary, przewrotny mędrzec nie zrobił tamtej przedśmiertnej wolty. Mógł to zrobić on sam, Zypek, jako głowa rodziny właśnie — w tem byłaby wielkość. A tak została mu wytrzebiona ostatnia wewnętrzna trampolina dla jakiego bądź czynu. Był marjonetką, (raczej „irinonetką“), a przytem ruszał się w powietrzu jakby w gęstej smole.
Po paru objaśnieniach, które „oddał“ paniom głosem zdławionym wściekłością, rozmowa weszła na inne, plugawe tory. Ach, więc to wszystko było już ukartowane! Matka pchała go poprostu w objęcia tej klempawej szołdry, która coraz bardziej złowrogo zaczynała mu się podobać. Czuł że nie wytrzyma i ta beznadziejna walka podniecała jego żądze aż do złośliwego szału. Znienawidzał wszystkich i wszystko coraz jadowiciej, a bez cienia pogardy. Nie istniały inne kobiety — ho, ho — tylko to, a inaczej pęknie tu na te dywany, na te obrazy, bibeloty i fatałaszki, obsika ten cały kram skondensowanym, zaprawionym trującą nienawiścią, sosikiem swojej najgłębszej istoty. Najgorzej irytował go zaś zdeformowany biust księżnej, wykonany w nefrycie przez Kocia Zamoyskiego, wnuka słynnego na cały świat nieboszczyka Augusta. Wydobył z niej ten bydlak właśnie całą tę niezwyciężalność, która go wściekała. Ostatnim wysiłkiem trzymał się na włosek od najregularniejszego ataku furji. „Na włosek“ — sam sobie to powiedział. A był to oczywiście złoto–rudy włosek, zaplątany na podniebieniu podczas djabli-wiedzą-czego — ach, mówić nie warto — krwawy mrok bezecnej „chuci“ zniszczenia zalewał ostatnie miękkie zwaliska mózgu — sterczały już tylko szczyty centrów kontroli najwyższej. Chciałby się bić z nią jak z napadającym wstrętnym drabem — jakiś pojedynek na śmierć... Ona, zgadując jego myśli, rzekła wolno:
— Kiedy panie wyjdą — ja nie wypraszam — ale sama mamusia pana mówiła („ach więc one wyjdą, a on zostanie — tak zostanie — musi, musi —“) to pójdziemy na „escrime“ do sali gimnastycznej. To panu dobrze zrobi... — Matka coś ględziła dalej. Syczącym głosem przerwał te jakieś nieokreślone dywagacje na jego temat, a mające bardzo nieprzyjemny posmak pchania go w jakieś karjerowe świństwa.
— Więc mama chce, abym ja był poprostu tajnym adiutantem pani — ordynarnie oczyma wskazał księżnę. — Wie mama chyba o zasadniczej sprzeczności syndykatu i partji wojennej, która jest wierną naszemu wodzowi. Oniby chcieli dyplomatycznie opanować chińczyków i uratować....
— Cicho, cicho... —
— Nie będę cicho. Ja was wszystkich zadenuncjuję...
— Nic nie rozumiesz, dziecko. Ja ciebie już wychowywać dalej nie potrafię. Nie chcę abyś niszczył stosunki z ludźmi tak sobie życzliwymi jak Irina Wsiewołodowna. Mówiła mi, że była u ciebie w szkole i że byłeś niegrzeczny. Dlaczego? Nie trzeba zniechęcać do siebie ludzi chętnych... (Wiedział co to za chętki. Czy ta mama zgłupiała, czy spodlała tak z tym „panem Józefem“?)
— Czy mama nie wie — zaczął, ale musiał spojrzeć na tamtą i sparaliżowany okrutnym, żółto-zielonym błyskiem jej oczu urwał. — Czy mama jest tak naiwna — i urwał znowu.
— Ja chcę tylko, żebyś umiał ocenić dobroć Iriny Wsiewołodowny, która obiecała wprowadzić cię w świat polityczny. Jesteś przeznaczony na adjutanta Generała-Kwatermistrza — (tak mówili o nim tylko w pewnych sferach.) — Nie możesz być takim zwykłym, głupiutkim oficerkiem — musisz poznać wpierw ludzi wybitnych i wiedzieć jak się zachować w — sytuacjach nader skomplikowanych — musisz też nabrać ogłady, której niestety takim przeciwnikiem był twój nieboszczyk–ojciec.
— Proszę nie mówić o ojcu. Zrobię co zechcę. Jeśli nie nabiorę sam politycznego rozumu, zostanę oficerem frontowym, do czego mam największą skłonność. Potrafię zginąć bez parszywych form intelektualnych, wymaganych w jakichś parszywych politycznych salonikach, w których robi się bezsilną politykę kompromisu...
Księżna (szczęśliwa). — Panie Zypku — jeszcze herbaty. Z pana zdolnościami szkoda, aby pan robił to, co za pana byle dureń potrafi. A przytem będzie pan miał punkt obserwacyjny świetny. Człowiek zajmujący się literaturą nie powinien odwracać się od życia i to wtedy, jeśli ono chce mu pokazać swą twarz z najciekawszej strony. —
— Zupełnie inne na to mam poglądy. — (Księżna uśmiechnęła się ironicznie: „on ma poglądy!“) — Życie nic z literaturą wspólnego nie ma — chyba u autorów, którzy wogóle do literatury nie należą — są bezmyślnymi fotografami jakichś zatęchłych kącików rzeczywistości. Literatura właśnie — nie teatr i nie poezja, tylko proza — stwarza nową rzeczywistość według teorji Chwistka. Teorja ta bezsilna jest wobec sztuki czystej, ale na szczęście to coś, czego nawet nie rozumiem, zanika w naszych oczach. Rozumiem właśnie twórczość nie jako produkowanie tej idjotycznej, nikomu niepotrzebnej tak zwanej „czystej formy“ i nic jako odwalanie rzeczywistości, tylko jako stwarzanie rzeczywistości nowej, do której uciec można od tej, której mamy dosyć po same gardła...
— No czy tak bardzo dosyć, panie Zypulka — śmiała się już otwarcie Irina Wsiewołodowna.
Matka. — Zypciu! Jak ty mówisz ordynarnie! Ty musisz zacząć bywać... — Księżna spoważniała.
— Panie Zypku: Sturfan Abnol, ten schizofrenik, ten genjalny marzyciel wcielonej pustki, zawrócił panu głowę swemi teorjami. To dobre w teatrze Kwintofrona Wieczorowicza — dodała widząc oburzenie na „jasnej twarzyczce“ Liljan — w teatrze w swoim rodzaju nadzwyczajnym. Tam jest miejsce dla niego, artysty — bo artystą jest mimo, że twierdzi, iż sztuki nienawidzi — tam, gdzie właśnie zupełna pustka w znaczeniu nieobecności wszelkiej treści realnej, wciela się naprawdę w życie jako zbiorowa twórczość artystyczna. Indywiduum się w sztuce skończyło. Bo w to wytwarzanie nowej treści urojonej, w przeciwieństwie do jakiegoś dawnego formizmu, nie wierzę. Byłam raz i nic — dosłownie nic. Ale musimy tam pójść razem. Liljan już w przyszłym tygodniu wystąpi poraz–pierwszy w cudnej burdelesce, swego Sturcia czy Fania. Ale literatura — mówiła dalej swym najbardziej uczonym stylem — nie tkwiąca silnie w podłożu społecznem danej chwili, bojąca się jadowitych problemów i dalekich horyzontów dla jakichś dydaktycznych urojeń; chęci podnoszenia mas, musi być fałszem, narkotykiem „tretiawo razriada“ dla ludzi słabych, nie mogących wziąć za kark najprostszej rzeczywistości. Sam Abnol przerzuca się na teatr z całym swoim niby hyperrealizmem... (Nieletni fornikator był zgnębiony na miękko. Rosyjski przewlekły akcent działał na niego jak yohymbina).
— Co za pomieszanie pojęć w tej biednej rudej głowie — zaczął Genezyp programowo — wyższościowo, ale nie wystarczyło mu materjału i odwagi i utknął. — Niech pani lepiej postawi jasno kwestję wobec mamy. Skąd ta cała życzliwość dla mnie? Chce pani mieć okaz dla obserwacji? Chce pani na mnie wykonać jeszcze jakiś piekielny eksperyment, bo się pani nudzi. O, gdyby mama wiedziało wszystko!
— Wie — nie skłamałam nic. Mama mnie rozumie jako kobieta. Nieprawdaż, baronessa?
— O, jak ja jednak panią znam! — Zakrył twarz rękami purpurowy ze złości i wstydu. Jakiż był piękny! Szkoda! Liljan pochłaniała nierozczłonkowaną, niezrozumiałą „istotę życia“ podświadomemi ssawkami. Coś się w niej prężyło do skoku — jeszcze chwila, a będzie wiedzieć wszystko. To wiedzieć i potem wkręcić w to Abnola i wszystko inne dalej — położyć się na życiu, jak pantera na dogonionej antylopie, odpocząć, a potem chłeptać żywą krew... Znowu nadstawiła różowe uszki pod niewinnemi blond–kosmykami.
— Nic-a-nic mnie pan nie zna i nie pozna nigdy. „Poznaj mię dobrze, bo wkrótce utracisz, jak sny przez dobre duchy malowane“ — co to: Słonimski, czy Słowacki? A wsio rawno! Głupie poetniki. Pan jest dziecko — biedne, okrutne dziecko. Kiedyś pan zrozumie wiele rzeczy, ale wtedy może być zapóźno, zapóźno... — Coś zajęczało w jej głosie, zajęczało powoli coraz bardziej jej biedne serce. Była teraz jak duża, przemądrzała i bardzo biedna dziewczynka. Genezypa zdławiła za gardło jakaś wstrętna litość. — Pan mnie sądzi fałszywie. Pan jest z tych, którzy prócz siebie nikogo od środka nie pojmą — nigdy — w tem pana szczęście i nieszczęście. Pan będzie dotykał życia przez ciepłe, grube rękawice — już nie przez gumę — pana nic nie zrani, ale nie dojdzie pan nigdy do całkowitego szczęścia w uczuciu. — („Sama jest taka“ — pomyślał leniwo Zypcio). — Skąd pan wie przez co ja przeszłam, i co cierpię teraz. Człowiek z bólu może pokąsać rękę, która go gładzi. Pan zastępuje mi synów, których tracę — każdego inaczej. Maciej jest obcy, a Adam nie wyjdzie już stamtąd... — (Załkała na sucho i opanowała się natychmiast). — I zamiast cenić mamę, że jest tak liberalną matką, pan nią za to właśnie pogardza.
— Matki nie powinny wglądać w brudne męskie sprawki synów, o ile nie przekraczają one granic kryminalnych... Sprawki, nie matki. Cha, cha! — śmiał się nieprzytomnie jak bohater Przybyszewskiego. — Baronowa, przygotowana snadź na wszystko, nie drgnęła nawet.
— Księżna jest bardzo zdenerwowana i opuszczona. Książę i markiz Scampi musieli wyjechać do stolicy, a książę Adam jest aresztowany. Pomyśl — jest sama — chodzi o to, ażeby miała młodego przyjaciela. Młodość to wielka rzecz. Ileż jej idzie na marne, gdy dla kogoś, mały jej kawałeczek może być tą wielką dźwignią, dopełniającą jego układ sił... („Język «pana Józefa») — z obrzydzeniem bąknął w myśli Zypcio. „Ja mam być podręcznym akumulatorem energji dla tego babska!“).
— Tak — moją uboczną misją na tym nędznym światku — (Mignął się jej w wyobraźni jakiś wspaniały dwór i ona jako kochanka młodego króla — wszechwładna w polityce i w miłości...) jest wprowadzenie pana w świat. Przeżyję w tem moją drugą młodość.
— Ale czemu naprawdę nie pojechała księżna do stolicy? — brutalnie spytał Genezyp, nagle zdoroślały, zły samiec. Zdawało się że w oczach trzech kobiet pokrył się cały włosami. Zmałpiał.
Nastała chwila niby–kłopotliwego milczenia. Światy waliły się gdzieś, niepodobne do tego, w którym odbywała się ta rozmówka. I mimo, że, połączywszy odpowiednie punkty, możnaby jeden z drugiego kolineacyjnie wyprowadzić, nikt z tych czworga ludzi, w życiu samem w sobie pogrążonych, nie wiedział nic o tamtych „zaświatowych“ obszarach, w których żyli teraz, aktualnie, jak widma, obdarzone wyższym bydlęcym sensem — wszyscy czworo w tej samej dokładnie chwili, gdy pili herbatkę tu, w tym saloniku.
— Czemu — tak, czemu — powtórzyła obłędnie księżna i zaraz spadła z tamtego wymiaru w ten salonik, jak postrzelony ptak. — Muszę tu pilnować przyjaciół męża, a przy tem mam pewien osobisty interes... Gdybym była tam, musiałabym się starać o uwolnienie Adama. A ponieważ znany jest mój osobisty urok, więc rozumie pan, oni wszyscy zawzięci są na mnie więcej niż na kogokolwiekbądź — żeby pokazać swój niby objektywizm, dla przykładu, żeby pokazać, że ja na nich nie działam, właśnie na złość będą stokroć bezwzględniejsi niż z jakąś pierwszą–lepszą petentką.. — Genezyp nie słuchał tych tłomaczeń.
— Ten osobisty interes, to jestem ja — raczej moja cielesna powłoka. „Obołoczka“ — tek. — (Był sam dla siebie tak wstrętny, że nie mógł „wyjść z podziwu“, że go poprostu na pysk stąd nie wylewają). — Jestem dla pani smacznym kąskiem — niczem więcej. Bo nawet sympatji pani dla mnie nie ma. Traktuje mnie pani jak głupie zwierzątko — użyć a potem wyrzucić. I tylko podziwiam matkę, że z panią razem przystępuje do spisku przeciw mnie, chcąc mi odebrać siłę i odpowiedzialność, jako jej opiekunowi.
Ta bzdura była już kompletnie ponad siły obu pań. Coś zaczęło się rwać. Bezsens stanu całego społeczeństwa, z fikcyjnym rozdziałem na Syndykat i to coś bezimiennego, o czem bali się mówić, a nawet myśleć, naśmielsi i to beztwarzowe, tajemnicze, zadowolenie z chwili, to właśnie wcielało się w tę właśnie chwilę w tym salonie, jak w najdoskonalszy symbol. Niepotrzebność tych ludzi i takich ich stosunków. Ale niepotrzebność dla kogo? - dla nich, czy dla tych tam obałwanionych i zadowolonych robociarzy? Chwilami zdali się niepotrzebni wszyscy i ci i tamci — niepotrzebny był świat — nie miał go kto przeżywać w sposób godny i warty. Zostawał pejzaż sam w sobie i trocha bydląt — to mało. Tylko żywy mur chiński mógł jako tako to załatwić — ale to było coś w rodzaju lawiny: bezimienny żywioł. Lepiejby jeszcze zrobiła „eine Weltkatastrophe“ — zderzenie planet, czy wejście w nieznaną mgławicę.
Księżna. — Pan jest niemożliwie brutalny. Myśmy mówiły tu z godzinę przed pana przyjściem, wszystko ułożyłyśmy, już było tak dobrze, tak dobrze, a tu...
Genezyp: — Porozumiały się panie jako kobiety, mama ma pana Michalskiego — pani chce mieć mnie. Mamie jestem niepotrzebny, nawet zawadzam jej w tem całem „nowem życiu“ (z ironją) — chce mnie zwalić z karku i jako syna i jako opiekuna. Anadjomene z piany od piwa — pienił się — tania gargotka z hygjenicznemi miłosnemi placuszkami, — ja nie chcę być jaką „Selbstbefriedigungsmaschine“, ja...
Matka: — Zypciu! Tu jest twoja siostra. Zastanów się co mówisz. To obłęd zupełny, — ja już nie wiem kim ja jestem. Boże, Boże...!
Genezyp: — Niech mama nie wzywa Boga, bo Bóg dla mamy dawno umarł: razem z papą: to było jego istotne wcielenie. — (Dobrze, ale skąd to bydlę wiedziało n. p. o tem?) — A ta „siostra“ za parę tygodni więcej będzie wiedzieć o życiu, niż ja — a może już wie teraz. Nie mam nic przeciw Abnolowi, ale zdaleka od Liljan.
— Podświadoma zazdrość brata — rzekła z naukową powagą księżna.
Matka: — Sturfan jest potomkiem bojarów rumuńskich, a za rok niecały będą mogli się pobrać. Liljan kończy szesnaście lat we wrześniu.
Genezyp: — A róbcie sobie co chcecie! Nie wiedziałem, że w ten pierwszy dzień wyjścia mojego ze szkoły, takie będę miał przyjemności. Wszyscy za mnie coś chcą robić, a nikt me wie dokładnie co. Ale w imię czego, tego też z was nikt nie wie — oto co jest gorsze.
Księżna: — Właśnie to jest ta bezidejowość dzisiejszej młodzieży — z tem chcemy rozpocząć walkę, zaczynając od pana.
Genezyp: — Wskażcie mi tę ideję, a upadnę przed wami na brzuch. Ideja hamulcowa — oto wasz najwyższy szczyt.
Księżna: — Są ideje pozytywne — jest Syndykat Zbawienia. Tylko na hamulcach wóz nasz toczyć się może na takiej pochyłości jak dzisiejsze czasy. Hamulec jest dziś najpozytywniejszą rzeczą, bo stwarza możliwości innego wyjścia niż bolszewicki „impasse“. Ideja narodu jest konieczna...
Genezyp: — Ideja narodu kiedyś, krótki czas, była ideją pozytywną: była to ideja–juczne bydlę, niosła na swoim grzbiecie inne. Była to pomocnicza linja w zawiłym geometrycznym rysunku. Wielbłądy ustępują przed lokomotywami — po wykonaniu planu linje pomocnicze wyciera się. Wszelki kompromis narodu i społeczeństwa jako takiego jest niemożliwy. I mimo całej beznadziejności należy wam zginąć na tych nowych okopach Świętej Trójcy — tylko bez Boga — oto sztuka. A trójca wasza to chęć użycia za wszelką cenę, chęć już tylko pozorów władzy za cenę lizania brudnych dla was łap proletarjatu i wola kłamstwa, jako jedynej twórczości — oto wasze ideje.
Liljan: — Przyszły mędrzec z Ludzimierza, jak przyszły święty z Lumbres w pierwszej części powieści Bernanosa!
Genezyp: — Jakbyś wiedziała! Zobaczysz jeszcze
czem....
Księżna: — Nie zakłamuj się, Zypulka. Ja sama miałam też kiedyś takie pomysły. Ale teraz widzę, że tylko w kompromisie jest przyszłość, przynajmniej na dystans naszych tymczasowych istnień. Czemu chińczycy zatrzymali się? Bo się boją Polski, boją się, że tu, w tym kraju kompromisu, siła ich rozbije się choćby chwilowo, że się rozłoży ich armja, gdy ujrzą kraj szczęśliwy, bez żadnych bolszewickich pseudo-idei.
Genezyp: (Ponuro). — Raczej to bagno. Czyż kraj nasz jest szczęśliwy? Jeśli się wejrzy w głąb tego splotu... („Tu są takie aktualne, częściowe sprawki do załatwienia, a ten brnie w jakiś pryncypialnyj rozgowor!“)
Księżna: — Nie trzeba za nic patrzeć w głąb. Poco! Trzeba żyć — to największa sztuka. — (Blada, nędzna wydała mu się jej afektacja w tej chwili), — Ach — czuję, że idzie na mnie coś wielkiego z dalekich przestrzeni, co mi potwierdzi moje prawdy! Pan, panie Zypku, może oddać nam nieocenione usługi, o ile, jako tajny członek Syndykatu, wejdzie pan w najbliższe otoczenie Kwatermistrza, który otacza się ludźmi politycznie bezpłciowymi.
Genezyp: — Poprostu chcecie ze mnie mieć szpiega w sztabie tak zwanego przez was Kwatermistrza. Tyle on jest Kwatermistrz, co ja. To jest wódz. A niedoczekanie wasze. Nie — dosyć — będę tem, czem być chcę. Będę miał cierpliwość, aby to zobaczyć bez niczyjej pomocy. Od tej chwili niech nikt nie śmie mną kierować, bo ja go pokieruję tak, że popamięta, albo nie popamięta wcale — to gorzej. Nie prowokujcie we mnie tajemnej siły, bo was wszystkich rozniosę. — Olbrzymiał fikcyjnie, wydymany urojoną potęgą — czuł to, ale opanować się nie mógł. Coś obcego stawało się najwyraźniej w mózgu — ktoś tam grzebał niewprawną ręką w tych zawiłych aparatach — ktoś nieznany, jakiś straszny pan, który nie raczył się nawet przedstawić, za niego załatwiał wszystko bezczelnie, pośpiesznie, bez namysłu, napewno, bezapelacyjnie. Sam począteczek, ale wystarczy. „Czy to tamten, już trochę znany, (choć powierzchownie) gość, wylazł z ukrycia? Boże — co się stanie za chwilę?! Nikt tego wiedzieć nie mógł, nawet sam Bóg, chociaż mówią, że to ON właśnie odbiera rozum swoim stworzeniom — jak wszystko inne zresztą — odbiera i daje. On albo programowo niszczy częściowo (czy „wyłącza“) swoją wszechwiedzę (jest wszechmocny — tak) (dla swojej zabawy, czy „zasługi wiernych“), albo jest okrutnikiem ponad wszelkie nawet ludzkie zrozumienie. A czyż jest okrutniejsze bydlę niż człowiek?“ — Tak mniej więcej myślał okruchami Zypcio, na tle tamtego mózgowo–materjalnego dziania się czegoś niewiadomego. Wydzierał się Zypcio sam z siebie w tajemniczy, okropny świat, w którym rządziły inne prawa, niż tu — ale gdzie to się działo? Był tu i tam jednocześnie. „Gdzie jestem?“ — krzyczał ktoś bezgłośnie w jakichś jaskiniach bez formy, dna i sklepień, w „grotach, które rzeźbi sen i obłąkanie“ [Miciński]. Ach — więc to jest ten obłęd, o którym się tyle mówi. To wcale nie jest takie straszne: lekka „nie–euklidesowość“ psychiki. A jednocześnie ta „próbka bez wartości“ była czemś tak okropnem, że na całe życie wystarczyćby mogła. Nie to samo — tylko to, co być poza tem mogło: co powiedzą na to centra motoryczne, a dalej mięśnie, ścięgna, kości — czy nie obrócą wszystkiego dookoła w puch i proch — a potem konsekwencje — to jest straszne. A jednocześnie, z przerażającą zaiste jasnością, widział całą głupią, pospolitą sytuację obecną. Zatrzymał wzrok na Liljan, jak na libelli stałej w nachyleniu wśród tego chwiejnego kłębowiska pospolitości. Kochał ją, żyć bez niej nie mógł — ale działo się to za szybą, tą, która zawsze oddzielała go od świata. Sztylet zdradliwej ambicji wbił mu się we wnętrzności od spodu — znienackie pchnięcie zagrobowego ojca. To ona temu winna — matka — ona jest warjatka. To po niej ma ten cały pasztet we łbie. A jednak ani na chwilę nie chciałby być kimś innym. Dźwignie samego siebie ponad siebie razem z tym obłędem. Bo to był obłęd — wiedział o tem, ale jeszcze się nie bał. Ta myśl była jasna aż do oślepienia — czarność dookoła. Jednak trochę się przeraził i oprzytomniał. Wszystko to trwało jakieś nieuchwytne mgnienie czasu. Gdzie to się podziać mogło w oczywistej jednoczesności? Jakby czas się rozdwoił i biegł na wyścigi dwiema różnemi kolejami.
Genezyp stał oparty pięścią o stół. Był blady i chwiał się z wyczerpania, ale mówił zimno, spokojnie. Czuł w sobie rozgałęzionego jak polipa ducha Kocmołuchowicza — przyjemnie jest mieć wodza i wierzyć mu. (Księżna wyła do wewnątrz z zachwytu. Tak się jej podobał ten mały „buntowszczyk“, że nie wiem. Ale teraz zgiąć go trochę, chociażby troszeczkę upokorzyć i żeby na nią, w postaci gwałtu i tych jego soczków (jak nacięta młoda brzózka w słońcu) wyładowała się ta cała dziwna, zagmatwana wśród hamulców wściekłość: „Skanalizowanie męskiego abstrakcyjnego szału i niewystarczalności wszystkiego“ — jak to nazywał markiz Scampi). Matka przerażona nagle zacichła jakby obita od środka i przypłaszczyła się. Ale za to Liljan patrzyła na niego z uwielbieniem — to był ten jej ukochany, wymarzony Zypcio — takim go chciała mieć jako brata właśnie: prawie warjatem. Nienormalność była konieczną pieprzną zaprawą bratersko–siostrzanych infiltracji, o mały prożek już od płciowych psycho–centrów — (dla niego też). Taki inny był niż wszyscy — „nieżyciowe widmo“ — jak mówił Sturfan Abnol. Wszystkie trzy baby, każda na swój sposób, korzyły się przed urojoną potęgą chwili, nie widząc (jak zwykle) istotnych powiązań na daleki dystans. Znowu zaczęło się to samo:
Genezyp: Będę takim, jakim być chcę, chociażbym tam miał i zwarjować. Tak więc mama wie, że byłem kochankiem tej pani i że w moich oczach zdradziła mnie z Toldziem. Tak — patrzyłem na to z łazienki, zamknięty umyślnie na klucz. — Spodziewał się, że jeśli sam to jasno wypowie tem samem wzniesie się ponad dziejącą się za jego plecami machinację. Obie damy zachowały zupełny spokój. Nowe kierunki w wychowaniu panienek: przepajanie całkowitą wiedzą zła z punktu, w samym nieomal zarodku uczuć. To miały być te silne kobiety przyszłości. Liljan wiedziała o wszystkiem: pojęciowo — raz — i dwa): bezpośrednio, dolnym brzuchem, w którym prężyły się głodne życia potwory. — I mama by chciała, abym ja potem...! Ja nie wiem gdzie ty żyjesz obecnie — w jakimś niezrozumiałym dla mnie świecie. I to nie jest świństwo — to syn jest bardziej konserwatywnym od matki! To wszystkiemu winien Michalski — pan Józef — cha, cha!
Matka: Okrutny jest twój śmiech. Przypomnij sobie ten ranek... Jakże byłeś inny wtedy...
Genezyp: I wstręt mam jeszcze dotąd do siebie za ten ranek. To było właśnie po tem... — (Tu wskazał na księżnę). — Chcę strząsnąć z siebie wszystko, być nagim jak embrjon i zacząć wszystko na nowo. — (Baby w śmiech — ale szybko się opanowały. Strasznie oburzony Zypcio zmartwiał zmieniony w jedną ranę. Zapadał się w grząski wstyd, śmieszność lepką i jałową beznadzieję. Huśtawka.) I Liljan, Liljan wtajemniczona w takie rzeczy! — Chciał się ratować histeryczną obroną siostry — naprawdę nie obchodziło go to wcale.
Matka: Ty nic nie rozumiesz kobiet. Widzisz w nich najgroźniejszą siłę, zagrażającą twojej niewykształconej indywidualności, a nie dostrzegasz tego, jak krucha jest ta ich potęga — ile muszą one nagromadzić w sobie pozornego zła, aby was wogóle wytrzymać. Ty nie wiesz co ona wycierpiała dla ciebie. — Wstała i objęła księżnę. — My obie tak cierpimy razem nad tobą. Zrozum sercem i ją i także twoją biedną matkę, która nic prócz cierpień w życiu nie miała. Ty nie wiesz co to jest zacząć kochać naprawdę po trzydziestce! — Zaczął tajać po wierzchu — spocił się jakby tłustą czy śluzowatą litością — ale się trzymał — raczej tamten „gość“ trzymał go na granicy zupełnej fiksacji. „W obłędzie też jest siła“ — pomyślało mu się w pustej przestrzeni między sobowtórami.
Genezyp: Nie chcę nic o tem wiedzieć! Wstrętne jest to uczuciowe ślimaczenie się wasze. O — jakże ohydną rzeczą jest uczucie ludzkie, właśnie ludzkie — to zawinięte w kłamliwe futerały odpadków społecznych transformacji. O wiele szczęśliwsze są bydlęta — tam u nich jest to prawdą.
Matka: Mało co różnisz się od bydlęcia, moje dziecko. Przebierasz miarę w brutalności, łudząc się, że jesteś silnym człowiekiem. A co do Liljan to są te nowe metody wychowania. Nie chciałyśmy cię zrażać przedwcześnie. Wczesne uświadomienie nie jest niczem złem — przesądy, które kosztowały wiele pokoleń ich zdrowie psychiczne. Za kilka miesięcy Liljan będzie i tak żoną Sturfana. Prawda, córeczko, że lepiej teraz się czujesz, jak wiesz wszystko?
Liljan: Ależ oczywiście, mamo! Niema o czem gadać. Zypcio jest dzieciak, ale jest wspaniały w swoim rodzaju. Zczasem oswoi się ze wszystkiem. Przecież na Nowej Gwinei niema wcale kompleksów freudowskich. Tam dzieci od 6–go roku życia bawią się w małżeństwo. A potem wszystko jest „tabu“ w obrębie jednej wioski. A siostra jest największe „tabu“: za dotknięcie śmierć — [dodała z nieprzyjemną kokieterją]. — Wszystko jeszcze będzie dobrze: wewnątrz pozornej mechaniczności życia my stworzymy nowe, normalne pokolenie — nie nasze dzieci, tylko nas samych. My nieznacznie, od środka zmienimy wszystko. — [dodała znowu z naukową już całkiem powagą.]
— Dla chińczyków będą te nowe pokolenia — nawóz albo podmurowanie ich konstrukcji w tym kraju — przerwał jej wściekle upokorzony Zypcio, któremu wszystko przewracało się w głowie. — Frazesy, gołosłowne obietnice bez podstaw, otumaniania się nałogowych optymistów — ja wiem to po sobie. — A jednak sytuacja podobała mu się gdzieś na dnie, ale naprzekór wszystkiemu, co uważał w sobie za wartość: sam początek perwersji — dzieło tamtego draba w nim. Tylko czem było to dno? (Co to mogło obchodzić takiego Kocmołuchowicza!? Furda! A jednak to są te właśnie różniczki, (te „cząsteczki mózgowo–psychiczne“ jak mówił pewien zniewieściały hrabia–bergsonista), z których robi się miazga, w której pracuje taki mąż stanu, który — i tak dalej. Nie wiedział Zypcio jak są do siebie podobni z tym oberhyperkwatermistrzem, którego tak wielbił i który dużoby się mógł nauczyć patrząc przez lupę na tego swego mikrosobowtóra. Zapóźno się spotkali, ze szkodą dla nich obu).
Coś wyłaziło znowu z głębi. Oświetliła Zypcia nagła błyskawica od środka — objawienie. Stało się w nim całym tak lekko, przestronno (i jasno nawet) jak w zakatarzonym nosie po dwóch decygramach kokainy. Ten tam nienazwany, którego się bał i przed którym się bronił, to drugi on prawdziwy, najprawdziwszy — wypuścił go z podziemi na światło — niech się rozprostuje, rozeprze i też niech użyje. [„Warjat może spełnić swoje życie jedynie w obłędzie“ — takby powiedział genjalny Bechmetjew.] Wszystko poświęcić można aby go poznać wreszcie i ujarzmić, lub być ujarzmionym. Ale jak to uczynić, za cenę jakich zbrodni, czy wyrzeczeń. Takie długie to życie jeszcze! Od tamtego możnaby się nauczyć, jak je zapełnić i przetrzymać. Tylko tamten może to uczynić on sam będzie zawsze „za szybą“, jak ryba w akwarjum.
Zamknęły się znowu „wrzeciądze“ więzień: jeszcze nie czas. Genezyp opadł bezwładnie od wewnątrz. Odbite miał mięśnie od kości i wszystkie bebechy w nieładzie. Mógł być tytankiem tam w szkole i walczyć zwycięsko ze swymi osobistymi wrogami: dowódcami sekcji i plutonu. Ale tu, oblepiony świńskością i urokiem spotęgowanego ponad jego miarę życia w formie tych bab (te rodzinne potęgowały tylko urok tamtej książęcej bestji, zamiast osłabiać, jak by to powinny) poddawał się na całej linji. Chyba trzasnąć do djabła wszystkie trzy odrazu (tylko odrazu — inaczej nie wyjdzie ten pasjans) i nie zobaczyć ich nigdy więcej w życiu. Ach — gdyby to tak można taką sztukę wyczynić — są przecież tacy, co tak robią. Coraz mniej ich jest, ale są psiekrwie. Ale na to nie miał odwagi. Sam utajony obłęd trzymał go za kark i kazał chłeptać z tego koryta nędzy dalej. Brzydki kompromis wlał się z boku i płynął jak struga mętnego bocznego potoku w czystej rzece. Zarzut bezidejowości palił go wstydem nieznośnym. Jakąż bowiem miał ideję? Czem mógł usprawiedliwić fakt swego życia, nagi, odarty z codziennych, drobnych dowodów konieczności, sterczący chwiejnic z otaczających bagnisk bez żadnych podpórek dziecinnych koncepcji istotności koncentrycznych kółek — no czem?! A ta wściekła baba miała przytem jakieś polityczne koncepcje, miała wogóle łeb na karku, a w tym łbie mózg wcale nie ostatniej jakości, prawie że męski i w djalektyce wyćwiczony. Nie było wcale łatwą rzeczą tak ją z punktu zlekceważyć. Czy to nie oburzające?
Wlekło się wszystko niemożliwie. Już nikt go nie przekonywał. Wiedziały wszystkie trzy (jak wiedźmy z Makbeta), że się poddał. Babi tryumf zapanował w salonie, oblepił nieprzyzwoitym śluzem wszystkie meble, dywany i bibeloty. Matka i Liljan podniosły się z foteli z tem charakterystycznem pochyleniem naprzód, wyrażającem dystyngowane pływanie ponad nędzną, przezwyciężoną rzeczywistością — była w tem też wdzięczność dla księżnej. Pani Kapenowa ucałowała syna w „czółko“, nie pytając go nawet, czy wychodzi czy zostaje. Przyszły adjutant Wodza zadrżał od tego pocałunku: nie miał ani matki, ani siostry, ani kochanki; był sam zupełnie w nieskończonym wszechświecie, jak wtedy, po tem fatalnem przebudzeniu. O ekskrementalnych przyjaciołach nawet nie pomyślał. Ha — niech się dzieje co chce. Wyjdzie i nie wróci, tylko nie teraz, nie zaraz, na Boga, nie w tej chwili. „Der Mann ist selbst“ — jak mówił naczelnik szkoły, generał Próchwa.
Wyszedł z paniami do przedpokoju. Ale kiedy całował na pożegnanie piekielnie miękkawą rączkę księżnej Iriny, ta zdążyła mu szepnąć razem z gorącym oddechem, wycelowanym prosto w prawe ucho: „Zostaniesz. Niezmiernie ważne rzeczy. Cała przyszłość. Kocham cię teraz zupełnie inaczej“. Rozpuścił się w tym szepcie, jak cukier w gorącej wodzie. I nagle, zmieniony sam dla siebie do niepoznania, rozjaśniony upadkiem, już nie sam i nie w rozpaczy (ujutność trochę śmierdzi, ale to nic) zadowolony, rozczulony, prawie szczęśliwy przez łagodne (środek łagodnie rozwalniający) płciowe rozluźnienie, został. Ale zaraz po wyjściu tych pań księżna stała się zimna i daleka. Genezypa chwyciła znowu lodowata rozpacz — za mordę, brutalnie. Na to więc zdradził sam siebie, aby za upadek wewnętrzny nie dostać nawet jednego ochłapu, choćby gorszego, tego ciała, którem w istocie pogardzał. Natchnienie do jakiegoś decydującego czynu nie przychodziło. Łupić, bić, mordować, kopać — a tu stał w kąciku grzeczny chłopczyk z sercem en compôte.
— ...teraz nie będziemy mówić o nas. — [Siedział wypięty i po wojskowemu stężały. Ta „kupa elementów“ przed nim była tak daleka (oto „inny wymiar“ jak byk w tej samej przestrzeni), że nie mógł pojąć, nawet w przybliżeniu, jakim cudem mógłby sobie pozwolić na najlżejszy nawet, „najsiostrzeńszy“ pocałunek. Męka rozkładu za życia, i to na zimno, trwała. „Ach — wyrwać się już raz na szeroką falę bez tych przeszkódek, zastawek, drobnych hamulczyków“ — ciągle miał uczucie, jakby mu kto laskę między nogi wstawiał. Koniec szkoły — oto termin ostatni — wtedy on im pokaże... Ale żeby nie było tak, jak z maturą, kiedy to najważniejsze problemy osobowości wylazły wtedy, gdy wszystko
zdawało się być załatwione, skończone.] — to najmniej ważne (niby „my“) — Ważniejsze jest to, kim ty będziesz dalej. Ty właśnie Zypciu, z twoją naturą pełną tajemniczego, bezforemnego żaru, nie możesz żyć tak bez żadnej idei. To grozi pęknięciem, obłędem w najlepszym razie. W tobie odbija się jak przelatujący obłok w lusterku, cała ludzkość. Ja wiele zrozumiałam patrząc na te twoje szamotania się. — (Mówiła jak jakaś stara ciotka, będąc tak piękną! To piekielne...) — Ideja organizacji pracy nie doprowadzi nikogo do wielkich czynów. To są koncepcje szarej przyszłości i dla tej przyszłości istotne — ale my musimy patrzeć na ich wcielanie się w dawne organizmy społeczne, których częściami napół jeszcze jesteśmy i dlatego czujemy tylko ból i nudę — wrastamy sami w siebie w obcych nam formach. — (»„Cóś“ w piętkę goni ten babon« — pomyślał Zypek). — Są to ideje pomocnicze, techniczne, które obecnie zużywać może każda partja dla swoich celów, począwszy od nas: Syndykatu Zbawienia, aż do zbolszewizowanych Książąt Mongolskich — ale kiedyś będą one urzeczywistnione w całej ludzkości — i na szczęście nas już wtedy nie będzie. Właściwie nie są to żadne pomysły, któremi można żyć, albo się im poświęcać — o ile się nie jest specjalistą w danym zakresie.
Genezyp: Tak, ale ideja ciągle i to pokojowo wzrastającego dobrobytu, połączona z ideją zamazania walki klas, w stylu dawno–amerykańskim, do którego rozkwitu doprowadziła kiedyś ideja organizacji pracy, może już być, dla dostatecznie zmaterjalizowanych ludzi, dostateczną podporą dla przetrwania choćby istnienia — nie mówiąc już o jego przetwarzaniu i stwarzaniu nowych zupełnie wartości, w co wierzą tylko oportuniści i zwykli durnie i karjerowicze. Przetrwać — to już jest wiele, gdy naokoło widzi się zalewającą nas pustynię ducha — pogodzić się z beznadziejnością i żyć w prawdzie, a nie omamiać się urojonemi nowaljami, które niby nadejść mają — nie brać ostatnich podrygów za zaczątki rzeczy nowych... — (przecież to ona sama kiedyś to mówiła!) — Jakże łatwo jest obiecywać jasną przyszłość, bełkocąc nieszczerze, ze skłamanemi łzami w oczach, banalne, oklepane pocieszenia ludzi niezdolnych do okrutnego myślenia: że przecież zawsze były wahania i oscylacje i ludzkość coś sobie dla uciechy zawsze wynalazła... — (Tracił zupełnie poczucie w imię czego mówi — czy przekonywa ją, czy siebie samego z nią razem przeciwko sobie — powtarzał, jak papuga, rzeczy, których mu naopowiadał jeden z jego kolegów, były ekonomista–amator, Voydeck–Wojdakiewicz).
Księżna: Pleciesz, drogi, jak na tortiurach. Dobrobyt nie może wzrastać nieograniczenie, a uspołecznienie jako takie — als solche, powtarzam — może, i to niezależnie od bytu, którego rozwój może się zatrzymać i żadna siła go nie wzmoże. Nie mówiąc już o Europie, widzimy to jasno na Ameryce: mimo wszystkich wysiłków organizacji pracy i maksymalnych wynagrodzeń i oszałamiającego dobrobytu tych tam robotników i wzrastającego współudziału w przedsiębiorstwach, nic nie mogło uratować tego lądu od komunizmu. — Apetyty ludzkie są niezmierzone...
Genezyp: Stępią się — niech pani będzie spokojna. To było tylko kwestją czasu: jeszcze chwila i załatwiłoby się wszystko bez przewrotu. Właśnie w nowych społeczeństwach...
Księżna: Nigdy się nie dowiemy jak to być mogło, gdyby i tak dalej... Fakt dowodzi mojej słuszności. Widać stąd, że jeszcze — jeszcze, powtarzam — trzeba idei wyższej, której tam brakło, a jakaż ideja wyższa jest od narodowej?
Genezyp: O, to pani plecie! — (Postanowił być brutalnym.) — Bez żadnego komunizmu, na tle ekonomicznej współzależności narodów, która wyszła na jaw po wojnie narodów, okazało się, że narodowość jest humbugiem. fikcją byłych rycerzy, tajnych dyplomatów, ciasno patrzących przemysłowców i operatorów czystego pieniądza. Wszystko tak się splątało na świecie, że mowy niema o oddzielnych narodach w znaczeniu samodzielności — (znowu zabrnął i nie wiedział czy to, co mówił jest jego własnem przekonaniem, czy tylko bezmyślnem małpowaniem Wojdakiewicza. — )
Księżna: To, co nastąpiło po Wielkiej Wojnie, to był właśnie zamaskowany bolszewizm pod pozorami międzynarodowych, ponadnarodowych, ale pozostawiających im jakieś niby odrębne życie, instytucji. I dlatego klapnęły te wszystkie ligi i międzynarodowe biura pracy i jest tak, jak jest teraz. — (Księżna używała ordynarnych słów polskich, nie zdając sobie sprawy z ich właściwego smaku.). — Może być tylko narodowość, albo mrowisko — trzeciego wyjścia niema. Musisz żyć ideją narodową, bo należysz do tej ginącej części ludzkości. To trudno: nie można kłamać: nie być tym, kim się urodziło. Lepiej wcześniej zginąć prawdziwym, niż żyć zakłamanym. Musisz mi się poddać, o ile nie chcesz dojść do swej własnej odwrotności, co z twoją naturą jest bardzo prawdopodobne. Musisz zostać tajnym członkiem Syndykatu, o ile wogóle chcesz przeżyć samego siebie na swoich własnych szczytach, a nie na cudzym śmietniku. (— Genezyp zakrył twarz rękami: teraz go wzięła! Skąd ona mogła znać słowa, wcielające się w jego bezpojęciowy gąszcz, raczej wywlekające stamtąd, nadziane na symbole jak na patyczki, kawały żywego mięsa jego najistotniejszego trwania. Czyniła to oczywiście przy pomocy swych organów płciowych bezpośrednio, tak „intuicyjnie“ („he, he, panie Bergson!“) jak klasyczny do znudzenia sfeks swoją sprawę z przeklętą liszką. On to wiedział i palił się ze wstydu, mimo że pochłonął jeszcze w szkołach całą literaturę bijologiczną od Loeba i Bohna począwszy, tych wielkich panów, co pojęcie instynktu rozbili w puch i proch, niszcząc pośrednio jedną z najpotworniejszych blag jakie były: bergsonizm.) — Coś dziwnego przygotowuje się w atmosferze — są to ostatnie podrygi — zgadzam się, ale jest w tem posmak wielkości, której brak wszyscy tak boleśnie i obleśnie odczuwamy: „Die Freude zu stinken“ — jak pisał ten nieszczęśnik Nietzsche. — (I zaraz dalej:) Dotąd nie zdołaliśmy, mimo szalonych wysiłków, nikogo z nas wkręcić w najbliższe otoczenie kwatermistrza. Ty jeden, jako specjalnie przez niego wybrany, — mówią, że twój ojciec coś nie coś wiedział o jego dalszych planach — możesz nam dostarczyć niezmiernie cennych wiadomości, choćby o jego sposobie życia, o tem, jak pije śniadanie i zdejmuje te swoje historyczne lakiery na noc. Przecież nikt z naszych nie wie nawet w przybliżeniu jak przechodzi codzienny zwykły dzień tego monstrumu. A potem oczywiście mógłbyś wślizgnąć się w rzeczy daleko ważniejsze... —
Z najniższych nizin, z moczarów, z tyłów ohydnych bud i śmietników, ale własnych, odpowiedział Zypcio: (rzeczywistość jak na niego wspaniała, ale wstrętna i zgnicie w małym loszku na brudnej słomie — dwa obrazy tańczyły w jego umęczonym mózgu, nie mogąc się przemóc. Załatwiła to mowa, niezależna jakby od osobowości. To pewno tamten trzeci, warjat, mówił w imieniu szlachetnego chłopczyka, sam szlachetnym wcale nie będąc — miał tylko wolę, „den Willen zum Wahnsinn“.)
— Przedewszystkiem na wszystko to nie będzie już czasu — czy wy sobie wyobrażacie, że chińczycy będą czekać zanim wy załatwicie wasze wszystkie brudne rachunki w imię waszych bezpłodnych, utuczonych brzuchów? Śmieszne złudzenia!
— A fe! Co za bolszewik! Opamiętaj się. Nie bądź ordynarny jak agitator jakiś.
—Mówiłem już, że szpiegiem nie będę — warknął — i to w imię żadnej ideji, nawet absolutnie najwyższej.
— Nawet szpiegostwo dla celów wyższych jest czemś wzniosłem. A tu przecież... Nawet dla mojej przyjaźni? —
— Pluję na taką przyjaźń! Czy pani miłość poprzednia do mnie i demoniczne sztuczki były również wynikiem jakiejś, czy tej samej politycznej kombinacji? O, jakże upadłem strasznie... — znowu ukrył twarz w dłoniach. Patrzyła na niego jednocześnie z czułością matki i drapieżnością kota o włos od pochwycenia zdobyczy. Wypuczyła się cała, sprężyła ku niemu, ale dotknąć go jeszcze nie śmiała. Mogło to być przedwczesne, a jeśli nie w tej chwili, to nigdy już. Genezyp czuł się jak mucha w lepie — o wyciągnięciu połamanych nóg mowy być nie mogło, a skrzydła brzęczały rozpaczliwie w powietrzu, dając złudzenie swobody. Malał aż do zaniku z niemożliwego wstydu do siebie i do całej sytuacji. — Posłyszał dzwonek od drzwi wchodowych, dochodzący gdzieś z dalekich zakamarów nieznanego pałacu.
— Ty nic nie chcesz zrozumieć. Najpierw chodzi o ciebie samego, o twoją jedyną drogę życia, na której możesz się istotnie przeżyć. A potem o twoją karjerę także, w razie zwycięstwa Syndykatu. Pamiętaj, że to nie wszystko jedno skąd się patrzy na życie: czy z loży parterowej, czy z przesyconego wyziewami paradyzu. „Leute sind dieselben, aber der Geruch ist anders“ — jak powiedział pewien wiedeński fiaker Piotrowi Altenbergowi. Nikomu jeszcze nie pomogło programowe zdeklasowanie się, a powrót na swoje miejsce trudniejszy jest niż się to zdaje. — (Przerwać jakim bądź sposobem to walenie się ciężkich jak jakieś potworne kufry (właśnie) słów.)
— Czyż pani myśli naprawdę, że my możemy zatrzymać chińczyków i ostać się w tej parszywej, umiarkowanej demokracji wśród tego morza bolszewizmu?
— I to mówi wielbiciel i przyszły adjutant kwatermistrza! Sprzeciwiasz się, moje dziecko zasadniczej myśli twego idolu.
— Nikt nie zna jego myśli — w tem jest jego wielkość...
— Dość wątpliwa conajmniej. Jest to siła, nie przeczę, ale wichrowat, siła dla siły to jest jego ideja, siła w czystej formie. My, Syndykat, musimy go zużyć dla naszych celów.
— I taka galareta, która co chwilę mówi co innego, ma być wyrazem organizacji, która jego, JEGO chce zużyć! Cha, cha, cha!
— Nie śmiej się. Jestem zdenerwowana i gubię się w sprzecznościach. Ale któż się w nich dziś nie gubi? Widzisz: tam z Zachodu będziemy mieli tajną pomoc. To, że upadła Biała Rosja niczego nie dowodzi. Tam nie było ludzi, takich właśnie, jak Kocmołuchowicz. Tam, na Zachodzie, młode bolszewizmy, jeszcze zlekka od spodu podnacjonalizowane i używające tajnie faszystowskich metod, pod pozorami tego, że czas jeszcze nie przyszedł — co za sprzeczność! — drżą, powiadam ci, przed możliwością chińskiego gniotu, niwelującego wszelkie subtelniejsze różnice. Dlatego muszą nam pomagać, nietylko w utrzymaniu status quo, czyli obecnego marazmu, ale muszą nas czynnie pchać w idejowo przeciwną im stronę, ze względów technicznych. W głowie się mąci, gdy się pomyśli do czego doszła komplikacja życia. Finanse z Zachodu — to jest ten cud polski, którego te żółte małpy, z ich uczciwością zrozumieć nie mogą. Potworne tajemnice ci mówię — za to — śmierć w tortiurach. A jeśli to się nie uda, to ostatnia zapora dla chińczyków przerwana, żółty potop i koniec rasy bialej. Niestety, tak się wszystko uspołeczniło, że kwestja ras nawet przestaje coś znaczyć na wielką skalę — kolory skóry nawet stają się obojętne. Właśnie przychodzi pan Cylindrjon Piętalski, baron papieski i szambelan, były dowódca kulomiotów gwardji Jego Świątobliwości. — Genezyp poczuł się owadem w tym domu: karaluchem, prusakiem, pluskwą. Ha — gdyby można czasem całego siebie wyrzygać prosto w nicość, nie przestając przytem istnieć! Cóż to byłaby za frajda!
Wszedł ohydny (przecież mógłby być pięknym tego gatunku osobnik — więc poco? Poco i to jeszcze? Przypadek.) wymokły, obwisły, chudy na gębie, a brzuchaty na brzuchu blondyn, z rozczesanemi „po lordowsku“ faworytami, w monoklu na czarnej tasiemce. Zaczął mówić zaraz (był widać uprzedzony). (Bezpłciowość jego była aż nazbyt widoczna — ten przynajmniej napewno nie był kochankiem księżnej.) — mówił — i obecnym zimno robiło się od trupowatości pojęć, których używał. Poprostu czuło się, że kwestja narodowości wogóle, a polskiej w szczególności, na skutek przemacerowania w literaturze od romantyzmu, aż po ostatnich neo-zbawicieli, jakoteż z powodu przegwajdlenia jej nawylot na wszystkich obchodach, uroczystościach, wiecach, posiedzeniach i rocznicach w bezdusznych frazesach i obietnicach bez żadnego skutku, jest czemś tak martwem, wyczerpanem i dalekiem od rzeczywistości, że nikogo nigdy naprawdę poruszyć już nie będzie zdolna. Jadowite kłamstwo ścinało żywe białko w promieniu sięgającym po orbitę Neptuna. Zdawało się, że na innych planetach i ich księżycach zamiera wszystko od nieznośnej nudy i jałowości problemu, że jeśli na satelicie Urana czy Jowisza zaczyna tworzyć się coś w rodzaju narodu, to oddech Piętalskiego, zionący potworną pustką frazesu, musi zwarzyć i zamrozić ten żywy kiełek na odległość biljonów kilometrów. Wszyscy wiedzą jak taki sos wygląda i pachnie, tembardziej na tle zgniłego kawała rzeczywistości, którą podlewa i usmacznia — można nie cytować dosłownie. Było w tem coś niesłychanie męczącego — to samo–załgiwanie się typowego „poważnego człowieka“, czy też programowa blaga jakiegoś równie poważnego demona. Dobrze, dobrze — ale w imię czego? Nie — tak bezsensownej politycznie sytuacji nie było nigdzie, nawet w Hyrkanji, gdzie obok rządu bolszewickiego trwał błazeński król, pozostawiony niby na pośmiewisko dla innych — w gruncie rzeczy bardzo wtrącał się do rządów i sam bawił się znakomicie. A ten gadał — i słowa takie jak: miłość do kraju, ojczyzna, poświęcenie dla dobra narodu i t. p. (chociaż już mało było wogóle takich słów — pozapominano wiele — kursowały tylko najmniej wyświechtane, w których jeszcze resztki znaczenia tłukły się, jak ćmy o lampę łukową o tajemnicze ciemne ognisko ostatecznego sensu istnienia) padały z oślinionych, sinawych warg siwiejącego blondasa, „filaru“ Syndykatu. On istniał tylko w tych słowach — poza tem był widmem, plamką na siatkówce Boga.
Genezyp dusił się ze wstydu za ten naród — (i za siebie jako element tego właśnie narodu.) Co za pech! A jednocześnie brał odpowiedzialność za to, że wszyscy byli tacy — taki mały, różniczkowy Mesjaszek! Też się wybrał w porę! A tu myśl podła: czy warto wogóle być czemś w takiej klapzdrze? Poco? Przypomniało mu się zdanie Tengiera: „urodzić się garbatym polakiem — to wielki pech, ale urodzić się do tego jeszcze artystą w Polsce, to już pech najwyższy“. Dobra nasza („bonne la nôtre“ — jak mawiał Lebac) że artystami nie jesteśmy. Nie — nie miał racji ten bluźnierca. Z takich oto powiedzonek składa się ta parszywa atmosfera. „Die Kerlen haben keine Ahnung was arbeiten heiss und dazu haben sie kein Zeitgefühl“ — tak mawiał Buxenhayn. Otóż: każdy swoje, nie oglądając się na innych, a może kiedyś... Ale znowu chińska nawała i ogólne spóźnienie się z temi kwestjami. Poczuli bestje, że czas ucieka, jak zawisła im nad łbami (nic nie lepszemi od dawnych „golonych pałek“) żółta fala, niosąca niewymierne już z temi dawnemi, przeznaczenia. Zapóźno! Zatulić łeb w brudną pierzynę i robić swoje: odtąd — dotąd, nie myśląc o niczem — przeczytać głupią powieść, pójść na dancing, kogoś poobłapiać i zasnąć. Jeszcze nie przyszedł czas tak doskonałej organizacji — jeszcze trzeba było myśleć. Zjedzona przez „dziki kapitał“ Europa nie mogła wyciągnąć ręki ku wstającemu Wschodowi — „trzeba było wszystko stracić, aby wszystko zyskać“ — jak pisał kiedyś Tadeusz Szymberski. Coś takiego kołatało się jeszcze w niektórych pół- i ćwierć-duszach i wyłaziło, gdy już bardzo na nie pluto, ale cóż to takiego było: jakaś cieniutka ambicyjka, że to niby jego naród, takiego oplutego, jakieś czysto zmysłowe przywiązanie do pewnych dźwięków (na Zachodzie Esperanto gnębiło coraz bardziej rodzime mowy), jakieś pół—bydlęce uczuciątko do krajowego „narzecza“, to był ten tak zwany i znienawidzony patrjotyzm. A w gruncie rzeczy maska dla apetytów. A to straszne, psia—krew!
I on w Imię tych trupów–pojęć, wyrosłych jak grzybki na trupie dawnego kompleksu uczuć, zwanego: — tak czy owak — wszystko jedno — on miałby popełnić najgorsze świństwo w stosunku do tego jedynego człowieka z jajami, biednego Kocmołuchowicza, skazanego oczywiście w tych warunkach na zagładę? Nie. Podniósł się znów z dymiących oparzelisk jaźni tajemny gość z krainy obłędu, gdzie wszystko jest takiem, jakiem być powinno — dla niektórych oczywiście. W pewnej chwili Zypcio dał w twarz Piętalskiemu i wyrzucił go do przedpokoju. Słyszał jak tamten pluł i charkał — i było mu wstyd, a jednocześnie cieszył się, że patrjotyczna ideja została trochę pomszczona. Niech nie biorą takich ohyd na jej nosicieli. Dużoby dał, aby dowiedzieć się teraz, jaki jest jego własny procent (%) narodowości. Nic — widział tylko żółte wyłogi swego munduru i czuł, że on, ten pogardzany dzieciak, dokonał jednak czegoś morowego. Miał dobrą intuicję — o, tu to słowo jest na miejscu — ale równie dobrze mogło to być fałszem. (Jak słusznie mówi Edmund Husserl: czemu t. zw. „intuicyjne“ (ulubiony obecnie termin zarozumiałych bab nie chcących myśleć i zbabiałych mężczyzn) odkrycia robią zawsze jednak specjaliści wyszkoleni w danym fachu — analogja pewnych form myślowych, zużytkowanie przyzwyczajeń badacza, przeskakiwanie szeregów myślowych, automatyzacja — ot co jest, moje panie. „Zwyciężycie kiedyś i to tym samym pogardzanym intelektem — to inna rzecz, ale racji nie macie“ tak mawiał à propos tego problemu Sturfan Abnol.) Nie wiedział jednak Zypcio, jakie będą tego „czynu“ następstwa: mordobicie to przyśpieszyło o całe 2 tygodnie wybuch pewnych wypadków. Bo Centrala Syndykatu Zbawienia przygotowywała na wszelki wypadek małe „powstańko wywiadowcze“ jak to się nazywało. Kraj był tajemnicą dla wszystkich patrjotów prawie tak wielką jak sam Kocmołuchowicz. Już nikt nic nie rozumiał i wszyscy dusili się wprost w tym czadzie ogólnego „niezrozumialstwa“. (termin Karola Irzykowskiego — niech będzie przeklęty za ten wynalazek, pozwalający każdemu durniowi odsądzić od wszelkiej wartości najwartościowszą rzecz.) Trzeba było choćby paru kropel krwi, aby się dowiedzieć co właściwie jest: „zanurzenie lakmusowego papirka w świżą krew“ — jak mówił Piętalski. Że ktoś tam musiał przy tem zginąć, z tem nie liczono się zupełnie. Dopiero w razie inicjalnego powodzenia możnaby atak ten rozszerzyć i kto wie czy nie utrącić samego generał–kwatermistrza, który ku zgorszeniu Syndykatu wąchał się na razie przynajmniej dość bezwstydnie z najbardziej radykalną częścią armji, znajdująca się pod wpływem pułkownika Niehyda–Ochluja. (Oczywiście „radykalność“ ta była mocno zamaskowana i jako taka względna.) Zresztą główni działacze Syndykatu Zbawienia nie angażowali się w ten „eksperyment“ — podrzędnych można się było w wypadku klęski wyprzeć jako nieodpowiedzialnych.
Tamten pluł i charczał w przedpokoju. Genezyp blady, drżący, zadyszany, zaciśniętemi pięściami wparty w poręcz fotelu, patrzył na bezwstydne nogi księżnej, które zdawały się być przepojone szatańską esencją niepojętej w swem natężeniu zmysłowości. Że też noga może mieć tyle wyrazu i to zamknięta w jedwab i twardy lśniący lakier. Gdyby tak taką nogę można było zgwałcić jako oddzielną istotę i wreszcie nasycić się jej (względnie ich) złowrogim czarem... Rozmyślania te przerwał huk. Zatrzasnęły się nareszcie drzwi wchodowe, nazbyt mocno dzwoniąc łańcuchami. Skazańcy spojrzeli się na siebie — zwarli się kłamliwemi zwykle gałkami ócz naprawdę, ich tajemnym fluidem (który jest tylko zwykłą konwencją, podobnych między sobą istot), jak dwie bańki na mętnej kałuży rzeczywistości. Walka z Cylindrjonem rozpętała w Genezypie to coś ze dna, ten głód nieskończoności, który kusił go zawsze do nadzwyczajności — choćby potwornej — byle nie to co jest i być ostatecznie może. Niestety któż to potrafi — tylko obłęd, lub zbrodnia przebić może tę ścianę pospolitości — czasem twórczość — ale i to nie. Mniejsza z tem. Tak się tego bał — ale w tem tylko był urok życia. Nie był sobą — jedyna chwila odpoczynku ponad całem istnieniem. Psychiczny szalej własnej produkcji, a stwarzający mimo to coś obcego, niewiadomo gdzie istniejący (jak „byt idealny“) świat absolutnej zgody wszystkiego ze wszystkiem. Tak: nie był sobą: (o rozkoszy!) tamten wewnętrzny drab patrzał przez jego oczy, jak przez szybki, jak zwierz, czający się w ciemnościach.
A potem wszystko zmieniło się w to... Zwalili się na siebie, jakby z nieskończonej, bezkierunkowej w istocie wysokości obojętnej przestrzeni. To darcie na strzępy ucieleśnionej w miękkich zwałach rozkoszy, to bezwstydne odarcie ze skóry nagiego mięsa palącego się dziką żądzą, to nieludzkie nasycanie wydartego z trzewi prawie metafizycznego bólu... Nasycanie bólu? Tak. Znowu przekonał się, że to jest jednak coś i w ten sposób rozwiązując problem natychmiastowego, na poczekaniu, zwarjowania, zapadł jeszcze głębiej w nieprzezwyciężone objęcia swych potworów z Krainy Dna. Ryjąc jak wieprz całym sobą w najstraszniejszem świństwie istnienia, wisiał nad całym światem, świdrując wzrokiem wściekłego jastrzębia tonące w bezgranicznej przepaści zła tamte oczy. W ich spotęgowanej rozkoszą ukośności zdawała się lśnić Tajemnica Bytu. A wszystko to kłamało zawzięcie, z bestjalską, idjotyczną furją. Doszedł Genezyp do szczytu: usamotnił się w tej chwili okropnej, zamiast się omamić złączeniem dwóch ciał. Psychicznie dalej w tym kierunku pójść nie można. Bardziej był samotnym teraz, niż wtedy z Toldziem w dzieciństwie i nawet niż wtedy w łazience.
Ponuro oddała mu się księżna, czując, że mimo wszystko nie potrafiła zgnębić tego smarkacza, tak, jak chciała. O jakiżsmak miał dla niej teraz, kiedy dostała go tak prawie z łaski bezecnego przypadku! To nie była dawna matematyka i w tem tkwił nowy, groźny urok. Niech sobie mówi co kto chce, ale te ostatnie chwile mają też swoją wartość. „Z łaski, z łaski“ — szeptała, podniecając się aż do szału tem uświadomieniem upadku, potęgując do niemożliwości tragizm, ponurość, beznadziejność, palącej się wszystkiemi jesiennemi barwami młodości, rozkoszy. A młodzik rżnął z potęgą również „na zło“. I tak syciły się ich dwie złości, tworząc nieomal jedno zło, bezpłciowe już, samo w sobie, jedyne. Wygnana z tych „zawrotnych“ uścisków miłość (teraz jedna już, nie rozdzielona na dwie osoby) uśmiechała się smutno gdzieś na boku — wiedziała że to, co robiło tych dwoje zemścić się musi i czekała spokojnie.
Technika tego wszystkiego nudna była jak rekolekcje nieszczerego księdza — ten tam coś szepnął, temu wręczył papirek, z tym pogadał, tamtemu coś dał, tu pogroził, tam się podlizał, a tamten robił to samo z drugimi — co tu o tem pisać. Psychologje też były nieciekawe z wyjątkiem struktury wewnętrznej wodza, o której nikt nic nie wiedział: Melanż w różnych proporcjach ambicji, wielkich słów o małych znaczeniach, brudny spryt i czasem trochę ordynarnej siły. Poza tem wszyscy o wszystkich myśleli że są świnie, czasem nawet włączając w to siebie samych.
W trzy dni po tym smutnym incydencie zamieszkał Zypcio przy rodzinie — miał już swobodne noce poza służbą — został „starszym junkrem“. Spędzał noce te na szaleńczej wprost miłości z księżną, która w przeczuciu niedalekiego końca troiła się poprostu czy dziesięciorzyła nawet w oczach i rękach rozwydrzonego programowym upadkiem szczeniaka. Poznał wreszcie Genezyp czem jest przesyt. Dziwne to były chwile, gdy patrzył na te istności, które wczoraj jeszcze zdawały się być tajemnicami bez skazy, doprowadzającemi oczy do wysadzenia z orbit, a z rąk czyniącemi nienasycone polipy, jak na zwykłe przedmioty codziennego użytku. Ale krótkotrwałe były te stany. Zawsze coś nowego jeszcze umiała wymyślić ta stwora, wydobyć nowy „trick“" z niewyczerpanego zapasu swych przebogatych doświadczeń i to bez zbyt ordynarnego demonizmu. A jednak tamta chwila w łazience działała z oddali czasu, promieniejąc niewyczerpanie niby radjum — chroniła od miłości, ale za to była rezerwą dla zamierających czysto–płciowych rozdrażnień. W tem było zło i bezpieczeństwo dość podłego gatunku. Coś psuć się zaczęło pozornie bez żadnego powodu.
W tym to czasie poszedł Genezyp któregoś wieczoru do teatru Kwintofrona Wieczorowicza. Zaprowadził go prawie gwałtem Sturfan Abnol. Szła już jego druga sztuka pół–improwizacyjna, w której dublując rolę jakiegoś zamierającego ze zmęczenia podlotka, miała poraz–pierwszy wystąpić Liljan. Dotąd Genezyp nie chciał zgodzić się na zobaczenie siostry swej na scenie. Może była to podświadoma zazdrość, a może ukryty wstyd rodowy za aktorkę w rodzinie, pannę bądźcobądź Kapen de Vahaz. Za wolno płynęło życie i to odczuwał nietylko Zypcio, ale cały naród, a najbardziej sam Kocmołuchowicz. On miał koncepcję, nie dającą się zawrzeć w słowach: nieuchwytną, jak pajęczynka, a mocną jak wiązania lin stalowych — czuł ją w swoich mięśniach, w błyskach woli, w tem wypiętrzaniu się ponad siebie samego, co było jego specjalnością: chciał by ten naród jako całość był jedną osobowością, tak potężną jak on sam: machiną odrobioną z najwyższą dokładnością do ostatniej śrubki i gwińcika, a jednocześnie swobodną jak pozornie swobodnym jest obłok beztroski na ciemnogłębnym szafirze przestrzeni. Takim był i chciał czuć ten cały blok surowca jako swoją własną rzeźbę: zaklęte w nieruchomość materji mięśniowe czucia, aż pękające w doskonałości idealnej jedni. Cóż z tego: wychodziły z tego rzeźbienia kulfony. Ale i z nich, jak z perwersyjnych elementów, zbijał jakąś pseudo–konstruktywną, improwizacyjną kupę. On, jeździec nad jeźdzcami jechał na lichej, leniwej, zapadłobokiej kobyle. Ale lubił nawet swoje błędy, kochał się w sobie bezświadomie — taki kawaleryjski hypernarcyz–byk. Na to uświadomienie brakło mu jeszcze jednej duchowej platforemki wzwyż, którą, gdyby osiągnął, straciłby możność czynu, poczułby paraliżujący metafizyczny nonsens wszechrzeczy. Był pociskiem; naród cały czuł tak, jakby czuł za sobą pocisk (gdyby czuł) skłębioną w gilzie pyroksylinę. I kondensował pod sobą eksplozywną miazgę, która go miała wypchnąć z gmachu kwatermistrzostwa na ulicy Bykoń, jak z armaty, w wyższe regjony przeznaczeń. Czytał tylko do łóżka i to tylko „Barcza“ i „Wyspę Skarbów“ Stevensona. Poczem spał twardo do piątej na prawym brzucho–bokui budził się z świeżemi ustami, pachnący świeżo skoszonem sianem. One to lubiły bardzo.
Dzień „premjery“ Liljan podwójnie był (później oczywiście) pamiętny dla Zypka, bo przed południem odbył przegląd szkoły sam Wódz. Z nudów oczekiwania (jego nudą mogłoby się zabawić jeszcze z pięćdziesięciu głównodowodzących ze wszystkich armji świata) rozpoczął objazd prowincjonalnych „wojennych“ szkół. Była to jedna wielka orgja fetyszyzmu. Ale Kocmołuchowicz miał jedną zaletę rzadką: uwielbienie innych spływało z niego jak deszcz z oilskinu, a przy tem nie obowiązywało go do bycia nadal tym właśnie uwielbianym. Umiał nie dopuścić bałwochwalczej czci dookolnej, nawet najbliższego otoczenia, do tego rozkosznego wewnętrznego organu, (tej „łechtaczki ambicjowej“ jak go nazywał), którego wtórne działanie stwarza potem wtórną osobowość, (nie tą którą się być miało) jako sumę wszystkich drobnych popchnięć czcicieli, nowotwora, pożerającego często najtęższe charaktery.
Wszelkie porozumienie z chińczykami było wykluczone. Właśnie niedawno wrócił przecie starszy syn księżnej, ambasador z Hańkou, w zaplombowanym wagonie. Nikt dosłownie nic nie wiedział. Po wysłuchaniu raportu kazano młodego księcia zamknąć w celkowem więzieniu kwatermistrzostwa i tyle o nim słyszano. Tajemnica stawała się coraz bardziej jątrząca w swej kurtyzaniej zalotności. Już, już miała się odsłonić i znowu oddalała się, tańcząc lekko i zwijając się w zwojach niewiarogodnych blag. Wszelkie starania księżnej zmierzające do uzyskania widzenia się z synem, nie odniosły żadnego skutku. Coraz bardziej była z tego powodu rozdrażniona, a całą rozpacz topiła w potężniejącej rozpuście z Zypkiem, który stawał się podobnym raczej do jakiegoś upiorka ze złowrogiego snu o utraconej młodości, niż przyszłego adjutanta Wodza. A piękny był jak młody djabeł. Dorosłość samczawypełzała powoli na młodzieńczą gębusię, nadając jej wyraz ostry — okrutnej siły i bezwzględności, co połączone z władczą lubieżnością podbitych na himmelblau oczu działało na kobiety rozpierająco–mdlejącym chwytem od spodu. Na ulicy przepełzały przed nim nieznajome baby jak suki. Och, gdyby raczył... Ale na razie miał dosyć — wyższej marki nie znajdzie teraz — a „malinowe światło“ pokrywało drobne usterki. Zbyczony laluś, udrapieżniony, zjastrzębiały efeb, krew z mlekiem na sino od spęcznienia tęgich mięsnych łodyg — księżna oszalała kompletnie — pokryła ciągłą błyskawicą ekstazy straszliwą ranę swego ciała. A program Zypcia był taki: w dzień męczące ćwiczenia i nauka, a w nocy przygotowanie do lekcji i dzikie wyuzdanie. Nauczył się spać dwie do trzech godzin — trening był niezły. Zaczął trochę (troszeczku) pić i chwile „pochmielja“ dawały mu dziwne stany rozkosznego i męczącego odosobowienia z tem, co nazywał „warjacją na zimno“ (narazie) — katatoniczne prawie zakrzepnięcie, w czasie którego intelekt pracował z precyzją niemal rachunkowej maszyny. Mroczny człowiek–duch–bydlę z dna dawał znać o sobie często, ale słabo — czaił się do skoku jakby — czasem myślał — te to myśli zapisywał Genezyp w dzienniku. Razem później czytali go z tą... ale o tem później. Coraz częściej przypominała się i coraz większego uroku nabierała nawet pomaturyczna, niedawna przeszłość, nie mówiąc już o dalszem dzieciństwie. Dalekie to było jak góry, wyłażące z za uciekającego widnokręgu. Czuł się wtedy starcem. Obcością sobie samemu upajał się jak nieznanym narkotykiem. Zabawne są początki, ale potem...
W spojrzeniu ich, zdrowy człowieku nie poznałbyś wcale świata“.
jak pisał ten „zły“ kolega. Żałował Genezyp że go stracił. Gdyby tak teraz mieć go tu pod ręką! Ileż rzeczy tajemnych wyjaśniłoby się bez reszty. Zachowywał całą świadomość niebezpieczeństwa, bez poczucia jego jakości. Skąd ono nadejść mogło? Czy od strony tego draba, którego gościł w podziemiach swoich psychicznych bebechów i w które on, ten obcy, zdawał się wrastać coraz dokładniej, przyjmując ich formę a nawet i wchłaniając zawartość. (Pseudomorfoza.) Czy też z zewnątrz ze sfer splugawionej miłości, w których przebywał z księżną? Mimo głębokiego skrytego wstrętu do niej i do siebie poddawał się wrażeniu, że nikt nigdy tak jak ona podobać mu się nie będzie, a nadewszystko, że nikt takich sztuk wyprawiać i tak odgadywać jego najwstydliwszych życzeń nie potrafi. Nauczył się wreszcie walczyć z demonizmem, oczywiście nie na skalę największą. Takiego natężenia jak w Ludzimierzu nie osiągnęły te objawy już nigdy. Ale przecie, ale przecie. Nagłe odmowy kończyły się dzikiemi gwałtami (nawet jeśli ich podłożem były sfingowane ataki świętości). Wzbudzana kunsztownie zazdrość odgrywała rolę erotycznego motorku dodatkowego, gdy pomęczone gruczoły chciały spać, a dusze pragnęły jeszcze oszałamiającej, wytwarzającej złudzenie jakiegoś nowego gatunku poznania, ujedniającej ich oboje w jakieś hyperjestestwo, rozkoszy.
Ta chwila, w której Zypcio zobaczył Generał–Kwatermistrza, wchodzącego do sali jadalnej Szkoły, to była naprawdę chwila, a nie jakieś głupie orgazmy, wyduszane sztuczkami na tamtem zjełczałem, arystokratyczno–mongolskiem cielsku. Ugięły się pod nim kolana, ale oczy, z jastrzębią żarłocznością, wpiły się w oczy tamtego. Czarne śliwy, zatopione w medjum szklisto–spermatycznem, obrotowe maszynki dodatkowe spotworniałego w nieprzyzwoitych myślach o nieosiągalnem człowieczeństwie jakiegoś hypermotoru. To ruszało się, to żyło — ten wąs był z prawdziwej, żywej szczeciny, jak u foki w ogrodzie zoologicznym, jak u Michalskiego! Jeszcze sekunda upojenia rzeczywistością tej mordy i ujrzał przeznaczenie swoje i całego kraju, wywalone na wierzch, jak flaki z martwego bydlęcia. Jakież to ono było! I przecie tak jasno to widział, a słowaby o tem pisnąć nie potrafił — nietylko temu Cylindrjonowi bez czci, ale samemu nawet sobie w najgłębszem wewnętrznem zamyśleniu. Coś poprostu wielkiego czaiło się w tym pół–bogu dawnego autoramentu (ale nic z szlacheckiej swołoczy ubiegłych wieków), coś co przechodziło jego samego, jako jakość i potęga. Otóż to: wielkość jako zjawisko, nie „stan psychiczny“, (podstawy tego są: natężenie woli, ilość i jakość implikowanych w danej awanturze osób, siła nie zwracania uwagi na jednostki [bez wykluczenia ludzkich uczuć], ogólna bezmyślność w wykonywaniu raz powziętego zamiaru; poczucie własnej nierzeczywistości, jako przecięcia sił; poczucie wyższości czegoś ponad sobą: od Boga do społeczeństwa, poprzez naukę, sztukę, filozofję; poczucie samotności metafizycznej; marne, życiowe właściwości każdego pospolitego drania, uniezależnione w swych funkcjach od tamtych elementów - dość) polega na tem, że podstawa jej w danym człowieku jest za mała w stosunku do rozrastających się wzwyż i wszerz kondygnacji... Nie — nic na ten temat ogólnego powiedzieć się nie da — dajmy temu spokój.
Ale on, Zypcio, był jednak jakimś elementem dynamicznym w bliskości punktu zdeklanszowania — bez niego nic. Ale co? Intuicyjna bzdura — 5% sprawdza się przypadkiem (i potem gadają o tem te mistyficiątka 3–ciej klasy całemi latami) albo się zapomina o tych 95% i też jest dobrze. Znowu zapadł Genezypcio w ciemności: Ojciec, jako skrzydlaty bykołak w białym wirze gwiazd; Kocmołuchowicz — czarność całego wszechistnienia, oplatająca nawet Boga matki razem z Michalskim, oddech palącej nieskończonej nocy świata całego, i księżna, jak złota szpilka (fałszywa), przebijająca „naskwoz“ cały ten burdel życiowych, umetafizycznionych wielkości; a on sam jak ogonek merdający się z radości a należący do nieistniejącego kundelka.
Cała ceremonja: „baczność“, zerwanie się „junkrów“ od stołów (programowa niespodzianka), „spocznij“, zasiądnięcie Wodza do podłej ryby z jarzynami (rzygać mu się tem chciało po dobrem śniadaniu w „Astorji“) jego „ćmiak“ (umiał ćmiakać kiedy chciał, dla zjednania sobie popularności — na pewnej już wysokości drobne błędy robią wcale niezłe wrażenie) — wszystko to przeżył Genezyp nie jako ten: jakieś katatonicze bydlę przeżyło to na martwo, na nie było. Ocknął się, gdy już junkrowie, i on sam, przechodzili „wolno“, nie w szyku, do szwadronowych lokali. Przechodził tuż mimo NIEGO ze ściśniętem sercem — wszystko mu opadało, było za luźne, podwiązki, gacie, spodnie, coś go swędziało, czuł się w rozkładzie jakby nie był tym, który miał prawo kochać Wodza. Był szczytem wielorakiej roztrzęsionej niedoskonałości, a chciałby być kryształem, choćby w tryklinicznym systemie.
— Nastąp się, durniu — burknął Kocmołuchowicz na adjutanta, młodziutkiego księcia Zbigniewa Oleśnickiego, cudnej rasy i urody hubka, takiego prawdziwego arystokraty z Almanachu de Gotha, a nie puszącego się, durnego, szlachetkowatego „ziemiańskiego“ smroda, bez manier i bez wewnętrznej wytworności. Tych niecierpiał Wódz i kopał ich przy lada sposobności gdzie popadło. Rozpłaszczony jak bura suka „eddekan“ umknął się wtył, nieomal między nogami Wodza. Jakże kochał tę chwilę Genezyp! Gdyby ta chwila mogła być osobą! Cóż to byłoby za szczęście! Gdyby czas jako taki mógł być rozciągliwym, gdyby można go było napiąć, jak jakąś skórkę na spęczniałej rzeczywistości, a? I potem dopiero... No — nic. Orkiestra zagrała piekielnego kawaleryjskiego marsza, kompozycji jeszcze starego, dobrego, klasycznego Karolka Szymanowskiego, [którego pomnik dłuta czy pięt Augusta Zamoyskiego, opluła niedawno grupa muzycznych bezkręgowców pochodzących od Schönherga, i który, po przed–ostatniej fazie religijnej, wpadł (na tle popularności znowu wojny w okresie „krucjaty“) w szał wojenny i w tym szale skończył.] i dusza Genezypa, porwana wirem wojennej, czysto–kondotjerskiej wzniosłości uleciała w niedosiężne kręgi wymarzonej śmierci na tak zwanem „polu bitwy“. Tak umierać niech tylko będzie wolno, przy takiej muzyczce, w oczach takiego hyperkomandora, a reszta to furda — właśnie furda, to niesmaczne, przykre, „ślachcickie“ słowo.
— Baron Kapen de Vahaz, Genezyp — szepnął Oleśnicki między puszyste włoski na mięsistem, czut’ czut’ semickiem uchu Wodza. Pytania Zypcio nie słyszał, ale widział ucho... Być nawet kobietą, aby móc się mu, mu, muuuu...
— Stój! — To on „sam“ na niego krzyknął! Zwrot w lewo, trzask obcasów i brzęk ostróg i samo ucieleśnione wojenne wypięcie wyrosło przed czarnemi śliwami–smorodinami Kocmołuchowicza. Między nimi dwoma biła jakaś ciągła nieskończenie szybka błyskawica, w obie strony jednocześnie. Cement fluidu krzepi na niezniszczalny zaświatowy mur. W tem była przyszłość. Jakoteż była. I to jaka! — Ty nie rozpływaj się w empirejach! — Nie–do–uwierzenia! To on do niego mówił. Słowa, jak wyhodowane w zaświatach, nieistniejące rajskie ptaki, siadały Zypciowi na głowę, zdobiąc ją w pióropusz chwały już nie z tej planety. Tam to, w jego głowie, stawały się one naprawdę tem, czem były. A przy tem obaj mieli tyłki, dziś srali, tylko co obaj rybę żarli — jakie to dziwne. Nawet Kocmołuchowicz miał lekki atak hemoroidalny à la Roztopczyn. Nie — to piekielnie dziwne.
Zawisły nad Genezypem długie, kozackie wąsy i śmiejący się wzrok dzika, orła, byka i węgra i ujeżdżacza czy nawet koniokrada jednocześnie — i ten kocmołuchowaty, nieujęty, nieuchwytny, najistotniejszy wzrokowy chwyt pajęczo–tygrysi. (Fotografje były nieznane, bo straszliwie karane — jak mit to mit tęgi — musi zginąć wszelki ślad. — Nigdy nie powinien wzrok ten dać się zafiksować, złapać, utrwalić, stężyć.) Spadła w tym piwnym, raczej czarno–porterowym, smolistym, a żywym jak ukrop i sam ogień wzroku Wodza, maska erotycznego świństwa z niedoszłego, granicznego jeszcze adjutanta. Jak wszystko się uwzniośliło w tym, wybuchniętym z samych psychicznych jąder, zachwycie. I księżna jak anioł gdzieś pływała w nieznanem medjum, jak chybki wiertnik– wymoczek w szklance zgniłej wody — ho, ho! — jak wysokawo, obłokawo, kadzidławo, świętawo. I matka stała się jedyna i konieczna, ta, a nie inna, razem ze swoją nową manją kooperatyw i Michalskim. Ten wzrok organizował swą specyficzną, skupiającą i porządkującą potęgą, dowolnie rozłożoną miazgę flaków. Zdawało się, że jeśli spojrzy na śmietnik jaki najgorszy, to wszystko się tam ruszy i ułoży w prześliczną promienistą gwiazdę symetrji i harmonji. Tako zbił w kupę rozkładającego się Zypcia i uczynił porządek we wątpiach jego i duchowych „rozpołożeniach“. Wszystko tak było cudne — cudne aż do bólu — przelewało się po brzegi świata (nie poza — to niemożliwe) pianą spienionego szczęściem duchowego pyska. Położył się pełny siebie na krawędziach wszystkości i trwał. I to on to sprawił, ten ciemny chuj morowy, w generalskim, zalepionym orderami mundurze. Muzyka rwała kiszki na niebiańskie flagi, sztandary i chorągwie ku czci tamtego, prawie Nienazwanego = „Kocmołuchowicz“, to był znaczek dla ludzi — on sam nie mógł się nazywać, był jedyny. Jego Jedyność nie potrzebował nazwy — był — to dość. Czy tylko był? Boże! Oddal tę mękę... może go niema wcale...? Ale jest, jest — o! — śmieją się smoliste gały, błyszczy tęcza orderowych wstęg i nogi (jakie też on może mieć nogi?) wypychają wspaniałe, lakierowane ostrogowate buciska. [Cóż dopiero działo się z babami!! Strach pomyśleć. Po przejeździe Jego Jedyności przez ulicę wszystkie musiały majtki zmieniać jak jedna. Aż chlupało im w międzykroczach z suczego uwielbienia. Lepiej chwytało, niż najpiekielniejszy hałas ponurej dźwiękojebni samego Tengiera. Ano, ano.] Z wdzięczności za jedną taką chwilę można było umrzeć — byle prędko — byle zaraz.
— Ojciec — padło pierwsze bardziej osobiste słowo — rozlało się po arterjach słodką trucizną dającą siłę, męstwo, odwagę bez granic, prawdziwą żądzę śmierci. (Ach, ojciec! że też Zypcio o nim zapomniał! — przecież to on zgotował mu tę chwilę jedyną! — „tak, tak ojciec — tak ojciec, ojciec“, — powtarzał w myśli ze łzami początek zdania tamtego, mówionego do niego). — Ojciec polecił mi cię, Zypulka — a? Za 3 miesiące zgłosisz się młody wądrołaju w stolicy u mnie do raportu. Pamiętaj że główna rzecz w życiu, to się nie przeczekać! A beau se raidir le cadavre — (to było słynne jego, jedyne francuskie, ale koślawe, przysłowie.) — Panowie: — zwrócił się do całej sali, stojąc na prawem skrzydle 1–go szwadronu. (Zypcio był drugim w drugim — pierwszy jeszcze nie ruszył z za stołów.) Był to jeden z tych jego szaleńczych histeryczno–historycznych występów–wystąpień — jedna rzecz, której się bał, aby w niej nie przesolić. Histeryczne ataki zupełnej bezwątpienia szczerości, nieobliczalnej, która, rozpraszając mrok w detalach, utajemniczała go jeszcze bardziej ogólnie w oczach tłumów, a nawet najmorowszych inteligentów. Tam sięgał w chwilach tych, gdzie kryła się jeszcze morowsza tajemnica, niż jego własna osobowość: stan społeczny obecnego przekroju. A potem zaraz do Zypka cicho szeptem metalicznym: Zypcio mało nie umarł ze szczęścia, poprostu mało nie zesrał się w portki. Poprostu zachodził w ciążę we łbie jakimś nieznanym płodem: nieugiętą w pojęcia myślą Wodza, jego marzeniem o ogólnej potędze. — Nie masz pojęcia lizogonku jak to świetnie się złożyło, żeś wtedy wyrżnął Piętalskiego w mordę. — (Boże, Boże! Skąd on wiedział o tem ten kawaleryjski bóg? On zdawał się czemś tak ogólnem, że nie powinien wiedzieć „zda się“ o żadnym „zasię“ takim marnym fakcie.) — Akurat mi trzeba przyśpieszeń dla małej próby sił. — (Głośno.) — Panowie! Musimy zrobić próbę. Wiem co mówię i do kogo. Agenci moi prowokują Syndykat już od dwóch tygodni. Nikt nic nie wie i ja też. Dosyć tych ciuciuduszek. Ja nie mogę jechać na Centaurze — ja muszę mieć pod sobą konia sztandardowego. Naród w sumie może być normalnym durniem — byleby chciał siły. Zamiast naszej „Wille zur Ohnmacht“ stawiam hasło: „wygiąć się aż do pęknięcia“ bo „lepiej pęknąć niźli gnić“, nawet jeśli to pęknięcie znaczyć będzie międzyplanetarnie tyle, coby ktoś tam sobie pierdnął. Panowie: taki los parszywy każdego żywego stworzenia, że sobie samemu wystarczyć nie może. Spodziewam się, że wobec mojej notorycznej tajemniczości — mam odwagę o tem mówić — tem różnię się od wszystkich innych działaczy ziemskich — (każdy był szczęśliwy, że on się tak z nim spoufala — aż ze skóry własnej się rwał czort wie gdzie z bezwstydnej „niegi“.) i bliskości wojsk Niebieskiego Państwa, zdenerwowanie strony, która uwzięła się, aby być stroną wrogą wobec mnie i armji, jest wielkie i prowokacja się uda. Będziemy wiedzieli wtedy jasno, jakie są procentowe rozłożenia w kraju. Parę trupków jest koniecznych. Ale każdy facet, który padnie tu, z pomiędzy was, czy tam, to cyfra w moim notatniku tajemnym, o ile go wogóle mam. Cha, cha, cha — „zalał się“ weselnym, chamskim, radosnym jak ryk rozkoszy bydlęcia, śmiechem. — Ja papierków nie lubię, chyba klozetowe — post factum — niech mnie historja podetrze i dowie się qu’est ce que j’avais dans le cul, czy dans le ventre même. Mój notatnik to mit panowie — ilu chińskich szpich za nim goni, a żaden go nawet nie wąchał zdaleka. Każdy z was to jeszcze jeden parametr we wspaniałem równaniu, które układa się tu! — Uderzył się bezczelnie w łeb — słychać było to uderzenie na całą salę. Ryk rozkiełznanego zachwytu i cicha, gwałtowna chęć śmierci dla i za tego koniokradowego zgeneralonego dojeżdżacza, z domieszką 80–ciu procent Aleksandra Macedońskiego i 10–ciu procent księcia de Lauzun, wypełniła salę. Gdzieś w drugim końcu oberwały się i poleciały zmurszałe po–pneumatyckie stiuki na głowy rozpalone junkrów — dwudziestu było rannych — wyli jeszcze bardziej z zapału (a nawet z animuszu) opatrywani na miejscu, na sali. Kocmołuch otrząsnął żółtawo-biały pył z lśniącego dekoracjami munduru i rzekł:
— A pamiętajcie chłopcy, że ja was kocham, was jednych — bo całą rodzinę moją, żonę i córeczkę, to ja mam w zadzie mego „Siwka“. — To były to okropne powiedzonka, które zjednywały mu najszaleńszą miłość i to wśród najwytworniejszych bubków. Oleśnicki płakał rzewnemi łzami, a komendant szkoły, generał Próchwa nie wytrzymał: złapał litrową butelkę czystej dzikowskiej i wychlał całą do dna na oczach całej szkoły, poczem wciągnął, równie przy wszystkich, w krwawy nochal, gram najlepszej lśniącej kokainy Merck’a. „Bo żebym ja miał sobie czego odmawiać, dlatego aby o pięć lat dłużej żyć? Niedoczekanie anielskie. Najwięcej energji kosztują człowieka te wszystkie abstynencje“ — mawiał 95–cio letni starzec. Już go Kocmołuchowicz trzymał w swych kawaleryjsko–kleszczowatych objęciach. Piła cała szkoła — jutro i tak dzień wolny. W przeczuciu wielkich wypadków, których ten czarny, młody jeszcze, chmyzowaty wąsal, był żywem wcieleniem, ogarnął wszystkich śmiertelny szał pojmowania najwyższego uroku życia już prawie w samem tchnieniu nagłej śmierci. (Są naprawdę chwile, kiedy i gram kokainy nie zaszkodzi. Ale trzeba o nich dobrze wiedzieć — nie wziąć innej chwili za tę właśnie. A przytem zasada ta stosuje się tylko do silnych: „meine Wahrheiten sind nicht für die Anderen“). Cyferblat przeznaczeń kręcił się jak szalony — dwie tarcze: jedna czarna, druga złota, zlały się w jedną szarą kulę. Czemże byłoby życie bez śmierci?! Świństwem — w doskonałości zakrzepł cały świat. Rozkosz bytu w śmiertelnym pół–cieniu dudniała we krwi wraz z alkoholem, mocnym, prawdziwym prądem. Połączyć, ach choć na jedną setną sekundy te sprzeczności i trwać choć jedno mgnienie już po wszystkiem. Niestety — cała rozkosz jest w tem wypinaniu się — niema w uczuciu tem orgazmu — najwyższy punkt jest aktualną nicością. Biada temu, co przetrzyma za długo. Ocknie się w nudzie jakiej dotąd nie znała planeta (oczywiście dla niego). I w niej pojmie dopiero czem jest śmierć naprawdę: niczem strasznem: nieznośną nudą nieistnienia, wobec której niczem jest najstraszniejszy ból i rozpacz. Ale teraz „pożywał“ Genezyp pełną gębą słodko–trujący, dwoisty owoc śmierci za życia, czy pośmiertnego istnienia.
Za oknami gasło przepiękne wiosenne słońce, pomarańczowo błyszcząc w oknach domów i na mokrych od niedawnego pachnącego deszczu pniach puszystych od młodych listków, wiosennie sprężonych do życia drzew. Już prawie po ciemku, kiedy niebo konało w najcudniejszym seledyno-granacie przepikowanym mosiężno–żółtemi ognikami pierwszych gwiazd, rozpoczęły się pijane popisy uczniów, w których brał udział on, pierwszy jeździec kraju, dawny „bóg“ ze szkoły w Saumurs. Dotąd w takich okazjach, on jeden z całej armji, (przebrał się bestja po obiedzie) nosił czarny i czarno–szamerowany mundur i złote ostrogi „somiurskiego boga“. Genezyp, dostawszy w pijanem zamieszaniu nie swojego konia (czy w to nie była zamieszana „długa ręka“ Piętalskiego?) rozbił sobie ciężko głowę przy samem ciemieniu. Leżał w świeżej trawce półprzytomny od piekielnego wyrżnięcia się i wódki. Obok stał ON — o parę kroków. Widział go — on Zypka — ale nie podszedł do niego i nie spytał jak się czuje. Rozmawiał wesoło z kursowymi oficerami, z których jeden właśnie zwichnął lewą rękę, a prawą palił nonszalancko (czekając na doktora) „Mr. Rothman’s own special“ papierosa, którego dostał od wodza.
— ...wielkie rzeczy na małą skalę. Nie, nie — ja wiem: jeśli chodzi o napięcie psychiczne osobiste, to bezsprzecznie wielkie, może ostatnie w swoim rodzaju, ale jeśli wziąć pod uwagę skutki, to może wszystko jest zbyt małe jak na to właśnie zbiorowe wypiętrzenie się miazgi ludzkiej. Ziemia jest kulą, w przybliżeniu, psia–krew! Ograniczone ścierwo! Dziwnie świat się zamaskował sam przed sobą... — (I to on mówił! — najdoskonalsze wcielenie tajemnicy, a może i wcielenie najlepiej wykonanej maski! O szczęście, niewypowiedziane szczęście; móc słyszeć coś takiego, choćby z rozbitą głową i nawet będąc świadomie zignorowanym (dobrze, że świadomie — to wiedział) przez tego wymarzonego „nadpłciowca“, to nad–człowiecze, a jednak antymetafizyczne bydlę!) — ... tę maskę trzeba zerwać, choćby razem z twarzą, a może i głową. W tym wypadku i z nami koniec. Ale czemże jest życie, nie przeżyte na ostrzu wbijającem się w nieznane, na szczycie szaleństwa, czy mądrości? „Wsio rawnò! „Trzebiona nać“ — (Wyrażenie zastępcze — jak parbleu — a lubił Kwatermistrz „ruskie rugàtielstwa“ — trudno — trzeba się było odzwyczaić). Och — żeby to wszyscy zrozumieli! Żeby każdy chciał, nawet ostatni drań, przeżyć siebie w swojej proporcji psia–kość, w tej dymensji wielkości. Ale... — (i tu powiedział słynne swoje zdanie o kryształach. Teraz słyszał to Zypcio, o czem wtedy w salonie księżnej bełtano tak bezwstydnie naiwnie. Czuł całą dysproporcję tych słów z rzeczywistością i w tem poczuciu urósł mu Kocmołuch do potwornych wprost rozmiarów — zalał świat cały, zasiadł w nim swym wspaniałym kawaleryjskim zadem i roztarł go na proszek. Łeb bolał niesamowicie i ten ból czuł Zypcio jako ból tamtego, ból dysproporcji i koniecznej przyszłej jego hańby — prawdziwy wściekły orzeł na czele tłumu koników polnych i „śniętych rybek“. A bodaj to...!) I głos ten lejąc się jakby roztopionym metalem w bebechy junkra mówił dalej:
— I czy nie czas to jest, aby te ostatnie szaleństwa popełnić — te wielkie — bo te, za które „atprawljajut w żołtyj dom“, to ja mam w zadzie „Siwka“ za przeproszeniem pana, panie rotmistrzu. Hę? Jak pan się nazywa? Hrabia Ostromęcki? Bon — nie zapomnę. — To „hrabia“ powiedziane było z lekkim odcieniem pogardy — ale w miarę. On umiał jeszcze w ten sposób oddziaływać na zatracone poczucie wielkości naszych lepszych „aristos“ — mało takich już było. I ten tytan nie lenił się takich rzeczy mówić byle kursowemu oficerzynie z jednej ze stu czy dwiestu szkół. „Il a de la poigne ce bougre-là“ — jak mówił Lebac.
Genezyp siłą woli pokonawszy rozbicie łba o pień (uderzył o niższą część prawie zakrytą trawą) wylizał się z tego, wzmocnionym widzeniem Wodza, psychicznym ozorem i o ósmej, napchany potęgą Kocmołuchowicza, jak akumulator (Wódz walił już o tej porze do szkoły artylerji konnej w Kocmyrzowie ładować dalej — niestrudzona jedna psychodynamo na cały kraj) olśniony urokiem życia od wewnątrz, którym promieniały wszystkie komórki jego ciała, jadł kolację w domu razem z „panem“ Michalskim. Dziwnie małym wydał mu się ten niestrudzony człeczyna od kooperatyw, na tle szkolnej wizytacji. Niechże takiego „rzecznika wspólnoty“ zmusi co do przeżycia życia „na szczytach“ à la „le Grand Kotzmoloukh“. Jak rozpętać pod wyższy djapazon tę zacietrzewioną w sobie uspołecznioną codzienność? Co dla tamtego było ciągłem świętem („immer Sonntag“ jak mówił Buxenhayn) u tego „wycirusa łzawej społeczności“ stawało się wcieloną pospolitością — szara miazga nie mogła czuć tego święta — dla niej to była katastrofa. Inne jakościowo gatunki sił. Trzeba to skopać, zmiażdżyć, rozpłaszczyć jak ciasto walkiem, aby na tem móc dopiero zatańczyć ostatni swój taniec szaleństwa, upicia się względną w dodatku wielkością. Widział Zypcio błędy Kocmołuchowicza, całą jego niewspółczesność, nieprzystosowalność i za to jeszcze bardziej go kochał. O ile trudniejsze miał zadanie on, niż „taki“ Napoleon choćby, nie mówiąc już o dawniejszych bohaterach — on musiał tłamsić, deformować swą wielkość w gęstniejącej z minuty na minutę organizacji — tamci ruszali się w próżni prawie — on, w smolnej mazi.
Za chwilę miał Zypcio ujrzeć Liljan na scenie poraz–pierwszy — i to w taki dzień. Poczuł, że coś komponuje mu życie i że nic nie jest tu „bez kozery“ — (okropne wyrażenie). Tak czuć zawsze byłoby już szczęściem, bez względu na ujemne zdarzenia. Przyszedł Sturfan Abnol i powitał go jak najrodzeńszego z braci. Zaraz wypili na „ty“. Jeszcze nie wywietrzała mu uczta w szkole, a już zalewał mózg nowe mi falami likworu. Trudno — ten dzień trzeba było spotęgować do ostatnich możliwych granic, choćby wszystko miało trzasnąć aż do wiązań mózgowych włącznie. Obręczą stalową na łeb była mu wizja Wodza, zdeformowana już w kierunku nadzwyczajności do niewyrażalnej potęgi. Czuł go całego razem z butami i ostrogami gdzieś pod sercem, jako czarną, metalową pigułę nie do strawienia. Ale mimo pozytywnej wartości narazie wszystko to razem spotęgowało tylko, zafiksowało, obramiło i utwierdziło gościa z dna. — Stał się już czemś stałem, ekranem, na którym rysowały się niesamowite cienie chwil obecnych, ekranem który zwolna z płaskości wizji wchodził w trzeci wymiar, urealniał się nieomal mięśniowo. Otóż to — pewne mięśnie należały już trochę do tamtego — tracił Genezyp nad niemi coraz bardziej władzę. Było to piekielnie niebezpieczne.
Tak — takiego dnia nie wolno było z rąk wypuścić, nie wyssawszy z niego całej utajonej rozkoszy, niezdobytej dla normalnych ludzi. Są dnie–kwiaty i dnie–plwociny i wypociny. Ale czy te pierwsze nie wyrastają względnie rzadko na odpowiednio przezwyciężonych tamtych? Trzeba czasem miesięcy całych czarnej, pozornie jałowej pracy, aby znienacka „uszczknąć sobie taki śliczny »dzionek«, lub choćby »smaczne« pół-godzinki“ — przypomniało mu się nie smaczne zdanie Tengiera. Druga wątpliwość Sturfana: „czy kobiety nie są czasami wstrętnemi kapliczkami w których pewni onanistyczni bałwochwalcy oddają cześć sobie samym, nawet pod pozorami zupełnie autentycznej miłości?“ Księżna zmalała w tem wszystkiem — ale ostatecznie dobrze, że była, faute de mieux. Wygodny był bądźcobądź ten „ujarzmiony demon“, którego można było dowolnie na dwie strony tłomaczyć, robić z nim, przynajmniej wewnętrznie co się chciało. A przyjemność była wprost straszna. Czuł Zypcio, że takiej kobiety, o takiej proporcji elementów psychicznych i fizycznych już nie spotka i to go właśnie do niej podniecało — ta ostatniość, końcowość. Ale nie dziś — dziś wszystko było oddane ostatnim promieniom młodego życia w obliczu [tak — obliczu — oblicze to nie twarz — to puste miejsce pod jakiemiś wualami (a nie woalami — czort wie co) z nad grobu] w obliczu najpiękniejszej ze śmierci, uosobionej we wspaniałym wodzu, śmierci, w której świat wyolbrzymia się w dzikim uroku aż do najdrobniejszej swej „pecyneczki“ i staje się naprawdę aktualną nieskończonością, dającą się pożreć w jednym kawale, gdy osobowość pęka pod własnem ciśnieniem i rozlatuje się aż po najdalsze krańce wszystkości. W śmierci takiej niema miejsca na jakiś parszywy żal za życiem — on zostaje przetransformowany na odwrotność swą: radosne potwierdzenie niebytu, nasycenie żądzy życia tak wściekłe, jakiego w życiu niczem osiągnąć się nie da. Pojęcia: odwaga — i strach stają się bezsensami, wyblakłemi widmami istności z innego, niższego wymiaru. Nadać nową wartość wyrazom — gdyby mógł to uczynić mówiłby tak właśnie na granicy bezsensu — bo do czego się sprowadzają tak zwane „intuicyjne sformułowania“?: rezygnacja z logiki na rzecz bezpośredniego, artystycznego = działającego formą i niezwykłemi zestawieniami słów, wypowiedzenia. Intuicja (ta, o której plotą baby i umysłowe leniuchy) zawsze jest upadkiem, w stosunku do sensu. Ale poza pewnemi, ograniczonemi co do ilości sprzecznościami, sens w znaczeniu pozytywnem jest bezsilny — trzeba bredzić, aby wyrazić bezpośrednio metafizyczną dziwność bytu i jej pochodne. Poza nią i sprzecznemi uczuciami niema rzeczy, które mogłyby pretendować do „intuicyjnych“ (w powyższem znaczeniu) ujęć. Durnie mówią wtedy o „niezrozumialstwie“. Tak mawiał ten wieczny Sturfan Abnol. A potem pienił się na tę „bandę pasożytów zamierającej sztuki“, jak nazywał krytyków całego świata: „...to stado tchórzliwych impotentów, bojących się walki ze mną w obawie kompromitacji i mego wywyższenia, operujące przekręconą myślą, fałszem, lub udaną nawet czasem głupotą, aby mnie zwyciężyć w mózgach skretyniałej publiczności...“ i t. d. i t. d. Genezypa nudziły te zwierzenia. Dawniej może byłby się zapalił i chciał zostać „prawdziwym krytykiem“ tak samo jak stangretem czy maszynistą. Dziś miał w zadku swego „Eufanazego“ całą literaturę, podobnie jak Kocmołuchowicz w zadku „Siwka“ nieomal że świat cały, z wyjątkiem... Ale o tem później. (Naiwne zaciekawianie). Co to kogo może obchodzić w czasach, gdzie wszystko się wali i na żywo przewala de lond en comble. Może to i było czemś realnem kiedyś: ten cały niby związek literatury z życiem i wpływ jej na to życie właśnie. Ale teraz kultura o ile jest wogóle, fabrykuje się w innej kondygnacji wartości, świadomie czysto społeczno–ekonomicznych. Może nie jest już kulturą w dawnem, spenglerowskiem znaczeniu, nie opiera się na mitach, choćby się tu stu Sorelów nawet zagadało na śmierć. Ta manja nie widzenia kardynalnych różnic w czasie to też jeden z atrybutów typowego „spłyciarza“.
„Wszystko jest to samo, dusza ludzka jest niezmienna, wszystko było i będzie, są tylko oscylacje“ — ględzą psie–krwie, zamazując istotne przepaście, tropiąc problemy w celu zniszczenia ich gdzie mogą. A w sferze pojęć absolutnych i koniecznych są psychologistami, empirystami i wogóle „względnisiami“. Och, wytruć to plemię! Ale mniejsza z tem. Trudno: słowo przestało być twórcze: wlecze się za życiem społecznem, jak tabor za zwycięskiem wojskiem. Przeżuwa zaledwie materjał, ale nie stwarza nowego. Pewnie nietylko dlatego, że ilość słów jest ograniczona, a nowych pojęć zasadniczych przybywać nie może, ale z powodu wygaśnięcia głębszych źródeł twórczości: zasychania i więdnięcia samej osobowości ludzkiej. Dawniej słowo było na froncie, a dziś? Co taki pół–artystyczny (bo już nawet nie pełny artysta słowa dawnych czasów — ci — wymarli) bałwan Sturfan Abnol, wie o istocie takiego Kocmołuchowicza? Nie może już chwycić rozpiętości jego fali na swój sparszywiały transformator. Życie wyprzedziło sztukę pod względem jej materjału, nie mogą nastarczyć już temu napięciu nawet sami główniarze z ich zdewergondowaną psychiką — chyba jeszcze w muzyce, bo tam jest tylko rzeczywistość uczuć, a nie świata, a sztuka, w chwili formalnego wyprzedzenia życia, o parę dziesiątków lat wstecz, wyczerpała wszystkie formy do dna. On jeden, Zypcio, może coś rozumiał, jako stojący na samej grani, czy na spęknięciu — jak kto chce — w punkcie przecięcia sprzecznych sił przeszłości i przyszłości, Zypcio i może paru takich samych rozdwojeńców. A zresztą całe życie społeczne poza świadomością rozdwojenia w takich mózgach jest, gdyby je tak dokładnie zanalizować, tak wstrętne i bezidejowe jak te literacko–artystyczne „stosuneczki“, zionące bezmyślnem mizeractwem walk cienko–osobistych, bezsilnych pseudo–ambicyjek. Tak przedstawiał to czasem Sturfan Abnol, twierdząc, że literatura to skondensowane życie — ale napewno tak nie było — przynajmniej w tych strasznych czasach. Może jeden tylko Kocmołuchowicz maskował ostateczną nędzę wszystkiego, tę, w którą nie śmieli spojrzeć najlepsi z minionych epok. A czemże to było poza niezdolnością do pracy, niechlujstwem myśli, brakiem poczucia czasu (tego zegarkowego), jak nie pewnem historycznem zapóźnieniem, brakiem tresury wieków i niezdolnością przystosowania. „To, to ono jest“: co w indywiduach daje czasem nowe wartości, u narodów staje się głupotą i mizerją — narodowa odwaga na mały dystans — tchórzostwo na wielki. Ale w takim razie (jakim?) jaki czort dawał temu tytanowi kwatermistrzowstwa („zakwateruje on po mistrzowsku cały ten swój naród w jakiejś chińskiej czerezwyczajce“ — mówiły skeptyki), tę siłę, aby mógł on być takim ogólnym samoparawanem dla wszystkich, czy raczej taką wewnętrzną maską całego narodu? Jak w nim odbijała się ta ohyda, jak w nim to wszystko wyglądało!? Nie wiedział tego nikt i co najstraszniejsze, on sam — tylko za cenę tej nieświadomości był tem, czem był — wielkim żołądkiem, w którym trawił się i dotrawić się nie mógł cały naród — zgaga tej niestrawności, to była jego prywatna świadomość. Wrogowie jego nawet czuli, że istnieją przez to tylko, że są jego wrogami — czysto negatywnie szwendali się po tej ziemi. Na tem polegała jego Nietykalność i na Tajemnicy. Tą tajemnicą i pieniędzmi Zachodu żyło wszystko. Cienka była to warstewka, oj cienka! Gięła się już czasem miejscami, ale nie pękała. I na nią to wpełzała powoli nowa wiara Dżewaniego, za którym piętrzył się jak wieża z żelaznej mgły, tajemniczy do niewymierzalnej potęgi, nikomu nieznany Murti Bing, na dalekiej malajskiej wysepce. A tu pod nogami wstręt, wstręt, wstręt — niech przyjdzie zniszczenie, byle piękne — bo w tej idealnie zorganizowanej pracy, zaczynały już śmierdzieć jakąś metalową zgnilizną nawet szczero–złote serca i stalowe umysły. Tak, tak — jeden Kocmołuchowicz — w nim była do tego jeszcze głupia młodość i wyzywająca niebezpieczeństwo siła, ale nie ta głupia dawna, albo ta krótkotrwała tak zwana dancingowo–sportowa, nie siła i młodość mądrych bydląt z przedhistorycznych epok, takich bydląt paleontologicznych, jakich dziś niema, (bo dziś marne, biedne człowieczysko splugawiło nawet dzikiego zwierza swoją marną o nim świadomością) tylko perwersyjna, powstała jakby z wywróconej podszewką na wierzch starości i słabości — na złość wszystkim. [„Zbrudził człowiek świat, narobił świństwa pod siebie i w tem siedzi — za kark go jak szczeniaka, w mordę i rzucić potem na nowo na tło wszechświatowej przestrzeni“ — to była jedyna „astronomiczna“, jak ją nazywał, filozofja Kwatermistrza — na Drodze Mlecznej kończyły się dla niego te problemy — czytał tylko „Zwei neue Welten“, Fournier d’ Albe’a, jako najwyższy już intelektualny luksus i pękał sobie z tego ze śmiechu. Zhypostazowana Przestrzeń była jego jedynym fetyszem — niebóstwem. — Czas miał w zadzie „Siwka“. Ten zad biednego (skończył bardzo tragicznie) „Siwka“ była to zaiste przedziwna rupieciarnia. Tam to znajdował się też obraz drugiego Kocmołuchowicza na elektronie w materji niższej jako na planecie (i to w jego własnym brzuchu), podczas gdy wszystko razem z Drogą Mleczną było w brzuchu trzeciego Kocmołuchowicza w materji rzędu wyższego. Jeden Kocmołuchowicz na świecie całym — — już nie śmiano go nazywać polskim Gutierezem de Estradą — on był jedynym autentycznym unikatem].
A Zypcio myślał, pijąc na umór ze Sturfanem: „...Cóż to za rozkosz piekielna mieć Wodza: móc komuś zawierzyć ponad wszystko i ponad siebie samego! Ach — nieszczęsne te epoki, grupy i ci ludzie, którzy tego nie mieli! Jak już nie można wierzyć sobie samemu, ani swemu narodowi, ani jakiejś idei społecznej, niechże zostanie choć wiara w takiego szaleńca, który w to wszystko wierzy“. Nie być sobą, być w kimś, w NIM — być atomem jego potęgi, włókienkiem jego przedłużonych mięśni — a na dnie tego podłe uczucie: zrzucić odpowiedzialność za siebie — tak myśleli też wrogowie Kwatermistrza: musieli być takimi, mając takiego wroga i w ten sposób pozbywali się ciężaru własnych czynów wobec historji.
[A w salonowym wagonie kocmyrzowskiego ekspresu, samotny w swym przedziale Kocmołuchowicz, myślał. („Jak ty myślisz o tem wszystkiem“ — pytała go często jego żona. On się tylko uśmiechał na to po bestjalsku, muskając straszną swą łapą zbrodniarza jedwabistą czerń swych wąsów, a potem... Były to chwile największego jej dla niego uwielbienia. Rzecz dziwna: były coraz częstsze, ale coraz bardziej krótkotrwałe. Wtedy tylko jej pożądał — mógł sobie na to pozwolić, aby być wobec niej sobą, to jest masochistą...) A więc myślał w przybliżeniu tak = »obraz granicy państwa: słupki w Zdołbunowie, Żmerynce, Rohatyńcach, na Psiorach, w Kropiwnicy... Tak — tylko brakuje jeszcze kaszubskich słów w naszym języku. To fatalne«. (Etnograficzna, aktualna Polska zdała mu się czemś małem, jak piąstka dziecka, może jego córeczki, jedynej Ileanki. On trzymał to w swojej garści. Spojrzał na swoją piękną męską, włochatą, zbrodniczą [tak mówiły kabalarki] rękę i zadrżał. Widział obcą łapę, która nie wie co myśli). »Obraz chińczyków — znał te toczone z kości gęby i ukośność draniowatą oczu, znał z Rosji — sam, gdy rękami skosił sobie oczy przed lustrem, czuł się potwornym wprost draniem, czuł obcą psychikę w sobie, całkiem kogoś innego, kogoś, którego znał z widzenia, nie osobiście. A może był to on, który kiedyś się objawi“. Niema czasu na takie myśli — to nie wchodzi w sztubacką nieomal grę, którą prowadzi z nieznanym przeciwnikiem. Jakże mógł wiedzieć co mu jest przeciwne, nie wiedząc kim był i jest sam. Kim będzie? Ha — niech inni to rozplączą potem. Po czem? Zimny pot na dolnych powiekach. Życie jest jedno. On jest tym jedynym „polaczyszką“ prawdziwym na całym globie. Niska marka Polski jako narodu, ale znowu jedyność tego zjawiska... I on, prawie tak, jak król Hyrkanji, Edyp IV-ty — tylko nieskończenie wyżej, choć bez korony, bo tamten au fond des fonds jest błaznem. Chociaż...? Straszliwa wątpliwość wybłysła ze „szklannych szkopułów“, zaplątanych w podmorskie algi znanych słów. Nowych brakło mu — tak lepiej. Gdyby na pewne rzeczy znalazł słowa, to rzeczy te ożyłyby, rzuciły się nań i zjadły. On płynął dalej jak rekin w bezrybnym oceanie, skazany na śmierć głodową. Nonsens — wizje prysnęły — był znowu sobą. Skondensował się w punkt. I to, że nikt nie wie tej jego ostatniej myśli... Strach potworny, jak w tych chwilach z NIĄ... Nie z żoną. I w tem cały urok, że jeszcze można się czegoś bać i że to się ma w sobie, a nie poza sobą. Taki strach nie upadla. Och — tego, tej myśli nie wygadać histerycznie, samemu zapomnieć. Ściśnięcie wszystkich mięśni w jedną kulę żelazną z mózgiem — już niema nic. Skok w inny wymiar. I ten „biedny“ Kocmołuchowicz, mimo piekielnych bohaterstw krucjatowych w Bolszewji, do niedawna nieprzyjmowany przez bardziej arystokratycznych członków Syndykatu, ten, który porwał sobie tę kochaną zresztą hrabiankę — teraz rodzina jej chciała się z nim pogodzić — on nie chciał, uśmiechnął się gorzko, choć z prawdziwą pogardą — to rzadka rzecz w takich kombinacjach. Wolałby jednak, aby tak nie było. Wolałby jednak być jakimś choćby parszywym, nędznym hrabią. Zapatrzył się na chwilę w wyobraźni w przepiękną, natchnioną twarz młodego Oleśnickiego, rzymskiego księcia od XVI–go wieku i zadrżał z dziwnej nienawiści, połączonej z nieprzyjemnie piekącą zazdrością. Czyż nienasycenie jego w tym kierunku nie jest motorem połowy jego działań? Tak, oczywiście: parszywym hrabią być, parszywym w swem hrabiostwie, byłoby lepiej. Ale siebie, jako takiego, nie oddałby nawet za króla czy cesarza. Chyba może jakie 5 tysięcy lat wstecz? Wtedy nawet z przyjemnością. Cóż — dziś trzeba być tylko Kocmołuchowiczem. I nagle poczuł nonsens metafizyczny, wyrosły z przemian życiowych człowieka, choćby od podoficera do generała, polegający na gadaniu, że ten mógłby być tym, a ten znów tamtym. Tylko tem właśnie, a nie innem może być to dane Istnienie Poszczególne raz na całą wieczność — tylko to może o sobie powiedzieć „ja“ — nie „ja“ jako abstrakcja przelatująca z ciała na ciało jak motyl z kwiatka na kwiatek, tylko to jedno, stanowiące z tem ciałem absolutną jedność. Poczuł nieszczęsny Kocmołuch swoją własną „ponad–astronomiczną“ konieczność. Jak mgnienie przeszła chwila metafizycznego zdumienia nad sobą i światem. Był znowu Kwatermistrzem, stąd dotąd — małym w swej wielkości, jak przed chwilą wielkim był w małości. Nie było czasu na takie bzdury. Zadławiła go pogarda dla siebie samego tak wielka, jak dla obcego człowieka i to go ocuciło, ocaliło przed samym sobą. Gdyby raz się był na siebie porządnie rzucił, toby go nic już z własnych szponów nie wyrwało. Bechmetjew inaczejby to określił. Mógł Kwatermistrz zgnieść siebie w tej chwili jak stonogę, a wzleciał ponad siebie, jak orzeł ponad śmierdzące bagnisko. Zduszona wątpliwość wylała się poza brzegi duszy, dusza nią ociekała po wierzchu. I zaraz: »cały kraj jak mapa i ta piekielna, męcząca, absolutna niewiadomość celu. Za małe to wszystko, za małe — cały świat zadusićby w uścisku, przetworzyć i przepotworzyć i odrzucić omdlały z rozkoszy (że to on niby właśnie go ściskał) jak Tę... Stop. Ha — żeby wiedzieli jak to on jest tajemniczy sam dla siebie, toby się dopiero śmiali. Chociaż teraz, gdzieś popodświadomie może, gdyby się tak zacząć uczciwie grzebać, to możnaby się może domyślić. Już „szybował“ nad swoją“ bezdenną dziurą prywatną“ („prewetną“, jak mówił jakiś chłop, bardzo inteligentny zresztą — czyż jest okropniejsze słowo?) Nie patrzeć tam w tę otchłań. („prawdziwą do pioruna, nie jakąś głupią poetycką jakiegoś żydka czy mistyka w kawiarni“ — własne słowa Jego Jedyności) — tam obłęd, a może przedtem jeszcze śmierć na przytomno z własnej ręki — z nienasycenia. Czegóż on jeszcze chciał, ten uosobiony maksymalny potencjał osobowości? Aktualnej Nieskończoności w życiu — a to się niestety nie zdarza. Praca, praca, praca — to jedynie ratuje. Nie dać się zatruć złogami niezużytych sił. A Bechmetjew znowu radził trochę odpocząć. „Tyle życia, co się człowiek zużyje i przemęczy do upadłego“ — odpowiadał mu na to wesoło, zabójczy dla wykonawców swej woli jak Napoleon, Kwatermistrz. Słynny strażnik dusz na krawędziach przepaści potępienia za życia i opiekun już potępionych mawiał o nim: „Erazm Wojciechowicz nie imiejet daże wremieni cztob s umà sojti. No eto dołżno byt’ konczitsa kakimnibud’ wzrywom“. Jedno było pewne: ani naród, ani społeczeństwo nie obchodziły go jako takie: to jest zbiorowiska czujących istot, nie obchodziło go wcale. Nie miał rezonansu dla masowych stanów psychicznych. „Od środka“ odczuwał parę osób: l) córkę, 2) żonę, 3) „tę małpę“ (jak mówiła generałowa o NIEJ), no i 4) suczkę „Bobcię“. Reszta to były cyfry. Ale widział tę „resztę“ ludzi jak nikt, na zimno rozłożonych, jak na sekcji: od najbliższych wielbicieli, aż do ostatniego żołnierza, którego zawsze za najczulszy pępek uchwycić umiał. I prędzejby się rozleciał na drobne kawałki, niżby mógł sam się co do tego zanalizować czy miał jakie narodowe uczucia, czy społeczne instynkty. Przeznaczenie zwaliło go na szczyt tej piramidy i musiał wytrwać tam do końca. Ale temu przeznaczeniu godnie też pomagał. I teraz zawarzyć w tem wszystkiem kaszy i potem jeszcze raz w tej kaszy sobą maksymalnie zaważyć i być zauważonym wreszcie przez cały świat — ale nie tak, jak teraz. Nie wystarczało mu, że jakieś tam zagwazdrane zagraniczne piśmidełka ledwo czasem coś o nim skrobną. (Wogóle milczano o nas wtedy publicznie, zużywając tajnie jako bufor — „butaforski bufor zbutwiałego, nabufionego a butnego i głupiego jak but bufoństwa“ — jak mówił on sam. Coś tam było jeszcze o bufecie — że niby Rosja i Polska to bufet z zakąskami dla mongołów, przed pożarciem całego świata. Lubił takie wyrazy w wolnych chwilach „Wielki Kocmołuch“.) Tak — to jedyna jeszcze forma twórczości dzisiaj: potrafić według własnej woli i fantazji zakręcić porządnie, kłębowiskiem ludzkiem (choćby taką Polską), naruszyć zacieśniającą się, jak obręcz na szyi organizację mas i układ ciśnień zewnętrznych. Ale był to raczej nowotwór intelektualny — bo we krwi nie miał kwatermistrz władztwa — tego pierwotnego, rozlanego po całem ciele. Siedziało to w jakimś przerośniętym mózgowym gruczole — osobno gdzieś tkwiło, ale zato mocno.« »Znowu plan — ta prawdziwa jego koncepcja: plan wielkiej bitwy z chińczykami, polegający na takiej konfiguracji frontu, któraby z początkiem boju zmusiła przeciwnika do takiej a nie innej „pieregrupirowki“ (ulubione wyrażenie Wodza), przyczem sztab chiński miał być nawet o pewnych rzeczach programowo prawdziwie i wiarogodnie poinformowany. W istocie kwatermistrz był urodzonym kondotjerem — tu leżało jądro rzeczy, — a przy tem strategiem–artystą. To była istotna twórczość, którą on jako „mąż stanu“ lekceważył. Działalność społeczna stanowiła tylko do dla wielkich koncepcji bojowych — ale w świadomości swej uważał się za wielkiego proroka całej ludzkości, proroka bez idei. A może było coś takiego tam w tej „prywatnej otchłani“ — ale o tem później. On sam nie wiedział co tam siedzi i wiedzieć w tej chwili nie chciał. Plan dojrzewał w szatańskiej wyobraźni Wielkiego Kocmołucha bez pomocy żadnych papierów — jedna goła, bez nijakich rysuneczków odręcznych mapa i pamięć, jak jedno kolosalne sztabowe biuro z miljonem szufladek i siecią elektrycznych przewodów, łączących system sygnałowych lamp. Centralny guzik tego potwornego aparatu lokalizował sobie prywatnie kwatermistrz między brwiami, trochę na lewo, gdzie miał pewien nieregularny guz — „guz macedoński“, jak go nazywał wobec NIEJ. Osobno zdawał się on sterczeć (subjektywnie oczywiście) zdala od chamskich pokładów duszy (od barów i od lędźwi stalowych też), które nie były do pogardzenia też — w pewnych chwilach stanowiły doskonałą rezerwę.« »Ha, ci strzelcy konni w Grudziądzu, to nie jest pewne. Wizytacja może popsuć, z powodu tego djabelskiego Wolframa — a sprzątnąć go niepodobna. A on przeziera — oczywiście zdaje mu się, ale to wystarczy. A to najgorsze, że on jest także „kawaleryjskim bogiem“. Nie ruszać — zresorbuje się samo, albo pęknie i....„czik“ — przyszczypnąć w odpowiednim momencie. Już tam Swędziagolski da sobie radę w razie wybuchu. Teraz nie można zawczasu „przyjąć miar“ zbyt surowych, a potem... Ha — K, I, i W — to trzy. Cyferblatowicz jest przekonany o tajnem zbliżeniu do Syndykatu — niedocenia jego siły. Niech będzie — tem go się później unieszkodliwi. Niech działa na własną rękę.« Poczuł pogardę dla wrogów, zmuszających go do niegodnych sztuczek. »Puścić go wolno, a przeważy tam gdzie trzeba. Boroeder — ta enigmatyczna twarz wschodnia to jedyna nieomal przeszkoda — prawie tak tajemniczy, jak on sam, tylko nie tak ogólnie interesujący. Lśniąca czarna broda, w której się kryją wszystkie jego zagadki. Nią się bestja maskuje — gdyby go tak związać i ogolić? Genjalny pomysł: straciłby połowę potęgi. I ta żółta ręka z pierścieniami o czerwonych, tanich półszlachetnych kamieniach (Spinele?) (też się wybrał!) gdy gładzi tę brodę, jak wiernego psa. I to imię: Jacek — konglomerat usystematyzowanych sprzeczności. „Ogolę drania“! — krzyknął głośno wódz. „Z tymi cywilami jest najgorzej. On ma kogoś blizko mnie. Ale który?“ Wpatrzył się w czerwony aksamit poduszki tak intensywnie, że mu aż pociemniało w oczach. Wypłynęła razem ze szczypiącemi łzami kamienno–poczciwa twarz Uhrynowicza...
Wódz był człowiekiem nie–bez–pie–cznym. Umiał zapatrzeć się w cel choć nieokreślony i nie patrzeć na boki. Boczne — realne przepaście tylko się migały wzdłuż lśniącego jego toru — jak tarcza złota na wschodzie widniała straszliwa bitwa i pewne zwycięstwo — — — A potem? „Ha — Kołdryk (Dyament) = poduszka: wyrżnę — wydmie się na nowo. Ha — nie warto gnieść. Lepiej powoli wypuszczać z niego dech, dając mu zbyt odpowiedzialne zadania. Najlepiej zniszczy go w ten sposób jego bezsenność.“ „Ha — znowu otchłań. Zamroczył się wklęsły jej horyzont i na tle skłębionych „pytyjskich“ dymów Niewiadomego, zamajaczył budujący się dom na Żoliborzu i wizja spokojnej, nasyconej po gardło czynami, starości. Wyrżnął Wódz duchowym kułakiem przez łeb ten kuszący spokojną marnością obrazek i przeciął go jeszcze dla pewności na dwoje olbrzymim, rycerskim, bardziej już realnym koncerzem, którego prototyp nosili może jego przodkowie–pachołkowie, za wielkimi panami dawnych wieków. Psychicznie zatarł ręce z zadowolenia, że jest finansowo czysty — to nie była etyka: to był tylko sport, ale lepszy jeszcze od konia. Ach, ten jego koń, ten koń: „Hindoo“ — „Siwkiem“ zwany, arab gdzieś aż z nad Zatoki Perskiej. Razem z nim powinni się nazywać „Bucentaurem“, gdyby to całkiem czego innego nie oznaczało. Poczuł go na chwilę pod sobą, potem żonę, potem jeszcze kogoś — ha, to najstraszniejsze (o tem później) = le problème de détentes, das Entspannungsproblem. I znowu liczby i kolory pułków i twarze oficerów, tych niewierzących mu, tych, których trzeba sprowokować teraz na tę pseudo–konserwatywną, prewentywną, prezerwatywną, prewetową pseudo–rewolucję, która będzie w istocie dla niego, bo przecież mówią w „dołach“, że się z „hrabiami“ zwąchał i trzeba to odwrócić, póki Niehyd–Ochluj nie wyciągnie z tego swych flakowatych konsekwencji. Zakotłuje się to jego wstydliwe nazwisko na wszystkich pyskach, a w każdym z nich w innem znaczeniu i wychynie z tego prawda, jemu tylko wiadoma teraz, a potem wszystkim. „Mimo braku świadomych uczuć w tym kierunku jestem emanacją tłumu, a oni, ci durnie, widzą we mnie niebezpiecznego indywidualistę“ — (Ci durnie to byli: Cyferblatowicz, Kołdryk i Boroeder — M. S. W.; M. S. Z.; i Finanse — najtęższe łby w kraju, ludzie bezwątpienia inteligentniejsi od niego, a mimo to durnie — w tem też była mała tajemnica: piekielna wprost intuicja (ale ta zwykła, nie bergsonowska) kwatermistrza derutowała najmorowszych spryciarzy. Jeden go niepokoił: Dżewani — z tym miał się rozprawić za powrotem z objazdu.)« Wszedł Oleśnicki z jakimś głupim meldunkiem i został zaproszony do pozostania w coupé wodza. — Zasnął natychmiast wyżyłowany doszczętnie. Kwatermistrz wpatrzył się w jego efebowatą twarz z rozchylonemi panieńskiemi ustami i zaraz zaczął się wyobraźniowy kołowrót pysków na tle tej cudownej maski „śpiącego hermafrodyty“ — pysków i odgadniętych „psych“ — raczej psychoz. »A on sam?« — Nie myślmy o tem... Obłęd sterczał z każdej prawie wybitnej twarzy tego strasznego zaczarowanego kraju, jak kość ze złamanego członka, świadcząca o jego bezsile. Maski wrosłe w pyski zdawały się tworzyć, czy symbolizować tylko, nową, nieznaną, nieprzeczuwaną, niedającą się przewidzieć, zbiorową duszę — raczej jakieś kolosalne „bydlisko“. Mordy i mordy — i on, sam, bez jednej choćby mordy bratniej, na równym z nim poziomie, (pod sobą miał ich całe stosy, piramidy, ale na równi ni gugu). Chyba te maseczki rodzinne (rwące wnętrzności w wolnych chwilach–sekundach, żalem, bezgraniczną czułością i piekielnym smrodem zaprzepaszczonego w nieskończonych możliwościach życia — (bo i takie rzeczy były — a jakże) i takież pseudo — i te i tamte miały wyższość uczuć nad nim, uczuć, których odpłacić nie umiał, a był uczciwy jak Robespierre — (co za męka!) — żona, córeczka i nawet ONA, ona też mimo wszystkich tych strasznych rzeczy... I Bobcia... Ale o tem później. I na tem tle najbliższem on, straszny samotnik w imię niezbadanej idei, wtem samotnictwie i podświadomem, ale już na samej granicy, nabieraniu i kpiarstwie ze wszystkich, ale to absolutnie ze wszystkich — przynajmniej w kraju — znajdujący najistotniejszą radość swego życia, beztroskę i dziki artystyczny urok każdej chwili, nawet klęskawej — mało takich chwil zresztą było: atak na kawalerję Bezobrazowa pod Konotopem, zamach tego durnia Parszywienki, manjaka, który chciał go „stayloryzować“ i — trochę przydługi moment obecnego czekania — to najgorsze. Wzdrygnął się i wpatrzył znowu w Oleśnickiego, który spał jak anioł, ale zlekka chapał. „Książę, a chrapie jednak“ — pomyślał Wódz. Takie myśli były mu odpoczynkiem. „Ale czy ja nie jestem czasem zwykły anarchista, przygotowujący wybuch bałaganu na wielką skalę? Ten wstręt do organizacji, który muszę pokonać, organizując to bydło? Ech — co tam moja skala — Chiny — to jest coś. Tyle mego, że mogę się z tem zmierzyć. A pluskwa rozdusza na kirasjerskim (koniecznie) butem też się z nim w pewien sposób „mierzy“, a przecież po zwycięskiej bitwie i tak ulec musimy. I co wtedy? Znowu przyszło to fatalne poczucie własnej małości, — najbardziej paraliżująca wszelki czyn wątpliwość. Przeraził się, bo mu się zdawało, że Oleśnicki posłyszał tę myśl, udając dalej chrapanie. Nie wiedział już teraz, czy czasem przypadkiem nie powiedział tego głośno. Spało przeklęte „bubjo“ — czuł się wobec niego Kwatermistrz jak Judym wobec Karbowskiego w „Ludziach Bezdomnych“ Żeromskiego — na to nie było rady. Kiedyż zniknie z tej ziemi ta przeklęta, nieprzezwyciężalna niczem „transcendententalna“ arystokracja. I to on, wobec którego tamten płaszczył się jak sama „Bobcia“. Tu był kres upadkowych myśli. Zamknął się ich beznadziejny krąg. Nie — jeszcze jedno najstraszniejsze: ktoś odszczekał w nim jak bezdomny pies, odczekanił, wystukał jak na maszynie takie zdanie: „Czy jestem zmienną niezależną, czy też tylko dość stosunkowo prostą funkcją: a) potwornej koncepcji chińskiej = wessania białej rasy b) komunistyczno–faszystowskich sprzeczności Zachodu“. Hu — źle. Szlus.« Znowu mapy, pułki, t. zw. „realna praca“ i zupełna beztroska. Rzadko pozwalał sobie na takie rzeczy. Ha — jeszcze po Kocmyrzowie, o 2–giej, najpóźniejszej godzinie nocy, będzie ONA — wygładzi się wszystko. Dreszcz potwornej rozkoszy jak szpada przeniknął go od móżdżku do kości ogonowej i zasnął Wódz po napoleońsku na dziesięć minut jak kamień — on, mimo całej swej barwności, szary, przydrożny, zapylony kamień na kończących się szlakach zamierającej ludzkości.]
Gdyby Genezyp mógł „widzieć“ te myśli, byłoby to dla niego katastrofą, ruiną moralną. Musiał szukać oparcia w kimś. Sam był za słaby, aby udźwignąć swoją własną komplikację — „karkasa“ nie wytrzymywała nieregularnych szarpań się zbyt mocnego i nieskorygowanego motoru. Gdyby nie Kocmołuchowicz, który nastrzyknął go swoim „jadem życia“, czemże byłby wobec potęg takich jak księżna, Syndykat, matka, a nawet Michalski. To już się okazało. Teraz dopiero pojął co zawdzięczał Wodzowi. „Cóż mi dał ojciec? Dał mi przypadkiem życie — ty wracasz mi wiarę w istnienie wierzchołków duchowych“ — przypomniało mu się powiedzenie Jana Cymischesa do Nikefora w „Bazylissie“ Micińskiego, Była w tem przesada, bo dotąd ojciec właśnie pchał go swą wolą, nawet z za grobu. Teraz dopiero oddał go w ręce dalekiego za życia przyjaciela. Nie przeczuwał Zypcio co go czeka — że to co widzi obecnie to ostatnie odbłyski normalnego życia: matki zapatrzonej w Michalskiego, potrawki cielęcej z beszamelem, dorożki i dżdżystego wieczoru — (już kiedy wracał ze szkoły nadciągnęły ciężkie chmurzyska od Zachodu.) Już nigdy nie miał używać przedmiotów świata tego w ich zwykłych związkach i stosunkach i, co najgorsze, zachować miał świadomość różności obecnego otoczenia w stosunku do dawnego układu. Gdyby miał czas zamęczyłby się tem na śmierć przedwcześnie.
Pierwsza wiosenna burza przewalała się nad miastem, gdy jechali we troje dryndą w kierunku Chaizowego Przedmieścia, gdzie rozpanaszał się kwintofronowy „Przybytek Szatana“. Tak przynajmniej nazywali tę budę członkowie Syndykatu Zbawienia. [Jednocześnie, przy dźwiękach hymnu Karola Szymanowskiego „Boże, zbaw Ojczyznę“, Kocmołuchowicz wjeżdżał na Kocmyrzowski dworzec, beztroski jak pies spuszczony z łańcucha.] Gdzieś z pól dalekich za miastem przywiewał wiatr wiosenny zapach „ziem ojczystych“, znienawidzonych i trawy świeżej, pijącej łaknącemi listeczkami gaz węglowy. Rozkoszna wewnętrzna niechlujność zalała Genezypa aż po najdalsze krańce ducha. Pławił się w bagnie fałszywej zgody ze sobą samym. Całował cudownie piękną rękę matki, obnażając ją bezwstydnie z rękawiczki i (niewiadomo poco) pocałował w czoło zdumionego Michalskiego, który zgnieciony absolutnem szczęściem przeważnie milczał. (Bał się przy swojej „hrabinie“ — tak ją, ku jej zgorszeniu nazywał — palnąć coś niestosownego. W łóżku co innego — tam, mając wszystkie atuty w ręku, dużo pewniejszym był siebie.)
Ostatni raz... O, gdyby można o tem wiedzieć w takich razach... Bezecne szczęście rozpierało wnętrzności Zypcia. Wstrętny pasożyt „złogów sił“ Wodza, poił się cudzą wartością najwyższą: poczuciem sensu Istnienia. Ogólna harmonja Bytu zdawała się nie mieścić w sobie — świat pękał od doskonałości. W takich chwilach, lub równie natężonych momentach rozpaczy, stwarzają ludzie zwykli zaświaty, jako ujście dla nieznośnego ciśnienia ujemnej, lub dodatniej, doskonałości.
Powitały ich, u wejścia już, zwykłe mechaniczne, fotomontażowe, wyrzygane z przekwaśniałej nawskroś pustki twórczej, purystyczno–infantylistyczno–sowiecko–staropikaso-we, piurblagistyczne nieomal „biezobrazja“ i lampjony w kształcie wyłażących wszystkiemi bokami skajskraperów i zamaskowanych (czarnemi maskami) fantastycznie zdeformowanych części ciała. To ostatnie, to była nowość. Pierwszy raz widział Zypcio podobne świństwa i zamarł ze zgrozy. Znał to z reprodukcji w dawnych historjach sztuki, ale nie wiedział, że może to być aż tak wstrętne w swej beznadziejnej degeneracji. A jednak było w tem coś = rozpaczliwa blaga, doprowadzona do ekshibicjonistycznego bezwstydu. „Biedna Liljan, nieszczęsna prostytuteczka najukochańsza! Jakże okropnie żyć musimy — ja: pseudo–oficer (bo przecież we krwi tego nie mam?) — ona: taka pseudo–artystyczna duchowa kurewka.“ Szczęście zgasło: sterczał nagi, wśród zimnego, błotnistego deszczu, za jakiemiś rozwalonemi budami z zapachem pralni i kapusty, w których miał życia dokonać. Przypomniała mu się rosyjska piosenka, którą znał ze szkoły, z refrenem, kończącym się na słowach: „oficerow i bladièj“...
I tu naraz świat faktycznie pękł. Coś nie coś słyszał Genezyp o słynnej Persy Zwierżontkowskoj od Liljan i Sturfana. Ale to, co zobaczył przeszło pojęcie o wszelkich wyśnionych, najbardziej wybzdyczonych, wyindyczonych wymiarach — „and she has got him in his negative phase“.
Trafiła na „dolinkę“ — przepadło. Na chwilę nawet Kocmołuchowicz zbladł na całej linji tylko co stworzonego wewnętrznego frontu. Ale siła tego przeżycia była funkcją układu wypadków dziennych, w których główną rolę odegrywał jednak świeżo wymarzony, wysmarzony Wódz.
Przed kurtynę stanowiącą bohomaz wyjący o pomstę do idei Czystej Formy, wyszło skromne, szaro ubrane, panienkowate stworzenie, lat może aż 25-ciu, może 6-ściu i głosem, który rozpływał się po wszystkich mięśniach zaułkach ciała, jak jakaś ciepła, lubieżno-dreszczykowata, dziwna oliwa nienasycenia, czy djabelski smar zmysłowości, rozluźniając wiązadła cielesne jak żar parafinę i wypiętrzając całą samczość samców w niedosiężną sferę warjackich pragnień, tym głosem powiedziała parę słów o mającem się odbyć przedstawieniu, przyczem wspomniała, że rolę Dzibdzi dublować będzie Liljana baronówna Kapen de Vahàz, występująca poraz-pierwszy. Powstał na sali nagły ryk żalu i tupot nóg zawiedzionych widzów.
Ujrzał Genezyp nad kostiumikiem szarym i dwiema (dobrze, że nie trzema) piekielnie zgrabnemi nóżkami (nie nogami) twarz dziecinną, niemal owczą, czy nawet baranią, a tak jednocześnie piękną i przejaśnioną łagodnością i słodyczą (ale nie mdłą) tak niesłychanie dostojnej marki, że trzewia zatrzęsły mu się od spodu, a serce połknęło siebie w nagłym kurczu. A oczy, wielkie jak koła młyńskie i chłonne jak jakieś gąby olbrzymie, zastygły nasycone po brzegi widokiem niezwykłym, w zachwycie, unicestwiającym byt osobowy, zżarłszy w jedno mgnienie tę owczą twarzyczkę, zabrały ją sobie, niezależnie od mózgu, na wieczną własność. Ale to było jeszcze wrażenie powierzchowne, jednostronne. Aż wreszcie prysły jak dwie złote (koniecznie złote) tarcze, chroniące mózg przed bezpośrednim szturmem materjalnego obrazu w mięsiste jego, bolesne zwoje — one naprowadzały obraz ten potencjalnie nijaki w subtelnych drgnieniach przestrzeni, w mozaikę tajemniczych, niedocieczonych w swej istocie, barw. Wtedy spotkały się ich oczy i Zypcio poczuł, że ona (co za zwycięstwo! — zadygotał cały z płciowego bólu, ze złego szczęścia i tryumfu tak smutnego, że aż przeweselonego nawylot, czy jak tam) — poprostu go widziała. Przypomniał mu się, niewiadomo czemu, Jerzy z Podjebradu. Zapadł się pod siebie — raczej nie: poprostu zrobił całym sobą pod siebie — kwicząc ze sprzecznych uczuć. Rozrywały się kiszki i inne organa w spaźmie powolnym beznadziejnego żalu za całem istnieniem, nigdy nie wcielonem, nie przeżytem, którego nieskończoność wołała ze wszystkich stron naraz, biedne, „ogałuszone“, „opępione“, zdezorjentowane, wystrychnięte na dudka, istnieńko indywidualne.
Zypcio poczuł, że musi ją mieć, albo życie spotwornieje tu, w tej chwilce, do wymiarów zbrodniczych i to takiego natężenia, no że niby ja nie wiem, no że przypuśćmy śmierć w torturach: matki, Iriny, Liljany i innych (nie pomyślał tylko o Kocmołuchowiczu — a szkoda) będzie niczem w porównaniu do rozpacznych pustko–otchłani, które trzeba będzie zapełnić, aby przeżyć tę stratę niepowetowaną — o „wetowaniu“ mowy nawet być nie mogło wobec tego gatunku nieszczęścia, tego bydlakowatego, onanistycznego, sinego żalu, zmieszanego z wściekłością taką, (na myśl o wydarciu jej jemu naprzykład — a tu jeszcze jej nie miał), że choć gryźć ten oto pluszowy fotel. To nie była już kobieta — to całe życie rozdęło się potwornie w sekundę jedną spojrzenia w te oczy, aż do nieskończonych granic wszechświata, do sensu ostatecznego, dotąd nawet nieprzeczuwalnego — („gdzież są granice duszy“ — szeptał Zypcio w podziwie nad gutarperkowatością swojej własnej istoty). Rozciągało się to i rozciągało i za nic pęknąć nie mogło. I oto teraz miało klapnąć to wszystko znowu w błotko codzienności i pospolitego sensiku z minuty na minutę z godziny na godzinę (o męko!), z dnia na dzień (nie przelazę!) może z roku na rok (o niewytrzymanie twoje!). „To musi być samo dobro“ — (błysk tamtych oczu w bok i dalej słowa niepojęte, a zwykłe i zaraz straszne zwątpienie: może to samo zło najgorsze, o jakiem dotąd pojęcia nie miał (jak o wielu rzeczach zresztą w ich żywej realności), to zło o którem się tylko w gazetach czyta, ale się go naprawdę nie rozumie, to zło śmierdzące i bolące, na zimno okrutne i przeważnie śmiertelne, o którem nie wiedzą „szanowne ludzie“, tonący w ich wątpliwej wartości „respectability“.) A tak była ta twarz ponad wszystkiem, że nic z tych pojęć dobra i zła nawet powierzchownie się jej nie czepiało. I zaraz poczuł, że teraz dopiero całe dzieciństwo i matura i cały dziecinny również romans z księżną, to wszystko zapadło się w bezdenną jeszcze, ale dziurę (nie otchłań już) przeszłości — oczywiście Kocmołuchowicz przygotował grunt do obcięcia się epoki, ale sam epoką nie był — nie dochodził tak głęboko, jak płciowe świństwa. Życie ruszyło się od swych szczytów, jak lawina. Nieomal czuł Genezyp świst przepływającego czasu wewnątrz samego siebie. Naokoło działo się wszystko jak w zwolnionem tempie w kinie — to znaczy na razie tylko spóźnieni widzowie, zajmujący miejsca i to odejście jej z przed kurtyny, które było gorsze od wszelkich dotąd rozstań, zerwań i śmierci nawet.
Persy dawno przestała mówić — nie wiedział Genezyp co. Zobaczył tylko ostatnie podrygi ruchu ust, niebardzo czerwonych, lecz jakże piekielnie nieprzyzwoicie i jednocześnie szatańsko niewinnie wykrojonych. Każde wymówione słowo było pocałunkiem w zbrodniczym stopniu bezwstydnym i lubieżnym, a jednocześnie świętym, jak dotknięcie jakichś najświętszych relikwij. Na czem to polegało nie mógł nikt określić, nietylko biedny Genezyp. Podobno dwaj malarze jacyś ohydni w swej istocie, „oddali“ czy „uwiecznili“ to na płótnach i papierach, ale mówiono o nich, że zaonanizowali się na śmierć obaj. Ale nienawidził osoby tej jedynie Sturfan Ahnol. On też błąkał się już nad brzegiem tej przepaści, (teraz po przyjeździe do miasta), ale znalazłszy odrazu dość silny antydot w miłości swojej dla Liljany, odwrócił tamto nierozwinięte uczucie na niechęć i nieuznanie absolutne. Oboje mieli zresztą coś podobnie baraniego w twarzach — nawet zaczęto przebąkiwać, że są przyrodniem rodzeństwem. Może coś takiego i było, ale szybko stłumił Abnol tę wersję zręcznem i w porę wyczynionem mordobiciem, poczem „zasię“ otworzył rozmyślnie niecelny ogień po sali (działo się to w „Euforjalu“)i wystrzelał koło czterdziestu naboi. Puszczono go niebawem, bo udowodnił, że nawet po pijanemu strzelcem jest nie omylnym — odbyły się takie zabawne próby w więzieniu, ze współudziałem najlepszych szarfszicerów armji, korpusu oficerskiego artylerji, przedstawicieli kondekanalnego duchowieństwa i prasy. Trochę był Abnol zazdrosny o Liljan, z powodu jej koniecznego utarzania się w aktorskim sosie: melanżu psychofizycznego wypranych z uczciwości wszelkiej uczuciowych wycirusów obojga płci, wydzielin prześmierdłych gruczołów płciowych, szminki, pudru, wazeliny i codziennej restauracyjności, ale zbyt cenił jej zajęcie się sztuką (ale czy to była sztuka właśnie, to, co wyrabiał na swej „ostatniej barykadzie złego ducha“ Kwintofron?) aby nie miał przezwyciężyć przesądowych raczej fobji.
Zaczęło się przedstawienie — raczej potworna msza szaro–zielona (koloru suchotniczej flegmy) do nieznanego bóstwa ni to złego, ni dobrego, ale zato nieskończenie wszawego, w swej pozornej, oszukańczej antytezie wszelkiej pospolitości. Widział ten koszmar i słuchał jego „treści“, godnej natychmiastowego zasypania torfem, Genezyp, zabity w samem centrum swej człowieczej godności, zaklinowany beznadziejnie w sam kil dna ostatecznej rozpaczy. Realnie wypsnęło mu się wszystko, a jeszcze psnęły się dalej czy wypsniwały ostatnie rezerwy ludzkich pokładów, tych na czarną godzinę, „couches d’émergence“ — system alarmowy nie działał. Piersi zdawało się miał w strzępach, a głowę w tumanie krwawej nudy, niższe zaś części w warze łaskocącego bólu. Coś poprostu nieznośnego — na stłumienie tego nie wystarczałoby dziesięciu pastylek allonalu. Swędziało wprost wszystko moralnie (a nawet fizycznie) do niemożliwości, a podrapanie tego kompleksu bolało do zwierzęcego ryku włącznie. Są takie wysypki zdaje się, a jeśli niema jeszcze, to przyjdą. Dusza uciekła wreszcie z rozszarpanego ciała — nie chciała cierpieć. Ale ciało trzymało ją swemi najwstrętniejszemi, bo płciowemi, miękkiemi szponami i mackami i nie popuszczało w świat doskonałości: idealnego bytu pojęć i śmierci. Właściwie jedyną rzeczą do zrobienia była śmierć. Ale ciekawość tak paląca i piekąca (trzech–metrowa rozdziawiona gęba, wydająca szept, niosący na kilometry całe: „Co będzie? Co będzie?“) jak najbardziej nienasycona żądza, zasłoniła wszystko inne. Czuł „wypełnianie się losów“ w samych podziemiach Istnienia. „Czy to nie jest głupie, żeby z z tego erotyzmu takie wielki rzeczy robić?“ — mówił w nim jakiś głos niby–to–starszego–pana. „Czemu–to rozdwojenie procesu dzielenia się komórek ma być czemś tak strasznem i ważnem i nietylko i nie tylko w wymiarach samego problemu zachowania gatunku, tylko zupełnie jakby poza tem. Problem osobowości: oszukanie absolutnej samotności indywiduum we wszechświecie, tak samo jak zlanie się indywiduów w społeczeństwie“. Wytoczyły się myśli gołe, wypięte i nieprzyzwoite, w bezmiar niewiadomości męczącej, suchej, a wstydliwej. Zrobiło im się zimno i pochowały się. Przypomniał sobie Zypcio, że księżną miała być w loży Nr. 4 (koniecznie). Spytał z góry Sturfana Abnola gdzie to niby jest ten ich czwarty numer i spojrzał we wskazanym kierunku, jakoś dziwnie dumnie (szukając jej właśnie, po tylko co odbytem zmarmeladowaniu przez tamtą). Ujrzał kupę piór zbukieciałych (ta moda wróciła) między ceglastemi i malinowmi (nowość) frakami „panów“ — tych prawdziwych, to znaczy, bezecnie głupich, napuszonych mniemaniem o sobie, niedobrze wytresowanych, wyfraczonych bydląt. Był tam też Cylindrjon Piętalski, na czysto ogolony, w olbrzymich okularach o ciemnej oprawie. Ta twarz wżarła się w centr wzrokowy Genezypa jako symbol (niewiadomo czemu w tej chwili?) najstraszniejszej straszności. Dreszcz zgrozy i wstrętu, połączonych z zachwytem „osobawo obrazcà“, kiedy tamten ptasi profil odwrócił się zniewolony jego wzrokiem i wszechwiedzące turkusowe gałki oblały go swoim nieprzyzwoitym fluidem. Zaszczepiony w nim „bratni“ jad „bratał“ się ohydnie z „braterskiem“ spojrzeniem. To „rendez–vous“ trucizn, na nim, jak na trupie — o! — to nieprzyjemne. A jednak dobrze, że nauczył się miłości od tego pudła. Jest także takim bydlęcym „starszym panem“, który wszystko wie i umie. (Może nie pokazywać swojej umiejętności „tak odrazu“, ale się nie zawstydzi w–razie–czego.) Uczuł siłę zdobywczą i sprężył się — zaczaił się w sobie na tamtą, skrytą teraz w tajemniczem środowisku „kulis i zmysłów“ zjawę — księżna przestała dla niego istnieć zupełnie. — (no, to jest przesada — ale powiedzmy: prawie...) Nie wiedział: bydlątko głupie ile jej zawdzięcza, nie oceniał: kanalijka podła, jej uczuć wielkich, ostatnich (co on mógł o tem wiedzieć?) i właściwie zupełnie bezinteresownych — nic — rżnął na pysk przed siebie do tego baraniego profilku z za kulis — tam było jego przeznaczenie. „Ach, więc ona jest naprawdę tam gdzieś za sceną? Ten cud nie jest złudą?“ Teraz przekonał się, że nie wierzył dotąd w jej realną egzystencję. Uwierzył i doznał gwiaździstego, podpłciowego olśnienia. Połowa tamtej poprzedniej męki (no: ten tak zwany „wewnętrzny drab“; jad płciowy, demoniczny; cynizm w stosunku do własnych uczuć i tym podobne faramuchy) spadła z niego zaraz. Usta miał jeszcze zakryte maską, ale gały „bałuszyły się“ już „na nowe panny, na nowy świat“ — jak mówił podobno jakiś pan Emil, przechodząc pod oknem opuszczonej kucharki w niedzielę. Zakochał się „od pierwszego wejrzenia“, „coup de foudre“, „kudiefudriennoje razpalażenje ducha“ — takby powiedzieli „spłyciarze“ i możeby mieli nawet rację. Czasem faktycznie mają rację nawet „spłyciarze“–kanalje — trudno. Ale podobno znowu schizofrenicy w czasie narzeczeństwa dochodzą do najlepszych swych warjackich rezultatów. „Poprostu wogóle nic niewiadomo — polniejszyj bardak i untiergang“ — jak mówił pewien generał, podobny do foki. Ale zaraz nowa męka dźwignęła się ze śmierdzących czeluści wewnętrznych (zewnętrznie wyszorowany był i czysty jak aniołek) gorącego, głupiego, młodego ciała. Djabły paliły na gwałt w płciowych piecach, fabryki jadów szły. Sam Belzebub, chłop w średnim wieku jak dąb, zły jak sam szerszeń, brodaty po pępek na czarno, nagi przemuskulisty atleta, zimnem spojrzeniem czystego, krystalicznego, zielonawego, najokrutniejszego zła, badał manometr ciśnień najplugawszego z szalbierstw. Czynił to ze wstrętem — on, wielki twórca i buntownik — do takiej parszywej roboty zaprzęgli go za karę — tfy, „Kein Posten für mich hier“ — mówił z goryczą, myśląc o ziemi, uspołecznionej, zamarłej w szarej doskonałości. — „Faszyzm, czy bolszewizm — wsio rawnò — i tak mnie zjedzą“. Zaczęło się przedstawienie — nigdy, nigdy, nigdy... „Zabraknie ci słów i tylko wyć będziesz do wnętrza twego o litość“. Ale ci i możności wycia poskąpią katy wyrafinowane, piękne, szczęśliwe, rozłaskotane od rozkoszy do nieprzytomności — niby kto? Jakieś zabójcze hermafrodyty, gołe i gładkie jak hyperalabastry czy onyksy, jakieś nad–płciowe, kolosalne, beztroskie pół–bogi, jakieś tak zwane „mity wszechludzkie“, powcielane na poczekaniu, à la fourchette, (na ohydne pośmiewisko [czyje, do cholery?]) w płaskie bombonierki, wysmukłe sosjerki i etażerki, kręcone galopjerki, wykręcone trzęsawki z pianką bezzębnych starców i niemowląt i na tem on. KRÓL, Wielki Gnidon Flaczko, aktor, trzymający w swym plugawym, zakłamanym pysku gorące, śmierdzące flaki całej sali, pełnej świetnie ubranych, a au fond przynajmniej moralnie mocno nie–pachnących glist ludzkich. Huzia! Huzia! I nie to i nie to!! Spróbujmy opowiedzieć: nie było w tem żadnej Sztuki, tej przez Wielkie S. (niema innego określenia, chyba trzebaby napisać tomy całe.) Nie — Czysta Forma w teatrze nie istniała już dawno, zadeptana brudnemi nogami paserów zachodniego towaru i zwykłych poprostu idjotów, w rodzaju Mistrza Roderyka i jego pomocnika z przeciwnej partji: Dezyderego Fląderko. Obaj w grobie — Cześć! Cześć! Może i lepiej, że się tak stało, czcigodne guniafrasy! A więc ten teatr był zaprzeczeniem wszelkiego artyzmu: rzeczywistość stara, tłusta rozpustnica królowała w nim rozparta obrzydliwie, nieumyta, rozkraczona, śmierdząca surowem mięsem i śledziami, rokforem i krajową psychiczną bryndzą, landrynkami i taniusim „perfumem“, tak zwanym „kokotenduftem“. Zbombonizowanie potworności. A jednak, a jednak...? Nie można było się od tego oderwać. „Pozornie niby nic, a jednak zwisł jej cyc“ — tak śpiewały jakieś zakazane mordy gdzieś, w nieznanych osobiście Zypciowi, ogrodach bogini Asztoreth. Maksymalne, nieomal metafizyczne wyuzdanie, wywróconej jak rękawiczka rzeczywistości, ale bynajmniej nie w celach artystycznych — dla niej samej.
Na scenie było już kilka osób i zdawało się, że nic już okropniejszego być nie może, że przecież do djabła starego wszystko musi mieć pewne granice, a tu, naprzekór niemożliwości, z wejściem każdej nowej figury, potęgowało się to — przewalanie się kłębowiska Niewiadomego znowu, gdzieś aż w nieskończoność i to za każdym razem w sposób jakościowo różny od poprzedniego. Blaga? Sprobójcie sami. Nie możecie? Bóg z wami. Żal nam was... A szkoda!
Genezyp patrzył przed siebie, jak ktoś leżący na pochyłej płycie nad przepaścią i trzymał się czerwonego pluszu, jakby wymykającego się ostatniego chwytu w skale. Za chwilę mógł tam spaść, tam na scenę, raczej w odmienny, nawet kolineacyjnie niepodobny do tego, byt, gdzie temperatura życiowa przechodziła w najmniej istotnych przejawach po stokroć, po tysiąckroć, ciepłotę najdzikszych aktów wszelkiego rodzaju: płciowych, nadpłciowych (= megalosplanchicznych, cyklotymicznych) czysto „intencjonalnych“, oraz dziwność najrzadszych narkotycznych omamień i najwyuzdańszej dobrowolnej śmierci w sadystycznych torturach, zadawanych przez Nią, jakiegoś wyśnionego kobiecego hyperbelzebuba. A przytem „namacał“ (w analogji do banału) całej tej sprawy był dość nikły.
To była rzeczywistość, to, co się tam działo. A reszta (niby ten świat) stało się jakąś podłą imitacją nawet nie tamtego, tylko czegoś niegodnego istnienia wogóle, czegoś nie–do–przetrzymania w swej złowrogiej, niczem nienasyconej nudzie i pospolitości. Istnienie wogóle, nieprześwietlone głęboką metafizyką, jest czemś zasadniczo pospolitem, choćby je nawet wypełniały nadzwyczajności w wymiarach Londona, czy nawet, nawet Conan Doyle’a. Jakże tu żyć dalej „bywszy“ już raz w tamtym świecie? Nienasycony (ale nie metafizycznie tylko nonsensowo) Kwintofron stwarzał przez swój piekielny teatr, to samo nienasycenie u innych. Ceny miejsc były potworne i tolerowano tę budę w sferach rządowych (o których nikt nie wiedział jakie au fond są) bo jakiś referent M. S. W. [zdaje się, że Picton–Grzymałowicz] dowiódł w swym referacie właśnie, że dla ludzi o pewnym cenzusie finansowym ten właśnie teatr dobry jest z punktu widzenia militaryzacji kraju, bo pobudza w nich t. zw. „kawalerską fantazję“: tryń trawà morie po koliena. Tę manję bowiem posiadał zarówno kwatermistrz, jak i Syndykat Zbawienia. To, że pewnym bydlętom dobrze jest bez metafizyki nie dowodzi jej bezwartościowości. Wszystko zależy od skali wartościowań. Ale czyż mamy opierać się właśnie na standarcie bydlęcości? Najgorszy jest pół–nonsens życia osobistego i społecznego, najgorsza jest połowiczność wogóle, ta zasadnicza cecha naszej epoki. Albo absolutyzm, albo organizacja mrówcza, faszyzm, czy bolszewizm — wsio rawno; albo szał religijny, albo prześwietlony na wskróś intelekt; albo Wielka Sztuka, albo nic, ale nie tandetny pseudo–artystyczny „produkt“, ale nie ten szary sos we wszystkiem, upstrzony jak „maggim“ paskudną esencją demokratycznego kłamstwa. Brrrr... Teatr Kwintofrona był przynajmniej paskudztwem skończonem w sobie – czemś wśród tego ogólnego szaro–żółtego gwazdru wielkiem. Nigdy nie odwiedzał go Kocmołuchowicz – miał w sobie inne kryterja wielkości, jego psychofizyczny „miuratyzm“ nie potrzebował tej przyprawy, on był sam w sobie jak dawny Bóg. [Ideja wielka z I–szego czy z XVIII–go wieku może być mała w wieku XXI–szym. Tego nigdy nie mogli zrozumieć księża i dlatego musieli wymrzeć.] Czarna kurtyna spadła. Wszystko zbladło, zszarzało, zwszało, jak pejzaż po zgaśnięciu słońca, jak wygasły nagle kominek w późno–jesienny, słotny wieczór. Nie można było uwierzyć, że przed chwilą widziało się to właśnie na własne oczy. Mózg skończonego fiksata, oglądany przez jakiś hyperultramikroskop, mózg Boga (gdyby go miał i gdyby zwarjował), oglądany przez zwykłą tekturową rurę bez szkieł, mózg djabła w chwili pogodzenia się z Bogiem, widziany gołem okiem, mózg zakokainowanego szczura, gdyby ten nagle zrozumiał cały idealizm pojęciowy Husserla — biezobrazje. Dlatego to krytyka była bezsilna w opisie tych rzeczy. Są sny takie co to wie się dokładnie, że coś się działo i jak się działo, a w żadne obrazy, ani słowa znane wtłoczyć tego niepodobna — czuje się to gdzieś w brzuchu czy sercu, czy w jakichś gruczołach, czy co u cholery. Nikt nie mógł tego pojąć jak to się dziać mogło, a jednak „biezobraziło“ się oto w pełnem świetle na oczach wszystkich i to wszystkich ze wszystkich partji i samych mogołów policji. Nie było się o co przyczepić, a jednak były to straszne historje. Mówiono, że to w celu ostatecznego wygładzenia, wypoliturowania dusz inteligencji przed przyjęciem nowej wiary, teatr ten subwencjonuje w imię Murti Binga sam Dżewani. Były to niby te same nonsensy, co u anty– i a-formistycznych futurystów czy dadaistów, albo psychowomito żonglerów hiszpańskich i afrykańskich, tych autokoprofagów duchowych, lecz w jakiejże dziwnej odmianie. To, co tam było dziecinadą, fanfaronadą, błazenadą, tu zmieniło się w prawdziwą, duszącą za gardło, życiową tragedję. Było to też oczywiście zasługą reżyserji i gry, doprowadzanych do zenitu subtelności w najdrobniejszych, najohydniejszych szczegółach. Ale co się pod wpływem tego działo w sferach zakulisowych, to lepiej o tem nie pisać. Jedno kłębowisko zwyrodnienia na samej granicy zbrodni. Dawniej banda taka siedziałaby w kryminale — w tych czasach stanowiła samoistną wyspę, czy łódź podwodną, opierającą się ciśnieniu mętnych wód całej przemierzłej do kości społeczności. Tam to znalazł swe ostateczne nasycenie nieszczęsny Putrycydes. O tem parę słów później. Cóż było robić — naturalistyczny teatr zdechł już dawno dzięki szalonym wprost w tym kierunku wysiłkom pierwszych mężów pióra. Oczywiście znać było wpływ niezapomnianych, a jednak tak prędko faktycznie zapomnianych, t. zw. „eksperymentów“ Teofila Trzcińskiego i Leona Schillera, lecz w jakiejże piekielnej transformacji. Ochłapy tej „twórczości“ reżyserskiej zużytkowane tu zostały dla najzacieklejszego naturalistycznego zrealizowania samego nieprawdopodobieństwa — potęgowały tylko nieznośnie niewiarygodną rzeczywistość, zamiast przenosić widzów w inny wymiar — metafizyczny, mocą bezpośredniego pojmowania Czystej Formy. Nieprawy prawnuk Trzcińskiego i ktoś mocno podejrzany, który podawał się za prawego wnuka Witkacego, tego gówniarza z Zakopanego, grali tu pomniejsze role jakichś t. zw. „obskurentów“, czy czegoś podobnego. Dla wyżej wymienionych powodów rzecz ta w istocie swej jest nie–do–opisania. Trzeba było widzieć to na scenie. Wyliczenie sytuacji i cytaty wypowiedzeń nic tu nie pomogą. „Quelque chose de vraiment ineffable” — mówił sam Lebac, a jego adjutant, książę de Troufiéres powtarzał za nim to samo. Kto nie widział, niech wyje z żalu. Nic innego poradzić mu nie można. Same sytuacje możnaby jeszcze wytrzymać, gdyby stanowiły one pretekst do czysto–artystycznych kombinacji. Nie dla celów sztuki (o nie!) spiętrzano tu wszystkie środki najmoderniejszej psychoekwilibrystyki. W tej nad–realistycznej (ale nie w znaczeniu potwornej bandy blagierów paryskich, przeczutych przez naszych piur-blagistów w wydawnictwie „Papierek Lakmusowy” już w roku 1921–szym.) interpretacji i grze (dekoracje robił wnuk Rafała, syn Krzysztofa, Rajmund Malczewski — wcielony djabeł hyperrealizmu w malarstwie) najdrobniejsze nawet drobiazgi urastały do rozmiarów haniebnych klęsk i ran jakichś poprostu okropnych, rozjątrzonych ropiejących. Każdy odczuwał te „ichnie” szprynce i szpryngle w sobie, w spłciowiałych nawywrót poczciwych zwykle stosunkowo flakach (takich jak serce, żołądek, dwunastnica i tym podobne, nie mówiąc już o innych jeIitaljach. Co się działo z prawdziwemi temi w cenzuralnych słowach opisać się nie da — a żałujcie, bo toby było dopiero cudowne!) i to jako swoje najintymniejsze przeżycie, wywalone bezwstydnie przed wszystkimi na wierzch, na pośmiewisko podobnej mu wyfraczonej i zgolasionej hołoty obojga płci, zlanej w jedną masę świńskiej, płynnej zgnilizny. Putrescyna i Kadaweryna (duchowe!) — te piękne „córy” wielkiego pana: Jadu Trupiego rozpadającej się za żywa (przed ostatniem wskrzeszeniem.) ludzkości, królowały w tej sali niepodzielnie i bezczelnie. Kawały tej nad–rzeczywistości, odarte ze skóry walały się w prochu, kurzu i pyle dawnych poczciwych, scenicznych desek — one jedne pozostały tylko z dawnej sceny. Stargana za trzewia publiczność opadła jak jeden flak po pierwszym akcie, w fotele. Każdy zdawał się sobie jakimś fantastycznym klozetem, w który tamta banda bezczelnie srała i targała potem gorączkowo i bezlitośnie za rączkę z łańcuszkiem — ostatni wentyl bezpieczeństwa. „Całe społeczeństwo zapadło na ostrą smierdziączkę“ — tak pisały o tem mamuty formizmu. Jakąś wspólną kloaką wyciekały te brudy hen (tak: hen) na miasto i niewinne ciche pola, aż pod strzechy przerażonych kmiotków. „Nie zabrną me twory popod żadne strzechy, bo wtedy na szczęście żadnych strzech nie będzie. Wogóle z tego żadnej nie będzie uciechy i tylko świństwo równomiernie rozpełznie się wszędzie“ — tak napisał w sztambuchu Liljany nieśmiertelny Sturfan, ale się mylił. I tylko dziwiono się, że rząd... ale niesłusznie. Okazało się, że teatr ten to chyba jedyna klapa odchodowa nieznośnych ciśnień psychicznych (tak zwany później „duchowy pierdometer, panie“) dla niedających się wciągnąć w organizację pracy indywiduów dawnego typu, co żyły jak pasożyty na resztkach narodowości i religji, koniecznych jeszcze wtedy jako kompromisowe ideje–motorki dla puszczenia w ruch faszyzmu — oczywiście na tle ekonomicznego niedokształcenia społeczeństwa. Tam przeżywali oni siebie do dna i unieszkodliwiali się po takim wieczorku na długie tygodnie. Świństwa wypalały się w nich jak rudy w hutach i na życie nie pozostawało już nic. A zresztą, wobec tego co widzieli nieszczęśnicy ci na scenie, wszelkie możliwe do wykonania świństwo bladło jak pluskwa, która dwa lata krwi ludzkiej nie widziała.
Genezyp był tu pokryjomu i „w cywilu“ — groziło za to do dwóch lat twierdzy, ale to także potęgowało urok sytuacji. Teraz uświadomił sobie z wyrazistością cięcia noża w żywe mięso, że ona jest. Pozornie proste zdańko to zawierało w sobie nieomal tajemnicę całego bytu, znaczenie jego nie mieściło się w niem, wylewało się poza brzegi wszelkich możliwości — było coś w tem z bydlęcej metafizyki pierwotnego człowieka, prawie religijny zachwyt pierwszego totemisty. Nigdy nie doznał jeszcze Genezyp takiego przerażenia wobec nagiego faktu istnienia innej jaźni obok niego. Tamte stwory: matka, księżna, Liljan, ojciec nawet, zdały się teraz wyblakłemi, płaskiemi widmami w stosunku do żywości tej, niepojętej egzystencji. „Ona jest” — powtarzał szeptem zeschniętemi wargami, a w przełyku czuł jakby twardy kołek. Genitalja, ściśnięte w bolesny węzełek, zdawały się być zredukowanemi do matematycznego punktu o ciśnieniu miljardów atmosfer płciowych. Teraz poczuł drań, że żyje. W tym wirze przewartościowań ostał się jedynie sam Kocmołuchowicz, jak blok nie topliwej skały w okalającym ją potoku lawy — ale daleko, jakby czysta ideja poza krańcami realnego bytu. Przychodziło pierwsze prawdziwe uczucie, zaplugawione jeszcze wydzielinami wszystkich nowotworów wytworzonych w nim przez „książęcy jad” Iriny Wsiewołodowny. Cała przeszłość zatarła się, straciła swoją bezpośrednią tajemniczość, jadowitość, ostrą namacalność — jak u wszystkich wogóle w życiu — inaczej egzystencja byłaby wogóle niemożliwa. Ale szczęśliwi ci, co mogą jeszcze po pierwszem czy n–tem chlaśnięciu życia odczuć na nowo pierwotny fakt bytu bez podłych spłycających przyzwyczajeń codziennego dnia. Jakże potworną krzywdę bezpośrednim ujęciom, wyrządziły tu pojęcia, też ostatecznie rodzaj pewien elementów pewnych z tychże ujęć, tylko inaczej zużyty — artystycznie raczej, niż logicznie. [Bo pojęcia są elementami sztuki w poezji i teatrze — tego nikt z tych zakutych łbów nie chciał nigdy zrozumieć i to irytowało głównie nieszczęsnego Sturfana, ale teraz było to już prawie obojętnem.]
W związku z tem, że znikł półrzeczywisty obraz tego dziewczynkowatego stworu (nie mógł bowiem Zypcio mimo szystko uwierzyć w istnienie tej kobiety jako takiej — wogóle nie wchodziła ona w żadne znane kategorje, była bezpłciowo–bezosobowa, właśnie jako ta pierwsza i jedyna jaźń poza nim ponad wszystko wyniesiona) znikł tam na tej scenie, zdającej się majakiem z innego świata, mimo całego realizmu, wśród tej niemożliwej bachanalji zdeformowanej rzeczywistości, jej tej osoby właśnie rzeczywistość zakulisowa (to słowo miało jeszcze dla Genezypa ten posmak ostry kłamstwa, zakazanego świństwa, tajemnicy, brudu i czysto ludzkiego (bez bydlęcej przymieszki) zła wysublimowanego, ale skobieconego na jadowito [mężczyźni nie liczą się za kulisami zupełnie]) nabrała siły tak straszliwej, że zaraz prawie po uświadomieniu sobie tego wszystkiego, obraz pamięciowy tylko co odbytych na scenie potworności, wytarł się, zrudział, spluskwiał, znikł prawie, a na jego tle urojona rzeczywistość wyższego rzędu zawaliła się nieznośnym ciężarem na całą dotychczasową „zawartość psychiczną“ gówniarza, zgniotła ją jak pociąg kurjerski biednego żuczka (omomiłka n. p.) siedzącego sobie niewinnie na szynie w piękny dzień sierpniowy. A stanowiły ją: 1) mokre, poziomkowo–czerwone usta, 2) gołe, lśniące nogi i 3) gładko zaczesane popielate włosy. To wystarczy — chodzi o to jak, jaką atmosferę stwarzały dookoła siebie te banalne elementy seksualnego wciągu. To wszystko jej, tej, która przed chwilą patrzyła na niego, mówiła: z tych ust wychodziły słowa, które on połykał jak anakonda króliki, to wszystko było gdzieś naprawdę w tym gmachu, w tajemniczych jego, tylnych zakamarkach — nie do uwierzenia!! A do tego poczucie, że tam, między jakiemiś (ach, nie jakiemiś tylko temi!) włosami, naprawdę tak jak u wszystkich... i ten zapach skrytych otchłani ciała... o zgrozo...! — nie, nie — dosyć — nie teraz — to nie–do–uwierzenia! Tak — to była nareszcie ta wielka miłość, oczekiwana, „wyśniona“, rzec można wyonanizowana, w przybliżeniu jedyna i ostatnia. To były w każdym razie symptomy — jedne z nich — po których się ją poznaje. Ale wielka miłość tylko niespełniona, nieskonsomowana pozostaje najpiękniejszą. W każdym razie ona była tu — świadomość tego jest jak ostrze w brzuchu, jak czarna błyskawica we łbie jasnym od metafizycznego, podpuszczonego płciowym sosem, straszku. Raz na zawsze: metafizyczne jest coś, co ma związek z poczuciem dziwności Istnienia i bezpośredniem pojmowaniem jego niedocieczonej Tajemnicy. I żeby mi się tu nie czepiały jakieś dychempki — „won“, jeden z drugim, do własnych, zatęchłych nor.
Ryk nieludzki na scenie. Dwie kobiety pół–nagie, walczą w otoczeniu obojętnych, wyfraczonych i umundurowanych mężczyzn. Trzecia, stara baba, całkiem goła, matka jednej z nich, wpada i zabija (dusi rękoma) córkę, aby ta została niezwyciężona. Ktoś starą po łbie, tego ten, reszta rzuca się na tamtą. Wchodzi jakiś kapłan i okazuje się, że to, co się przed chwilą działo, to programowe nabożeństwo na cześć Absolutnej Nędzy Istnienia i jego definitywnej niewyduszalności dla celu rozpędzenia Wielkiej Nudy. Co mówiono — któż wie? Pewno jakieś bezecne nonsensy — w tych czasach generalnego skiełbaszenia się pojęć, tej mizerery, przeciętny krytyk, a nawet zwykły „obywatel“ (jakże śmiesznie brzmiało to słowo–przeżytek z dawnych, rozkosznych czasów uczciwego demokratycznego kłamstwa, dziś, w żółtawym, złowrogim cieniu ruchomego muru) nie był już zupełnie w stanie odróżnić prawdziwej mądrości od najdzikszego z baliwernów. Jeszcze do czegoś tam dodłubywały się czasami pewne „précieuse’y“, ale mężczyźni! — pożal się Boże, jeśli masz komu. Ale zato jak to było zrobione, jak zrobione!! To się opisać nie da. Palce od brudnych nóg lizać. To trudno — to trzeba było widzieć. Dość, że wyli wszyscy, zmiętoszeni w jedną metafizyczno–bydlęcą, krwawą miazgę — (o, gdyby to można tak napychać to zaraz w puszki i rozsyłać na właściwe, a nawet niewłaściwe miejsca — ludzkość byłaby zaraz, natychmiast szczęśliwa). Kiedy nareszcie zapadła na to piekło kurtyna (niktby nie wytrzymał ani sekundy więcej) cała sala, jak jedno ciało, wypinała się, wyłupiała (aż załupiała się?) w tem wychyleniu się nagłem i beznadziejnem w inną psychiczną przestrzeń, w świat nieeuklidesowych uczuć i stanów na jawie (i złudzeń, już tego drugiego świata — o szczęście!) na jawie, bez żadnego narkotyku. Ogólnie możnaby powiedzieć tak: zanik zupełny świadomości swego indywidualnego bytu i towarzyszących mu realnych okoliczności: (domu, zajęć, upodobań, osób — te ostatnie transformowały się w wyobraźni w wymarzone cudne monstra, z któremi dopiero możnaby zacząć psia–krew naprawdę żyć. Ten żal, że tak nie jest, nie da się niczem wyrazić — cały żal, całego życia wspaniałego psa na łańcuchu, skondensowany w jednej sekundzie) — nic. Żyło się tylko tam na scenie. I to stwarzało tę piekielną atmosferę dla aktorów, w której oni spalali się w nieznośnie intensywnem, nad–życiowem kabotyństwie najwyższej, aż wzniosłej klasy, nie mąjącem jednak ze sztuką nic wspólnego, chyba dla normalnych i specjalnie „wnikliwych“ krytyków, którzy nosorożca od lokomotywy rozróżnić mimo szalonych wysiłków nie mogą.
Genezyp, ciągnąc za sobą Sturfana, rzucił się za kulisy szukać garderoby Liljan. Grała dopiero w trzecim akcie rolę duszka na tak zwanych „zmysłowych zaduszkach“ — co to było — lepiej nie mówić. Tylko jej niedorozwój płciowy, pomieszany z szaloną rzeczywiście jak na nią miłością do Abnola, utrzymywał ją w jakiej takiej równowadze. Wpadł nieprzytomny w wąską, rażąco oświetloną „klitkę“. Liljan siedziała na wysokim taburecie, a dwie starsze damy–krawcowe ubierały ją w jakiś sfeterek pomarańczowy, ubrany znowu wualami czarnemi i białemi, z pod których szarzały nietopezie skrzydła. Biedna wydała mu się siostrzyczka bardzo i pokochałby ją bocznem serduszkiem w tej chwili wprost niezmiernie, gdyby nie brak czasu. Główne bycze serce zajęte było i wypełnione czemś niepojętem, sprzecznem i złowrogiem, jak burza w dzieciństwie, skombinowana z rozdzierająceni nieporozumieniem z matką.
— Liljan: błagam cię...
— Już wiem wszystko. To takie dziwne. Bo to ona właściwie wie wszystko. Mówiła, że cię widziała. Zaraz będzie tu. Miała przyjść między I–szym a II–gim aktem. Tylko jedną chwilkę, bo przez cały II–gi akt musimy przerobić jeszcze rolę. Boję się, boję się — mówiła, szczękając drobniutkiemi, „siostrzanemi“ ząbkami. Jednolite jak blok serce Sturfana wydymało się do pęknięcia miłością i litością, (najgorsza przyprawa) a przytem rozum myślał błyskawicznie: „taka mała, kochana, a już rajfurzy. Boże, cóż to będzie z niej, gdy się rozkręci“. Zamroczyło go z podniecenia. Liljana robiła na niego wrażenie małego, nieznanego (może astralnego?) gryzonia w klatce.
— Jak się w tem czujesz — spytał czuły brat, a połączenie widoku siostry na tem tle z oczekiwaniem na tamtą, na tle tylkoco słyszanych słów, przechodziło wszystkie znane mu dotąd ingredjencje sprzecznych uczuć, w których tak „gustował“, bojąc się ich i cierpiąc jednocześnie.
— Wiesz, że trochę lepiej, niż w prawdziwem życiu. Sturfan zwinął się z bólu, ale to tylko podniosło urok życia o parę kresek dalej ku czerwonej linijce na jego prywatnym manometrze od tych właśnie rzeczy. — Przy tem coś dziwnego zaczyna się we mnie budzić. Wychodzę jakby z siebie — raczej wiesz: wynurzam się. Już Sturfan nie wydaje mi się obcym żuczkiem na trawie widzianym z pociągu, tylko jest tym jedynym samcem, o którym mówiliśmy jako dzieci, kiedy to pamiętasz: ta rodzina lisów w starym atlasie zoologicznym Domaniewskiego... — Genezyp nagle zgasł. Piwowarskie dzieciństwo przemknęło mu w pamięci złoto-czerwoną łuną niepowrotności: smak cierpki jakichś gruszek, wieczorne bójki i matka, ta inna, święta męczennica ze swoją cichą wiarą w nieznanego katolickim dostojnikom Boga. (Wzrok Chrystusa zwiedzającego mennicę, gdzie się biją monety Państwa Kościelnego, lub patrzącego na ostrze halabardy(!) gwardzisty, strzegącego tronu Jego Namiestnika — niewiadomo czemu teraz przyszedł mu ten grubo spóźniony i banalny obraz — aha — przecie doniosły dziś dzienniki, że nareszcie papież opuścił boso zbiedniały Watykan i wyszedł na ulicę. Ale dziś nie zrobiło to na nikim już wrażenia. Tyle poświęcono temu miejsca, co wiadomości, że Ryfka Zweinos ugryzła boleśnie swego narzeczonego z powodu ukradzenia zardzewiałej agrafki. Spóźnił się biedaczek.) Straszliwe, bezpowrotne zmarnowanie tych chwil — tak jakby miały one być wieczne — ta rozrzutność, z jaką się rozprzestrzeniało koło siebie blaski wewnętrzne, jeszcze bydlęce, jeszcze niedoczłowieczone, a pełne aż bolesnego w swej niepochwytności uroku. Gdzież się to wszystko podziało. I naraz nowy błysk, twardy i ostry, taki nieprzyjemnie męski i wstrętnawy. Kocmołuchowicz i wielkie zadania (mające na celu w razie spełnienia, umożliwienie życia takim samym jak on, Zypcio, a może gorszym obwiesiom) majaczące niewyraźnie za dławiącym horyzontem narastających wypadków. Stłumiony grzmot przebuczał w oddali — nie w nim, tylko w samej bezimiennej, obcej już teraz i dalekiej, w każdym razie nie–ludzimierskiej naturze. Tu byli tylko ludzie, oblepieni, ociekający wstrętnością nazbyt ludzkich spraw. I poczuł obrzydzenie do wszystkiego, do siebie i nawet do tej Nieznanej, co miała wejść tu lada chwila. Ona była też „nieczysta“, jak wszystko ludzkie, na tle niedosiężnej piękności wiosennej burzy.
Dzwonek roztętnił się po korytarzach. Drugi akt, jeden z „aktów“ samozgwajdlenia i samoskierdaszenia się samego gnijącego wierzchołka zapadającej się w śmierdzące bagno społecznej doskonałości ludzkości. Weszła ONA. To samo zapadnięcie się pod siebie (zrobienie pod siebie całym sobą) co przy ujrzeniu pierwszy raz. Dotknięcie ręki przekonało go o tem, że to właśnie to. Aż po krańce wieczności dotykać choćby jednego kwadratowego centymetra tej skóry, nawet gdyby twarz była jedną ropiejącą raną — i więcej niech nie będzie nic. Pocałowałby ją w gnijącego nowotwora, ale nowotwora jej, z jej ciała wybujałego w anarchicznej żądzy wyrwania się z pod praw normalnie funkcjonującego organizmu. Organizm — orgazm, wytryśnięty na jego pognębienie z czeluści niebytu — orgjastyczna organizacja organów i komórek — ta nie inna — poco, psia–kość poco? Można było żyć bez tego nic wiedząc, a teraz przepadło już na wieki. Zapadł się jeszcze głębiej pod dotychczasowe swoje ruiny (bo wszystko poszło w „drebiezgi“ ), a tam, nad niemi, w ciemnościach burych psychicznej wietrznej trąby wyłaniał się i konsolidował nowy gmach, ale złożony z samych tortur, jak z dziecinnych klocków, rogaty, kańciasty, najeżony tetraedrami z nieznanych męczarni aż do siódmego potu. Przypomniała mu się poranna „śpiewka“ kursowego oficera, Wojdałowicza, gdy już w butach mył zimną wodą (jak większość wojskowych niestety) czerwoną, górną połowę ciała. (Na nutę Ałławerdy:) „życie ach się składa z małych przyjemności i do potworności natężonych mąk — ledwie ach coś komuś dogryzie do kości, już się ach zaczyna nowej męki krąg“. Krąg nowej męki zaczął się. Odrazu z punktu nie było w tem żadnej nadziei. Coś rozpaczliwie nieugiętego rozprężyło się we wszystkiem, mimo iż wiedział, że się podobał i to nawet bardzo. A może właśnie dlatego. Tego nie mógł wiedzieć. Cóż mógł wiedzieć o dzikich psycho–erotycznych perwersjach wyrzeczeń, któremi opłaca się po tysiąckroć marną swędzeniową przyjemnostkę. „Zabić, zabić“ — zasyczało w nim coś i popełzło, a potem pomknęło dalej, jak przestraszony wąż niesłychanie jadowity. A potem zaczaiło się w duchowych gąszczach i krzakach. Mignął w zatłoczonej pamięci roześmiany, rozchełstany potęgą pysk Kocmołuchowicza. Co to takiego? Boże! — Boże! — jeszcze coś przydusić, a będzie, tu, tu, na patelni przed nosem — jasnowidzenie. Ciśnienie w mózgu straszne — jak nigdy przedtem (i potem). Jak to kiedy dzieci się bawią: „ciepło, ciepło, gorąco, bardzo gorąco, parzy, ciepło chłodno, chłodniej, zimno“. Rozwiało się i nigdy już. Jedyna chwila minęła bezpowrotnie. Intuicja szallIonego (przez trzy l) uczucia już miała dotrzeć do metalowej (z irydu) pestki prawdy w tym owocu, który kąsał bezzębną paszczą mózgu, owocu całego życia, ale się cofnęła. Nie w tym, kochanku, (jakim przez Boga?! — Kto tu mówił o tem. Zdawało się, że wszystko krzyczy, że wszyscy o tem wiedzą, pokazują palcami, pękają ze śmiechu. Taka gnida, gorsza od samego Gnidona Flaczko) było zło (o tem — same okropności do końca życia — ach, ale później) — ono było w niej samej. Nie jako wielość — piramida „demonizmów“ nieszczęsnych, tylko jako absolutna jedność, ta metalowa pestka nie–do–zgryzienia, zło niepodzielne, jedyne, chemiczny pierwiastek: „malum purum elementarium“, nawet gdyby była pielęgniarką i całe życie poświęciła lizaniu czyichś ran. Zło takie zatruwa najlepsze uczynki, odwraca je nawywrót, czyni z nich zbrodnie. Taka mogłaby być kochanka duchowa samego Belzebuba. Zupełnie inaczej niż w tamtej, księżnej — tamta była biedna, zbłąkana owieczka wobec tej, choćby nawet całe jej życie usiane było trupami okrutnie zamęczonych. Takie to są panie dobrodzieju tego owe jakościowe różnice. Jakże pogardzał teraz sobą, że mógł tamto co było za zło uważać. Taż to panie były barankowe przeżycia młodego solitera godne jakiegoś klasztornego braciszka. Nie można tak zła obrażać. I chciał się przecie ratować, wybrnąć z tego, a tu nowe okropieństwo tysiąckroć wyższego rzędu wyszło naprzeciw niego z uśmiechniętą twarzą najwyższego szczęścia. A może nie było to wszystko takie już bardzo straszne? Może inne kryterja — — — ach, dosyć. W każdym razie był w tem wyrok bezwzględny na niego, wydany przez przypadkowe sprzężenie wrogich mu sił. Ale jakich sił? Jasnowidzenie nie wróciło. Był pokonany zawczasu przez coś od niego „akurat“ o głowę wyższego. Ale co u cholery?! Nie była to przecież jej inteligencja. Sama hypoteza taka jest śmieszna. Po perspikacji księżnej mało kto mu tem właśnie mógł zaimponować. Nie — coś absolutnego na całej linji: zasadniczy sprzeciw i to (z góry wiedział, choć uwierzyć nie chciał) nie–do–pokonania. Ale w czem to było na Boga, bo przecież wiedział, że się podoba jako ten zadatek na mężczyznę, którym jeszcze właściwie nie był. Powinien był odrazu teraz wyjść i nigdy jej więcej nie zobaczyć. Mówił to wyraźnie jak nigdy dajmonion. Iluż nieszczęść uniknęliby ludzie, gdyby słuchali takich tajemniczych głosów, które zawsze napewno prawdę mówią. To jest podstawa katolickiej teorji łaski: każdy na tyle zna siebie, że mógłby zawsze uniknąć pewnych rzeczy, w których wogóle woła jego coś do gadaniaby miała. Ale został na swoją, a może i jej zgubę. (Straciła przez to część swej bestjalskiej siły, którą mogła była w pewnej krytycznej chwili inaczej zużytkować — ale o tem później). „A może właśnie wyjdzie z tego coś dobrego?“ — kłamał jak mały chłopczyk, naiwnie, bezpretensjonalnie. Łzy miał w gardle od kłamstwa, takiego dobrego, poczciwego. „Tak wszystko będzie jeszcze dobrze“. Ponury cień padł na roześmianą przed chwilą dolinę życia. Beztwarzowe postacie nienarodzonych złowróżbnych myśli czaiły się ze wszystkich stron. Napewno wiedział, że tego czegoś nie pokona i z całą podwójną świadomością został.
— Zypcio tak strasznie się panią zachwycał — rzekła, zdławionym przez tremę głosem, Liljan. Miał wrażenie, że nie mówił nic, a mówił. Potem mu cytowano jego słowa: „...jest w niej „rozpacz szczęścia“ tak straszna, że chyba ten, który ją kocha żyć nie może ani chwili...“ (Ach, prawda: Liljan występowała pod pseudonimem Mańki Bydlanej). „...Spalić się w jednej sekundzie z całą przyszłością, odrazu, teraz — pęknąć w prawie–nieskończoności tej chwili, wyrzekając się w zamian za to całego dalszego życia. Ale śmierć za nic. Temby się uczyniło ją jeszcze straszniejszą...““ (ją — tę Zwierżontkowską).
— Nie powiedziałem ani słowa. Głupie gadanie. Nie cierpię teatru. Świństwo jest to wszystko — Słowa te padały jak granaty w bagno — nie wybuchały, tylko pluskały bezsilnie świńsko. Persy uśmiechnęła się daleko, na ukos, gdzieś, gdzieś do innych światów, które miała, ha — w międzynożu. Był w tem tak zwany „upór–międzynóż“, w analogji do narciarskiej terminologji Marjusza Zaruskiego. Weszła matka z Michalskim. Mieli lożę oddzielnie. Zypcio ze Sturfanem siedzieli przecie na parterze. — Czy mogę pani złożyć wizytę. — (Słowa te brzmiały tak śmiesznie nieprzyzwoicie, jakby mówił n. p. „chciałbym pani oficjalnie wpakować to w tamto“). — Chciałbym pomówić o Liljan —
— A nadewszystko o sobie, prawda? I o mnie, zbyt wiele o mnie. — (wciągała go z uśmiechem na dno nędzy). — Może się pan nie trudzić. Inni zrobili to za pana. Nudzi mnie to. Ale niech pan uważa: ja jestem złe ziele: mnie się nie zapomina. — (Gdyby wiedział na jakiej podstawie opiera się jej pewność siebie i jak nikłe są jej doświadczenia, pękłby Genezyp tu w tej klitce, roznosząc cały teatr w drobniutkie kawałki. Posiniał tylko ze złości płciowej, purpurowej, glansowanej, głancewitej, glanspenisowej, wspaniałej. A potem na ponuro bardzo, już jakby rozkosz w nim „szła“ bez żadnego onanizmu, poddał się fijołkowej mgle tych dziewczęco–belzebubicznych oczu. Był „gotów“.). — Chociaż jestem bardzo niewinna — może za bardzo. — (w tem było rozkraczenie się nie do zniesienia dopingujące. Mówiła to przy tamtych zupełnie otwarci. A na Sturfana nie miała żadnego „gryfu“.) M-me Kapenowa wytrzeszczała oczy ze zdumienia. „Cóż to za poufałość?“, Zypcio aż pozieleniał ze złości, wstydu i niesmaku. Nie wiedział, że ona właśnie była dobra w tej chwili = chciała go zniechęcić do siebie naprawdę i obrazić. Obraził się oczywiście bardzo, ale aż flaki stanęły w nim dęba z chęci walki: nareszcie znalazł coś godnego siebie. I momentalnie pokonał obrazę. Zaśmiał się rozkosznie, nieomal tryumfująco. Persy zmarszczyła brwi i zawzięła się troszeczku w sobie. A on pod spodem nie miał już nic = zimno, pusto, wygnańczo czuł się razem z kupą niepotrzebnych już flaków, które ściągnęły się w bolesny, wstydliwy, aż nazbyt zbyteczny woreczek. „Co u djabła — będzie wojna, zginę i koniec“. Z sali doleciała fala nieprzyzwoitej, wstrętnej (koprofagicznej?) muzyki (to Tengier płciowił się instrumentalnie spuszczony z łańcucha, w spuszczonych psychoportkach) i zaraz trzask oklasków. A przez dziwną perwersję, na kpiny z upadającego Kościoła, tytuły tych muzycznych interlubryków, drukowane w programach, były religijne, łacińskie nawet. Lecz co tam — tytuł dzieła muzycznego ma wspólnego z jego istotną muzyczną treścią? Albo jest wybebeszaniem prywatnych przeżyć twórcy, które nikogo nie obchodzą, albo ma cel uboczny. Potem zagrano tegoż autora tak zwaną „wślinkę“, (coś w rodzaju uwertury ze śpiewami sprośnych podlotków i alfonsowatych dryblasów) już z nowego okresu kompromisowego upadku. Straszne spustoszenie czyniło w tym samotniku ze świata czystych dźwięków powodzenie w małym stylu. A do tego nowe dziewczynki, też nie bardzo wysokiej klasy. Stał się modnym jako erotyczny łup wśród potworków-assorties specjalnego chóru i baletu teatrzyku, prowadzonym przez straszliwą, podmamusiałą rajfurę, Manię Kozdroniową. Doszczętnie znudzone pospolitymi bubkami „dziwki“, jak je poprostu nazywał, wyrywały sobie wzajemnie niedosycony ochłap obrzydłego, rozszalałego nagle kaliki — bądźcobądź przez niego płynęły te potworne kombinacje dźwięków, któremi wstrząsał i rozedrgiwał ich ciała w niewiarogodnych figurach tańców, kompozycji lalusiowatego pląsmistrza, wytartego, zgwazdranego brudem całego świata, Anestezego Klamke. Pod wpływem łaskocącej, budzącej bezmierne pragnienie nieokreślonych rzeczy muzyki (ale nie metafizycznie — artystycznie — wprost bebechowo) rozprężyły się w Genezypie wnętrzności i mięśnie skuły się w rozkoszny, pełen żalu i życiowej oddali kłąb. Niewiadomo nawet czy była to przeszłość czy przyszłość: aktualna dalekość wszystkiego, rozdzierająca nieznośnem cierpieniem niedościgłości samej w sobie. Nie odnosiło się to do żadnego określonego przedmiotu. Teraz Persy była w tem jako malutka pecynka. I tak ciągle — przekleństwo schizotymików. (Czytajcie Kretschmera psie–krwie: „Körperbau und Charakter“ — niech wreszcie ktoś przetłomaczy tę konieczną dla wszystkich [z wyjątkiem dla muzyków] książkę.) Naprzód czy wtył — przeszłość czy przyszłość? l nikt nie wiedział już kto kogo żałował. Nieuchwytne trwało gdzieś jak tęcza wśród chmur i Bóg uśmiechał się łaskawie do wierzących, rozpylonym promieniem słońca przez dziurę w groźnych obłokach. Ktoś mówił za Genezypa: słyszał swój głos obcy w wydrążonej, tykwiej pustce:
— Będę jutro po 12–tej. Będziemy mówić o Liljan. O mnie ani słowa — pod tym warunkiem. Jestem tylko nędznym kandydatem na adjutanta generalnego kwatermistrza. — (Skąd znowu ten się tu zjawił? Na chwilkę Kocmołuchowicz przestał być dla niego posągiem Wodza na placu, jakby już z przeszłości, a stał się żywym człowiekiem, mającym brzuch, kiszki, genitalja, pełnym drobnostkowych nych pożądań — zmaterjalizował się pierwszy raz w czysto–mało–życiowych, nie kwatermistrzowskich wymiarach.) Krwawy cień przeniknął przez twarz Persy — nie rumieniec, tylko właśnie krwawy cień. Ani przez głowę, ani przez jądra nie przeszło Zypciowi, że to właśnie może być jego rywal. Wogóle była to jedyna rzecz naprawdę tajemnicza, prócz „idei“ kwatermistrza („Idée fixe, w tym wypadku „Fide X“) rzecz, o której wiedziało tylko paru ludzi, pewnych jak sama zasada sprzeczności. O tamtej nie wiedział nikt wogóle, ani sam jej posiadacz. To ona była właśnie, „ONĄ“ Wodza, ta jedyna, która i tak dalej.
II–gi i III–ci akt jeszcze gorszego „biezobrazja“ i zgnębiony do samego zbolałego dna rozpalonych duchowych trzewiów, Genezyp, powlókł się z rodziną na kolację do pierwszorzędnej odżywialni „Ripaille“. Odchodząc Persy powiedziała, że może przyjdzie. W tem „może“ był już zadatek wszystkich tortur. Czemu może, czemu nie napewno — psia–kość zatracona. Że też nic nie może być takiem, jak powinno! Wszystko spospoliciało tak, że na nic wprost nie można było patrzeć: kelnerzy, wódeczki, zakąski, radość Liljany, uśmiech pół–zbolały a pół–radosny matki i ekzuberantna radość Michalskiego. Na dobitkę księżna przywlokła swoich adjutantów ze sfer najwyższych — patrzyli na Genezypa jak na dziurę w serze i walili naczczo szampanskoje. Potworny „żal za beznadziejnie uciekającem życiem“ jak w walczyku Tengiera, wywrócił Genezypa (moralnie) twarzą do ziemi w ohydnym, bydlęcym szlochu. Zaczął pić i na chwilę żal stał się pięknym i wszystko zdało się takiem, jakiem być powinno – jak plamy w idealnej kompozycji malarskiej. Ale zaraz potem zdławiła tę harmonję brutalniejąca łapa alkoholu. Zalewany wódą drab ze dna, wstał, budząc się ze snu i krwawemi oczami rozglądnął się po sali. Życie szalało, tonąc w ponurej bezmyślności. Jeszcze chwilka, jeszcze chwilka, a potem niech choć 15 lat ciężkich robót. Płazie oko plugawej finansowej kombinacji zdawało się mrugać chytrze całą salą w gwiaździstą po burzy noc. Pochłaniała nowe ofiary w swych brudnych objęciach zbiorowa świnia interesu, nowa obok–społeczna nad–osobowość, nie bacząc na cierpienia indywidualne swych elementów. Jej było dobrze — pasła się w kotłowisku brudów, żrąc plugawie drogie potrawy, zmieszane z drogiemi materjałami, kamieniami i rozkoszą. Miękkie, chwytające za niezróżniczkowany kłąb najwyższej nieuświadomionej metafizyki i najbydlęciejszej żądzy użycia, tony skrzypiec, włóczyły brudnemi, cierpiącemi flakami po wypolerowanej posadzce pełnej zawrotnych esów–floresów wyuzdanych lśniących łydek i pantofelków i wstrętnych męskich najelegantszych buciorów i portasów. Świnia żarła. Tak było wtedy w „przedmurzu“, ale już tylko w pewnych najlepszej marki lokalach. Na Zachodzie nie było już tego wcale. O ile tam narodowość i religja zużytkowane zostały kiedyś jako kompromisowe tymczasowe motorki dla rozpędzenia maszyny faszystowskiej, z całą świadomością heurystyczności tych zamierających istności, o tyle tu, w „przedmurzu“ były one tylko maską przedśmiertnego zażerania się Wielkiej Świni — pod ich pokrywką mogła jeszcze użyć w ostatnich drgawkach sprośnej agonji, zdechnąć z niedogryzionym ochłapem sterczącym z ryja. Używanie życia to dobra rzecz, ale jeszcze zależy od tego kto i jak. Jeszcze w tej epoce mogło to być nawet czemś twórczem — (u pewnych wyjątkowych osobników oczywiście) — ale były to ostatki. Brr, hrrr — dosyć, dosyć! Zdawało się że niema siły, któraby to życie z marazmu wyciągnąć mogła. Zdawało się, że o tych kilku kelnerów i wyznawców życia samego w sobie rozbije się nawet sam mur chiński.
Zapomniał Genezyp zupełnie o istnieniu Tengiera: że to on był przecie twórcą tej muzyki, którą „okraszano“ tak „hojnie“ (tak pisano w afiszach) przedstawienia u Kwintofrona [Sam Kwintofron, chudzielec o blond–wąsach i cudownych błękitnych oczach, pił teraz szampusia z panią de Kapen i Michalskim, tłomacząc im istotę realistycznego deformizmu w teatrze.] i która dodała tak piekielnego uroku znikomości i niepowrotności i tego charakterystycznego „darcia się w nieskończoność“, chwili poznania się z Persy. Był to przeciwny biegun życiowego działania muzyki w stosunku do tego momentu w szkole (Boże — jak dawno to było!) kiedy zczepił się Zypcio poraz–pierwszy z duchem Wodza. Gdy na salę wpadł wreszcie spóźniony Putrycydes (teraz naprawdę już zgniły), cała przeszłość buchnęła jak nieprzeźroczysty kłąb dymu z dna genezypiej istoty i rozwiała się w ohydzie wykasetowanego stropu dancinglokalu. Za tym dymem, z przerażającą jasnością, jak pejzaż na wojnie: skądinąd łagodny, a w chwili takiej na okropno dziwnie odmieniony, ukazało się tło dawnych zdarzeń, a na niem ONA, prawie tak okropna, jak wojenna rzeczywistość, narzucona na zwykły podkład planetarny codziennych spraw ludzkich. Z natężeniem zdolnem mur przewiercić patrzył czy między wchodzącymi za Tengierem monstrami z teatru nie ujrzy tej, w której istnienie teraz prawie nie wierzył. Nic z tego — zatrzymały ją obowiązki wobec całego kraju, może nawet ludzkości całej, obowiązki nieomal kosmiczne. Tengier oświadczył, że Persy nie przyjdzie — migrena. „Nie mogła to zrobić tego dla mnie mimo migreny“ — myślał w kółko nawpół zbaraniały Zypcio. O gdyby mógł wiedzieć co działo się w tej chwili, (ten urok jednoczesności), w jaki sposób „der geniale Kotzmolukovitch“ podtrzymuje w sobie właśnie teraz beztroskę i szał życia, toby spalił się w jednym wściekłym, bolesnym, onanistycznym orgazmie raz na życie całe. Zaczął słuchać rozmów poprzez przeźroczyste ściany żalu rozpaczy ostatecznej.
W nastroju pod psem i z takiemi wiadomościami przyszła na kolację księżna, spławiwszy gdzieś po drodze Piętalskiego. Obecność jej była torturą dla Genezypa. Wiedział, że cokolwiekby nie uczynił nie ominie go dzisiaj ta „notte di voluttà“ à la d’Annunzio, której wcale nie pragnął, przed którą, na tle ostatniego kudefudru, odczuwał nieomal–że zgrozę. I właśnie dziś będzie musiał ściskać i miętosić to biedne, wstrętne dla niego, rozpustne cielsko, będzie musiał i koniec — to dziwne — a co dziwniejsze, że pożądał tego: nie jej samej, tylko faktu jej posiadania. To różnica, to gruba, piekielna różnica — działał jad przyzwyczajenia. I tak się też stało. Takie rzeczy wcale nie działają dobrze na początkującego bzika.
Tengier, dziwnie nieprzyjemnie podniecony, przywitał Zypcia z roztargnieniem. Pierwszy raz wogóle miał posadę, pierwszy raz był „czemś“ (o nędzo!) i kosztował małemi łyczkami lurę marnego powodzenia. Pierwszy raz również, poza dziecinnemi próbami w konserwatorjum (które skończył jako przyszły organista w Brzozowie) próbami, zatłamszonemi przez zawistnych, pozbawionych inwencji i świeżości, rywali, słyszał sam siebie w orkiestrze — nędznej, ale zawsze. Tylko, że nie była to prawdziwa premjera poważnej twórczości, raczej ochłapki wypocone z „trick’ów“, zdobytych w tamtej, istotnej sferze, produkowane dla zabawy „muzycznej hołoty“, której nienawidził. Była to właśnie ta do głębi wstrętna mu klasa „wyjącego psa“. Ale o ile dawniej pies wył do sentymentalnego księżyca, o tyle teraz, aby go do wycia pobudzić, trzeba było mu w nos dmuchać, deptać go po ogonie, a nawet nadpruwać trzewia. Mimo, że było to bądźcobądź (nawet przy pewnej swobodzie podpuszczania muzycznych wytworów najdzikszym oryginalnym sosem) miejsce kompromisowe, upadkowe, Tengier puszył się tem bardzo wbrew sobie i cierpiał nad tem puszeniem się potajemnie. Dotąd strzegł się wszelkich uzgodnień z wymaganiami chwili i zmiennym gustem „wyjącego psa“ nawet w tytułach swoich kompozycji. (Pojmowanie bowiem danej rzeczy przez to bydlę zależne jest w 9⁄10–tych od tego co „stoi“ w programie i co o danym artyście piszą jakieś nic nie rozumiejące powagi.) Niósł wśród gęstniejących zwałów wyższego rzędu potworności życiowej, (wynikającej z konfliktu artysty ze społeczeństwem) swoją własną artystyczną niezależność w tryumfie przed sobą. To dawało mu ciągłe poczucie własnej wartości, którem urzynał się jak podłą wódą. Nie był to jednak narkotyk szlachetny — co innego gdyby nie był kaleką, — wtedy byłoby to wszystko czystem, bezużytecznem i idealnem — tak stało się tylko pokrywką, przykrywającą wewnętrzne wstrętności — owrzodziały zadek pokryty brabanckiemi (koniecznie) koronkami. Była to jedna z tych tajnych plugawostek, o których prócz niego nie wiedział nikt. Nawet posądzeń swych co do takich rzeczy u innych nie zdradzają normalni ludzie, aby na tem tle ktoś inny ich samych o coś podobnego nie podejrzał. Bo skądże–by mógł znać tak ukryte i wstydliwe mechanizmy, jak nie z własnej psychologji? To są najbardziej tajemnicze z życiowych tajemnic, będące czasem istotnemi sprężynami nawet wielkich czynów wielkich ludzi. Bądźcobądź chałupę i grunt miał. Ale coby było, gdyby nie było nic? Tego nie starał się nigdy zanalizować. Do jak głębokich upadków z wyżyny czystej sztuki byłby zdolnym wtedy? I teraz, na zaświnione obszary płatnego „muzykanctwa“, tamte myśli wypełzły jak głodne gady czy robaki. I na całą twórczość dotychczasową padł złowrogi retrospektywny cień. Sprężał się w nagłych buntach przeciw tym myślom, w obronie ostatniej możliwej formy istnienia — bo teraz nie mógłby już powrócić na ludzimierskie „pielesze“ i wyrzec się tego „tarzania się“ wśród dziewczęcych psycho–fizycznych pokurczów chóru Kwintofrona. Zato teraz właśnie stworzy to wszystko, na co nie miał dotąd siły i odwagi: ten kompromis stanie mu się odskocznią do tego ostatecznego skoku w głębowyż Czystej Formy, tem usprawiedliwi życiowe świństwo, w które zabrnąć musiał. Niebezpieczna teorja artystycznego usprawiedliwiania życiowych upadków czepiła się jego mózgu jak polip. Przypomniało mu się zdanie Schumanna: „Ein Künstler, der wahnsinnig wird ist immer im Kampfe mit seiner eigener Natur...“ coś tam niederge — a, mniejsza o to. Ale nie — jemu nie groził obłęd. Pogardzał tymi flakami, którzy śmieli mówić o jakichś „rançons du génie“. A może nie był genjuszem? Nie analizował nigdy istoty tych głupich, sztubackich klasyfikacji, ale czuł swoją wartość nieomal objektywną, kosmiczną ważność (czy co u licha), kiedy czytał nocami swoje partytury, wiedział o tem na zimno, nieosobowo, jak gdyby chodziło tu o drugiego człowieka, a nawet rywala. zazdrościł sam sobie, że drugi raz nie można już taksamo; doznawał tego charakterystycznego nieomylnego piknięcia pod sercem, od którego nawet najbardziej niezazdrosne natury wolne nie są. „Hej!“ (właśnie w tem miejscu musi być to nienawistne „hej“) — „gdyby to tak usłyszeć w wielkiej orkiestrze newyorskiego Music–Palace’u i widzieć wydrukowane czarno na białem (a nie w „pośmiertnych“ własnych gryzmołach) w Cosmic–Edition Havemeyera! „Niech sobie te „ślachcice“ warjują — ja nie. Mogę, ale niekoniecznie — jak będzie trzeba“. Jakkolwiek matka była szlachcianka, (tak „jednak drobna“, że praktycznie chamom równa), mówił to z prawdziwym humorem. Jedną zaletę miał Tengier rzadką niezmiernie: zupełnie wyzbyty był arystokratycznego snobizmu. Teraz, na tle marnych powodzeniek, poczuł się mimo wszystko na wstępującej części życiowej sinusoidy.
— Jakże moja muzyczka? Co? — spytał księżnej, zabierając się bez ceremonji do gór całych ulubionego od niedawna majonezu z niezmiernie prawie drogich, niebieskich fląder. Irina Wsiewołodowna, wciągnąwszy w lekko spuchnięty nos kilka decygramów coco, na tle widoku ponurego swego medjum, niezawodnego dotąd Zypulki, odzyskała znów dawną beztroskę — „tryń trawa, morie pa kaliena“. Zdecydowała się, że ginie i odtąd wszystko przestało ją obchodzić. A przytem po rozmowie z pewnym adjutantem Dżewaniego, który obiecał jej dawkę dawamesku i szereg rozmów dalszych, poczuła w sobie coś nowego: mały świetlisty punkcik, który jednak blaskiem swym rozjaśniać zaczął trochę ponure zwały nadchodzącej starości. Ten punkcik świecił wtedy, kiedy było najgorzej i (o dziwo!) stawało się wtedy trochę lepiej, w innym wymiarze ale lepiej. Łzy podchodziły pod gardło i wszystko zdawało się nabierać jakiegoś bliżej niewytłomaczonego sensu. Wielka gnęba lżała.
— Cudowne! — odpowiedziała łypiąc niespokojnie turkusowemi gałkami, które coraz bardziej wypełniały czarne otchłanie rozszerzających się źrenic. — Muszę ci powiedzieć, Putrysiu, że pierwszy raz właściwie byłam zachwycona. Tylko zanadto wybija się pan na pierwszy plan. Musi pan więcej ilustrować to, co się dzieje. Pana muzyka rozprasza akcję na scenie.
— To tylko pierwszy raz. Nigdy jeszcze nie popełniałem takich świństw. Ale chciałem pokazać tym jełopom — bo widzieliście, że cała krytyka i szlachetni koledzy byli w komplecie. — Otóż chciałem im pokazać co umiem, a na to musiałem się trochę wybić, bo w powietrzu tej mojej wiedzy pokazać nie mogłem. Oni nie lubieją — (tak mówiono w Brzozowie) — mnie słuchać, ale jak już nie mogą wytrzymać i muszą, bo ich ciekawość zła rozpiera, to potem dużo uczą się biedactwa. Za ½ roku zobaczycie wpływ mojej pracy w tej norze na całej oficjalnej muzyce kraju. Już dziś było paru panów ze stolicy; Prepudrech młodszy i dyrektor Najwyższej Akademji Muzycznej sam Artur Demonstein — no ten może najmniej jest niebezpieczny, ale nadewszystko Szpyrkiewicz i Bombas. Ha, muszę się przyznać, że się cieszę. I cała ta hołota, z wyjątkiem Arturka, pękała niby ze śmiechu, a wewnętrznie była bardzo niespokojna i skrzętnie notowała pewne rzeczy, o których ja jeden wiem tylko. Pozornie to detale — ornamentacja jak oni lubieją to nazywać. A mówią tak aby zlekceważyć tę właśnie dziwność całości formy, która jest zastygniętą materją samego jądra rzeczy i której oni wymyślić nie mogą. Ha, ha! Bombasa złapałem w 2–gim antrakcie w pisuarze z nutowym notesem w ręku. Zmieszał się i bąkał coś o prostopadłych kwintach. Mam drania w pierdofonie... —
— Niech pan nie pije za dużo, mój Putrysiu. Pan chce połknąć życie z kopytami na surowo jednym łykiem. Udławi się pan, albo zerzyga, mówiąc pańskim stylem jak Alfred de Musset lub Fiodor Jewłapin. Trzeba trochę przebierać będąc nawet tak wygłodniałym jak pan. Panu–by trzeba najprzód jakąś psychiczną lewatywę ze słonecznikowego duchowego oleju zrobić, jak tym głodomorom z pod Bieguna. Pan jest pełen życiowych koprolitów, ha, ha, ha! — śmiała się nienaturalnym kokainowym śmiechem. Hamulce przestały działać.
— To pani jest jednym z nich — niech Irenka będzie spokojna i nie kropi za dużo koko, a nadewszystko nie nadużywa samej siebie — bo potem będzie można wjechać karetą w sześć koni i frajdy żadnej. — (Genezyp poczuł się poprostu przyrządem — chciał wstać — zatrzymała go straszliwa w swej miękkości łapka: „będzie obłapka, będzie“ — mówił w nim jakiś głos niezbyt nawet tajemny. Nie pomogą wielkie miłości. A zresztą tamto i tak jest beznadziejne — poddał się.) — Mam śliczną dziewczynkę upatrzoną. Prawie gotowa — na gotową kobitę pojechał do K. — jak to pani mówiła — i to wielbicielka. Oddała się moim dźwiękom — jak i tamte — podnieca to je właśnie, że takie dźwięki przepuszczone są przez taką pokrakę jak ja — daje im to nowy wymiar tajemniczości erotyzmu. Ha, gdybyście wiedzieli co ja myślę wtedy. Co za amalgamy ja robię — ekskrementale Inhalte mit Edelsteinen zu neuen Elementen verbunden — wśrubowuję się całym sobą w same genitalja tajemnicy. Żona pozwoliła oficjalnie — ja jej też — robimy próbę małżeństwa w nowym stylu.
— Jest pan zawsze naiwny, jak małe dziecko, Putrysiu. Połowa kraju, jeśli nie ¾, żyje w ten sposób. Nareszcie dotarł do nas naprawdę wpływ francuskiej literatury z przed lat stu. Ale głównie chodzi o to czy pan też żonie swej daje zupełną swobodę? Bo tego byle kto nie potrafi. Mój Dyapanazy jest prawdziwym wyjątkiem pod tym względem. — Przez twarz Tengiera przeszedł zakrwawiony półcień, ale szybko znikł wchłonięty jak przez gąbkę, przez bezczelniejące gwałtownie „oblicze“.
— Oczywiście — zagadał szybko z fałszywą radością. — Ja jestem konsekwentny. Za miesiąc będzie to „pierwsza granda w R. S. K. — że to mówię wam hrabiowie nie hrabiowie —“ — jak mówił brat doktora Judyma. Mijam się z kochankami w przedpokoju i nic sobie z tego nie robię. Swoboda to wielka rzecz — za nią można zapłacić nawet tym głupim fikcyjnym mężowskim honorem. Śmieszne jest tylko jeśli się jest okłamanym — ja wiem i mam to w pierdofonie — zakończył swem ulubionem powiedzeńkiem.
— Ale nie będziesz miał wszystkiego tam, jak nie będziesz wiedział kiedy ci żona pójdzie na utrzymanie tych frantów, a z nią i ty genjalna kukło — powiedziała księżna z nagłą powagą.
— Ja, kniaginia, jestem prowincyjał — no cóż? — pierwszy raz jestem od 20–tu lat w mieście naprawdę nie przejazdem — ale na tyle głowy mam, żeby wiedzieć gdzie się zacznie ta granica.
— A gdzie to się zacznie — to ciekawe — od kwiatów, cukierków, pończoch, czy bucików... — Tengier huknął pięścią w stół — ponosiła go już świadoma genjalność, zmieszana z świetną dzikowską wódą i uratowanym od niedawna honorem samca.
— Milcz książęca kurwenaljo — (adjutanci księżnej śmieli się „do rozpuku“. Obrażać się na artystę? — nonsens.) — workowata samico elementala — taki elementaler zrobiłbym z twego mleka i popijał go słynnem piwem Kapenów. A pani — zaczął z nagłem olśnieniem jasnowidztwa w oczach — trafiła na swój numer. Ten Zypcio da pani prażonego bobu. Tembardziej, że tu jest dla niego kąsek — ta mała reżyserka, co mu siostrzyczkę na potwora wykieruje. Dla mnie to za wysoka marka, ale on da radę. Bo wicie, że tu muszą wszyscy spotwornieć — zagadywał, zobaczywszy u Genezypa odruch dość wiele stosunkowo mówiący. Ni mniej ni więcej schwycił Zypcio ciężką butelkę komunistycznego burgunda i zakręcił nią w powietrzu oblewając sobie kark i perłową suknię księżnej. — A ty Zypek odstań — wiesz, że ci dobrze życzę. Czyż nie trafiłem? — księżna obezwładniła kochanka metodą dżudżitsu.
— Pan zapomina, że ja za trzy miesiące będę oficerem i o tem też, że pan jest kaleka. Wiele wybacza się kalekim genjuszom, ale lepiej stop. Nieprawdaż? — Zypcio wytrzeźwiał zupełnie wskutek gniewu i zdawało mu się, że unosi się ponad stołem zawalonym drogiem żarciem i ponad światem całym. Trzymał w ręku sam centr przecinających się sprzecznych sił — miał złudzenie, że wolą swą mógłby planety puścić w odwrotnym kierunku i każdego żywego stwora przekształcić na obraz i podobieństwo swoje. Rzeczywistość wzdymała się ku niemu, płaszcząc się jednocześnie i pokornie wijąc — czuł jej oddech, gorący i cuchnący (trochę) chuch i słyszał mlask niepojętych jej organów. „Kiedy bo z tem nasycaniem się rzeczywistością to jak z kobietami: nie można utrzymać się ciągle na tem samem miejscu: trach i wszystko się kończy. Niedosiężność nawet najpiekielniejszych orgazmów: psychicznych i fizycznych. Nakręcana sprężyna przekręca się i trzeba zaczynać na nowo i tak bez końca, aż się całkiem odechce. Prawo to jest metafizyczne“.
Księżna z podziwem patrzyła na kochanka. Nigdy nie był jeszcze w tym stopniu dorosłym. (Piła coraz więcej, naprzemian z kolosalnemi dawkami „coco“ i piękność Zypcia rozrywała jej wnętrzności okropnym bólem niedościgłości wszystkiego). Pod wpływem tej kombinacji podobał się jej coraz straszliwiej, niepojęciał i jedyniał z każdą chwilą coraz potężniej. Rozlazła, rozplaskana, jak jedna wielka rana wywalała się przed nim, obwijając go spuchniętemi, obolałemi od wypięcia tele–mackami. Tengier z Zypciem wypili „na ty“. Atmosfera na sali stała się naprawdę orgjastyczna. Wiew rozpalonej nieskończoności ogarnął nawet zwykłe bydlęta ludzkie. Wszyscy zdawali się tworzyć jedno, dobrze znające się towarzystwo, przepojone podświadomem poczuciem dziwności bytu. Zaczęło się przełażenie pojedyńczych orgjastów do obcych stolików — osmoza wściekłych bebechów, poprzez błony towarzyskich przesądów i klasowych zastawek. (Faktycznie są podobno takie chwile na dancingach nad ranem.) Sturfan upojony tryumfem swojej sztuki (którą programowo na obstalunek dla tej świni Kwintofrona napisał) puścił się z Liljaną w tak zwane „tany“.
— Zatańczymy, Zypulka? Co? — Tak powiedziała księżna, głosem tak ssąco–tłoczącym, jak pompa transoceanicznego parowca. Nie wytrzymała stara, gdy malajska muzyka (złożona z najwierniejszych wyznawców Murti Binga, ) urżnęła potwornego „wooden–stomacha“. Zypcio nie wytrzymał też. Tańczył, zgrzytając zębami i mimo wszystko pożądał jej, tej właśnie klempy, a właściwie wcielonego w nią wyższej marki płciowego jadu, obałwaniającego narkotyku, w który to monstrum erotyzmu zmieniało każdą najbardziej nawet niewinną pieszczotę. I gdyby wiedział co się działo w tym samym gmachu, w pewnym specjalnym gabinecie od tyłu... I ONA z kwatermistrzem... (Zaiste był Kocmołuchowicz mistrzem w tej kwaterze, mistrzem najbardziej upadlającej perwersji, która dopiero dawała mu wymiar prawdziwej wielkości w tej drugiej historycznej części życia. Specjalne „menu“ a potem jalapam... ona... jądra małp Dżoko w makaronie z jajowodów kapibary, posypane tartemi koprolitami marabutów, karmionych specjalnie turkiestańskiemi migdałami. Kto za to płacił? ONA SAMA — ze swej pensji u Kwintofrona. W tem był szczyt upokorzenia. A czemże są najpiekielniejsze nawet wymysły ciała bez tej djabelskiej przymieszki specyficznych stanów ducha, które tylko pewne osoby wzbudzić umieją. Najdziksze sztuczki byle kurwa potrafi, ale to nie to.) Ach, gdyby to wiedział Zypcio, toby może naprawdę poszedł tam i roztrzaskał butelką burgunda beztroski łeb swego najwyższego idolu, a potem zniszczył i ją i siebie w jakimś hypergwałcie, jakiego nie znała dotąd ziemia. [„I czy nie szkoda, że takie rzeczy, przynajmniej w tak wczesnych stadjach rozwoju danych indywiduów, nie przytrafiają się częściej? Czyż ogólny „tonus“ całego społecznego organizmu nie byłby więcej natężony? Może wszędzie–indziej, ale nie u nas. A czemu? Bo jesteśmy rasą kompromisiarzy we wszystkiem. I może chińczycy po nas przejdą tak jak niegdyś przewalały się przez inne narody hordy Kublaja(?) czy Dżyngischana, a my odegniemy się (ale nie odgięciem siły, tylko miernoty) i wrócimy znowu do naszej mdłej, poczciwej, kłamliwej demokracji“ — tak mawiał nieśmiertelny Sturfan Abnol, jedno z najbardziej trujących bydląt naszych czasów. Że żył dotąd wśród tak natężonej ogólnej nienawiści, było jednym z cudów tej niezapomnianej epoki, który jednak mało kto należycie doceniał. Potem zato po jego śmierci już w t. zw. „okresie złotym“ piśmiennictwa polskiego, dawno po tresurze chińskiej, pisano o tem całe tomy — całe tabuny gnilnych pasożytów i hjen literackich żywiły się jego duchowem ścierwem aż do zupełnego przesytu.] O gdyby to można jednocześnie w jakiemś telekinie oglądać: tu nocne ćwiczenia oszalałych z uwielbienia konnych artylerzystów, zdeklanszowane tylko co przez Wodza; tam posiedzenie rady trzech (trójwidmia, które niejedną zjawę na porządnym seansie zdystansowaćby mogły); tu szwargotowe konszachty finansowych przedstawicieli Zachodu z Jackiem Boroedrem, a tam wielkie X tego różniczkowego równania z pochodnemi wszystkich rzędów, nurzające się w najszaleńszem, najświńszczejszem prusko-francuskiem wyuzdaniu z jedną z najczystszych kobiet w kraju, która uważała się już chwilami za jakąś nową Joannę d’Arc, tak jej przewrócono w małym babskim móżdżku ciągłemi adoracjami i to w najściślejszem kółku najwierniejszych tak zwanych „druhów“ kwatermistrza. A tak wmówiła jej pewna klika to poświęcenie dla dobra „ojczyzny“, że nie było innej rady jak oddać ciało na pastwę temu straszliwemu skrzydlatemu bykowi, którego samo zbliżenie się napawało ją bezdennem przerażeniem. Ale móc się tak bać było też szczęściem swojego rodzaju. A tu wszystko działo się naodwrót całkiem inaczej niż wszędzie, tam, po szkołach, ministerjach, zawodowych radach i tym podobnych nudnych instytucjach. To on się tytłał przed nią — o, rozkoszy...! W okresie wahań kwatermistrz szalał i czasem ośmnastu adjutantów musiało go gwałtem trzymać w czarnym gabinecie i szły bez końca całe kubły wody z lodem, znoszone przez przerażonych ordynansów. (Wypuszczony wtedy dopieroby narobił bigosu!) „Chce pani, żeby największy mózg obecnego świata zgnił w słoju jakiegoś komunistycznego psychjatry?“ — (mówił pułkownik Kuźma Huśtański.) „Chce pani, żeby na pani sumieniu był nietylko los tego genjusza, ale całego kraju, a może i świata?“ — (mówił sam Robert Ochluj–Niehyd w chwilach nawróceń — a może całkiem inne myśli miał — czort go wie...). „Jak jego zabraknie, moja Persiu — (mówiła znana z niezłomnej dyskrecji ciotka Frągorzewska) — to co się stanie z bezświadomem ciśnieniem ciemnych potęg. Ty jedna możesz rozplątać ten bolesny splot zbyczonych sił i dać mu jedność w wielości bezpośrednio — w twoich wiotkich objęciach tylko może spocząć bezpiecznie ta piekielna sprężyna — ty ją możesz naoliwić i zmniejszyć ból spieczonej żarem niedosytu duszy. Ty jedna możesz go poprostu wypatroszyć twemi ślicznemi paznokietkami“. To wszystko sprawiło, że dzieweczka ta, czysta w istocie swej jak lilijka, robiła już od paru miesięcy rzeczy coraz niewymierniej potworne i to z coraz większą przyjemnością. I teraz właśnie stawała się ta „rzeczywistość“ z najwyuzdańszego snu naprawdę, o parę pięter i korytarzy stąd, tu, w tym gmachu. Owiewała ICH dwoje ta sama (tylko trochę stłumiona) rozkładająca muzyka, co ten kłąb wcieleń Wielkiej Świni i biednego Zypulkę. Oni też byli jednem z nich — może największem. Tylko że proporcja „produktów drugorzędnych“ (bitew, reform wojskowych, czynów społecznych, bohaterskich „wystąpień“, politycznych „trick’ów“, n. p.) (bo czemże innem są te rzeczy dla kobiet?) była inna. Wszystko usprawiedliwić można wymiarem, prócz głupoty i tchórzostwa.
Zypulka dusił się ze sprzeczności, przechodzących wszelką miarę: ta matka, zlekka na dystyngowano podpita, prowadząca subtelne rozmówki z dawnych czasów z Michalskim i Liljan podniecona występem aż do bzika i wyraźnie świadomie doprowadzająca Sturfana Abnola do szału, to wszystko razem w atmosferze dancingowego płciowego bigosu i strach przed spotkaniem któregoś ze szkolnych oficerów, na tle widoku tego cielska, w którem utopił jak w bagnie wszelką możliwość czystej pierwszej miłości — ha, Zypulkę djabli już powoli brali — „byli za mali by duszę moją brać, a brali“ — przypomniał sobie dziecinny wierszyk LiIjany. „Wyrwać się stąd — zdala od tych babskich problemów, rozwiązać siebie“ — ale gdzie? — poczuł się więźniem. „A może właśnie ta bestja da mi siłę do zdobycia tamtej?“ — tak brzydko myślał ten wstrętny dzieciak, zakochawszy się dziś poraz–pierwszy. Teraz wiedział już napewno, że nic wyższego ponad to nie będzie, że dziś właśnie stoi na najwyższym punkcie paraboli życia, na szczycie swego istnienia. A szczyt ten tonął w śmierdzącej mgle przyziemnego brudu życiowych nizin, a daleko wzwyż, w niewymierzalnej wysokości nad nim, piętrzyły się prawdziwe wierzc hołki ducha: Kocmołuchowicz, Boroeder, Kołdryk i prawdziwi oficerowie chińskiego sztabu na ruinach carskiego poraz–drugi Kremla. Gdzie jemu do nich! Nawet gdyby 300 lat żyć mógł na tej gałce. A apetyt i ambicję miał na miarę prawdziwego tytana. Teraz się w nim to rozpaliło — tu, w tym bajzlu. Mlaskanie żrącej świni boleśnie odbijało mu się brudnem echem w spalonych żądzą użycia wątpiach. Dla niego też były to tylko „produits secondaires“ te wszystkie wielkości. Użyć — po gardło, aż do przesytnego rzygu. Oto gdzie się znalazł — pierwsza miłość — — — Jak wytworzyć tę prywatną głębię, (którą stwarza sztuka, nauka i filozof ja) czy jakąś izolowaną niedowyż, w której mógłby, zadowolony z siebie, przeżyć to jedyne swoje życie do końca? Nie było żadnej nadziei. Jakże piekielnie pożądał lekkiego choćby otarcia się o prawdziwą wielkość, raczej o zanikający jej ostatni koniuszek! O gdyby tak już siedzieć, w jakiemś biurze wojskowem stolicy (na końcu JEGO macki), lub jechać gdzieś autem z jakimś papierkiem, podpisanym jego ręką, jakże inaczej przedstawiałyby się takie chwilki jak ta teraz. Wszystko możnaby zżuć, strawić, być ponad tem, a nie brnąć w to z poczuciem nicości swojej i bezsiły. Tak mu się zdawało. Wszystko się kiełbasiło coraz bardziej i nie było tem, czemby być mogło na tem właśnie aktualnem, falującem i zdeformowanem tle społecznem. Różnica taktu i tempa czyniła niemożliwem przeżycie siebie w sposób istotny. Bo przecież Zypcio, mimo wad, był bądźcobądź wyjątkiem.
Ogólnie (jak twierdził Abnol) powojenne, dancingowo–sportowe pokolenie przeszło szybko (jako takie — to znaczy ustąpiło szybko miejsca następnemu nie co do wieku, oczywiście, tylko co do opanowania stanowisk czołowych. Odstępy pokoleń, zwęziły się w tych czasach do śmieszności prawie — ludzie o parę lat młodsi od innych, mówili o tamtych jako o „starcach“) — część zagłupiła się beznadziejnie (rekordowy sport, radio jako t. zw. „kręcicielstwo“, taniec i marniejące kino — gdzie był czas żeby o czemkolwiek móc pomyśleć? Grubiejąca z roku na rok gazetka codzienna i tandeta książkowa dokonały reszty), część przez nagłą reakcję wpadła w fałszywą żądzę pracy i zapracowała się bezmyślnie i bezproduktywnie do zdechu — tylko cząstka pogłębiła się, ale były to duchowe pokraki, niezdolne do życia i twórczości. Następne pokolenie (różniące się od tamtego o lat 10) było głębsze, ale bezsilne. Nie mięśniowo — odrodzenie fizyczne było wyraźne — ale wola panie tego coś nie ta i duch, duch panie dobrodzieju, mimo że tyle o nim mówiono — nie był pierwszej jakości jako rusztowanie — szczególniej oczywiście u nas. Nie było i w atmosferze społecznej dość optymistycznych teoryj do wdychania, prócz srogo zabronionego komunizmu. Czem miały żyć te rachityczne mózgi? Umiarkowanie jest śmiercią dla młodzieży, oczywiście w dawnem znaczeniu, a nie dla bezmyślnych, ordynarnych sportowych dryblasów. Hodowanie tej warstwy przy pomocy straszliwych blag krajowych i zagranicznych, na podstawie teorji reprezentacji kraju przez skok o tyczce czy rzucenie kulą, mściło się teraz fatalnie. Cóż będzie w 30–tym roku z bubków, którzy już w 18–tym nie mogą sobie pozwolić na radykalizm. Ten trzeci narybek, do którego należał Zypcio, wychowany przez Syndykat Zbawienia, nie różnił się wiele od średnich warstw młodzieńczych przedwojennych. Nareszcie! Była to podstawa na której można byłoby coś zacząć, gdyby był czas. Ale gdzie tam. Tę właśnie warstwę militaryzował nagwałt Kwatermistrz Generalny — raczej oficeryzował — marzeniem jego była armja z samych oficerów, ze stopniami jakichś ultrahyperfeldcajgmajstrów na stanowiskach najwyższych. Ha — zobaczymy co będzie.
Zupełnie niewyspany, w straszliwym nieświadomym co do istoty swej kokainowym katzenjammerze, (działy się wprost otchłanne cuda i objawienia. Skąd?) po całodziennych ćwiczeniach za miastem, wśród nudnego jak matura pejzażu (był szary, ciepły, słodkawy, pachnący trawą dzień wiosenny) popędził Genezyp koło szóstej na ulicę Św. Retoryka do Persy. Miał piekielną tremę, nie wiedział co i jak ma jej powiedzieć, pocił się w ciasnym mundurze i miał niesmak w ustach.
Mieszkała ta drętwa sama z jakąś kucharo–duenją, panią Golankową (Izabellą). Takiego jeszcze trzeba było nazwiska, aby dopełnić okropności miejsca samczych mąk, jakiem było „mięszkanie“ (tak mówiła Golankowa, a przytem „kwandransik“, „dyszcz“, „syr“, „nierychło“ i „wnet“) słynnej panny Zwierżontkowskiej. Już w przedpokoju, niewiadomo jakim zmysłem, poczuł niezdrową (uch, jak niezdrową, to strach!) atmosferę wyrzeczenia. Wszystko pachniało przewlekłą, nieuleczalną tortiurą, jak mówiła księżna. I to takie wrażenia na tle takich doytów wczorajszych. U — niebezpieczne — ho, ho! Widział to, ale jakiś demon pchał go w to wszystko dalej dzierżąc za kark bezlitosną łapą. On dobrze wiedział kto to taki — oj, wiedział biedactwo. Przyjęła go w łóżku wśród jakichś piór à la Wróbel (ten malarz nie ptaszek) hyperbrabanckich przezroczystości i poduszek, których poduszkowatość przechodziła sen o lenistwach najwschodniejszego z książąt ziemi. (Wszystko to było bardzo tanie, tylko skonstruowane z niesłychanym sadystycznym smaczkiem. Chodziło o maksymalne rozluźnienie samczej siły. Jakoż się i tak faktycznie działo.) Biedny Zypcio olśniony był wprost jej t. zw. nieziemską pięknością. Zauwżył pewne detale, które wczoraj mu się wypsnęły. Piękniejsza była „w naturze“, niż na scenie — to było straszne odkrycie. Żadnej wady, którąby się można en cas de quoi pocieszyć. Mur. Nos miała „tak prosty, że aż prawie orli“, jak mówił Rajmund Malczewski; usta nieduże, ale to wycięcie to była wprost rozpacz; i cudowny poziomkowy rumieniec na jakichś niebiańsko–migdałowych nadzamszach. I oczy fijołkowe z ciemną rzęsą, która uginała się lekko w kącikach, nadając spojrzeniu podługowatość falistą, ciągnącą się gdzieś aż w nieskończoność nienasyconej żadną rozkoszą żądzy. Zdawało się, że cokolwiekby dowolnie piekielny samiec z nią „wyczynił“, na nic się to nie zda, w niczem nie pomoże, niczego nie zaspokoi, wogóle będzie niczem. Była niezniszczalna. Jedynie śmierć: albo „jego“, albo jej. Poza tem ściana nie–do–przebycia. Ha! W tym to wymiarze beznadziejności znajdował Kocmołuchowicz najistotniejsze elementy swego szału. Poniżej tego to były te zwykłe, prześliczne nawet dzierlatki, których napsuł już tyle — jak brutalny chłopiec zabawek. Tu mógł walić swym wszechpotężnym łbem całą parą, na całego jechać, a nigdy nie dojeżdżać — bestwić się i rozbuchiwać dowoli, rozbuchanym obuchem oburącz rżnąć z całej mocy i wyprychiwać, jak wulkan lawę, swoją złoto–czarną chuć, czyli poprostu mieć tę „détente“ dla swojej metafizycznej potrzeby pożarcia samej wszystkości. Ona mu była tego symbolem. A cóż taki Zypcio? Śmieszne!
Zaledwie niemiła duenja postawiła przybory do herbaty i wyszła (uśmiechając się przytem tak, jakby chciała powiedzieć: „o, wiem dobrze co tu będzie za chwilę“), Persy odkryła kołdrę koloru róży herbacianej i zawinęła koszulę pod szyję. Genezyp zmartwiały z przerażenia (aż żądze wszystkie uciekły mu w sam czubek intelektu, tak się przeraził) ujrzał wcielenie doskonałości kobiecej ponęty i piękności, od popielatej blondynowości włosów (i tych i tamtych) do paznokci palców od nóg. Stężał. Niedostępność, niezdobytość widoku graniczyła z absolutem. — Czemże była wobec tego ściana Mount–óverestu od strony lodowca Rongbuk — Głupią farsą. To, co jeszcze wczoraj zdawało mu się czemś niepojętem (że ona może mieć wogóle to), stało się. Ale niepojętość realnego obrazu była o nieskończoność potworniejsza od tamtych marzeń w teatrze, kiedy to nie mógł biedactwo wyobrazić sobie pewnych rzeczy, jako należących do JEJ osoby... O, zgrozo! I w mrocznej kamerze tortur wewnątrz siebie posłyszał te słowa, mówione tym zabójczym głosikiem („o gdyby przytem jej głosik...“) ze sceny, przez tą, która teraz leżała przed nim w bezwstydnym przepychu gołości (nie nagości), będąc jednocześnie takim aniołkiem! Jakże piękną musiała być w chwili rozkoszy...?! To chyba był zły sen. Ale nie — słowa właziły mu w uszy, jak mrówki w majtki i kąsały boleśnie już i tak obolały cielesno–duchowy węzeł płciowych zawikłań.
— Niech pan wreszcie siądzie. A zresztą będę panu mówić „ty“. Tak będzie lepiej. — (Dla kogo, na Boga?!) — Tylko w kłamstwie i nienasyceniu jest istota wszystkich uczuć. Nasycony samiec nie kłamie, a ja chcę kłamstwa zawsze. — (Tylko jeden Kocmołuchowicz wystarczał jej i w „prawdzie nasycenia“ — no, taki byk i władca...) — Kocham cię, ale nigdy nie będziesz mnie miał — możesz tylko patrzeć — i to czasami jedynie. Ale będziesz kłamliwie myślał i mówił mi to i ja w tem będę żyć i tworzyć sama moje kłamstwo własne. To mi jest też potrzebne dla teatru. A potem znienawidzisz mnie od nadmiaru męki i będziesz mnie chciał zabić, ale nie będziesz miał siły i wtedy będę cię kochać najwięcej. To będzie rozkosz... — Wyprężyła się zlekka rozchylając usta i nieznacznie rozchylając nogi, a oczy jej zaszły mgłą. Zypcio wił się. Ach — wydrzeć z niej młodą i brutalną łapą wnętrzności i żreć je cuchnące nią, pełną gębą... — I ty będziesz już tylko jedną myślą o mnie, jednym orgazmem męki, jednem pęknięciem z niewysłowionej żądzy i wtedy może... Ale to bardzo nieprawdopodobne bym ci pozwoliła dotknąć się do siebie, bo wolę śmierć, niż ohydną prawdę nasycenia i nudy. Sama też męczę się do szaleństwa... Kocham cię, kocham... — Skręciła się cała z bólu jakby żgnięta rozpalonem żelazem w sam centr cielesnej rozkoszy i zakryła się kołdrą po szyję. Mignęły mu tuż przed nosem różowe jej pięty i zaleciał go jakiś zapaszek nie z tego świata samicy. (Zawsze tak było po tamtych historjach.) Persy doznała tego prawie psychicznego dreszczu, który tamten mistrz masochistycznego zbyczenia nazywał sobie „po żołniersku“ (panie tego) „zmajtczeniem się w międzygwiezdną pustkę“ i co było wstępem do bardziej realnych rozkoszy. Ach, ten jego ozór piekielny, umiejący napinać rozkosz do niewytrzymania, a przytem ta świadomość, że to ON sam, tam... A, nie. Zypulka dobry był jako dekoracja: dziecinna kalkomanja na metafizycznym urynale, w którym pływało w podejrzanych wydzielinach serce tamtego tytana. Bo to, że poza wszystkiemi „detantami“ kwatermistrz kochał ją — wiedziała. Cudownie ułożyło się życie — pełne było, że szpilkiby nikt nie wścibił. Miała rację ciocia Frągorzewska: trzymać w ręku taką bombę przeznaczeń i bawić się jej lontem z tą świadomością, że wszystko może trachnąć lada chwila — „taż to panie jest pirsza klasa“ i koniec.
Przez chwilę Persy łkała głucho histerycznem, suchem łkaniem właśnie, a potem, patrząc na Genezypa, znajdującego się w stanie ostatecznego, tak cielesnego, jak moralnego płciowego rozkładu, z najgłębszą miłością siostrzaną, powiedziała troszczącym się, zabiegliwym, gospodarskim w najlepszym stylu tonem:
— Może herbatki, Zypciu. Świetne ptifurki zrobiła dziś Golankowa. Jedz, jedz — taki jesteś mizerny. — A potem dodała z drapieżną namiętnością: — Teraz jesteś mój, mój. — (Inne jeszcze słowo podobne cisnęło się jej na usta, ulubione słowo kwatermistrza — nie wytrzymała i szepnęła je pocichutku, spuszczając przytem oczy, które wtem rzęsowem omdleniu, zdawały się mówić tylko jedno: „wiesz co mam, takie śliczne, pachnące, przyjemne, ale nie dla ciebie głuptaku. dla prawdziwych siłaczy świata tego“. Bo czyż jest coś bardziej nieprzyzwoitego jak spuszczone niby to ze wstydu, orzęsione powieki kobiece. Genezyp myślał, że się przesłyszał. To już byłoby niepodobieństwem.) — Nigdy mnie nie zapomnisz. W grobie jeszcze wieko trumny się podniesie, gdy o mnie pomyślisz. — Nie wahała się powiedzieć tak ordynarnego banalnego dowcipu III–ej klasy! I ten to dowcip zabrzmiał jak groźna, ponura, rozdzierająca bólem niedosytu prawda — w jej ustach niedosiężnych. I wpijała się mademoiselle Zwierżontkowskaja w jego pobladłą, cudownie piękną w nadludzkiej męce twarz, chłonęła chłopczykowaty, nieznośny płciowy ból w jego rozpalonych oczach, wdzierała się kawowo obwiedzionemi niewinnemi, fijołkowemi oczkami w rozdarte torturą jego usta i drżące szczęki, miażdżące w bezsilnej pasji świetne zaiste petits–fours’y.
I miała rację. Bo czyż to właśnie nie było najpiękniejsze? Oczywiście nie z punktu widzenia sprawności korpusu oficerskiego armji kwatermistrza. O — o — o — ale coby było gdyby Zypcio dowiedział się nagle o tem co było wczoraj. Jakby się wtedy spotęgowała jego wewnętrzna furja! Ach, toby było „słodkie“! Ale na to nie można było sobie jeszcze pozwolić. To przyjdzie, to będzie napewno — taka chwilka jak drogocenny kamień cudownie oszlifowany i on się wtedy rozpłynie cały w ten torturowy sosik — poprostu przy niej zrobi z sobą coś. Już byli tacy.
Właściwie to oczywiste było, że ona kłamała o tem całem nienasyceniu: była przecież przepełniona rozkoszą, którą dał jej tamten: pół–bóg, wąsal, brutal, dziki władca, zaświniony wyżej głowy w jej ciele. I jak to on ją po tych swoich programowych upokorzeniach skopał, zbił, sprał, zmiażdżył...! Aa! [Niedarmo taki turbogenerator jak Kocmołuchowicz miał taką właśnie kobietę. Poznał się na niej wśród milionów pudów babskiego mięsa i uczynił z niej to, czem była teraz: władczynią krainy prawie metafizycznego kłamstwa (takiego co to zaprzecza wszystkiemu) i królestwa męczarni naprawdę I–ej klasy. A mając za sobą (psychicznie) Kocmołuchowicza, Persy nie bała się nikogo. Każdego mogła sparaliżować i zjeść na zimno (nawet kochając naprawdę — w jej kategorjach oczywiście) — jak gąsienicznik swoje ulubione liszki. Tylko tu działo się to jednoosobowo.]
Genezyp zmartwiał przywalony górą bezgranicznej męki. Zasnuły się świńską męczarnią wszystkie rozkoszne dolinki, do których możnaby w ostatniej chwili uciec. Wybełkotał przepalonym głosem nieswoje słowa, wykwitłe bezwolnie na tylko co rozwianym pamięciowym obrazie jej cudownie smukłych, długich, a jednak pełnych nóg — przecież całe pokryte były sińcami. (Teraz dopiero to sobie uświadomił). A sińce działały na Zypcia jak piorunian rtęci na pyroksylinę.
— Czy nikt...? Dlaczego te; te plamy? — Nie miał odwagi powiedzieć poprostu: „sińce“. I zrobił kolisty ruch ręką ponad kołdrą. — Spadłam wczoraj ze schodów po trzecim akcie — odpowiedziała Persy z minką bolesną i uśmiechem pełnym niewysłowionej słodyczy. A w uśmiechu tym przesunął się przed intuicyjnym pępkiem młodego męczennika fatalny, niezartykułowany obraz jakichś dzikich, niepojętych gwałtów. I mimo, że wiedział coś nieprawdopodobnie potwornego, wiedział napewno, mocą przedziwnej hypnozy, to coś zamiast go do niej zniechęcić, całkowicie bez reszty przetransformowało się na jeszcze straszniejsze jej pożądanie. Spalał się jak papierek w gruszce Bessemera, wyjąc głucho na bezwodnych pustyniach ducha. Nie było ucieczki z tych mąk, a także i z wyżyn oficersko–męsko–natchnionego poglądu, którego symbolem był kwatermistrz — było to właściwie czyste kondotjerstwo, ideje narodowe w tym wymiarze nie grały już najmniejszej roli — to jest w tym stopniu „zoficerzenia“. Sam Kocmołuchowicz nie wierzył już we wskrzeszenie spróchniałych narodowych uczuć. W szkołach mówiono na ten temat parę prostych dogmatów na początku kursu, a potem obnoszono tylko w tryumfie jak sakramenty abstrakcyjne pojęcia: honoru i obowiązku narówni z pojęciami: słowności, odwagi, punktualności, dokładności w rysunkach, jasności wysławiania się i czysto fizycznej sprawności. Kierunek automatyczny panował wszędzie wszechwładnie. (Podobno Murti Bing zgadzał się z tem w zupełności.) W idejowym mroku poruszały się wylękłe manekiny. Każdy co miał głębszego skrywał i chował starannie przed ogółem — te rzeczy (właściwie co?) niski miały kurs, szczególniej jeśli związane były z dawną metafizyką, lub religją. Panowała jedna psychoza niepodzielnie: strach przed obłędem. Genezyp był naprawdę wyjątkiem.
Ale w tej złej chwilce rzuciło go nagle o ziemię i on, asymptotyczny oficer, przyszły „eddekan“ Wodza i obecny pegiekwak, gryźć zaczął dywan, dławiąc się włóczką i prychając pianą w perskie wzorki. Czarny wał nieprzebitego, a miękkiego oporu, oddzielił go od szczęścia. Za tem dopiero było do zdobycia wszystko — bez tego — nic. Wiedział, że gwałt nic tu nie pomoże, że wejdzie duenja i nastąpi kompromitacja definitywna. Żaden z „truc’ów“, które wystudjował na księżnej, nie działał. Wszystkie antydota na demonizm klapnęły. To nie był zresztą żaden demonizm — dla niego, który wierzył mimo zeznań jej w jej prawdę. W istocie był to demonizm najwyższego gatunku, bo pozornie ona była dobra, tkliwa (a nawet ckliwa) i rozmazana w urojonem cierpieniu. Nie było z czem walczyć, wobec tego, że i ona była nieszczęśliwa. Ale to potęgowało tylko jej urok, jak w dzieciństwie żałoba urok jakichś tam panienek — potęgowało tajemne, ukryte zło do dzikości zasmrodzonej sytuacji. Tak — tylko słowo „smród“ (smrood — po angielsku dla tych, co nie lubią ordynarnych wyrażeń) jest w stanie oddać okropność tego, co się działo. Regularny atak furji — poraz–pierwszy i to pod pozorami normalnej nieprzytomności, bynajmniej nie warjackiej. Ona wyskoczyła bosemi „stópkami“ z łóżka (w długiej, prawie przeźroczystej koszuli) i zaczęła gładzić go po głowie, przemawiając doń najczulszemi wyrazami:
— Ty mój najsłodszy chłopaczku, złotko moje, koteczku najmilszy, duszku przeczysty, pszczółko najpracowitsza — (A to co znowu?) — moje ty nieszczęście kochane, uspokój się, ulituj się nademną — (to dla wywołania uczuć sprzecznych) — pożałuj mnie. — (Ona mogła go dotykać — on jej nie.) Przycisnęła jego głowę do niższej części brzucha i Genezyp poczuł na swej twarzy gorąco, buchające stamtąd i delikatny, niesamowity zapach... A nie!!! A głos miała taki, że zdawała się dotykać nim najskrytszych płciowych ośrodków jego ciała. („A, ścierwo — najbardziej urocza kobieta, jaką wyobrazić sobie można, tylko „driań“ — jak mówił kwatermistrz. Ale dla niego to właśnie było szczęściem.) Ten głos wydrążył Zypciowi szpik kostny, wybaranił mu mózgi obolałe i wydął go całego w pusty pęcherz bez żadnej absolutnie treści. I to tak szybko się działo! Przecież nie było jeszcze trzech minut jak tu wszedł. Niewiadomo jakim cudem ocknął się. Ten stan omdlenia furji był już rozkoszą. Zobaczył jej nogi bose i gołe, gdy stała tuż przy nim (te palce długie prześliczne, do dziwnych pieszczot stworzone. — Znał to dobrze general–quartermaster) i jakby go kto kłonicą w łeb trzasnął i dżgnął przytem rozżarzoną sztangą w same jądra istoty. Znowu zaczął bić głową o ziemię, rykojęcząc głucho. Tak — to była miłość, ta prawdziwa, bestjalska — nie żadne tam idealne fintifluszki.
Persy, szczęśliwa aż do zachłyśnięcia się sama sobą (tak dziwnie świat olbrzymiał, piękniał i nią jedną cały się wypełniał) gładziła dalej tę męskawą, taką obcą i przez to tak „uroczą“ główkę, w której takie rzeczy się działy! „Sperma rzuciła się na mózg“ — jak mawiał jej Kocmołuch. Nazywał to też „byczym skurczem“. Och — wedrzeć się tam i zobaczyć jak się to męczy, mieć to w sobie, na granicy tej niemożliwości, gdzie dwie sprzeczne koncepcje mózgu — jedna, mózgu jako organu nieistniejącej jako takiej realnie myśli, organizacji żywych komórek, w granicy sprowadzalnych do chemizmu — otóż chodzi o przecięcie tej koncepcji z tą, którą każdy ma w swej głowie od środka, bezpośrednio prawie, gdzie lokalizuje nieświadomie pewne kompleksy i następstwa mniej uchwytne jakości, stanowiących sam psychologiczny proces myślenia — o, to, to,: to widzieć razem jako mózg nagi, krwawy, wyłupiony z czaszki = koncepcja trzecia, ale dotycząca zawsze niestety mózgu cudzego. Straszne zachcianki miała ta Persy, obca wszelkiej filozofji, a nawet naukom ścisłym. Dla niej już metafizyka (pożal się, Boże!) Kocmołuchowicza była czemś zbyt ryzykownem. Ona wierzyła w Boga katolickiego, bezmyślnie jak automat i nawet chodziła do spowiedzi i komunji — ten potwór! A czemże to jest wobec Aleksandra VI–go, który modlił się do Matki Boskiej o śmierć kardynałów, których dla celów pekunjarnych otruł, czemże wobec sprzeczności dzisiejszego katolicyzmu z prawdziwą nauką Chrystusa. Głupstwo, detal.
— Och, ty, moja główko słodka! Jakie to jedwabiste, cudne ma włoski, jakie oczka złe, jak u wściekłego zwierzaka w klatce, gdy obok za ścianą jest samiczka, do której dostać się nie może. Jakie usta spragnione i niezadowolone, jakie ciałko spalone gorączką! — (Wsunęła mu rękę pod mundur.) — Ach — ty cudzie mój — jakież to wszystko śliczne jest! — I klaszcząc w dłonie z zachwytu zaczęła tańczyć na dywanie, fikając nogami wyżej głowy i odsłaniając przepaście rozkoszy i pierworodnego grzechu. Genezyp klęczał i patrzył. Świat jak potwór peyotlowej wizji przepoczwarzał mu się w nadpotworne monstrum, kolczate, zębate, rogate, ohydne i złe nie–do–pojęcia. Cierpienie już prawie moralne tak fizyczne, a bezbolesne i pieszczotliwie miękkie, rozkwasiło go na ohydny, śmierdzący plaster. Zamknął oczy i zdawało mu się, że umarł. Upłynęły wieki. Persy nastawiła gramofon na rozpaczliwego „wooden–stomacha“ i tańczyła dalej nieprzytomna. A głos w niej, obcy jej i całemu światu (uważała go za głos Szatana), mówił obok, mijając całe to zdarzenie: „cierp ścierwo męskie, zakalcowaty embrjonie, chłopczykowate gówienko, — zamęczę psia–krew, zabiczuję cię własną żądzą, zasmagam na śmierć zaświnioną wyobraźnią. Tarzaj się we mnie myślą, rycząc z wściekłości, ale mnie nie dotkniesz nigdy. Właśnie w tem „nigdy“ jest cała rozkosz. Wyj z bólu i błagaj żebym cię choć jednym włoskiem musnęła po tych twoich rozdrażnionych do obłędu bebechach“. I t. p. I t. p. I w tem była też miłość najwyższa, ale wykłamana na odwrotną stronę jaźni. Cała była już jak wywrócony brudny worek i to było jeszcze mało, mało. Teraz ciągła oscylacja między dotykalną już prawie prawdą (w postaci kwatermistrza i jego szałów) i wewnętrznem kłamstwem w całości, które się, przez doskonałość swą prawie prawdą stawało, miała służyć dla nowego rozjątrzenia w sobie woli do życia. Bo biedna Persy cierpiała na straszne bezprzyczynowe depresje i słabą była w gruncie rzeczy „istotką“ i „dzieweczką“, jak lubiła nazywać siebie w chwilach rozczulenia nad sobą, nawet wtedy, gdy z samców kiszki na zimno wywlekała, budząc w nich jednocześnie litość skowyczącą i ryczącą bestjalsko wściekłość. Psychiczny sadyzm i dobroć niezmierna dla wszystkich pokurczów, kalek i ubogich duchem sietniaków i karapetniaków „prostaczków“ i „maluczkich“ (brrrr — co za świństwo!) były w niej złączone w jedną obrzydliwą kupę. Kobiety, albo uwielbiały ją bez granic (miała kilka świetnych lezbijskich propozycji, ale je odrzuciła z pogardą), albo nienawidziły, bez powodu nawet, tak, jakby kochanki swoich ukochanych, mimo że win istotnych w tym kierunku Persy na swojem sumieńku nie miała. Chyba wobec jednej jedynej generałowe u Kocmołuchowiczowej (kwatermistrz więcej prawdziwych kochanek po ślubie nie miał. Persy była pierwszą (i ostatnią), z którą zdradził naprawdę ukochaną zresztą żonę. Bo cóż tam te dzierlatki — to się nie liczyło wcale...).
Nagle Zypcio zerwał się i wyleciał, zaledwie zdążywszy porwać czapkę. „Herbatka“ i ptifurki pozostały niedokończone jako symbol tego wyrwania się z kleszczów demona. Czatująca pod drzwiami duenja zemdlała prawie na widok tego pędu tej twarzy. Straszną miał zaiste gębę młody „pegiekwak“ — zczerniałą od męczarni i rozpuchłą czemś wogóle nieznanem. Ach, gdyby go ktoś w tej chwili narysował, albo przynajmniej zdjął! Szkoda.
A Persy, cichutko, z obrzydliwym lubieżnawym uśnmieszkiem, weszła z gracją do łóżka (miała zwyczaj zawsze, nawet na bidecie, zachowywać się tak, jak gdyby ktoś na nią patrzył) (spojrzawszy przedtem w lustro) i zatuliła się rozkosznie w poduszki, zwijając się przy tem w kłębuszek. Teraz dopiero mogła pomarzyć trochę o sobie naprawdę: samoosobowo, samobytowo, samosamowo, mogła się samić i rozsamiać dowoli, zagłębiać się w siebie samą, jak w doskonały futerał. Czuła, że jest naprawdę — wypadki tylko co przeszłe zbladły, stały się abstrakcyjnem nieomal, ale koniecznem, tłem dla rozkwitającej czystej jaźni, która wychylała się z mgieł codzienności, paląc się na czarnej Nicości jak szczyt olbrzymi w zachodzącem słońcu na tle nocnego prawie nieba, nad ciemnemi dolinami pospolitości. Była w tej chwili pępkiem świata, jak szach perski bywał nim podobno codziennie, stale — była szczęśliwa. A potem jaźń rozwiała się w jakimś rozkosznym oparze (nie było nic więcej prócz tego oparu, jak w eterycznej narkozie, tuż przed ostateczną utratą zmysłów) i nastąpiło „zlanie się z wszechbytem“: zupełny zanik ciała (kiedy jeszcze iskierka ostatnia świadomości trwała gdzieś na samej krawędzi pustej Przestrzeni) i potem cudowny sen, z którego budząc się, wstawała świeża, zdrowa jak krowa i pogodna. To wystarczało na tydzień — no, powiedzmy na dwa. I nie żałujmy jej tych chwil, bo właściwie z wyjątkiem takich przeżyć (i tych innych, z tamtym jedynym siłaczem ducha i ciała) biedniutka i szarawa była (sama dla siebie jako taka) ta cała osławiona Persy Zwierżontkowskaja.
A Zypcio gnał autem do szkoły. (Nie mógł ratować się tak jak wtedy w łazience księżnej — wiedział czem to pachnie. Pachniało wszystko w dziwnie nieprzyzwoity sposób. Wszystko zdawało się powoli i systematycznie na to tylko sprzysięgać, aby go rozdrażnić do najwyższego stopnia. I tamten niezapomniany zapach... Nigdy, nigdy. Łupił łbem o czarną ścianę „na zabój“, zwijając się w straszliwych „ciągotkach“.) A w świecie zjawisk siekł drobny, wiosenny, ciepły deszczyk. I wszystko było takie pospolite i zwykłe — choć do rany przyłożyć: i latarnie, i rzadcy przechodnie, i zaczynające się ożywiać właśnie o tej porze lokale, a jego targała za trzewia dziwność tego właśnie wszystkiego, tak potworna i plugawa, że mało nie wył. Miał uczucie, że jego zbezczeszczone wnętrzności ciągną się za autem zagnojonemi, brudnemi ulicami. Ryk nienawiści podnosił się z dna istoty, stamtąd gdzie siedział tamten ciemny gość. On — ten tamten, był spokojny, chociaż fala nieszczęścia dochodziła już do jego celi. Trzy godziny maneżu wieczornego, przyczem kary koń jego ociekał biało–żółtawą pianą — i mógł trochę zasnąć. Ale to spał raczej storturowany trup, nie on sam.
Jak przeżyć dalsze dni aż do wypadków, w których możnaby nareszcie zginąć? A nazajutrz o szóstej był już u księżnej i kochał ją, jak mamę-wampyrzycę wprost potwornie. Wieczorem znowu to samo przedstawienie u Kwintofrona, a o dwunastej u Persy. Ale już był potulny. Zdołała go ujarzmić i wplątać w koło najgorszych tortur — chronicznych. Ostry stan przeszedł. Persy doprowadziła go do głębokiego przeświadczenia, że ona jest aniołem, a on niegodnym jej muśnięcia nawet grzesznikiem. Mówiła tylko o swoich cierpieniach, pozornie zapominając o jego egzystencji, a w istocie bacząc na każdy jego ruszek, każde drgnięcie powiek, obciążonych ołowianym bólem niedosytu, na każdą przelotną deformację jego storturowanego ciała i syciła się jak mątwa, jak żarłoczny kleszcz, jak wesz. Sublimowała się ta miłość w jej piekielnym tyglu w nie dosiężne wyżyny oddania i poświęcenia — teoretycznie oczywiście, bo żadnych prób nie było i niewiadomo jakby wtedy wypadły, bo miłość ta przypominała, poza zewnętrznemi formami, raczej nienawiść dziką do martwego przedmiotu, niż przejęcie się „od środka“ cudzą duszą. Problem był: jak zużyć to wszystko we właściwym celu i co główniejsze: czem był cel właściwy. Gdyby nie duch kwatermistrza w niedalekiej stolicy, nie wytrzymałby tego Zypcio nigdy. Kocioł wrzał dalej w prychających roztopioną smołą czeluściach cielesnych pegiekwaka prawie że z siłą pierwszego wybuchu. Tylko „wyciąganie kiszek“ było teraz o wiele subtelniejsze, głębsze, istotniejsze. Kawałkami (jak jakiś śluz czy ropne ciałka) wydzielała się w tym rozczynie i dusza. Nią to żyła, odżywiała się jak fosfatyną biedna „Persiczka“ (jak ją nazywał kwatermistrz), aby w czas oznaczony oddać się całkowicie, raz (czy dziesięć razy, ale „pod rząd“) ale dobrze, w purpurowo–ochrowej mszy swemu bożkowi.
Tak trwało to wszystko przez czas dłuższy. Piekielny przekładaniec sprzecznych uczuć stworzony rzeczywistem przeżywaniem miłości dla Persy z księżną, windował duszę Zypcia na coraz to wyższe kondygnacje poznania siebie i niedościgłej istoty życia, a z każdej nowo–zdobytej wyżyny, niższe piętra, niedawno ostateczne, szczytowe, zdawały się dziecinnemi poglądzikami, niewartemi nawet 19–sto–letniego oficerka. Bardzoby mu trudno było powiedzieć na czem polegała wyższość tych ciągle nowych „wejrzeń“ nad poprzedniemi, tych „Einsichtów“ tak mało podobnych do nieśmiertelnych husserlowskich, tych „intuicji“, w niczem nie przypominających blag Henryka Bergsona. Było to raczej uczuciowe dowiercanie się do niezgłębialności samego faktu istnienia, niż jakieś pojęciowe ujmowanie aktualnej rzeczywistości, która pozostawała płynna, gotująca się, drgająca, nieuchwytna. Wtedy to doszedł Genezyp do tego twierdzenia, że jedyną jasną, precyzyjną rzeczą na świecie jest cierpienie — jedyną pozytywną — wszystko inne to były tylko „wklęśnięcia“ — ból był czemś wypukłem. Dodać trzeba, że Zypcio nie czytał Schopenhauera. Niema nic banalniejszego jak pesymistyczny światopogląd — oczywiście chodzi tylko o to jak głęboko metafizycznie sięga ten pesymizm. Wtedy to powstała u niego teorja „pessimum“, w przeciwstawieniu do pojęcia „optimum“. „Moje optimum jest właśnie moje „pessimum“ — mawiał nieszczerze. Jakoś trzeba było przekręcać cierpienia na pozytywne wartości, bo same–przez–się zaczęły stawać się złowrogo–nudne. Czasem myślał Zypcio o samobójstwie, ale żył dalej z prostej ciekawości co też dalej będzie, co też nieogarniony w swych pomysłach doczesnych tortur Bóg (bo wiadomo, że piekło jest tylko wieczną nudą) jeszcze dla niego wykoncypuje. („Il a de la combine ce bougre-là“ — jak mawiał bezbożny Lebac.) A przytem nie można było się wyrzec nawet tak paskudnego życia nie skosztowawszy przed śmiercią bodaj jednego łyku prawdziwego adjutanctwa Wodza. Wiedział nieszczęśnik że teraz, gdyby nawet Persy ustąpiła jego żądzy nicby się w istocie nie zmieniło. Była to miłość nie dosiężna sama w sobie, a ona była uosobieniem niepoznawalności. Ale na myśl, żeby z tą właśnie panieneczką, godną najwścieklejszych młodzieńczych idealizacji, móc sobie na to pozwolić, co z tamtem pudłem, młody pegiekwak zamieniał się moralnie w zdysocjowaną od żaru mgłę gazów. Narazie jednak trzymano go dobrze na wędzidłach i hamulcach preparowano na niesłychanego smaku pasztecik. „Wskutek przestawienia normalnego (względnie) porządku w czasie: panienkowatej miłości z romansem z doświadczoną damą, nastąpiło to przekręcenie i niedopasowanie uczuć do objektów, które później tak fatalne rezultaty wydać miało. Księżna zeszła do roli jakiegoś powiedzmy no... kubła, połączonego dziwnym sposobem z tresowaną małpą. Używana była w rachunku niecnego młodzieniaszka jedynie jako siła odciągająca na odcinku życiowego frontu z ulicy Retoryka. Nic wiedziała o tem biedaczka — tylko Zypcio stawał się dla niej coraz bardziej psychicznie tajemniczy i niepojęty. Rzecz dziwna: tak była jednak pewna siebie, że nie podejrzewała go o nic: był bestjalsko namiętny i coraz wymyślniejszy w swoich wymaganiach. Rozkoszą była dla niej już nie tyle własna przyjemność, co zadawalnianie szatańskich fantazji młodego „paszy“, pławiącego się w coraz bardziej zabójczych wyrafinowaniach.
A jak się odbywało tamto istotne, jak funkcjonował ten alembik, przepuszczający psychofizyczny pokarm z tego byczka do szarej, ćmawej, czy ćmowatej duszyczki Persy i co było tego esencją, to trudno jest powiedzieć. On zapięty w mundur jak w pancerz, ona rozmamana, rozbebłana, rozfajtana w najnieprzyzwoitszy sposób, z tym jej specjalnym wdziękiem, którego nikt zimitować nie mógł. Widział (naprzykład) jej lewą pierś z poziomkowym („fraise vomie“) pępuszkiem (t. zw. brzydko brodawką — fuj), kawałek prawego biodra z leciutkiemi sinawemi (bleu–gendarme) żyłkami, i różowe (laque de garance rose de Blocxs) paluszki lewej podgiętej nogi (miała sandałki koloru cynamonu z mlekiem, na wzór tej damy z powieści Struga.) Siedział nisko na pufie koloru orange Witkacy — (to była jej metoda to sadzanie nisko — czemu? — niewiadomo, piekielna intuicja zepsucia tej dziewczynki) wypięty, a zgięty w kabłąk, zmieniony w jedną jakąś zbitą na sino masę płciowego cierpienia. Kochał ją przytem idealnie jak szaleniec — dosłownie: były chwile, że dla niej mógłby zdradzić samego nawet Kocmołuchowicza, gdyby tego zechciała. Ale ona skromne miała wymagańka: trochę „pomęczkać“, „potorturkować“ i „pomarzkać o sobkie samkim“ jak mówiła, rozkosznie pieszcząc się sama ze sobą, niby kocica „murłykająca“ w cieple pieca. I mówili:
— Zypulka najdroższy: to są jedyne chwile, te z tobą, w których nie cierpię, ty moja morfinko najsłodsza. Tak mi dobrze jest jak wiem, że jesteś taki mój, jak tak się prężysz cały do skoku, o którym wiesz, że nigdy nie nastąpi. Jesteś napięty jak łuk, z którego nigdy strzała w przestrzeń wolną nie wyleci. Chcesz wiedzieć co jest w tamtym pokoju? Chodź. — Wzięła go za rękę (ha! ten najwyższy gatunek skóry, na który niema rady, chyba rżnąć nożem, maczanym w witryjolu), zawijając się drugą niezrównanie wabiącym ruchem w dziwny (czemu? bo jej) biały zatulnik. Wstał zdrętwiały od męki. Wyjęła klucz z jakiejś chińskiej szkatułki i otworzyła drzwi na lewo od łóżka. Sąsiedni pokój był prawie pusty. Genezyp oczami zgłodniałego sępa rozglądał się po tem miejscu, które tyle go kosztowało niezdrowej ciekawości. Czemu właśnie dziś? Stało tam oficerskie polowe lóżko, dwa krzesła, na nich książki (jakieś lotnicze konstrukcje Mokrzyckiego, mechanika Love’a, „Evolution créatrice“ Bergsona i I–szy tom skonfiskowanej przed 70–ciu laty powieści zgrzybiałego Kaden–Bandrowskiego: „Cham czy automat“ — a, jeszcze na łóżku leżała logika Sigwarta i „Corydon“ Gide’a. — Dziwny melanż.) i okropny metalowy t. zw. tutaj „nakaślik“, na którym leżała pęknięta ikona z Bożą Matierą Poczajowską. Umywalni nie było — trudno. Czuć było tylko dym papierosowy i coś nieuchwytnie, plugawie męskiego. Zypcio zadrżał. Ona mówiła, drażniąc go do potworności przeciąganiem głosu i pewnemi dobrze odmierzonemi pauzami w odpowiednio dobranych miejscach, wywołując skurcze brwi, powiek i ust i przepływanie buro–krwawego cienia przez umęczony pysk. Każdy objaw taki łykała, jak głodny pies kawał mięsa. Znane i piekielnie nudne metody. Trzeba być tylko wstrętnym, młodym durniem, żeby się dać na to nabierać. Czemu ten bałwan nie zaczął żyć normalnie, nie zerwał z temi obiema babami, nie puścił się poprostu z jakiemiś łatwemi, ładnemi, pospolitemi panienkami? No czemu? A — rzucaj groch o ścianę — niema co gadać. Więc mówiło to ścierwiątko tak:
— To nic, nie bój się. Tu czasami nocuje jeden... mój stary wuj — (dobrze i tak, że nie powiedziała: „jeden mój znajomy“(?)) — Kiedy pije i nie śmie wrócić do domu. To polowe łóżko po moim... bracie. Poszedł jako ochotnik do niemieckiej armji w czasie tej przeklętej krucjaty i zginął — wbili go na pal jak Azję Tuchajbeja. Nasza matka jest niemka: baronówna von Trendelendelendelendelenburg. Takie dziwne nazwisko, ale bardzo stare. Po niej mam to spokojne usposobienie, które cię tak draźni. — (przez ź naumyślnie) — Ja nie przeczę, ja lubię cię draźnić, tak strasznie, tak bez litości, żebyś swoich nie poznawał jak wracasz do domu. — (Łysnęła mu przed zamorusaną płciowym brudem twarzą, swemi cudnemi fijoletowemi gwiazdami i w jego oczach powlokła je mgłą szaleństwa, która pachniała tamtem...) — Wtedy jesteś mój kiedy o niczem nie myślisz tylko o tym biedny potworku, którego mam między nogami. — Drgnął jakby się chciał rzucić, ale wstrzymała go jednem dotknięciem okrutnego palca w pierś. — Nie — dziś chcę żebyś trochę odpoczął przed nową głębszą męczarnią. Nic będę więcej. Przysięgam — dodała ze strachem, widząc błysk prawdziwego bzika w jego krwawych ślepiach. Ochłonął, ale zapadł się znowu o kilka pięter niżej w smrodliwą przepaść bólu. Świat zakołysał się dookoła i mało nie pękł, ale wytrzymał jeszcze trochę.
Czy wiedziała co robi? Do jakiego stopnia męczy tego chłystka, tego duchowego oberwańca, który na niczem się już oprzeć nie mógł. Zapytana sama nie umiałaby odpowiedzieć: nie zdawała sobie z tego sprawy. Mogła żyć naprawdę jedynie na wyciągniętej do ostateczności, o włosek od pęknięcia, strunie czyjegoś pożądania. Robiła biedactwo wszystko, aby sobie jako-tako umożliwić egzystencję — tylko tyle. Nie sądźmy jej zbyt surowo — wina jest zawsze po stronie mężczyzny.
„Ach, wiedzieć o niej wszystko, wszystko, wszystko...! Wedrzeć się do tej wspaniałej, małej, kształtnej blond–główki, rozerwać komórki tego dziwnego (ach, — jakże w istocie pospolitego!) móżdżku, rozdrapać wszystko, wylizać, wywąchać, wchłonąć“. Ale Persy skąpa była w wyjaśnieniach. Nawet gdyby dać je chciała, nie miała na nie odpowiednio zróżniczkowanych pojęć. Mogła to przedstawić jako takie w tym wstrętnym lupanarze Kwintofrona, ale mówić o tem — ani rusz. Udawały się jej tylko te sadystyczne gędziolenia — to umieć robić musiała — aby żyć. — Ale to nie usta jej mówiły, tylko szeptały swem obmierzłem specjalnem „narzeczem“ jej, tak zwane naukowo i obrzydliwie: „wargi sromne“. Genezyp czuł dotąd taką prawdę we wszystkiem, mimo jej tych gadań o wszechkłamstwie, nadfałszu i hyperbladze. Czemu ona go nabiera teraz z tym całym pokojem i jego tajemnicą?! Tak wierzył jej dotychczas bezgranicznie! Każde słowo jej — samo słowo bez odpowiednika — było rzeczywistością stokroć głębszą od istnienia jakiegokolwiek realnego przedmiotu, a ona naumyślnie chce w nim wzbudzić podejrzenia! Poco? Na Boga, poco?! O, kretynie...!
Nagle, szybko, a nawet pośpiesznie wyprowadziła go stąd za rękę i zmusiła do wysłuchania jakiegoś nowego teatralnego „kawałka“ Tengiera. Grała na fortepianie bardzo nierytmicznie, spazmatycznie, uczuciowo, wogóle podle. Muzyki używała jedynie jako środka potęgującego dookolną płciową atmosferę. Czy ten hałas potrzebny jej był dla zamaskowania czyjegoś wejścia do tamtego pokoju? Jeszcze nigdy przy nim nie grała. Okropna niepewność szarpnęła nim — ale na krótko. Niech lepiej trwa ta męka nieokreślona, niż żeby miało zajść coś, co mogłoby ich rozdzielić.
Był gorący, duszny, mokry wieczór czerwcowy. Deszcz nie padał, ale ciepła woda wisiała kubłami całemi w czarnej przestrzeni, parnej jak w łaźni. Ćmy i komary „hasały“ w powietrzu całemi tabunami, rozbijając się o szkła elektrycznych lamp. Turkot i nieustający brzęk dopełniały miary nieprzyjemnego już i tak nastroju. Wszystko zdawało się opadać jak pończochy bez podwiązek, wszystko się lepiło i swędziało, wszystko wszystkiemu przeszkadzało. Na tem tle dzika burdeleska Tengiera w spazmatycznem wykonaniu panny Persy była już czemś nie–do–zniesienia. Szczęście, że się już skończyła. Jedynem wyjściem było skazać się na dobrowolną nudę: krystaliczny, bezbarwny gmach wznosić czort wie jak długo na gorącem, zatrutem bagnie. Otwarte na czarność nocy okno i zapach czerwca, ten sam, który w dzieciństwie był symbolem czegoś szczytowego w niewiadomej przyszłości. Więc tak miało się skończyć to życie? Więc to miała być ta ostatnia, największa „rzecz“? Nie — za tym cuchnącym moczarem poświęcenia siebie dla zadowolenia niezdrowych fantazji jakiejś klempki wyrósł nagle szkicowy obraz politycznej sytuacji wszechświatowej, tej naszej pigułki–ziemi. „Boże, jeśli tam gdzieindziej takie samego nawarzyłeś mętu, to czy wogóle istnieć warto“ — rzekł w nim jeden sobowtór do drugiego. — „Ale czemu ja mam zato cierpieć, za Twoje nieudałe plany?“. Dosyć — to było nieszczere: nic go nie obchodził żaden „Pambóg“ dzieciństwa — nigdy w Niego nie wierzył. A jednak w takich chwilach właśnie wolałby mieć kogoś życzliwego z zaświatów pod ręką... Zastępował mu go Kocmołuchowicz. Ale znowu nadchodziły chwilami takie chwile, że i to nie wystarczało. I wtedy przypominał sobie rozmowy w pustelni kniazia Bazylego i brał go strach: czy czasem z powodu spotkania tych trzech panów w nieodpowiedniej chwili, nie rozminął się z jakiemś najistotniejszem swojem przeznaczeniem, z prawdą dziką i samotną, którą należało upolować jak zwierzę w puszczy, zdobyć jak trudny łup, kobietę może... Oto jest tu gwiazda jego przeznaczeń, o krok od niego z całem tem piekielnem międzykroczem, a on oślepiony jakiemś cudzołożnem (w znaczeniu, którego sam nie rozumiał) bałwochwalstwem, bezsilny i drżący przed tajemnicą (czyją? — tylko swojego bytu — w tem mieściły się wszystkie inne) nie śmiał wykonać jednego małego, głupiego ruchu (tyle razy powtarzanego tam: w palazzo Ticonderoga i na przedmieściu Jady) tego ruchu, który mógł mu dać w posiadanie nietylko ten łup, ale i samego siebie. Może o to właśnie chodzi? Może ta beznadziejność jest pozorna, może ona właśnie tego gwałtu potrzebuje. Otóż właśnie zrobi to naprzekór wszystkiemu. I rzucił się na nią nagle: zwierzę metafizyczne, zaświatowe bydlę — juszyła go, juszyła, aż wreszcie rozjuszyła. Ta chwilka trwała — to było najdziwniejsze: chwilka–symbol przeznaczenia jego i tych wielu w nim: czarnego gościa i zabitego chłopczyka i plugawych (czemu?) spermatozoidów, z których każdy chciał być jego synem, zrodzonym z tego a nie innego babska. Bo gdyby był już kimś! — ale działo się to w tym wieku, w którym staje się właśnie tym, a nie innym, w wieku niebezpiecznym mężczyzny. Ta głupia czerwcowa chwilka w tych pokojach tej strasznej kobiety (precz z temi pseudo-problemami i t. d.) była właśnie przełęczą jego życia, na której zdobyć mógł sam siebie, albo też utracić na zawsze. Być zwycięzcą, lub niewolnikiem tchórzostwa wobec klęski. Wielkość nie jest tylko w zwycięstwie samem, jest tak samo w wewnętrznie odwróconej na zwycięstwo klęsce — tylko ta klęska, którą na zwycięstwo odwrócić trzeba, musi być klęską wielką. A więc „do dzieła“ — za kark, za włosy ją, tę cierpiącą świętą, tę metafizyczną wlań i drań — dałoj! o tak, o tak!! O... I cóż zobaczył. Bo zamiast dokonać do końca, patrzył wielkiemi oczami (w samo dno swej istoty też) na tego niepojętego stwora przed nim. Znowu tajemnica cudzej jaźni zamagnęła się ku niemu z nieskończonej dali i zamiast uderzenia maczugą dostał w pysk miękką kupą bawełny. Pod nim, gdzieś na 15–tej kondygnacji wniż, wiła się wstrętna pokraka, a nie żaden łup. Nie było co zdobywać. Przebił się nawylot przez zupełną pustkę. Ona nie miała dla niego ciała. Pijane bólem i skrytą rozkoszą („nareszcie pęki, nie wytrzymał, nie mógł wytrzymać“ — powtarzała w sobie szeptem i przyszedł ten dreszczyk specjalny, którego nie mógł jej dać Kocmołuchowicz — ten też nie wytrzymywał, ale inaczej pękał — z nią razem, a ten sam, sam! — o cudzie!) oczy Persy wywróciły się dnem do góry w ekstazie najwyższej (była tak niesamowicie piękna w tej chwili, że aż zanadto, że aż nie można było więcej — żaden gwałt, ani nawet lustmord nie dałby rady teraz tej piękności) a w niego piorun od środka trzasł (regularny schizofreniczny szub = uskok) i spopielił się cały ten Zypcio w jednym wybuchu litości, graniczącej z unicestwieniem. I za chwilę leżał u jej bosych nóg i całował brzeg sandałka z lubieżną tkliwością, nie śmiejąc dotknąć ustami prześlicznych palców — całował jak kiedyś matkę w głowę, albo księżnę Irinę w „czółko“, w chwilach „upadłości“ matkowato–synkowatych. Zwyciężyła raz jeszcze.
Znowu powlokły się dni pełne koszmaru, pochmurne, parne, parszywe czerwcowe dnie, stworzone do małych zdarzeń małych ludzi. A wielkości czerpać nie było skąd — (i donikąd się zwrócić, o dopokąd, dopokąd...). Przyjęty był stały rytuał: on leżał koło niej na dywanie, spalany żarem bezimiennej, już nie płciowej żądzy, a ona szeptała mu w ucho słowa, zdolne wałacha zmienić w parowego ogiera, wołu w nieskończoną ilość bezosobowych byków (samą ideję bykowatości), skogucić całe stada kapłonów, ujaić dowolnego eunucha, choćby Wielkiego Bazylego ministra cesarzowej Teofanu. A on chował ten nabój lubieży dla tamtej flondry starej, pijąc u samego źródła, a nie z dalekich, zabrudzonych życiem rzek, nieznośną mękę zatrutej miłości. Bo kochał ją teraz zupełnie poprostu na serjo i cierpiał z nią razem jej fałszywem, przewrotnem cierpieniem. Aż wreszcie trzasł, rozdarł się i leżał przed nią jak bydlę za życia patroszone w jakiejś potwornej fabryce konserw męczarni, jak owad zdeptany na letniej, pylnej drodze [właśnie był taki ohydnie czerwcowo–prawie–lipcawy dzień, pełen obietnic i żarów i marzenia o innem (byle nie tem, byle nie tem) życiu.] O, życie, kiedyż zaczniesz się wreszcie! Modlił się o śmierć do bezimiennych potęg w sobie, ale daleka była jeszcze do niej droga.
A dziś właśnie ona jechać miała do stolicy, wiadomo nam grzesznym, którzy wszystko wiemy, w jakich sprośnych celach (Kocmołuchowicz, przeciążony nadludzką pracą, tuż przed wybuchem decydujących wypadków, gwałtownie domagał się detanty. Szyfrowane depesze już od dwóch dni szły od Huśtańskiego (Kuźmy) aż tu i odczytywane były przez kogoś w sąsiednim pokoju (tam gdzie nocował pijany wuj, cha, cha!) a potem Persy dziwne miała z kimś rozmówki, które napełniały słodkim żarem jej przepiękne uda i wywoływały rozkoszne dreszcze w okolicach kości ogonowej. Jej skrzydlaty byk czekał napięty jak stalowa lina, gotów na wszystko. W czarnej nocy widziała przed sobą jego smoliste gały, zawrócone żarem upadlającej żądzy i usta drgające od niewysłowionej mękojebni, tuż, tuż przed samą chwilą nasycenia, straszną chwilą posiadania mężczyzny przez kobietę, jego unicestwienia za życia) Ona wyjeżdżała, a on, Zypcio, który najniesłuszniej w świecie uważał siebie za główną figurę tej bezecnej tragedji, zostawał w tej przeklętej dziurze K., w dyscyplinie szkoły i dyscyplinie straszliwego nałogu czystej rozkoszy płciowej z tamtą. Ale znowu gdyby tej Iriny Wsiewołodowny nie było wcale, „taż to panie byłby poprostu szkandał“ — gdyby nie ta klapa bezpieczeństwa — ten powiedzmy otwarcie kubeł na spermę — to coby było? Możeby dawno już dokonał tych swoich niespełnionych zbrodni i odpadł od Wielkich Cyc Istnienia syt życia po wieki wieków. A tak musiał trwać i trwał sam w męce, ohydny i przeklęty. I to on, ten młody Zypcio, „dziecko szczęścia“, dla szczęścia chowany i pielęgnowany, jak rzadka roślina jakaś, to „Luxusthierchen“, jak go nazywała ciotka, księżna Blińska-Gloupescu. A ona, na wyjezdnem, (we wspaniałej walizie od Pictona zapakowana była złota miseczka i dyscyplina z ołowianemi gałeczkami) lekkiemi pół–słówkami i muśnięciami, stwarzała w nim stany obce mu i straszliwe w ich zahamowanej zbrodniczości. Chciał mordować jak nigdy — tylko nie wiedział kogo. Dobroć i poświęcenie, odwrócone, wypatroszone nawywrót („Transformationsgleichungen von Gut und Böse mit dem unendlichen Genitalkoeffizient des Fräulein v. Zwierżontkowskaja“) przybierały powoli postać mglistej, niewygodnie bezsensownej zbrodni: „quite a disinterested murder“. Knuł się spisek na nim samym, przeciwko niemu samemu. Przewodniczył ten ciemny gość z piwnic duszy, poczęty z samego zła, bezosobowego, obojętnego, nieprawdopodobnie plugawego.
Aż wreszcie którejś (trzeciej czy czwartej — to obojętne) nocy po powrocie Persy ze stolicy (niemożebnie święta była i poprostu roztkliwiona) nagle wszystko się Zypciowi przewróciło we łbie, jakby mu ktoś ten nieszczęsny łeb potrząsnął z całej siły i zakręcił w wirze o szybkości conajmniej cząsteczek α. Pozamieniały się komórki w mózgu jedne za drugie i kasza powstała niesłychana. Trzymał, trzymał, trzymał siebie, aż nie wytrzymał i pękł wreszcie z okropnym, bezgłośnym wewnętrznym hałasem. Rozpadła się jaźń w kupę nietrzymających się ze sobą, luźnie bełtających się stanów czegoś niewiadomego. Były to „akty intencjonalne“, wiszące w próżni, bezosobowo. jak w koncepcji pewnych fenomenologów. Okropny ból zawiedzionego życia i niewypełnienia tego, co właśnie zdawało się wypełnionem być musiało, był jedynem medjum, sklejającem zdysocjowane elementy ducha.
Po zwykłym dniu szkolnym [już do promocji i podobno do przyśpieszonego buntu (ale przeciw komu, ) Syndykatu Zbawienia zostawał tylko tydzień] Zypek, pozornie chłodny i psychicznie zapięty i wyświeżony — to najgorsze właśnie — a wewnętrznie przedstawiający potworne zwalisko i rumowisko pełne niewybuchniętych jeszcze bomb, min i kamufletów, w chronicznej o zwolnionem tempie erupcji nieludzkiej i już prawie nie bydlęcej żądzy życia, szedł na ulicę Św. Retoryka do Persy. Szedł jak żywy pocisk — powinna była być na nim wyrysowana trupia czaszka, czerwone zygzakowate strzałki i wypisane odpowiednie napisy. Bechmetjew, gdyby tylko na niego był spojrzał, mógłby był opisać przebieg zdarzeń z błędem nieomal astronomicznym. Ona, ta słodka i smutna dzieweczka, wcale nie lubiła śmierci, tylko lubiła się o nią „ocierać“. A gadali całkiem co innego (najbardziej wtajemniczeni oczywiście), że właśnie ona czeka śmierci z rąk rozwścieczonego Kocmołuchowicza, nie mając odwagi na samobójstwo, że czyha na moment zupełnego nieopanowania kwatermistrza (były istotnie chwilki niebezpieczne), aby „rozwiać się w nicość“, „połączyć się z pępkiem bytu“, „przejechać się w krainę prawdziwego zaprzeczenia istocie istnienia“ — cytowano takie głupie zdańka, szeptem za szafami, w klozetach i komórkach, po opuszczonych po–reformackich spichrzach i świronkach. To ocieranie się o śmierć dodawało piekielnego uroku różnym chwilkom płciowych... niedociągnięć — tak. Łowienie chwilek tych było specjalnością Persy, a główną wędką teraz Zypcio, a dodatkową siatką naokoło, podglądający i podsłuchujący ich prawie stale z drugiego pokoju (specjalne tuby akustyczne i periskopy) pułkownik Michał Węborek, grubas, siłacz, brodacz, wogóle partacz i notoryczny homoseksualista, ale zaufany urzędnik do najbardziej zawiłych poruczeń natury prywatnej (gdy jakaś tam n. p. hrabina bardzo chciała, albo jakaś tam dziewczynka bardzo się bała i t. p.) generała–kwatermistrza. Zasada: wolno było wszystko — nawet najgorsze tortury gości były dozwolone. [Relacje Wyborka z tych posiedzień specjalnie podniecały Wodza i dawały mu możność niesłychanego nagromadzenia sił wybuchowych niesłychanego napięcia. Czasem w razie kilkodniowej zwłoki od oznaczonego terminu: teatr, lub spóźnienia natury fizjologicznej (jak teraz), siły te dochodziły do szaleńczych rozmiarów: otoczenie nieraz obawiało się regularnego ataku szału. Ale ostatecznie Persy umiała zawsze szał ten skanalizować i skanaljować w sposób nieszkodliwy, a dla spraw społecznych twórczy.] — Wolno było wszystko, ale bez najmniejszych nawet dotyków. A to właśnie było jej specjalnością, to najbardziej nasycało jej poczucie rzeczywistości. Mówił Zypcio sykiem genitalnym a życie dookoła, w postaci piętrzących się czarnych widm, pochylało się nad nim coraz bliżej, zakrywało go, otulało. Ginął jak mały robaczek pożerany przez niewiadomego, niewidzialnego potwora. Persy słuchała go, rozwalona bezczelnie w najbezwstydniejszy sposób, (ubrana zresztą w czarny kostjum, taki wie pani obcisły, trochę męskawy, z takiemi pętelkami, wkładkami, mereżkami w gipiurkach i dżetach i jasnołososiową bluzkę krepdeszynową, podrabianą żorżetkami plisowanemi w walensjenki pikowane i obszyte bardzo starannie.) ukazując bez żadnego „ścieśnienia“ (jak mówiła) tylko co „zbeszczeszczone“ przez kochanka tamte miejsca, zmęczone i obolałe. Mówił: (nie on tylko to, a raczej przez to mówił gość ze dna):
— Musisz dziś. — (śmiała się rozkosznie) — Albo, albo — a jeśli nie, to śmierć. — (Nie zdjął nawet palta i rękawiczek. Gorąco było nieznośne, pochmurno–lipcowe.) — Ja mam dosyć, ja nie wiem kim jestem — ja ciebie już nie chcę, nie wiem kim ty jesteś — wszystko mi się przekręciło na drugą stronę — nie wiem czego chcę, ale coś musi się stać, bo inaczej pęknę — ja nie–wy–trzy–mam. — Twarz jego zrobiła się straszna: jakieś nieludzkie uduchowienie połączone z takiej marki zahamowanem bydlęctwem i jeszcze coś — coś, z czego Persy nie mogła zdać sobie sprawy, coś, co widziała poraz–pierwszy. Obleciał ją straszek, ale jeszcze stosunkowo dość miły, a jednocześnie piekielna ciekawość co też będzie dalej, oblepiła jej ciało: czuła dreszcz tej ciekawości w udach, a nawet w łydkach. Chwila była dobra, ale czy troszeczkę nie przeciągnięta? Dalej, dalej... Ten mówił: wymiotował słowa z trudem, kawałami, niestrawione, okropne. Właściwie słowa były zwykłe, bo cóż poza poezją, słowami niezwykłego wyrazić można — ale ton, ton i „dykcja“ i to gardłowe duszenie się: zdawało się że wszystkie bebechy podchodzą mu pod samo gardło jak kłąb robaków, że za chwilę wyrzygnie całego siebie na perski dywanik („persicki kawiorek“ jak mówiła Persy) i zostanie z niego (Zypcia) tylko cienka skórka, wywrócona jak pończocha. — Ty musisz, albo ja... Nie... Trzymajcie mnie Wszyscy Święci, bo za chwilę nie wiem co zrobię. Nie wiem — to jest najgorsze. Ja cię nie potrafię nawet zgwałcić, bo cię kocham. — A co było najstraszniejsze to zupełny bezwład płciowy: złowroga cisza przed wybuchem orkanu. Zdawało mu się, że nie ma i nigdy nie miał genitalji. To się odbywało w tych hypergenitalnych sferach płciowości: coś najgorszego, co może być, coś nieodwracalnego, jak trzeciorzędne zmiany kiłowe. — Musisz, musisz, ale nie wiem co musisz! — krzyknął prawie i przebił jej oczy nawylot spojrzeniem morderczem, zbrodniczem — w spojrzeniu tem wystrzelił ostatni nabój świadomości — za tem czaił się tylko jakiś nieznany, rozpętany, bezimienny żywioł, a tuż obok ohydna, pospolita, głupia jak but śmierć: imię tego po polsku „lustmord“, ale nie jakiegoś tam idjoty pod krzaczkiem, dokonany na babie, wracającej, czy idącej na jarmark (medycyna sądowa Wachholca: pejzaż letni z białym krzyżykiem pod krzaczkiem właśnie, obok fotograf ja jakiegoś matoła, a dalej zdjęcie potwornie smasakrowanego trupa jej, tej biednej baby: jakieś serki zmieszane z mózgiem, wątroba owinięta w podartą spódnicę, posiniaczone nogi, posypane suszonemi grzybkami — „wizja lokalna“ — coś piekielnego! Wieczór zapada za lasami, a w gliniankach kumkają żaby.) (Taki obraz przemknął przez wyobraźnię Persy i nagle przestraszyła się: tak naprawdę po ludzku, bez żadnej już perwersji) o nie — to był (w jego oczach) potencjalny lustmord tak wyrafinowany, że aż niepojęty. Najdziksza fantazja nie mogłaby odtworzyć sposobu i warunków w jakich mógłby się odbyć — o tem mógł wiedzieć tylko gość ze dna. Ale on stracił połączenie z istotą Zypcia — stawał sam do walki z tajemną grozą istnienia, na własną odpowiedzialność.
— Siadaj, Zypulka — pomów ze mną — ja ci wszystko wyjaśnię. Uspokoję — wytłomaczę. Na co ci to? Zapomnij o tem, nie myśl. — Siedziała już w zupełnie przyzwoitej pozie, tylko ząbki jej szczękały cienko, prędko, niespokojnie, jakby jakie obce, niezależne od niej gryzoniowate stworzonka. — No — Zypulka. Biedny chłopczyk, kochany. Nie patrz tak na mnie. — Straciła nagle siły i zakryła twarz rękami. Nie było już w tem żadnej przyjemności. Przesoliła. Stał wypięty, stężały. Wszystko cofnęło się w głąb i tam, w podświadomych jaskiniach odbywała się cała awantura, której wynik miał się okazać za chwilę. Twarz miał spokojną, tylko bezmiernie zmęczoną i ogłupiałą. Czasem przelatywał dreszcz przez wszystkie mięśnie tej biednej mordy i drgała, jak muskuły bydlęcia odartego prawie że żywcem ze skóry w jakiejś maszynowej jatce fabryki konserw. Przez czarną czeluść otwartego okna dolatywał mokry zapach świeżo skoszonych łąk. (W tej dziurze K. wszystko było blisko, co chwila utykało się nosem w przedmieściach, a właśnie ulica Retoryka była na samej „opuszce“ miasta, jak mówiła Persy.) Gdzieś daleko szczekał pies i na tle tego szczekania, tu blisko, bzykała raz po raz mucha — na jednej nodze w pajęczynie uwięziona — ja wiem. (Tajemnica jednocześności dalekich zdarzeń — jedynie teorja Whiteheada zdaje z tego sprawę, w przybliżeniu, granicznie.) Zamarła cisza promieniała dyszącem oczekiwaniem. Genezyp był zupełnie bezwładny (w znaczeniu erotycznem), ale muskuły ściągnięte miał w jeden węzeł nieznośnego bólu, rozsadzającego wszystko „na potęgę“, bezlitośnie. A tam, w tych miękiszowych głębiach ciała nie ruszało się nic. Persy odkryła oczy i łzawo spojrzała na swój preparat. Uśmiech rozjaśnił jej piękną twarzyczkę — pewna już była przewagi. Ale czegoś było żal — taka dziwna chwila uciekła bezpowrotnie. Żałowała niebezpieczeństw tylko co niewyraźnie antycypowanych, a tak uroczych, bezkresnych obszarów niedokonanych zbrodni, całego uroku życia, który tak czuła biedactwo przed chwilą, tak czuła — a tu nic. Nuda. Smutek. I tylko tyle...?
Zypcio napróżno trudził się starając się wywołać w wyobraźni obraz kwatermistrza — ten stale dotąd działający symbol siły woli i wszelakich przezwyciężeń — napróżno! Pęczniało coś obcego, strasznego, w psychicznych zwojach, niezależnych jakby od ciała. Jeszcze kontakty nie były pozakładane (pracował nad tem w podziemiach „tamten“ — ciemny robociarz-elektropsychotechnik.), ale strzałki zegara latały niespokojnie poza linjami niebezpieczeństw. Maszyna szła wolna jak szalona — trzeba ją było włączyć. Już się robi. Samotne, bezduszne mięśnie, zdysocjowane ruchowo, niezorganizowane, czekały tylko rozkazu jak żagle przed podniesieniem, jak żołnierze zamarli na „baczność“, spuchnięte z żądzy czynu, przepojone krwią, zdrową, bydlęcą, gdy dusza była tak bardzo chora, czekały tylko rozkazu wyższych centrów, opanowanych przez posępnego pracownika głębin — przytomnego warjata. On sam w sobie był przecie przytomny (jako taki). Tylko w połączeniu z tym Bykozypkiem (kochankiem księżnej, przyszłym adjutantem, tu w zagwazdranem mieście K., na ulicy Retoryka) dawał dopiero warjata. Był warjatem kierując tamtym — sam był poprostu innym człowiekiem, logicznym w swoich pomysłach a nawet mądrym. Ale dwie jaźnie nie mogą żyć w jednem ciele — zdarza się to wyjątkowo i to na bardzo krótko, ale ogólnego równania na to niema. Dlatego nazywa się to (słusznie) obłędem. I ta biedna dzierlatka mówiła do tej zdeformowanej do–nie–poznania psychologicznej kupy czegoś (w normalnych wymiarach ludzkich nie dającej się jako to i to rozpoznać) złudzona tej kupy ogłupiałą miną. (Najwięksi myśliciele, wbrew przesądom tłumu, mają w samej chwili wynajdywania czegoś (w chwili przeskakiwania szeregów logicznych = racjonalnie zdefinjowana intuicja) właśnie najgłupsze miny — chyba że pozują jeszcze dodatkowo przed jakąś widownią.) A mówiła tak, z przyzwyczajenia kokietując go (mówiąc delikatnie) dalej bez miłosierdzia:
— Ja wiem. Ty już nie możesz. A jednak musisz, musisz. W tem jest wszystko: cała niewysłowiona tajemnica i piękno naszej miłości. Niespełniony sen, piękny jak nic na ziemi. Czyż jest coś wznioślejszego...? — Głos jej załamał się i ugrzązł w gąszczu łez. Coś było w tem tak piekielnie zmysłowego, nieskończenie ciągnącego się, wlokącego na dno, okrutnego i świadomie złego, że Zypcio zagotował się od nagłej, piorunującej żądzy, jak garnek pełen ścierek. Był niczem, jednem tem i koniec. Nie miał nic do stracenia. Był pusty jak skorupka od raka, wypatroszony, wyjedzony, wyssany — ausgepumpt und ausgezüzelt. Żył tylko tem wyciągnięciem wszystkiego w nieskończoną dal pustki, żalu i złowrogiej nudy. Mięśnie sprężyły się i „poszedł zew“ po bebechach do wszystkich rezerw płciowej siły. Ogień rozlał się jak gęsta, oleista ciecz po żyłach — ale szybko, pod szalonem ciśnieniem. Stało się. Wyszedł z niego głos ekskrementalny, zatwardzeniowy, paskudny, głos nie jego: przemówił jeszcze dusząc się ten ze dna. Nie umiał mówić — to był przecie jego pierwszy prawdziwy występ.
— Nie — dosyć tych bezecnych gadań. Ja nie pozwolę. Tu uduszę cię jak wiewiórkę — (czemu to właśnie zwierzątko przyszło mu na myśl, mimo, że nigdy jak żył wiewiórki nie dusił?). — Ona zaśmiała się. Był śmieszny — panowała nad nim niepodzielnie. Ale mimo śmieszności czuła całą grozę napięcia jego „biezumnych żełanji“ — tak to nazywała. Była w nim, w samem centrum jego płciowego ośrodka, wewnątrz jego opuchłych gruczołów, kierowała tą całą szajką wewnętrznych jego bydlątek jak chciała, a przez to nim samym także, ale nie tak zupełnie. „O zupełności, kiedyż cię doścignę!“ Nagle tajemna kraina rozkoszy najwyższej otwarła się w niej na nowo, stokroć piękniejsza niż kiedykolwiek bądź. Jeszcze nigdy tak nie było. Czemże wobec tego jest cała muzyka Tengiera: przedsmakiem metafizycznej rzeczywistości. A tu sama metafizyka wpleciona w koło najcudowniejszych tortur drugiego człowieka i to samca i to tortur bez bólu: miękkich, łaskotliwych... Ach, jakże dokładnie wiedziała teraz wszystko, wszystko to i wszystko inne. Rozpromienił się i wyrósł w nieskończoność cały świat. Nareszcie przyszła ta ekstaza najdziwniejsza. Czemże była wobec tego nawet kokaina Kwintofrona. (Częstował ją przecie także jak wszystkich, ale jej nie wciągnął.) Czemże wreszcie, w porównaniu z tem, były teorje międzynarodowego „wizytatora dziwnych teatrów”, Ganglioniego, który twierdził, opierając się na teorjach Chwistka, że tylko to jest, czego niema i w co się wierzyło, gdy się go uważnie słuchało. Ale wiedziała, że odmówić musi, mu–si, bo inaczej ten za ścianą zobaczy to, czego nie powinien, a tamtego byka na tę wiadomość szlag gdzieś trafi w środku jakiejś niezmiernie ważnej konferencji, a ona wogóle (tak: wogóle) zginie jakąś fatalną, plugawą śmiercią — może będą tortury... te prawdziwe... brrr... A zresztą gdyby nawet teraz poddała się temu „cudnemu“ chłopczykowi (czego nawet chwilami pragnęła, nawet po tamtem z tamtym...) to momentalnie straciłby on właśnie dla niej całą wartość. Widziała już przed sobą to przyszłe morze nudy beznadziejnej, w którą zawsze wtrącało ją zaspokojenie normalnych pragnień. (Bo próbowała w szalllonej tajemnicy — ale to się nie liczyło). A tu śmierć błyskała w orzechowych oczach valentinowatego niedooficerka, już krzywiła w ponurym szale te kochane, nigdy nie całowane śliczne, młodziutkie usta.
— Poczekaj. Zaraz przyjdę — szepnęła z doskonale udanem poddaniem się i obietnicą czegoś takiego, że Zypulka zmienił się poprostu w jeden buro–krwawy, twardy, śmierdzący płomień, o temperaturze płonącego helium. Zatrząsł się, spojrzał na nią psim, a jednocześnie miażdżącym wzrokiem i zaczekał się przez tę sekundę prawie na śmierć. Z zaciśniętemi pięściami w białych rękawiczkach stał jak zwierzę gotowe do skoku, w prawie katatonicznem zastygnięciu, zankylozowany przez rozpierające go pragnienie.
Wyszła tym swoim najbardziej lubieżnym krokiem, chwiejąc półkulami derieru jak arabska tancerka, uśmiechnąwszy się przedtem programowo, długo, przeciągle, mokremi, poziomkowemi ustami. I to o ten flaczek mięsa szło to wszystko! Czyż to nie potworne poprostu!
Nieodwołalne piętrzyło się gdzieś tuż obok, wzdymało i pęczniało — może w przyległym pokoju tego nieboszczyka–brata, o ile taki wogóle istniał — cha, cha! Jakaś odrętwiająca fala przeczucia czegoś strasznego, jakiejś niewiarogodnej klęski uderzyła go w plecy. Ona mu się nie odda — oszukała go! Wściekłość rzuciła się w nim jak pies na łańcuchu i zaraz opadła. To jeszcze była jego wściekłość normalna, ale za chwilę...? (Czas ciągnął się jakgdyby był z gutaperki.) Zypcio nagle odwrócił się, mimo że nie dobiegł go żaden najlżejszy nawet szmer z tej strony i stał dalej, wpatrzony w olbrzymią fotografję Persy w roli „Mątwy“, zrobioną przez Tadeusza Langiera (wnuka), wiszącą na prawo od wejścia do tamtego pokoju. Jednak kochał ją, tę dręczycielkę metafizyczną — na to nie było rady. I taka miłość, połączona z taką djabelską żądzą (czegoż więcej trzeba, u samego Belzebuba?!) idzie na marne! Poczucie tego „pecha“ (znowu niema polskiego słowa — wgniot, klapzder, niechód, wypsnęk, wygwizd, nieud, chlust, gwajdlak, kierdas, rypcio, gwajdluk, potknianka, wypsnianka, spełzek(zka), wyślizg, niedochwyt, przedznak, lośnik, fatalik, spędka, zwiej(ka), chłapniak, zwichniak, chwist, zgnojek — dosyć — wszystko brzmi jak ze złodziejskiego słownika wyjęte — co u djabła? Czyż u nas nie można mieć dystyngowanego pecha?) wgniotło go znowu w gęstą, lepką, błotnistą, maziowatą rozpacz. Już nigdy z niej nie wybrnie...!
Wtem trzask otwieranych drzwi i w ich obramieniu stanął nagle drab: brodaty blondyn może pięćdziesięcioletni, z barami jak u niedźwiedzia, z gałami jasnemi, poczciwemi ale z wciągiem dużym i kłopotliwym do wytrzymania — w cywilu, ale wojskiem niosło od niego na milę. Był to ten właśnie zaufany generała, Węborek, Michał, pułkownik. Zdecydował się interwenjować — wyjście Persy było mu sygnałem. Zrobił trzy kroki ku Zypkowi i powiedział wymuszonym na swobodno tonem, tak, jakby mu to wszystko przychodziło z wielką trudnością:
— A ty, chłopysiu, chodź tu do mnie. Ja cię uspokoję. I ostrzegam: wara od tej kobiety, jeśli ci życie miłe. — I zaraz innym tonem, w którym brzmiały jakby jakieś dziecinne błagania, zduszone łzy, wstyd i niecierpliwość. Już od dłuższego czasu piekielnie podobał się pułkownikowi ten mały i biedny straszne męki przeżywał przy swoich periskopach, widząc jak się marnuje ta śliczna, godna Sokratesa „dusza“, na takie podłe, heteroseksualne“ bezskuteczne porywy. Teraz mógł działać z czystem sumieniem, zgodnie z instrukcjami kwatermistrza. — Jestem pułkownik Michał Węborek. Ja cię nauczę przyjemności daleko wyższej: związku dwóch czystych duchów męskich, po przejściu pewnych prób, które wskażą ci — ale mniejsza o to narazie — to głupstwo, jakkolwiek bez tego — ale dosyć... Będę twoim przyjacielem i zastąpię ci tymczasem ojca, zanim dostąpisz prawdziwego zbliżenia z naszym wodzem, w którym, jak w Bogu, jedno jesteśmy tu na ziemi. Czy wierzysz w Boga? — (Genezyp milczał. Skurczony wewnętrznie, w niewyrażalnym stanie pozornej kompletnej nicości (w podziemiach działy się całe światy!) stał dalej, patrząc martwemi oczami w porozumiewawczo uśmiechnięte jasno–zielone, uprzejme, załzawione, focze, najwyraźniej zapłcione (skąd?) gały Węborka. Ani jednego drgnięcia. Stał nad straszliwą przepaścią, której nie widział — jak lunatyk, trzymał się cudem, na jednym palcu wsparty o chorągiewkę wiatrową olbrzymiej wieży.) — Czy słyszałeś kiedy „Stabat Mater“ Szymanowskiego i tę piekielną parodję „Stabat Vater“, którą dla nędznych samic napisał ten wściekły Tengier? To dwa niewspółmierne światy. Ja byłem lotnikiem, przysięgam ci, że robiłem akrobatykę, ale teraz nie mogę. Wyprztykałem się na krucjacie — ale ja nie jestem tchórzem — zakończył prawie ze łzami. „Co ten plecie“ — pomyślał w Zypciu dawny Zypek. „Przecież on mówi bez sensu do trupa“. I nagle skoczył w nim, jemu samemu i całemu światu do gardła ten drab, schowany w gąszczach wielorakiej duszy. I odrazu ta rozkoszna pewność, że tak właśnie, a broń Boże nie inaczej postąpić powinien. Jak — jeszcze nie wiedział, ale poczuł się równym nieomal Tengierowi, nieomal samemu Kocmołuchowiczowi. Jakby zerwały się wszystkie związki między tą chwilą, która teraz „stała“ (jak „stojała kagdato diwnaja osiennaja pogoda“, jak „stojali czudnyje dni“ — dni stały bez czasu — pogoda też — co za cud!) zupełnie izolowana, a tem co było i co najważniejsze: tem, co będzie. Otwierały się nieznane groty, nieznane „strony“, obłoczne krainy, podobne tym na wschodniej stronie nieba, pełnego burzowych kumulusów o zachodzie. Tam on był teraz, już nie marzył o tem, ale był. Było to swojego rodzaju szczęście: jak po dwóch pierwszych kieliszkach wódki na czczo, lub po pierwszej dawce kokainy po kieliszkach czterdziestu. Cudownie poczuł się Genezyp, jak nigdy — raczej nie on, tylko to straszne stworzenie w nim, którego tak się panicznie dotąd bał i którem tak się brzydził. Ono (on) było nim, stanowili jedność — tego normalnego Zypka nie było wcale. I sens, sens cudowny (ten którego poczucie mają ci, co kochają Boga(!) — w to jedno nie wierzył nigdy Sturfan Abnol, chyba u kobiet) wszystkiego, nawet najdzikszego z najniemożliwszych przypadków. Och — gdyby taki stan mógł trwać wieczność! — (podobno trwa u tych, co 20 lat umieją patrzeć we własne pępki mało jedząc i nie pijąc — ale to wątpliwe bardzo.) Ale niestety działanie jakieś, jeszcze nieznane, było nieuniknione. Zypcio był tout de même człowiekiem Zachodu. To będzie też rozkosz, tylko inna — może jeszcze mocniejsza, ale inna, psia–krew? Może nareszcie szczęście stanie się zupełne, czyste, bez chmurki, bez skazy! Ten drab nieznany, brodaty i jakiś niezmiernie wypukły, jak w stereoskopie widziany, który stał tam na tle czarnej czeluści tajemniczego pokoju, to był, to był, to był pies na łańcuchu — trzeba go spuścić — innego wyjścia niema. Znowu żałośnie zaszczekał daleko na przedmieściu pies obcy, ale rzeczywisty, kochany — z prawdziwego świata zwykłej nocy ziemskiej przyszedł teraz ten szczek, jakby z zaświatów. Na tem tle, tuż koło Zypcia (czy koło tego drab w nim?) bzyknęła mucha. Jednoczesność dalekich zjawisk. Tak — niech się stanie. Ale co? Już wiedział — właściwie nic nie wiedział, więc jakim sposobem wiedział co się stanie? Jasnowidząca czarność doskonałości zalała duszę. Nadchodził moment twórczy (uśmiałby się z tej twórczości Tengier, a nawet Wielki Kocmołuch, mimo że temu ostatniemu mogły być bliskie nawet takie stany — ten miał w sobie wszystko, razem z rogami i kopytami.) — nieznane, nieprawdopodobne miało się wychynąć z nicości i stać się ruchem elektronów, przemieszczeniem grawitacyjnych pól, czy też zazębianiem się na bardzo stosunkowo wielką skalę bardzo małych żyjątek — nikt, nawet sam djabeł nie wie czem to jest i będzie po wieki wieków. W każdym razie to, że są żyjące: czujące i myślące stwory jest pewne, a istnienie materji martwej, takiej, jaką ją chce mieć fizyka, na podstawie danych ordynarnej wizji świata tych właśnie stworów, jest wysoce problematyczne. Chyba że się przyjmie ordynarny dualizm, ordynarną „harmonję przedustawną“ i całkiem ordynarnie przestanie się myśleć — ot co.
A drab tamten stał i czekał — brodaty, uprzejmy a straszny — zdawało się wieki całe, a mimo to wszystko to razem nie trwało może i trzech minut, a jednak „wypchanie czasu“ było nie–do–zniesienia, a upływał przy tem poprostu jak strzała. Życie wahało się po obu stronach grani, jak na huśtawce. Raz widać było słoneczne doliny normalności i całe masy rozkosznych kącików wymarzonych dla zatulenia się, to znowu z drugiej strony ukazywały się mroczne „zachołuścia“ i rozpadliny obłędu, dymiące odurzającemi ciężkiemi gazami i błyskające roztopioną lawą — Vale inferno — królestwo wiecznych tortur i nieznośnych wyrzutów sumienia: przecież można było tego wszystkiego uniknąć! Nieokreślona, mała a silna jak czort pokuska, wżerała się coraz głębiej w ciało, drążąc sobie drogę do nietkniętych jeszcze centrów motorycznych. Persy nie istniała dla Genezypa w tej chwili zupełnie. Nie było wogóle nic, tylko ten czyn do spełnienia. Świat skurczył się do małego wycinka pola widzenia i w tem bełtała się, luźna jeszcze, kupka czuć muskularnych. Wierzcie mi — nie było nic prócz tego: sam Mach byłby kontent, a może i Chwistek. Na stoliku leżał tapicerski młotek, długi z żelazną, wpuszczoną w obłe drzewo rączką — ach, jak kusząca to rzecz w pewnych chwilach — intruz niepojęty w tem państwie bibelotów i fatałaszek. Uśmiechał się nad nim czarny, chiński Budda. Zapomniany młotek — (coś pomagał jej nim przybijać wczoraj jeszcze — jakieś przesunięcie perskiej miniatury o 3 cm. na lewo — bo Persy była wielką estetką, bardzo wielką) — zdawał się czekać. Było w nim napięcie żywego stworzenia zamkniętego w klatce. On też chciał się od czegoś uwolnić, coś zdziałać wreszcie naprawdę morowego, a nie gnić tu na przybijaniu jakichś nędznych gwoździków, nie marnować się. Otóż to. Zypcio nie chciał się marnować też, a jeszcze mniej chciał czarny, beztwarzowy dotąd, podziemny drab. (Później on wylazł Zypciowi na twarz, wlazł mu na mordę, wrósł mu w pysk i wszyscy dziwili się dziwnemu wyrazowi oczu młodego junkra — nie wiedzieli, że to nie był już on — to była właśnie ta „postpsychotische Personalität“, z dawną osobowością nic wspólnego nie mająca.) Cały system muskułów drgnął jak doskonała maszyna, puszczona w ruch przekręceniem jakiejś–tam maniwelki i Genezyp twardą ręką złapał młotek za długą, powtarzam: oprawną w drzewo, ale z obejmującym je metalem, rękojeść. Waga tej rzeczy była cudowna, wymarzona... I ujrzał jeszcze raczej zdziwione niż przerażone oczy tamtego, bałuszące się już jakby nie w tym naszym świecie i rżnął go z całej siły w niewiadomo czemu nienawistny teraz, a bydlęcy blond–brodato–włosisty łeb. Miękki trzask, mokry, żywy i olbrzymie ciało zwaliło się z głuchym hukiem na dywan. Tego deseniu nie zapomniał już nigdy. Młotek został w tym łbie, powyżej guza czołowego lewego. Zypcio wyszedł jak automat, bez cienia cienia jakiejkolwiek myśli i uczucia. Poprostu uprościł się tym sposobem do niemożliwości. Gdzie to były, gdzie się podziały te wszystkie komplikacje dawne i przedchwilowe? Nic. „Dobrze jest żyć“ — powiedział w nim obcy głos i głos ten był jego własnym, rodzonym głosem. Ciało było lekkie, jak puszek — zdawało się unosić ponad tym bezsensowym światem oficerstwa, Kocmołuchowicza, chińczyków, całej politycznej sytuacji i tych dziwnych stworzeń, tak brzydko kobietami zwanych. Nie było duenji, nie było Persy — nikogo. Nie zdziwiło go to wcale. Teraz dopiero uczuł swobodę i beztroskę niebywałą. „Boże! Kim ja jestem“ — pomyślał idąc po schodach. (Drzwi zatrzasnął za sobą. Klucz od bramy miał swój darowany mu przez Persy.)
Była godzina druga, ta najpóźniejsza godzina nocy. Niewiadoma siła skierowała go najprzód w stronę szkoły, tak jakby tam był jakiś ratunek. Ale przecie ratunku nie potrzebował — było tak dobrze, tak cudownie się wszystko układało — więc poco, poco u djabła starego...?! Mżył drobny letni deszczyk. To, co mogłoby być w taką noc do utraty zmysłów pospolite i przykre (cisza wymarłego miasta, mokre ulice, duszne powietrze i ten ciepło–wilgotny, małomiasteczkowy zapaszek, nawozowo–cebulkowato–słodkawy) zdawało się właśnie najcudowniejszem, koniecznem, doskonałem, tem właśnie, a nie innem. Ta „tość“ a nie inność — ach cóż to za cud móc czuć konieczność absolutną wtem niesamowitem państwie przypadku i bezsensu, jakiem jest nagie istnienie, poza fikcjami społecznych praw, pokrywającemi bezczelne wprost kontyngencje. Gdyby Zypcio zażył kiedy świadomie dużą dawkę kokainy (do czego w chwilach rozpaczy namawiała go księżna), to mógłby porównać stan ten z lekkiem zatruciem tym pozornie szlachetnym, a wymagającym takich ofiar jadem.
Nagle błysk potworny zimnej świadomości: „jestem zbrodniarzem — zabiłem nie wiem kogo i nie wiem poco? Ach — przecież nie o nią. Ona, ona...“ — obce słowo bełtało się wśród innych, równie luźnych, martwych, pozbawionych znaczenia. „Czyż nigdy tego nie zrozumiem? Tak — może zrozumiem jak mnie wsadzą na 12 lat. Ale przecież chińczycy... nikt się im nie oprze...“ Tak mógł myśleć „bezstraszno“ w tej okropnej chwili, której okropności nie był w stanie pojąć. To nie był on — to był tamten, tylko dziwnie jakoś i wstrętnie złagodniały, wcielony w zwnętrzne formy tego dawnego, dawno zmarłego chłopczyka. Ze zgrozą pojął straszność samego faktu istnienia, nawet najłagodniejszego — w tej koncepcji nawet Święci stawali się potworami bez nazwy. „Wszystko, co istnieje, zaprzecza tej zasadzie, według której istnieje — wszystko opiera się na metafizycznej, nie–do–wynagrodzenia krzywdzie. Nawet gdybym był najlepszym w świecie, jestem i będę tylko kłębowiskiem walczących ze sobą drobnych istnień aż w nieskończoność. Taki sam okrutny jest świat wewnątrz indywiduum, jak i poza niem“] — tak mówił kiedyś pijany Sturfan. Dziś pojął to Genezyp — nie pojęciowo, tylko żywą swą krwią — zdawało mu się, że przelewa się mu w arterjach–kloakach jakaś ohydna, trująca i cuchnąca ciecz. Nie było na świecie nic, prócz jednej wielkiej, paskudnej nieczystości, a jednak było dobrze. Machnął ręką z lekceważeniem. A więc i on też, skoro cały świat jest taki. Przemknęła w pamięci jakby innej jaźni widmowa, blada twarz Elizy i zgasła jak fosforescencja w głębi czarno-zielonawej wody. Zostało samo poczucie związku jednej zbrodni z jakiemś czemś równie zbrodniczem, a nieokreślonem. W jaki sposób był dany ten związek i to drugie coś, czort jeden wie. Niech się męczą nad tem psychologowie. Wszystko jednak da się zdaje się sprowadzić do pojęć: pewnego zabarwienia jakości będącej jako takiej w trwaniu i „tła zmieszanego“ (niezauważonego) Corneliusa. Wszystko jedno, ważnem było to, że Zypcio nasycił się w jakiś dziwny sposób tą zbrodnią i to tak, że Persy, ta rozzuchwalona powodzeniem u takiego Kocmołuchowicza mątewka, przestała dla niego istnieć. A przytem nie miał żadnych, ale to najmniejszych nawet wyrzutów. Etyka? Furda, panie tego. Dla schizofreników pewnego typu to są puste słowa — jest tylko on jeden i nic poza tem. „Cudowne lekarstwo na nieszczęśliwą miłość: zabić kogoś zupełnie nie mającego związku z tą miłością — jakiegoś obcego pana — pierwszego lepszego przechodnia“. Przypomniał mu się wiersz jakiegoś zagwazdranego pseudo-futurysty z dawnych czasów, jeszcze za życia Boya:
„...I pierwszego z brzegu przechodnia
Bęc przez łeb pałą — drugiego? także bęc!
To nie jest żadna zbrodnia
A więc cóż to jest więc.
Nic — tak sobie bęc:
Usuwanie niepotrzebnych gratów
Bez pomocy katów...“
Co było dalej nie wiedział. Tamten błysk nad–świadomości, unoszącej się ponad schizofrenicznemi sobowtórami, zgasł, ale automatycznie zjawiały się obok osobowości normalne myśli, takie jakieby miał każdy zwykły człowiek w podobnej chwili. Ale one już nie zazębiały się (ho, ho — nic z tego) o motoryczne centry. Te były we władaniu draba z dna — on zdobył sobie tę władzę tem uderzeniem — wykonał coś absolutnie nowego, nieuczonego — zasłużył sobie na nagrodę. A jak się ma w ręku czyjeś motoryczne centry, to jest się tym właśnie panem i koniec: umarł Zypcio — narodził się postpsychotyczny Zypon. Sam atak — ten tak zwany „Schub“ trwał sekundę. A więc te myśli boczne (ale co kogo to obchodzi?) = ależ Boże mój: przecie ten człowiek musiał mieć jakiś związek z życiem Persy, z tem tajnem życiem, o którem on, Genezyp, nie wiedział nic. Może nie związek erotyczny, ale coś do djabła było w tem niesamowitego, nawet dla tak skretyniałego osobnika, jak Zypcio w ten pamiętny wieczór. Niedarmo kłamała bestja, że to stał pusty pokój nieboszczyka brata — ten drab mieszkał tam najwidoczniej. Ale instynktem (który zresztą tak często myli [ale w tym wypadku mówił prawdę napewno — to wiedział Genezyp]) czuł, że ten brodacz był dla niej płciowo obojętny. Coś bardziej istotnego, a pośredniego ukrywało się poza tem. Nie dowie się pewno nigdy. Uczuł się zawieszonym w zupełnej próżni społecznej. Społecznie był zbrodniarzem (dobre i to, jeśli już moralnie nie można) kimś, na którego dybią absolutnie wszyscy, z wyjątkiem może kilku tysięcy (w kraju oczywiście) typów jemu podobnych. Uczucie życiowego osamotnienia przeszło dalej w stan samotności metafizycznej: jednego, jedynego istnienia, mówiącego „ja“ o sobie, w nieskończonym w czasie i przestrzeni wszechświecie. (Bo niech sobie co chcą mówią matematycy i dla wygody niech słusznie wykrzywiają świat, a nasza aktualna przestrzeń „taki“ jest euklidesowa i linja prosta, mimo wszelkich trick’ów, różni się zasadniczo od wszystkich innych.) Intuicyjnie, to znaczy: nie znając odpowiednich terminów i teorji, w swoich własnych rodzących się pojęciach–obrazach, pojął bezpośrednio, po bydlęcemu, aktualną nieskończoność Bytu i jej niepojętość dla ograniczonej poszczególnej egzystencji. I na tem koniec — ściana — i zupełna obojętność. Nagle — nie wiedząc o tem prawie — zawrócił w kierunku domu. Jedyna osoba na świecie to Liljan. Problem „alibi“ zarysował się nagle z całą wyrazistością, zupełnie jak w tym niedawnym, a tak dawnym śnie. Może nikt go nie zobaczy, a Liljan powie, że był cały czas u niej — powie napewno — kochana siostrzyczka! Jak dobrze jest czasem mieć rodzinę! Pierwszy raz zobaczył to teraz tak jasno — kanalja! Jedyna istota, której mógł teraz wierzyć to ona, ta pogardzana Lilusia — matka nie, a księżna po stokroć tembardziej. Walmy więc, „vallons“ alors — trzeba cudu, żeby go ktoś znajomy spotkał i rozpoznał w nikłem oświetleniu tego wiecznie martwego miasta. Jakkolwiek w pierwszych chwilach miał jednak na dnie wrażenie, że życie skończyło się bezpowrotnie — (jakaś bezimienna, praistnieniowa, niezróżniczkowana kasza, w której tkwiła dawna, tylko spotęgowana w trójnasób i wydłużona w nieskończoność męczarnia, otwierała się w kierunku przyszłości) to teraz, również zupełnie nie wierząc w dalsze możliwości istnienia, nie widząc przed sobą nic prócz aktualnej beztroski (to mało, psia–krew!) koniecznie, tak na wszelki wypadek, zapragnął upewnić się co do swego „alibi“. To wszystko robił ten drab, broń Boże nie on. Ginący Zypcio zwalił całą odpowiedzialność na tamtego. Czuł go już w sobie wyraźnie z kopytami i pazurami (ta beztroska to była jego, tego drugiego) jak mościł się i umaszczał i rozpierał się w nim wygodnie — już na zawsze — wytłaczając dawnego Zypulkę z jego formy niby miękką marmeladę czy ciasto przez wszystkie psychiczne otwory. A tu jak na złość ukazały się na rogu Studziennej i Filtrowej dwie postacie, zataczające się, lepiące się sflaczałemi nogami do mokrych płyt trotuaru, czepiające się podobnemi do macek rękami siebie wzajemnie, ścian, słupów i kiosków. Rozległa się wstrętna piosenka, śpiewana chrypliwym barytonem, z marsylskim, twardym akcentem:
„Quel sale pays, que la Pologne,
Cette triste patrie des gouvegnages.
Pour faire voir un peu de vergogne
Ils n’ont pas même du courage“.
Zbliżali się. Cywile. Jeden tłusty, mały i okrągły; drugi mały i chudy. Ten wtórował okrągłemu jakimś zachrapanym sykiem, zdającym się wychodzić z jadowitych gruczołów wewnątrz ciała. Zionęło od nich jak z tylko co zgaszonych, ciepłych jeszcze, spirytusowych maszynek. W Zypciu obudził cię poprostu polak. (Vous autres, polonais...) Ach! To takie proste — nic o tem ciekawego napisać się nie da. Może to ten automatyczny drab ze dna był więcej polakiem, niż on sam. Zawrzała w nim, panie tego, krew i rżnął w mordę grubego i w samem zamachnięciu się już zobaczył w mroku bezczelnie filuterną i wesołą twarz Lebaca, którego znał z jakiejś rewji szkolnej. (W tej samej chwili poraz–pierwszy pomyślał, że przecież sama Persy i duenja... „Nie — te nic zdradzą“ — rzekł w nim jakiś głos i miał rację. Więcej nigdy o tem nie pomyślał. Ten nowy w nim miał jakieś inne klapki i sposoby.) Drugi, to jego przyboczny adjutant, duc de Troufières. Poprawił tamtego pięścią w sam dołek i wywalił go w kałużę, która mlasnęła z rozkoszą, przyjmując w sam środek chudy zadek francuza. Na zewnątrz w palcie (w tem znaczeniu na zewnątrz, a nie duchowo) mało co różnił się junkier od zwykłego żołnierza kawalerji. Ciemności były prawie nieprzeniknione w tym zaułku — nie mogli go poznać. Poszedł dalej z tym samym automatyzmem, który nie opuszczał go od chwili zbrodni. Lebac poprobował go gonić — napróżno. Zakręcił się na zwiotczałej ręce naokoło słupa zgasłej latarni i padł na kolana krzycząc, z akcentem na ostatniej sylabie: „Policjà, policjà!“. (Czas był przesunięty (naukowa organizacja pracy) o dwie godziny — za godzinę dopiero mogło zacząć świtać.) Zypcio nie czuł nic, nawet najlżejszego niepokoju. Jako polak był zadowolony. „Ładne alibi“ — mruknął. — „Właściwie niepotrzebnie to zrobiłem, a jednak było to konieczne dla dokończenia tego dnia. Co za lekkość! Co za lekkość! Że też ja tego wcześniej nie znałem!“ I w tej samej chwili przeraziło go to właśnie, że nic prócz tej lekkości nie czuł. „Cóż robić? — nie można się przecież zmusić do czucia tego, czego się nie czuje“. Zawinął się w tę myśl, jak w ciepły płaszcz i poszedł dalej zagwazdranemi ulicami do domu.
Obudził Liljan. Była prze–ra–żo–na. Słuchała opowiadania drżąc i ściskając go za rękę, z przerwami oczywiście — prawie szczypała go z podniecenia. Mimo, że Sturfan Abnol nic przestał ani na chwilę być jej jedynym ukochanym mężczyzną, w tej chwili dopiero poczuła co to jest to wszystko. Ten jej brat, dotąd obcy — (ileż razy myślała, że go kocha — teraz przekonała się, że tamto było niczem) — zbliżył się ku niej nagle jakby z zaświatów z niepomierną szybkością meteoru i tym pędem, który był w gwałtowności samych opowiadanych wypadków, przebił jej nie czułe dotąd ciało. Biedny Sturfan, mimo dzikich wprost zabiegów, zdołał jej rozwydrzyć tylko główkę. Poczuła coś takiego, że no niby jakby w tej chwili właśnie straciła to słynne dziewictwo, o którem legendy całe słyszała od mlaszczących się lezbijsko koleżanek i od samej baronowej. I to z nim, z tym czystym duchem w mundurze, takim bratowatym naprawdę, którego nie potrzebowała mieć w sobie, aby go tak kochać. Oczywiście nie wiedziała co to znaczy naprawdę, ale tak jakoś to sobie wyobrażała i koniec. Była to chwila prawdziwego szczęścia: obietnicy prawdziwej, pełnej rozkoszy z tamtym ukochanym, rumuńsko–bojarskim, artystycznym bykiem. Służyć jemu będzie za tę chwilę do końca życia. Najgorszych dla siebie rzeczy dokona, byle tylko on mógł tak prosto iść w swym rozwoju jak mu nakazuje ukryta w nim siła. Ujrzała, wewnątrz siebie jakby odbite — cała była ze zwierciadeł w tej chwili — nieskończone jego możliwości i pochłonęła go całego, jak armata połykająca pocisk. Ale nie miała już siły wyrzucić go z siebie. On tylko sam, jeden–jedyny, mógł cisnąć sobą w mroczną, burzliwą przestrzeń życia. Widziała „tarczę tajemną jego przeznaczeń“ (co to było niktby się nie dowiedział): jasny, promienny dysk na „czarnem wzgórzu śmierci“ z jakiegoś obrazka, tarczę, w którą on musiał trafić sobą, jak kulą. Ale ta chwila to już była właśnie sama śmierć. W tem trafieniu jest sens ostateczny. Przypomniała sobie zdanie ojca: „...stawiać cele poza rogatkami życia...“ Sturfan też o tem bredził. Ale czemże są te jego artystyczne „piereżywanja“ wobec takiej oto historji. Niech sprobuje dokonać czegoś takiego. To przecie pęknąć można. I ona jedna, która wiedzieć będzie wszystko: prawdę motywów, lub raczej ich braku, tej przedziwnej zbrodni, której nie zrozumiałby nikt — nikt prócz niej. Bo zrozumiała go tak do głębi, jakby była nim samym, tej okropnej, a jednak pięknej, może najpiękniejszej nocy. Musi sobie to przypomnieć (i przypomni napewno) w noc poślubną i wtedy tajemnica ta połączy się jej z tamtem wszystkiem i to będzie jej szczyt życia. Tylko nie zleźć już z tego szczytu niżej za nic na świecie! Prędzej umrzeć w mękach, niż spełznąć na płaską nudną dolinę pospolitości, na powierzchni której wszystko jest takiem, jakiem jest. I czemu Sturfan, mimo wszystkich tych swoich szprynców i nawet „Kronszprynców“ (jak nazywano jego sztuki) nigdy jej tego nie ukazał. Dopiero trzeba było ofiary ukochanego braciszka, aby się stało to: ostateczne zrozumienie tajemnego uroku odwróconej rzeczywistości i sensu wszystkiego poza wszystkiem. Pomodliła się cicho do dawnego Boga Matki, bo jej bóstwa rodzone, które miała jeszcze w sobie wytworzyć, spały dotąd lekkim snem, na samej granicy przebudzenia. I tak doskonale zrozumiała, że on nie mógł inaczej postąpić, że się uszczęśliwiła, jakby dostała jakiś wspaniały prezent. Tak cudowne było to dla niej w swej doskonałej prostocie! A! I nic nie żałowała tego niewinnego (pewno) brodacza. (Pułkownik — nazwiska Zypcio zapomniał.) On nie mógł lepiej skończyć, jak tak właśnie. Wszystko to było dziwaczne, jak w jakiejś sztuce z teatru Kwintofrona, choćby w jednej ze sztuk Abnola: bezsensowne, a jednak konieczne. I to się działo naprawdę! Stał się rzeczywiście cud. Ale już pierwsza ekstaza minęła i wszystko zaczęło zjeżdżać powoli w czysto życiową rozmówkę, w czasie której oboje nabierali coraz gorszego wstrętu do siebie wzajemnie i do siebie samych. Coś się psuło, gniło i rozkładało się z niepojętą szybkością, jakkolwiek konsekwencje poprzednich stanów trzymały ich formalnie na pewnej niby–wysokości. Przypominało to trochę wygasanie kokainowej ekstazy, kiedy wszystko, nie zmieniając się, staje się w „dziesięcionasób“ conajmniej straszne i jednocześnie pospolite, w odwrotnej proporcji do poprzedniego wyniesienia i dziwności.
Liljan: Czemu nie mówiłeś mi nic o tem przedtem, że ją tak właśnie kochasz? Myślałam, że to twoja pierwsza idealna miłość, jako reakcja po romansie z Iriną Wsiewołodowną. Ona jest zupełnie pozbawiona uczuć erotycznych — nikt, przynajmniej z teatru, nie był jej kochankiem, a o innych też nic nie mówią. Albo byłabym ci odradziła wszystko i wyperswadowała, albo bym może nawet na nią wpłynęła, aby ciebie przynajmniej nie łudziła daremnie. Zdaje się, że w ostatnich czasach mogłam mieć wpływ na nią. — (Kłamała radośnie i wstrętnie, wyolbrzymiając [choć troszkę przynajmniej] siebie przed sobą i przed nim.)
Zypcio: Mówisz jak starsza pani, ale mylisz się. Na nią nikt wpływu mieć nie może, bo to jest wcielenie samej pustki — wampir. Jeśli moja miłość nie zrobiła z niej czegoś, to znaczy, że jej wogóle wcale nie ma. Przychodzę teraz do przekonania — nie w porę oczywiście — że w niej jest coś potwornego, jakaś niedocieczona, ohydna tajemnica i to mnie właśnie do niej ciągnęło. Poznałem w sobie nieprzeczuwane nigdy pokłady zła, świństwa i słabości. Wmawiałem w siebie, że to była miłość prawdziwa, ta, której dotąd nie znałem. Czy poznam to jeszcze?! — („Ach, ty drogi!“ — pomyślała z rozczuleniem Liljana. — „Zakatrupił niewinnego człowieka, a teraz biada nad tem, że nie pozna prawdziwej miłości. To jest jednak cudowne“.) — Byłem tak sparaliżowany. Ona miała w sobie jakiś jad obezwładniający i tem pozbawiła mnie woli. Teraz myślę, że to ona przeze mnie zabiła tego pułkownika. Mówię ci, że działałem jak automat. Wydaje mi się, że to był jakiś okropny koszmar a nie rzeczywistość. A jednak jestem teraz innym — zupełnie kimś innym. Nie umiem ci tego wytłomaczyć. Może on się we mnie wcielił. Przekroczyłem w sobie jakąś granice i nigdy już tam nie wrócę, gdzie byłem — (Liljana „zawiła się“ znowu z podziwu i zazdrości. O, gdybyż to można tak się ciągle transformować, ciągle być kimś innym, nie tracąc ciągłości swojego „ja“! I tu siedział, tuz przy niej, ten jej codzienny brat, będąc jakby w innym świecie! „Il a une autre vision du monde“, ce bougre-là, a deux pas de moi — e mua kua?“ — dokończyła „po polsku“.} — Ale wyzwoliłem się przez ten czyn okropny — od niej i od siebie. Jeśli mnie nie zamkną, to życie moje może być wspaniałe... — Urwał, wpatrzony w absolutną nicość: swoją i otaczającego świata. Djabły spuściły kurtynę — widowisko skończyło się. Ale niewiadom o było, jak długo mógł trwać ten antrakt — może do końca życia? Wzdrygnął się. Ogarnęła go gorączka czynu. Robić, robić, cokolwiekbądź, „choćby pod siebie robić“ byle jaki czyn. Ha — nie tak to łatwo. Ale i tu wypadki miały pomóc temu nieszczęsnemu „szczęściarzowi“. — (ohydne). Byle dotrwał do rana. — Najgorsze jest to że nie wiem kim był on. — Mówił już poprostu drab ze dna, zamalgamowany z resztkami, z pozorami raczej dawnego Zypka, w jedną nierozdzielną twardniejącą już miazgę. A tak był zamaskowany, że gdyby nie oczy, przez które czasem z Zypciowego ciała na świat wyglądał, nikt (nawet sam Bechmetjew) nie poznałby, że to już nie dawny Zypek, tylko całkiem ktoś inny straszny i niepojęty — niepojęty dla nikogo, nawet dla siebie samego. Na tem właśnie polega obłęd. — Ale najgorsze jest to, że nie wiem kim był on — dodał Zypcio po chwili. Nie było to najgorszem, ale tak mu się w tej chwili zdawało.
Liljan: Dowiemy się z gazet — „odparła“ natychmiast Liljan z tą przytomnością umysłu i żywością, cechującą panienki tego pokolenia. O, rybki zwinne, mądre myszki i jaszczureczki przemyślne, w jednych i tych samych osobach — czemuż was nie poznamy nigdy, my, starcy 40–stoletni już w 1929–tym roku, skazani na oglądanie strasznego narybku bezmyślnych „grzmotów“ sportowych! Ale mniejsza z tem. — Ja dla ciebie zrobię wszystko. Od 10–tej byłeś u mnie i nie wychodziłeś. Mama z panem Józefem o 9–tej już byli u siebie. Wierz mi bezwzględnie. To jest dla mnie szczęście. Ale czy ona nie zdradzi? Zależeć to będzie od tego, kim był ten brodaty człowiek dla niej. Nikt z moich znajomych nigdy jej z nim nie widział. Może to ktoś przejezdny?
Zypcio: Nie — on mieszkał dawno w tym pokoju. Teraz wiem to. Rzecz dziwna: teraz mam takie wrażenie, jakgdyby on mnie doskonale znał już przedtem. Musiał mnie podglądać, kanalja, co wieczór, kiedy tam siedziałem i naśmiewał się z mojej bezsilności. Ach — napewno słyszał te wszystkie głupstwa, które mówiłem! Boże — co za wstyd! A przysiąc mógłbym, że kochankiem jej nie był.
Liljan: Skąd możesz twierdzić to napewno? Nie chcesz w to uwierzyć — a ja ci radzę nie staraj się sztucznie zmniejszyć twego cierpienia. Odrazu połknij wszystko najgorsze. — (Zapomniała zupełnie co mówiła przed chwilką. Czy nie zapomniała, ale gadała głupia byle gadać (śpiąc prawie), sama nie wiedziała co.)
Zypcio: Jestem kompletnie poza tym problemem. To wiem napewno. Ale to co się pod tem kryje i wewnętrznie, we mnie, i w samej sytuacji, może być jeszcze gorsze. To nie był zwykły lokator, a ja nie jestem już tym, którym byłem. — („Znowu zaczyna“ — pomyślała śpiąca już prawie Liljan.)
Liljan. No, teraz idź i bądź mężny. Ja muszę się wyspać przed jutrzejszą próbą.
Genezyp uczuł się zranionym do głębi, ale nie dał nic po sobie poznać. Wszystko zdawało mu się znowu takie nadzwyczajne, tak jakoś na milutko przepojone płomienną esencją dziwności życia — właśnie tej nie pojęciowej, tylko bezpośrednio danej. W jaki sposób? Chyba w samem przeciwstawieniu się indywiduum temu, co nie jest niem samem. Mroczny, bezsensowny świat, palący się metafizyczną grozą, jak górski krajobraz w zachodzącem słońcu, i zabłąkane istnieńko samotne, przesycone tą samą tajemnicą, która wypełnia wszystko. Właściwie powinnoby się zlać z tem wszystkiem, powinnoby nie być nic, a jednak odgraniczone w niewiadomy sposób „ja“, trwa oddzielnie ku zgrozie własnej i innych podobnych mu nędzot. To był szczyt metafizyki Zypcia. Tak — to wszystko jest takie, a ona...? Głupia kurka! Byle tylko „alibi“ i niech ją... Patrzył na szafkę z tualetowemi przyborami, jak na rzecz najdziwniejszą na świecie całym. Przynależność tych przedmiocików — (należących do tamtego, metafizycznie obcego świata) do tego właśnie istnieńka oddzielnego, no, tej siostry, wydała mu się czemś potwornem aż do śmieszności. Rzadko ten, który ma siostrę, jest w stanie odczuć dziwaczność tego faktu. To stało się teraz. Wyróżnienie tej osoby właśnie z pośród miljonów innych i to wyróżnienie nie podlegające jego woli, zdawało mu się ciężarem nie do zniesienia i przymusem gorszym od siły ciężkości i równań Maxwella czy Einsteina. (Jak raz się zrozumie, że fizyka nic nie może pomóc na niezrozumienie istoty Bytu, to tak mało już obchodzi to, z jakiem przybliżeniem opisany jest świat. Między Heraklitem, a Planckiem są już tylko różnice ilościowe. Co innego filozofja — ale o tem gdzieindziej.) Ciągłe ocieranie się o tajemnicę w każdej chwili życia, w najtrywjalniejszych nawet sytuacjach. Na szczęście świadomość tego nie trwa ciągle. Gdyby tak było, czyż możnaby czegokolwiek bądź na tym mizernym światku dokonać?
— Idź — powtórzyła Liljan zmęczonym, dziecinnym głosikiem. Już nie miał do niej pretensji, że nie mówiła do niego językiem jego własnej dziwności. Poczuł, że był niesprawiedliwym i zrozumiał ją nie jako element obcego i groźnego świata, tylko jako cząstkę samego siebie w tamtem wewnętrznem morzu pustki i nonsensu. Znowu odwracał się od siebie ze zgrozą.
— Przebacz mi Lilciu. — rzekł czule zbrodniarz do siostrzyczki. — Byłem tak strasznie względem ciebie niesprawiedliwy. Życie rzeczywiste zanadto mną owładnęło. Wiesz, że właśnie teraz, po spełnieniu czegoś najbardziej i jednocześnie — z powodu bezprzyczynowości — najmniej rzeczywistego, poczułem może najbardziej moją egzystencję, jako tego, a nie innego kółeczka w całej tej maszynie naszego perwersyjnego społeczeństwa. A — podła rasa ci polacy, a jednak... — i tu dopiero opowiedział jej całą historję z Lebac’iem. Na chwileczkę rozbudziła się. A ten gadał dalej, czując, że tylko tem gadaniem trzyma się wogóle przy życiu. Był tylko w tem — gdyby mu kto teraz przerwał, przestałby istnieć niektórzy twierdziliby, że umarł. Poczem mówił znowu ogólnie, nie zwracając najmniejszej uwagi na męki Liljany: — Jak nic właściwie nowego niema do powiedzenia, nawet w takiej piekielnej chwili! Wszystko jest już powiedziane dawno. Stany nasze wzbogaciły się, ale nie język, który ma granice swego zróżniczkowania się w praktyczności. Już wszystkie permutacje i warjacje są wyczerpane. To ta bestja Tuwim i jego szkoła dokastrowała język nasz do końca. I tak jest wszędzie. Powiedzieć już nikt nic nie może — może jedynie powtarzać, z pewnemi zmianami, rzeczy dawno sformułowane. Zjadanie własnych rzygowin. Może artyści mogliby coś opowiedzieć o stanach różnych i podać ich różnice, mimo, że dwa normalne przyzwoite indywidua, do którychby te stany należały, powiedziałyby identycznie to samo. — Nie wiedział, z jakim strasznym bólem nudy słuchała go siostra. On też cierpiał: wysilał się na te słowa z obowiązku zakończenia tej sceny, w której za mało było uświadomionych głębi. Oto byli ludzie przełomu ostatecznego — przełom chroniczny, połowiczny trwa od Rewolucji Francuskiej. Już następne pokolenie nie będzie mówić wcale w naszem znaczeniu — t. j. będzie mówić jedynie o rzeczach konkretnych, ale nie będzie babrać się w „duszy““, zohydzonej przez wszystkich parszywych literatników. Wiadomem stanie się powszechnie, że nic już nowego stamtąd się nie wybabrze. Narazie zmienne do pewnych granic zewnętrzne warunki, deformując zlekka psychikę, dają złudne poczucie, nieskończonych możliwości. Ale już nawet literatura rosyjska kończy się, możliwości się zwężają: wszyscy drepcą na coraz mniejszym kawałku, jak ci, co się schronili na topniejący kawał kry. A potem i proza pójdzie za Czystemi Sztukami w otchłań zapomnienia i pogardy. Bo czyż nie słusznie pogardzamy dziś sztuką? Dobry narkotyk jeszcze znieść można, ale narkotyk sfałszowany, podrobiony, nie działający tak, jak powinien, przy zachowaniu ujemnych skutków, jest rzeczą wstrętną, a jego producenci oszustami. A niestety proza dla prozy, bez czysto artystycznego usprawiedliwienia (jak usprawiedliwiają się odstępstwa od sensu w poezji) proza bez treści okazała się fikcją językowo zdolnych kretynów i grafomanów t. zw. pełnych.
Straszna, zaświatowa (w tem znaczeniu, że znikąd na nią ratunku być nie może) nuda zawisła nagle nad tem nieszczęsnem dwojgiem. Poprzez jadalnię (skromną, ciemną, z ceratą na stole, z zapaszkiem cykorji i cykaniem zegara) słychać było głośny chrap Michalskiego, w ciszy nocnej małego miasta. Kapała woda w rynnie od podwórza, padając z obsychającego po niedawnym deszczu dachu. Tak byłoby dobrze, aby móc zostać w tej pospolitości, zanurzyć się w niej po uszy, a nawet dać w nią nurka na wieki — doprowadzić nudę aż do stopnia jakiegoś straszliwego szału. Niestety próżne to były marzenia. Poszukiwanie dziwności w pospolitości nikogo już dziś zadowolnić nie mogło. W literaturze nawet norwegowie wyprztykali się na ten temat, nie mówiąc o krajowych landszturmistach normalnej beletrystyki. Czasy stały naładowane aż do pęknięcia pospolitością społeczną wyższego rzędu, która miała zalać świat w najbardziej niepospolitym wybuchu. Zypcio ucałował Liljan gwałtownie w same usta i doznał wstrząsu okropnego żalu: czemuż to ona jest jego siostrą, a nie tamta? Czemu wszystko na świecie jest jakby umyślnie poprzewracane, poprzestawiane, poprzekręcane? — pozamieniane role, dusze, fryzury, maście i inteligencje.
Zanurzył się znowu w mokre, przesiane bladym świtem ulice. O paręset kroków od domu przysunął się ku niemu jakiś cień. Z początku myślał Zypcio, że to tajny agent. Skulił się w sobie jak do skoku, ale nie pomyślał już biedactwo o nowej zbrodni. Widział przed sobą jeden ze znanych domów. Właśnie zapaliło się tam na piętrze światło. Dom ten był inny: nie był tu w tem sennem mieście, w tym kraju, na tej planecie. Tam byli zwykli, obcy, normalni i może porządni ludzie — stwory nie z tego (jego) świata. Był wyrzutkiem, który nigdy już tu spokoju nie zazna. Spuszczony wreszcie z łańcucha, ale bezdomny pies. Zachciało mu się popłakać nad sobą w jakimś kąciku i umrzeć. A tu rzeczywistość, w postaci tego strasznego podłażącego doń człowieka, zmuszała go do jakichś wstrętnych działań. Odtąd wszystko będzie negatywnem, choćby niewiadomo czego dokonał — będzie tylko wymigiwaniem się z plątaniny, którą sam wytworzył. Nieznany trup płynący byle jaką rzeką, w tym świecie bardziej był u siebie, bardziej na miejscu, niż on. A żyć musiał. Mimo, że w tej chwili byłoby to łatwem jak splunięcie, wiedział, że samobójstwa nie popełni. Nie bał się niczego, ale otwierająca się teraz właśnie przyszłość podobna była do czyjegoś olbrzymiego rozprutego brzucha. Musiał wkręcać się w bolące do nieprzytomności czyjeś bebechy, sam będąc znieczulonym w nadludzkiej męce pojmowania oderwanego od wszystkich związków faktu istnienia.
W błysku gasnącej latarni zobaczył pod czarnym kapeluszem ciemną twarz i płomienne, naprawdę, bez żadnych żartów, natchnione oczy młodego hindusa.
— Od pana Dżewaniego. Wiesz kto to? — szepnął nieznajomy, po polsku, z dziwnym akcentem. Zaśmierdziało z tej gęby jakby nieświeżem mięsem i mokrym mchem. Genezyp cofnął się ze wstrętem, macając automatycznie rewolwer w tylnej kieszeni od portek. — Niech sahib nie boi się — mówił dalej tamten spokojnie. — My wiemy wszystko i na wszystko mamy ratunek. Pigułki są wtem. — Wcisnął Genezypowi w rękę pudełeczko i karteczkę, na której ten odcyfrował w migającem świetle tej samej latarni (to wydało mu się dziwnem — ta obojętna tożsamość) (tamto schował do kieszeni jak automat) te słowa, napisane okrągłym, angielskim, kobiecym charakterem.
Genezyp podniósł głowę. Hindus znikł. W uliczce na lewo słychać było śpieszne, oddalające się, miękkie kroki — ale trochę wyglądało to jakby pełznął tam jakiś gad. Dreszcz mistycznej już teraz (nie metafizycznej — to wielka różnica: strach przed całością bytu, a strach przed nieprawidłowością pewnej jego cząstki) przeszedł całe ciało Zypcia. Więc ktoś (kto, na litosierdzie?!) wiedział o każdym jego kroku?! Dawano mu poznać, że może i tamto... O, Boże! Poczuł się wymoczkiem w kropli wody na szkiełku, pod jarzącem światłem jakiegoś olbrzymiego ultramikroskopu i djabli wzięli wszelką beztroskę i swobodę. Tym niby wewnętrznie wyswabadzającym „czynem“, na zewnątrz zaplątał się w jakąś straszliwą niewidzialną sieć, wpadł w dawno przygotowany wilczy dół. On, który przecie Piętalskiego wyrżnął wtedy w mordę, on, przyszły adjutant, mamin–syn i drań! On, którego metresą była pierwsza w kraju wlań! Zupełnie zimno mu się zrobiło. Teraz nie będzie już mógł być sobą i cieszyć się absolutnością oderwanego życia, w którem najdzikszy przypadek stawał się nieodpartą koniecznością, a najnieubłagańsza konieczność cudem skończonego „dowołu“ — (banał — od „banalny““; dowół — od „dowolny“.) Poczuł się ostatnim psem, ale na jakże dziwnym łańcuchu! Rozpaczliwie targnął głową, ale niewidzialny łańcuch nie puścił. „Chciej wiedzieć“ — co za ironja! To baba jakaś pisała. „Czyż jest ktoś, coby więcej chciał wiedzieć odemnie? Ale jak? Dajcie mi ten sposób! Nie opuszczajcie mnie teraz!“ — krzyczał niemym głosem, a zimne przerażenie potęgowało się w nim, aż do zawrotnych rozmiarów. Zjeżył się cały, skolczał i nastroszył przeciw niewidzialnym wrogom, czy wybawcom — nie wiedział. Namacał w kieszeni pudełeczko z pigułkami i nagle uspokoił się, jak furjat po zastrzyku morfiny. To była ostatnia stawka: dawamesk, B2. Wszystko, co tak niby realnie działo się tu przed nim, wydawało mu się teraz drobinką, odpadkiem Wielkiej Tajemnicy, większej od wszystkiego, co dotąd kiedykolwiek odczuwał. Ale tajemnica ta miała realne macki, któremi wciągała brutalnie w obręb swego działania. Ten śmierdzący hindus to było jedno z tych jej wciągadeł — zapewne najniższej klasy.
Słyszał już dawniej Zypcio o tajemniczej wierze Dżewaniego, prześladowanej podobno przez zaciekłych czystych buddystów, po tamtej stronie żółtego muru. Czemu podobno? Bo oto niektórzy twierdzili, że Dżewani jest wysłannikiem bynajmniej nie — (może fikcyjnego) Murti Binga z wyspy Balampang — tylko tychże samych żółtych małp, które rżnęły teraz na Europę, że od wiary jego do buddyzmu jest tylko jeden mały kroczek wtył, który zrobiono specjalnie dla zamydlenia oczu Wielkim Białym Durniom z Zachodu i że wszystko to służyć miało jako ogłupiający podkład dla łatwiejszego opanowania tychże Wielkich Białych Durniów i uczynienia z nich nawozu i „odświeżki“ dla żółtych mas Dalekiej Azji. Drażniła Zypcia kiedyś naiwność gadań tego gatunku na temat polityki i społecznych przemian. To niemożliwe, żeby jeszcze w naszych czasach tego rzędu koncepcje mogły być siłami przetwarzającemi ludzkość i tworzącemi historję. A jednak miał na sobie sprawdzić ich potęgę. Przyczyniał się do tego piekielny narkotyk, którego wizyjne działanie przechodziło postokroć najoczywistszą rzeczywistość. W całości, historja ludzkości zdawała się Zypciowi czemś wielkiem, strukturalnie pięknem i koniecznem. Ale jeśli wejrzeć było bliżej w ten cały bałagan, to głównemi siłami były: a) ordynarny brzuch (pański czy chamski — wszystko jedno) i b) bzdura, zwykła w tysiącznych postaciach bzdura, osłaniająca ostrożnie, wyliniałą dziś intelektualnie Tajemnicę Bytu. Naprzykład cała ta wiara Dżewaniego, którą protegowali obecnie podobno nawet sami: minister oświaty, pułkownik Ludomir Swędziagoiski i kanclerz skarbu, Jacek Boroeder, będący w tej sekcie również podobno trzeciem wcieleniem Granicznej Istności, czyli jednym z trzecich z rzędu po Murti Bingu. A wiadomo było, że to gruby rozpustnik i cynik I–szej klasy, podejrzany o grube świństwa w wojennych dostawach za czasów Krucjaty. Ha, może oni mają... Ta, ta, ta, ta... i t. d. Nagła salwa kulomiotów, dość bliska, na tle zupełnej ciszy, była dla Zypcia jeszcze większą niespodzianką, niż spotkanie ze śmierdzącym hindusem. Drgnął, ale nie ze strachu, raczej jak koń cyrkowy na dźwięk kawaleryjskiego marsza. Nareszcie! Był to bądźcobądź pierwszy wypadek w jego życiu, że coś podobnego naprawdę, a nie na ćwiczeniach posłyszał. Bunt — Syndykat — Kocmołuchowicz — Piętalski — mama — trup z młotkiem w głowie — Persy — Liljan — pigułki — oto był szereg asocjacji. „Aha — znowu jestem, jestem naprawdę““ — krzyczał w nim ustami ohydnego draba z dna dawny Zypcio. — „Jestem i nie dam się. No — ja im pokażę.“ Pędem puścił się w kierunku niedalekiej szkoły. Za dwie i pół minuty zobaczył między domami piętrzący się na wapiennych skałach ponury gmach. Ani jedno światło nie „błyskało“ w tej części od strony miasta. Biegł bez tchu schodami kutemi w skale. Jednak ten wstrząs był wyższej marki. Nic nie mogło być bardziej w porę. Teraz na tle tej salwy tamto wszystko zdawało się nędznym snem. Ojciec razem z wodzem schwycili go w swoje szpony, nie bacząc czy trzymają dawnego chłopczyka, czy gościa z dna. W tem był istotny sens tego huku czy trzasku, raczej czegoś pośredniego. Zbity w jedną kupę bezimiennego junkra dopadł do niższej bramy. Była otwarta — strzegło jej sześciu drabów z 15–go ułanów. Nowość. Przepuścili.
Genezyp zaszedł za ciemny węgiel i ujrzał, że cały tył gmachu płonął wszystkiemi oknami, oświetlony „a giorno“, (jak lubiła mówić hrabina–babcia), mimo, że faktycznie robił się już dzień. (Wskutek zakrycia skrzydłami bocznemi, ustawionemi pod kątem do głównego trzonu, nie widać tego było od frontu – ważny szczegół!) Pełen dzikiego bojowego ognia (był w tej chwili zupełnym automatycznym bydlakiem, tylko nad „czółkiem“ płonęła mu gwiazdka bezimiennych ideałów, jak nad tą damą na rysunkach Grottgera) młody junkier (a nie człowiek bynajmniej) wpadł na schody i popędził do swego szwadronu. Twarze przeważnie były blade, szczególniej u starszych panów, a oczy mętne i zniechęcone. Jedynie na paru młodszych pyskach widać było ten sam głupi zapał, co u Zypcia. Co innego byłoby, gdyby grała orkiestra i sam Wielki Kocmołuchowicz był obecny. Trudno — nie może być przecie wszędzie. O ileż łatwiejsze pod względem osobistego działania były dawniejsze bitwy.
Gdy zameldował się dyżurnemu oficerowi, ten rzekł spokojnie:
— Gdybyście się spóźnili o pół godziny, poszlibyście pod sąd wojenny. Tak skończy się na areszcie.
— Nie dostałem rozkazu. Siostra zachorowała na bardzo ciężką anginę. Byłem u niej całą noc. — Te słowa pierwszego nieomal w życiu oficjalnego kłamstwa, wykwitły jak blade storczyki na potwornej (pożal się Boże) kupie świństwa całej przeszłości. Na wierzchu tego śmietnika leżał trup z młotkiem we łbie. Szybko odegnał Zypcio ten obraz. Głos z innego świata, tego niby–rzeczywistego, mówił dalej:
— Nie tłomaczyć się. W rozkazie wieczornym, któryście samowolnie opuścili oddalając się przed dziewiątą, stało jak byk, że dziś wszyscy junkrowie nocują w gmachu szkoły.
— Czy pan sądzi, panie poruczniku... —
— Ja nic nie sądzę. Proszę na miejsce. — rzekł młody człowiek (Wasiukiewicz) tak zimno (ale zimno–jadowicie — po chamsku), że Genezyp, rozgorzały cały od wewnątrz, a nawet i na policzkach „świętym“ ogniem młodzieńczej awantury i chęci polowania raczej jako takiego, a nie mordowania, (tego narazie miał dosyć), zmienił się w kupę zastygłego wojennego żelastwa, takiego prawie że na szmelc, dobrego do trenu, szpitala, lub kuchni ale nie na front! Tak zmarnowano mu tę chwilę, przez głupie formalności. Ale mimo wszystko rad był wprost piekielnie z całej tej „przygody“. Idejowa strona walki nie obchodziła go w tej chwili nic — zajmowały go tylko konsekwencje osobiste, a śmierć zdawała się nie istnieć wcale. Najgłupszy stan w świecie, który tak sprzyja wszelkim „wojennym dziełom““ na niższych szczeblach wojskowej hierachji. Zdawało mu się, że kadawer nieznanego brodacza wsiąknie w tę krwawą burdę bez śladu, zresorbuje się, wetrze się w skórę nadchodzących wydarzeń, których sensu, mimo wszystkich poprzednich rozmyślań, obecnie nie pojmował wcale.
Zdaleka znowu zaklekotał kulomiot, a potem odezwały się bliższe pojedyńcze karabinowe strzały i coś jakby daleki, daleki wrzask tłumu. Po cichu mówiono w szeregu, że akcja nastąpi w szyku pieszym. Dotąd nie było mowy o koniach. Wszyscy, z wyjątkiem zajadłych konnych cyrkowców, byli temu radzi — jazda po mokrych „kocich łbach“ i asfalcie! — żadnemu normalnemu kawalerzyście me uśmichała się ta perspektywa.
— Baczność! — podwójny szereg zamarł. — W prawo zwrot! Dwójkami, równy krok, marsz! — rozległa się komenda. Genezyp poznał głos Wołodyjowicza — (nie widział go z poza filarów). Więc to on będzie dowodzić szwadronem — ten jego główny „wróg“ szkolny, między oficerami. Co za pech! Ale mimo to wypiął się przed siebie z taką siłą, że przez chwilę zdawało mu się, że już jest tam, gdzie rżną się ogłupiałe bydlęta ludzkie, aby innym bydlętom kiedyś było troszkę lepiej. Ideje! Boże — cóż to za szczęśliwe były czasy, kiedy ideje naprawdę unosiły się nad podobnemi jatkami — teraz nikt nie wiedział nic. Oberwały się wszelkie wątpliwości jak napięte szelki — coś opadło w środku i wola osobista ustąpiła miejsca poczuciu zupełnego bezwładu jaźni — tylko system mięśniowy, któremu przewodził morderczy drab wewnętrzny, naprężył się jak transmisja maszyny puszczonej w ruch przez dalekie centrum sił. W lekkiej pustej głowie unosiły się obrazki: wolne, bezprzyczynowe, zdematerjalizowane. Poczuł Genezyp głowę swoją jako coś wklęsłego, jako przepaść, a nad nią te fantazmaty, jak motyle jasne w słońcu. Ale czem było to słońce, które je oświetlało? „Środek Bytu“ — tajemnica nieskończonej przestrzeni i zanikająca jedność osobowości jak czarny ekran, na którym rysują się pojedyńcze obrazki, ale która zasłania niepojętą wszystkość. Inaczej nie byłoby nic. „A ja żyć będę, psia–krew, bo jeszcze nie wypełniły się losy i jeszcze pokażę...!“ — mówiły mięśnie. I na tle tej dziwności czerwona ściana stajni po drugiej stronie, a nad nią ołowiane niebo letniego, chmurnego poranka. „Więc dopiero tu jesteśmy?“ — zdawało się, że upłynęły lata. „Nigdy nie poznam już rzeczywistości“ — szklanna gruba szyba zapadła między Genezypem, a światem. Nie przebiją jej nawet kule żołnierzy Syndykatu Zbawienia. Pryśnie razem ze śmiercią chyba. To, co dawniej było motorem wielkiej twórczości (tajemnica jaźni), bohaterską walką indywiduum o miejsce we wszechświecie, — miejsce w znaczeniu metafizycznem, nie społecznem — dziś jest tylko gnijącym ogonkiem obłędowych zagmatwań zdegenerowanej rasy schizoidów. Pyknicy i baby zaleją ich wkrótce, zatłamszą zupełnie — wtedy nikomu już nie będzie źle w świetnie zorganizowanem mrowisku.
Głos nienawistnego rotmistrza, obciążony teraz groźnemi, prawdziwemi komendami, przypomniał Zypciowi pierwszą wizytę księżnej w szkole. Jakże dawne to były czasy! Prawie nie poznał siebie w tamtym zahukanym chłopczynie z przeszłości — on, junkier idący w prawdziwą bitwę, prawdziwy morderca i warjat. Pierwszy raz sobie to uświadomił, że może to już... Nie było czasu... Ostatni obrazek: Drab zrastał się z nim: jeszcze w niektórych częściach (duszy) widać było dawnego chłopca, pożeranego przez ciemną beztwarzową postać tamtego. Zobaczył to Zypcio prawie plastycznie, jakby z boku. I zdawało mu się (oczywiście) przez chwilkę, że ten niedawny więzień, a teraz pan, ma brodę, taką samą jak tamten zamordowany pułkownik, tylko czarną.
Wyszli na miasto i ulicami spadającemi w dół brnęli w lepkiem błotku ku przypuszczalnemu ognisku całej awantury. Znowu zionęło z wewnętrznych rezerw ducha zupełną dezynwolturą i lekkomyślnością wprost piekielną. Takie okrzyki jak: „Hajżeha! O hej! Hajda!“ i t. p. (gdyby nie były zbyt wstrętne oczywiście jako takie) mogłyby teraz być na porządku dziennym. A jednak, mimo że „oczyszczający płomień zaczynał już oto pożerać powoli od brzegów świństwo ogólnego marazmu“, Genezyp czuł, że gdyby nie spotkanie z wysłannikiem Dżewaniego, wszystko to nie byłoby takiem właśnie lekkiem i beztroskiem jak w tej chwili. Był to jedyny punkt tajemniczy, posiadający jaki taki urok we wstrętnie jasnej pospolitości obecnego przekroju rzeczywistości i to nietylko tu, zdawało się, ale we wszechświecie całym. Cały świat dawny, z tajemnicami i cudami, przedstawiał się teraz jako niebezpieczny i męczący chaos, pełen rozkosznych schowków, ale również i plugawych zasadzek; nieznanych możliwości, ale i mąk rozdwojenia i wynikających stąd bardziej realnych inkomodacji. Przykład: historja z pułkownikiem — na więcej takich „przeżyć“ nie miał Zypcio ochoty, a jak zapanować nad czemś, co dzieje się samo, bez żadnego udziału kontrolnych aparatów? (pigułki miał przy sobie — to jedno było pewne.) Cała obecność (może z wyjątkiem n. p. takiej oto wewnętrznej ruchawki, lub chińskiego muru w oddali — tajemnic drugiego stopnia) była jaskrawo–jasna, prosta, z wewnętrznego punktu widzenia przynajmniej zupełnie bezpieczna — bez kryjówek, w których czaili–by się wrogowie–sobowtóry, ale też i bez t. zw. „uroczych zakamarków“, do których możnaby uciec w każdej chwili, mając dość rzeczywistości. Ale przedewszystkiem było to nudne — nudne jak cholera, jak chroniczna gonorhea, jak klasyczna sztuka, jak materjalistyczna filozofja, jak ogólna dobroć wszystkich względem wszystkich. I gdyby nie ta bitwa na ten ranek jakby obstalowana, to niewiadomo jakby jeszcze było — możeby doszło i do samobójstwa. Jedyną iskierką tajemnicy wyższego rzędu była ta nowa religja. Jej, jak „ostatniej brzytwy“, chwytali się wszyscy prawie, czując, że poza tem niema już absolutnie nic, prócz naukowej organizacji pracy. A dla niektórych było to bardzo mało. Szczególniej cierpieli ci, którym od dzieciństwa pompowano do mózgów wzniosłe a blade ideały, a potem kazano być bezmyślnemi maszynkami w imię tychże ideałów. Jakże tak można — a fe!
I Postanowił Genezyp, że jeśli przeżyje ten „mętlik“, (jak w sferach zbliżonych do Kocmołuchowicza nazywano projektowaną rewolucję Syndykatu Zbawienia), to musi zapoznać się bliżej z doktryną nowej religji w całej jej rozciągłości. Zwykle bywało tak, że taki osobnik zażywał pigułki, a potem już szło jak po maśle. Zypcio postanowił naodwrót: najpierw poznać, a potem zażyć. Ale w praktyce okazywały się zwykle postanowienia takie niewykonalnemi. Problem czy Kocmołuchowicz już zażywał, czy nie, roztrząsany był przez wszystkich bezskutecznie. Nikt nic nie wiedział napewno.
Przed placem Dziemborowskiego (nikt nie wiedział napewno kto to był ten Dziemborowski) rozsypano ich w tyraljerę w szerokiej kasztanowej alei. Tam gdzieś łupiono coraz silniej. Zaczynał się dzień szary, spłakany, ohydny. Jakże daleka była ta chwila niebyłej jeszcze, a już potencjalnie zcodzienniałej walki, od tego wiosennego popołudnia, kiedy to przy dźwiękach bebechowych orkiestry szkolnej, „natychał“ „der geniale Kotzmolukovitch“ wiarą swoje przyboczne automaty. Czemu nie można ginąć (teoretycznie — w istocie nie było o tem mowy) w takim właśnie układzie, jak wtedy. Rozdźwięk między przedwojennemi akcesorjami. a samą wojenną robotą — nudną jak każda praca dla niespecjalisty, stawał się coraz bardziej przykry. Ogarnął Genezypa głuchy gniew na jego „nieud““ (pech) życiowy — wszystko nie to psia–krew, jak gdyby ktoś się zawziął na niego. I złość ta momentalnie przeszła w t. zw. „dziki szał bojowy“ — gryzłby teraz na strzępy członków Syndykatu, gdyby ich miał pod ręką — ale same główne figury, a nie biednych, omamionych oficerów i żołnierzy, „przelewających swą krew“, aby taki Piętalski naprzykład mógł żreć codziennie swoje poranne(!) ostrygi z szampanem(!).
A tu nagle gruchnęły z pustej pozornie ulicy pierwsze bliskie karabinowe wystrzały. Potworny był hałas między domami — jakgdyby strzelała artylerja. Cała piękna wściekłość zmieniła się znowu w obrzydliwe niezadowolenie, że właśnie w takiej nędznej miejskiej ruchaweczce, a nie w „prawdziwej“ bitwie... A — niech to...! I znowu wściekłość. I tak ciągle. Nic nie mógł pomóc tu nawet sam Kocmołuchowicz, siedzący gdzieś w dalekiej stolicy — działał dobrze na dawnego chłopca, na „draba z dna“ nie miał jeszcze gryfu, mimo że (ale to szeptem) były gdzieś pod kanapami czy w wychodkach bezosobowe wątpliwości, że no, no, że czy i on sam (o Boże! — skąd tyle odwagi?) nie był czasem takim samym „drabem z dna“ — swego własnego wyrobu oczywiście, a nie sobą, tym prawdziwym. Uf — kamień spadł z serca.
Zbuntowany 48–my pułk piechoty, w którym nie dało się (z tajemniczych powodów) przeprowadzić rozproszkowania ideji narodowych syndykalistów — [mówiono poprostu, że to „wrodzony patrjotyzm“ — furda! panie tego — w dzisiejszych czasach! Kpiny. Czemu właśnie w 48–ym a nie 9–tym? Przecież różnice zaborowe należały dawno do mitów. Cudne czasy — prawda? A tu chińczycy. Buxenhayn mawiał często po pijanemu do Lebaca: „niepunktualnością tylko Polska stoi — gdyby była punktualna powinnoby jej już dawno nie być“. A gdyby można tak po mordzie tych draniów. Ale nie — „druhowie ostatniej demokracji“ byli nietykalni — chyba ich tak urządzić jak Zypcio, pijanych, w cywilu, w ciemnej uliczce.], a więc pułk ten łupił nieregularnym ogniem po półokrągłym placu graniczącym z aleją, z dwóch narożnych domów, pospolitych jak wszystkie domy w nowych dzielnicach, a jakże w chwili tej niezwykłych i dziwacznych. Zdawały się domami z innego wymiaru, domami nieeuklidesowemi, hyperdomami, domami poprostu z bajki. Były to piekielne jakieś pałace, w których mieszkała sama śmierć ucieleśniona w kilku durniach ze staremi niemieckiemi karabinami w rękach, nastawionych na bezecne, wprost nieprzyzwoite czynności, przez paru jeszcze gorszych durniów, bo przekonanych mimo dureństwa, że w nich się wcielił duch narodu, a w gruncie rzeczy chcących dobrze zjeść, wypić i poobłapiać.
Gdzieś daleko za miastem bęcnął ciężko wystrzał armatni. Była w tem groza podobna jak w nadchodzącej z oddali burzy — ale tam było to rozproszone w naturze, tu skondensowane po ludzku, w określonym punkcie, którym mógłby być brzuch słuchającego — inaczej nie da się to wyrazić — uczłowieczony żywioł. Genezyp zamienił się cały w słuch — zdawało mu się, że ma uszy jak nietoperz. Bądźcobądź to była prawdziwa bitwa, jakkolwiek w parszywych warunkach się odbywała. Trzeba było przeżyć ją możliwie świadomie, choćby dlatego, aby móc mieć potem o tem swoje zdanie i odpowiednio to opowiadać. Przedewszystkiem należało zapamiętać dobrze wszystkie odgłosy. Mimo długiej tresury nie mógł przyszły oficer zdobyć się na najmniejsze techniczne zainteresowanie — jako problem taktyczny nie obchodziło go to nic. Gdyby tak mógł w tej chwili dowodzić dywizją, byłoby całkiem co innego. Ale mimo tytanicznych wysiłków, tak wielkie wytworzyło się pomieszanie materji, że nigdy potem nie zdołał Zypcio zrekonstruować wszystkich wrażeń w ich pierwotnych wzajemnych stosunkach. Przeszła noc, zarówno jak i ten nieubłaganie zaczynający się dzień, były w stosunku do przepływania czasu wielowymiarowe — nie dawały się w całości wtłoczyć w sposób adekwatny w normalne formy ujmowania byłych zjawisk. Jedno było pewne, że noc ta wsiąkała w aktualnie przeżywany ranek jak jakaś wstrętna wydzielina w dobroczynną gąbkę — bladła i nikła coraz bardziej.
Mimo wszystkich „niedokładności wykonania“ wypadków, pierwsze bzyki kul powitał jednak Genezyp z rozkoszą wprost nieludzką. Nareszcie! (Być „ostrzelanym“ było marzeniem wszystkich młodych junkrów. Oczywiście lepsza byłaby rzeźnia en règle z okopami, tankami i huraganowym ogniem artylerji. Ale dobra psu i mucha.) Zato stuk tychże kulo ściany kamienic z tyłu, był już o wiele mniej przyjemny. Zbyt krótko trwał zapał. Gdyby jeszcze tak zaraz można było pójść do ataku na noże, byłoby cudownie. Ale nie — zatrzymano ich tu pod ogniem bez żadnego sensu (wszystko przeważnie, co robią dowódcy, wydaje się żołnierzom bezsensownem), kiedy, z za niezbyt wspaniałych kamienic Dziemborowskiego placu, wyłaził ponury, powszedni jak mycie się i golenie, letni dzień, odziany w poszarpane, znoszone jakby płachty szarych, upiornie pospolitych chmur. „Wszystko idzie za szybko, wszystko kończy się w jakiemś krótkiem spięciu i na nic naprawdę niema czasu“ — myślał z żalem Genezyp w przerwie od ognia. Ach — gdyby można to tak z „góry na dół“ przemyśleć, unieść się ponad to i już z tem, jako swoją własnością w bebechach rżnąć dalej gdziekolwiekbądź. Niecne złudzenie. Bitwa rozłaziła się w rękach jako coś tak nieuchwytnego, jak dzikie harmonje muzyczne w jakimś utworze Tengiera. Szereg bezsensownych sytuacji i czynów bez żadnej kompozycji i co gorsze bez żadnego wdzięku. Czasami tylko tryskało wewnętrzne światło i na chwilkę maleńką świat płonął jak w błyskawicy, w pięknie ostatecznego zrozumienia i gasł znowu, pogrążając się w sam ekstrakt pospolitości, spotęgowany tem, że pospolitość ta była z pewnego punktu widzenia (porannej kawy, spokojnych ćwiczeń, erotycznych przeżyć n. p.) niesłychanie niezwykła, nie tracąc nic z szarzyzny i nudy, z którą możnaby porównać garnizonowy regulamin. Leżał teraz Zypcio za jednym ze słupów balustrady, otaczającej mały skwerek pośrodku placu. Miejsce to, gładkie, zwykłe aż do bólu, nieinteresujące w swych detalach ani trochę, zdawało się być terenem pełnym wzgórz i dolin, tajemniczem na tle nieznanego z sekundy na sekundę losu i ważnem niezmiernie w niewytlomaczony sposób — był to przykład jaskrawy z lekcji taktyki żołnierza w tyraljerze. Wszystko to jednak było potencjalne — nie było rozkazu ognia — bezczynność wydłużała czas zdawało się aż poza krańce wieczności. Robiło się coraz jaśniej, coraz parszywiej. I Znowu „głupiość“ tej bitwy odebrała życiu cały urok. Sytuacja obecna i wizyta Kocmołuchowicza w szkole, zdawały się być dwoma światami bez żadnego związku, bez żadnej transformacyjnej formuły. Nie wiedział Zypcio, że każda bitwa wydaje się w ten sam sposób głupia nietylko prostym żołnierzom, ale i dowódcom kompanji i szwadronów, a nawet bataljonów i pułków, chyba że mają oni określone i bardzo absorbujące zadania do wypełnienia. Co innego jest z oficerami dowodzącymi wyższemi jednostkami bojowemi. „Réfléchir et puis exécuter — voilà la guerre“ — przypomniało mu się zdanie Lebac’a, podczas jednej ze szkolnych wizytacji. Ani na jedno, ani na drugie nie było tu miejsca. Cóż można było wymyślić w stanie „spieszenia“, leżąc na brzuchu za słupkiem na ponurym głupim (koniecznie) miejskim skwerku i co można było w tych warunkach wykonać? Nie było w co i w kogo strzelać. A tamci zaczęli „grzać“ znowu i znowu „pjukały“ kule i stukały tępo o ściany domów i pnie drzew ztyłu. Bezsens stawał się coraz straszliwszym i zwolna, dookoła twardego trzonu „bohaterstwa“ zaczynała krążyć zwinna jak łątka myśl, że za chwilę może tego wszystkiego nie być (albo może być gdzieś w ciele jakaś wściekle boląca dziura) bo przecież według rachunku prawdopodobieństwa, któryś z tych durniów trafić musi.
Nagle wypadł z za budki gazetowej zastępca dowódcy korpusu, major Węborek i ryknął: ale nim ryknął teraz właśnie (w porę zaiste) przypomniał sobie Genezyp, że ten jego trup też się tak właśnie, a nie inaczej nazywał. Ta koincydencja zastanowiła go i poczuł, że bezkarnie z tej awantury się nie wywinie — jeśli go nie odkryją jako mordercy, to tu nastąpi zaświatowy wymiar kary — „ili raniat, ili ubijut“ — jak mawiał jeden z agentów Cara Kiryła, kniaź Rozbuchanskij. Że też mógł nie połączyć tych kompleksów: oczywiście stryj tego, były (przelatany) lotnik. I tu właśnie ryknął rozbestwiony major:
— Za mną, dzieci Wielkiego Kocmołucha! — I popędził jak nieprzytomny z szablą w ręku, w kierunku różowiejących w pochmurnej poświacie ranka domów naprzeciwko. Cała tyraljera pomknęła za nim. Ujrzał Genezyp cztery ogieńki w oknach kawiarni narożnej i rozległ się znowu nieznośny (już teraz otwarcie) klekot maszynowego karabinu i trwał od tej chwili bez przerwy czort wie jak długo. „I poco właśnie w tej chwili? — Za godzinę, za kwadrans, byłbym zdolny do wszystkiego. Tak — ale może nie tu — w jakimś jarze, na jakichś szkarpach(?) fortu, na jakimś przyczółku mostowym, psia-noga, ale nie tu, na tym zagwazdranym placu Dziemborowskiego“. (bodaj przeklęty był do stu pokoleń ten ogólnie nieznany, wielki człowiek tego miasta i okolicznych przysiółków.) Zupełnie już bezrozumna wściekłość ogarnęła Genezypa. Rwał jak opętany i wszyscy inni też. Pewno myśleli identycznie to samo co on i rżnęli teraz na pysk za pędzącym zdawało się wśród gradu kul Węborkiem. Ale kulomioty wzięły za wysoko i junkry nie straciwszy ani jednego człowieka, wpadły na terasę kawiarni. Rozpoczął się bój ręczny — przeciwnicy, nieszczęśni durnie z braterskiego 48-ego, ze strachu wypadli naprzód z drzwi kawiarni kupą i werżnęli się w podwójną tyraljerę junkrów, która zaginała się właśnie i skupiała od skrzydeł. Straszne to było łupienie. Ktoś (może i „swój“) wyrżnął Genezypa kolbą w goleń. Na tle piekielnego bólu, bezsensowność tego, co się działo, doszła do niewiarygodnego natężenia, a z nią spotęgowało się zezwierzęcenie do granic płciowej nieomal rozkoszy — (bo mówiąc otwarcie, bez fałszywych manigansów, czyż jest wyższa marka wstrząsu, niż właśnie to?). Wogóle już nikt nie wiedział co, gdzie, jak i poco — nadewszystko poco? Ale zdeklanszowane raz rozbestwienie i strach — jednych przed drugimi i przed szarem widmem dyscypliny wojskowej — pchały ich dalej w ohydną jatkę z beznadziejnym uporem. O „idejach“ nie było mowy — dobre są w sztabach i tajnych komitetach, ale nie tu, a i tam nawet były czasem wątpliwe w tych okropnych odbarwionych ze wszystkich kolorów czasach. Przeważnie przeżuwano tylko mdlą, przeżutą już dawno i wypluniętą przez przodków papkę: biała, trzciniastą, bez smaku i zapachu. Ale niektórzy w tem widzieli ostatni ratunek dla ich ostatnich życiowych „używek“. I poto ci durnie rżnęli się właśnie w ten paskudny dzień po ulicach ospałego, skisłego we własnym sosie miasta.
Junkrowie mieli kolosalną przewagę nad świeżo pobranymi rekrutami. W dwie minuty już uciekała bezładna kupa ulicą idącą od placu w zamiejskie pustacie, a za nią pędziły opijaniałe łatwym tryumfem „dzieci Kocmolucha“. Genezyp kulejąc potężnie rwał nieco ztyłu, ale mężnie. Widział przed chwilą jak jakiś podoficer rozwalił kolbą łeb nieszczęsnego Węborka. Słyszał jeszcze w pamięci na tle hałasu bitwy mokry (podobny do tamtego...) trzask tak oddanej generalnemu kwatermistrzowi czaszki. Tej doby dwóch Węborków zginęło prawie w ten sam sposób a w okolicznościach tak różnych. Zastanowił się nad tem z dziką jakąś satysfakcją, mającą związek tajemny z płciowemi podziemiami ciała — zdawało się to tkwić dalej nawet — w ziemi, w samym pępku wszechbytu. „Potworność metafizyczna istnienia“ — Abnol — Liljan — Persy. Koziołkujące asocjacje żywych potworków już, a nie wyobrażeń, wplątywały się w tę zwierzęcą pogoń za nieszczęśliwymi piechurami. Upojenie świadomem bydlęctwem i złem — byle tylko przeżyć ten dzień do końca. Teraz dopiero, jak już zaczęło być aż tak dobrze, zaniepokoił się Genezyp o swój los. Nareszcie, nareszcie połączył się definitywnie ten ohydny ranek z tamtem szkolnem popołudniem. Szkoda tylko, że nie było wódki i muzyki — ale i tak było nadspodziewanie nieźle. W jakimś odpadku sekundy uświadomił sobie Genezyp, że Kocmołuchowicz, jako „wódz– bożyszcze“, przestał dla niego istnieć. Oto jak wyglądała ta jego robota zbliska. Już nie wróci nigdy, jako nadludzki posąg–maszyna — dziwne bydlę, na roztrzaskany piedestałek. Tu zostały jego okruchy na tym przeklętym Dziemborowskim placu. „Za plecyma“ wodza odbyło się, na koszt jego uroku, połączenie tych niewspółmiernych chwil. Ten ciemny drab, którego się Zypcio kiedyś w sobie tak obawiał, nie był wcale taki zły: — był to przemyślny sprzymierzeniec, a nie żaden wróg — a przy tem był bestja odważny — to grunt. Ha — dużo był odważniejszy od byłego junkra — to był prawdziwy oficer. On to objął komendę nad wzburzonem ciałem, zorganizował i wypiął wszystkie flaczki w jednolity system sił i rozwydrzał teraz cały ten aparat do dalszej pogoni za tamtem nieszczęsnem bydełkiem. Bo przecież nie byli to ludzie, co słudzy Syndykatu — to był pewnik nad pewnikami: omamione zwierzęta nieszczęsne. Aż nagle z jakiejś szparki, jak skorek, wypełzł dawny Zypcio (ten co spuszczał psy z łańcucha) i coś szeptał zawzięcie o „mordowaniu swoich“, o miłości, o „kwiatkach“ i wiośnie niepowrotnej i snach dziwnych z okresu „przed przebudzeniem“. Ale już nikt go nie słuchał i tak zamarł stratowany bezosobowem bydlęctwem tłumu, tem całem gnającem junkierstwem, którego sam był bezwolną cząstką. Ktoś (czy nie Wołodyjowicz) krzyczał z tamtej strony byczym, grzmiącym głosem — „voix tonnante“ — jak ten generał u Zoli.
— Pod ściany, pod ściany, kurdypiełki!! — Zniknęła masa uciekających piechurów a z głębi długiej ulicy, ginącej w porannej, burej mgle buchnęły krwawo–czerwone błyski i cztery, prawie jednoczesne, straszliwe huki potoczyły się z szaloną szybkością ku nim. I jednocześnie jakby ktoś darł olbrzymie płótna w powietrzu i jakby olbrzymie, kilkumetrowe usta krzykogwizdały nazwisko filozofa Hume’a: „Hium, Hiiiuuum.“ I znowu huki pękających szrapneli, ale inne: metaliczne, płaskie, krótkie i grad kul (tym razem prawdziwy) po ścianach i szybach. Z tyłu zajeżdżały już na plac „nasze“ armaty. Rozpoczął się pojedynek lekkiej artylerji, a piechury obu stron waliły z pod ścian, leżąc na brzuchach po rynsztokach i na trotuarach. Teraz to było chyba coś w rodzaju bitwy. Ale uczucie nonsensu trwało gdzieś, niewiadomo w którym kompartymencie ducha, ciągle. Na tle piekielnych łoskotów, wizgów, wyć, brzęków, łomotu i trzasku dartego powietrza, słychać było jęki i ryki. Z dwóch stron łupiły dwie baterje bez wytchnienia. Również bez wytchnienia strzelał leżący Zypcio, nie czując dwóch kul szrapnelowych w prawej łydce. Dzień był zupełny — wszystko naokoło bolało od niesamowitej aż w swej jasności zwykłości. Jeszcze trzy salwy armatnie „nasze“ i tam cisza. A potem dudnienie dział po bruku — „nieprzyjacielska“ artylerja cofała się w boczne ulice. I właśnie wtedy, zdawało się tuż nad głową, równocześnie prawie z westchnieniem ulgi: że „wszystko już dobrze“, pękł z nieznośnym trzaskohukiem daleki, zamiejski, ciężki szrapnel, wypluwszy całą swą zawartość gdzieś w tylne szeregi „nadciągających na czworakach“ rezerw. Gorący gaz buchnął ołowianym ciężarem na głowę. Teraz poczuł Genezyp ból w nodze i dziwne zdrętwienie w całem ciele, a głowa była lekka, jakby pusta. W tej pustce zaświegotał nagle niepokój jak głupi, nieznośny, a przytem kochany ptaszek. Teraz dopiero widać było z jakich ciśnień i napięć wracał junkier do zwykłej rzeczywistości. Któż to zmierzy i kto wynagrodzi. Nikt — jeszcze mu „naplują za jakiś detal na brodę“. Coraz gorszy niepokój. Coś się jednak stało i to dość złego. Chciał wstać, ale prawa noga zdawała się być nie jego i olbrzymia przytem do niemożliwości, dostosowana rozmiarami do uświadomionej wreszcie wielkości: 1) huku, 2) działających sił i 3) samej chwili historycznej jako takiej. Dopiero jak dostał zrozumiał, że jednak dzieje się jakaś rzecz ważna nietylko tu i dla jego kraiku, ale dla całej ludzkości, może i dla wszechświata. Zwierzęcy okres bitwy przebrzmiał — zaczynała się sublimacja — oczywiście tylko subjektywnie, dla Zypcia — dla innych nie było tej drugiej fazy do samego końca. [Naprzykład Kocmołuchowicz przeżył ten czas w łóżku z Persy. Od czasu do czasu tylko brał z niechęcią słuchawkę telefonu. Tylko on mógł dzwonić — do niego nikt. Za małe to były wypadki na takiego tytana. On oszczędzał sobie gangliony dla prawdziwie wielkiej rozprawy: z ruchomym żółtym murem]. „A jednak żyję i jestem ranny“ — pomyślał z szatańską rozkoszą Zypcio, już zupełnie jednolity, odproblemiony z dwoistości, dla nikogo, ani dla siebie w swej obcości i inności niepoznawalny, ten, a nie inny, może trochę „zmężniały“ pod wpływem przeżyć, może trochę „dojrzalszy moralnie“(?), może wreszcie „poważniejszy życiowo“ — cha, cha — nikt nie widział ani widzieć nie mógł, (ani on sam), że tu leżał zupełnie ktoś inny, tylko w zewnętrznościach ciągły z dawnem zypciowem cielesnem raczej niż duchowem „ja“, a wogóle jakiś dorosły oficer, powalony w ataku na ulicę Figlasów Michalika. Wywalił się znowu w rynsztok (ścieknik?) z rozkosznem poczuciem dokonania swego, spełnienia wreszcie jakiegoś pozytywnego czynu. Dotąd życie było usprawiedliwione i zbrodnie zmazane, raczej zamazane. Ale odtąd każda chwila wymagać będzie takich usprawiedliwień. Kto raz na tę drogę wejdzie albo: A) musi się doskonalić, albo B) bardzo intensywnie upadać i staczać się, albo C) zwarjować dla wyrównania napiętych potencjałów między marzeniem, a rzeczywistością. Śmierć nieznanego brodacza znikła ze świadomości jako jego, Zypcia, „dzieło“ i odtąd miało trwać tak już zawsze. Poprostu stała się ona czemś zbyt małem i niedostrzegalnem w nowej skali przeżyć. Gdyby mordu tego dokonał dawny Zypulka, byłoby to czemś strasznem — jako czyn tego drugiego, wzięte bezpośrednio stało się czemś takiem jak rozduszenie karalucha. „Pigułki, och, pigułki — teraz nadchodzi pora“. — „Nie zdechnąć tylko z tych ran, a otworzy się życie wspaniałe, jedyne w swoim rodzaju, to a nie inne — takie, w którem w cząstkowatości przeżywa się aktualną nieskończoność świata, bez poczucia krzywdy ograniczenia.“ To dają czasami narkotyki.
Gdy się ocknął, leżał w białej sali szkolnego szpitala, a jednocześnie leciał w dół z niepojętą szybkością i te dwa sprzeczne stany zmieniły się szybko w realną chęć niepowstrzymywanego rzygania. Wychylił się. Ktoś podtrzymywał mu głowę. Jeszcze przed rzygnięciem zobaczył Elizę, tę z pierwszego rautu u księżnej. To ona właśnie trzymała mu to olbrzymie, obolałe coś, które niegdyś nazywał swoją głową. Była w stroju pielęgniarki — ogromny krzyż krwawił się na jej albatroszących się piersiach i brzuchu. Straszliwy wstyd zahamował nagle wszelką chęć rzygnięcia. Ale ręce jej pochyliły mu głowę nad kubłem i dokonał swego, purpurowy i spocony — pękający od nieznośnego upokorzenia. Tu go dognało przeznaczenie (nie czuł nogi wielkiej jak piec, nie należącej do niego i bolącej tak, jakby to kogoś gdzieś bolało a jemu ktoś inny o tem kiedyś opowiadał, a jednak okropnie, okropnie...) aby w ten sposób ohydnie go skompromitować przed tą jedyną możliwą miłością, przed tą trzecią kobietą, o której zapomniał zupełnie, tą, która jedynie mogłaby być jego żoną. Bo momentalnie i nieodwołalnie postanowił się z nią ożenić, a jednocześnie wiedział przecie, że po takiem spotkaniu: on: nieogolony, czerwony, rzygający i spocony — ona: anielsko piękna i uduchowiona na niedościgłych pinaklach doskonałości — jest to wykluczone na wieki. A jednak już w tej chwili, razem z rzygnięciem wypuczył tu przed nią, jako przedślubny podarek i swoją ohydną nieszczęśliwą miłość i dziecinną bezinteresowną zbrodeńkę — ofiarował jej to potencjalnie, bo mówić jeszcze nie mógł. To wszystko robił oczywiście drab ze dna, o czem ani on, ani nikt nie wiedział. Ostatni raz niech będzie wspomniane bezimienne imię tamtego, który odtąd jedynie bytował w tem już leciutko skatatonizowanem ciele wspaniałego byczka.
Opadł znowu na poduszki — czuł tylko głowę nieznośnie wirującą — zaniesiony z ponad w nieskończoności gdzieś stojącego kubła przez te dobrotliwe, jedyne ręce. „Ach, gdyby tak ciała nie było wcale, gdyby się tylko duchy mogły roztopić w sobie, bez tego przeklętego zazębienia się brudnych bebechów“ — pomyślał Zypcio. Nareszcie przyszła prawdziwa miłość i to w takiej fatalnej chwili. Jest to coś prostego i absolutnie niewyrażalnego, a ci, co lubią o tem mówić i pisać, dowodzą jasno, że nic ciekawszego do powiedzenia nie mają i ględzą, ględzą, gromadząc i kombinując bezsilne słowa, kiedy to, co na ten temat powiedzieć można dawno już powiedzianem zostało. Tak twierdził Sturfan Abnol. (On też brał udział w walkach tej nocy, ale jako sanitarjusz bezpartyjnego szpitala, zorganizowanego przez Dżewaniego we wszystkich ważniejszych miastach. Skąd ten czarniawy demon wiedział, że to akurat dziś ma być i w jaki sposób zdążył swój szpital zorganizować, pozostało tajemnicą na wieki.)
Teraz dopiero naprawdę poczuł ból w łydce i goleniu i przypomniał sobie naprawdę bitwę. Dotąd to nie były jeszcze jego przeżycia. A jednak zachował się dobrze: prał i nie uciekł — choć się trochę bał, strach ten opanować umiał — mógł być oficerem. To go pocieszyło i utwierdziło w sobie na tyle, że mógł wybełkotać:
— Niech pani odejdzie. Dziękuję. Nie chcę, żeby pani mnie doglądała. Skąd te torsje? Proszę mi przysłać jakąś starszą damę. Jestem wstrętny, ale będę innym. — Ręka jej niewinna i płciowo–czysta (tak inna od tamtych i „tych tamtej“ nawet) przesunęła się po jego lepkiem, spoconem czole; a potem po nieogolonych (ledwo znać było ten „zarost“) policzkach.
— W imię Murti Boga i granicznej jedności w dwoistości, niech się pan uspokoi. Wiem, że jest pan na drodze do poznania. Straszne musiał pan przejść rzeczy, aby poznać to. Ja wiem wszystko. Ale będzie lepiej, będzie zupełnie dobrze. Jest pan podobno kontuzjowany, ale to przejdzie. Dziś ma być Bechmetjew na konsyljum z tutejszymi lekarzami.
Nagły rozkoszny spokój spłynął z jakiś jakby „zaświatowych stron“ na ten rozdarty kłąb wstydu, obrzydzenia, rozpaczy, zawodu i lekkiej, lotnej jak puszek nadziejki (to było najgorsze — lepsza już byłaby zupełna beznadziejność) jakim było jego ciało. Duch uciekł gdzieś do ostatnich zakamarków, zaklinował się w najciemniejszy kąt i czekał. [Ani na chwilkę nie dało mu spocząć przeklęte przeznaczenie. Pchało go w sam środek coraz szybszego wiru wydarzeń, nie dając mu się nad niczem zastanowić, nic przetrawić — tak zwane „bezpłodne intensywne życie“, do którego tak tęskni tylu z tej miazgi, na której dopiero rosną sobie takie kwiatki. Jakże tu nie zwarjować w podobnych warunkach?] Ale czyż to drugie spotkanie się z nową wiarą, wcielona teraz w Elizę, nie jest znakiem, że na tej drodze właśnie czeka go wybawienie z tego całego splotu potworności, w który zabrnął? Może jest to dowód istotności tamtego pierwszego nocnego zetknięcia się z tajemnicą Murti Binga i „granicznej jedności“? Tak myślał, a obok takich idjotycznych myśli, któremi wszyscy prawie staramy się ugłębić i upiększyć w niższym wymiarze dziwności najpospolitsze koincydencje lub skutki działań istot, obliczających partję życia na kilkanaście posunięć naprzód, wrzało w jakimś małym, ocalałym z ostatniej katastrofy kociołku, od rodzącego się piekielnego wprost przywiązania do Elizy — właśnie przywiązania, a nie czego innego. Był to wybuch, ale w zwolnionem tempie. Już teraz wpijał się w nią duchowo jak krab, czując, że tylko z mięsem mógłby być od niej oderwany. W atmosferze tego napięcia, wywołującej zdawało się zginanie się samej dookolnej przestrzeni, biedna dziewczynka, mimo wszelkich metafizyk à la Murti Bing, słaniała się od ogarniającej ją nieznanej żądzy oddania się. Nie wiedziała jeszcze jak to trzeba zrobić. Zdawało się, że rozpiera ją sama aktualna nieskończoność, a to takie było proste i właśnie ograniczone.
Czy tylko to nie wstyd zakochiwać się poraz–trzeci, mając takie(!) doświadczenia? Nawet potworna, zmarnowana pierwsza miłość do księżnej nie była tu tak wielką przeszkodą (jad zresorbował się w tamtem „obsrywaniu się“) jak ta druga, nieszczęśliwa i zawiedziona — mówiąc delikatnie. To było najgorsze. Mimo, że niby całą przeszłość djabli wzięli, nie mógł Zypcio znaleźć żadnego punktu oporu przeciw tej klęsce, już teraz abstrakcyjnej raczej, niż rzeczywistej. A siły przecie miał dosyć. Tylko, że w miarę tworzenia się wyciekała ona z niego, jak ciecz z dziurawego garnka, a tą dziurą było tatmto obrzydliwe, oszukańcze, zapieczętowane zbrodnią uczucie — nawet nie uczucie, a czort wie co — „gadost'“. A gdy leżał tak spokojnie z zamkniętemi oczami, trzymając niedoszorowaną jeszcze żołnierska łapę w „niebiańskiej“ dłoni Elizy, niktby nie powiedział, że w tym wzniosłym chłopczyku mieści się aż tak potworne wężowisko sprzeczności. Całe zło wypływało z niego przez te rękę prosto w serce tamtej dziwotwory, która potem rozprowadzała je po jakichś chłonących jad gruczołach, zbierając zapas antydotów, czyli antyciał, na czarna godzinę. Nie wiedziała biedactwo co ja czeka. Bo rzecz dziwna, że wiara i pigułki Dżewaniego, dając wiele doraźnie, na każdą chwile zosobna dostarczając środków do walki z osobowością (a cóż jest zło, jak nie trochę zanadto wybujała osobowość?) zabijały w wyznawcach i zjadaczach wszelką intuicję przyszłości, wszelką możność całkowania chwil w konstrukcję życia na dalszy dystans. Następowało zupełne rozproszkowanie jaźni na szeregi bezzwiązkowych momentów; na tle możności poddania się każdej, najgłupszej nawet mechanicznej dyscyplinie. Niedarmo pracowały nad formułką dawamesku B2 najtęższe mózgi z pośród chemików chińskich, wydzielając i łącząc niewinne grupy C, H, O i N, w fantastyczne diagramy chemicznych struktur. Bo o ile podobno sama wiara płynęła z nieznanej nikomu bliżej malajskiej wysepki Balampang, o tyle środków realizacji dostarczało Państwo Niebieskie i „koncern zbolszewizowanych mongolskich prynców i władyków“.
Dopiero teraz zainteresował się Genezyp rodziną, ale jakoś nie śmiał pytać. A czemu? Poprostu rozkoszne było mimo wszystko to poczucie oderwania od rzeczywistości; a tu kwestja „alibi“ i rozmowy z Liljaną, a tu teatr i Persy, a tu czort wie co mogłoby się wyłonić. Ale trzeba było przerwać ten stan. Ach, wiecznie płynąć tak z głową jak bania, choćby rzygając wieczność całą, byle prócz kubła nic nie było na tym świecie — żadnych problemów. Żyć w ciągłem niezdecydowaniu, w ciągłym zamiarze bez końca, w obietnicy — tylko w tem jest wszystkość i doskonała okrągłość. Ach, prawda: a zamach? Ale to było oczywiste: kwatermistrz zwyciężył. Ona potakująco kiwnęła głową, odgadując jego myśli. Gdybyż wszystko to było jeszcze dokonane w imię jakiejś określonej idei, gdyby można wierzyć jeszcze w coś poza sobą i poza obowiązkiem mechanicznego wypełniania narzuconych przez sam nieodwołalny fakt istnienia funkcji: od fizjologicznych, aż do wojskowo–społecznych — wtedy przeżycie takiej awantury byłoby szczęściem. Trudno — są szczęśliwe osobniki, które właśnie w takiem wplątywaniu się w byle jaki układ rzeczywisty znajdują usprawiedliwienie swej egzystencji i są wieczni wygnańcy, nie jakiegoś określonego kraju, społecznego kompleksu, ani nawet ludzkości, są „wygnańcy świata“, jak ich nazywał Sturfan Abnol. Nie są to ci, którzy przez przypadek nie znaleźli odpowiedniego dla siebie miejsca, nie „déveineur’zy“, nie „nieudaczniki“ którzy „pust’ płaczut“ — dla nich wogóle miejsca niema i niema udanego dzieła i sytuacji, ani żadnej możliwej szansy, nawet gdyby się tacy jak są, znaleźli w nieskończenie wyższych, lub niższych kulturach jakichś dziwnych stworzeń, na planetach innych układów. Dawniej byli to twórcy religji, wielcy artyści, a nawet myśliciele — dziś niektórzy dostają bzika, a inni cierpią potwornie całe swe niepotrzebne nikomu życia, nie mogąc nawet porządnie zwarjować. Na szczęście jest ich coraz mniej. Ale znowu przyszło zbawcze myślątko III–ciej klasy: musi w tem być sens jakiś, jeśli on: a) spotkał hindusa, b) nie zginął, c) spotkał JĄ i d) ona właśnie wierzy w Murti Binga. Nie chciał myśleć o tem: każdy wysiłek wywoływał zawrót głowy i wymioty. Już rzygał znowu wsparty spoconym łbem na jej dobrych, miękkich jak płatki kwiatów dłoniach. Ale czynił to swobodnie, lekko i bez żadnego już upokorzenia.
Powiedział sobie: „niech się dzieje co chce. Poddaję się przeznaczeniu“. — Potem leżał bezwładnie. Była to jedna z chwil prawdziwego szczęścia, których nie mógł nigdy dostatecznie docenić: zupełna izolacja czystej jaźni, podobnie jak na granicy utraty przytomności w eterycznej narkozie: nieodpowiedzialność, ponadczasowość — „byt idealny“ pojęcia, jako rzeczywiste przeżycie — a jednak był to on, Genezyp Kapen, identyczny ze sobą i jakby wieczny, poza wszelką kontyngencją życiowych spraw. Jeszcze trochę to spotęgować, a nastąpi nicość: „zlanie się z dwoistością“ Murti Binga.
Eliza trzymała dalej rękę Zypcia i była to jedyna pępowinka, którą łączył się ze światem. To była nareszcie prawdziwa miłość: „kochanka“ nie wciągała go w zdradliwe gąszcza „takości“ życiowych, tylko stwarzała pancerz, izolujący go od reszty istnienia, ginąc w niem sama jako obca jaźń, stając się tylko symbolem absolutnej samotności. Oczywiście taką była prawdziwa miłość dla niego (czyli dla „draba z dna“) — dalekie to było od tego, co normalnie za miłość uważanem bywa: w tej wyśrubowanej w sobie osobowości nie było już miejsca nietylko na przejęcie się kimś drugim „od środka“, na „dbanie o niego“ w najogólniejszem znaczeniu, ale nawet na obojętne zrozumienie fakty, że inna niż on psychiczna struktura w ogóle jest możliwa. A cóż dopiero mówić o poświęceniu dla kogoś, zrezygnowaniu na jego rzecz choćby z jakichś drobnych przyzwyczajeń! Był prawdziwym wampirem sam o tem nic nie wiedząc — mimo, że nie zdawał sobie sprawy z możliwości istnienia niepodobnej do niego jaźni, praktycznie na tym fakcie „inności“, zupełnego przeciwieństwa (w tym wypadku „żądzy ofiary“) opierał instynktowo swoja własną egzystencję, nie tyle okłamaną własną „duszą“, świadomie i z wyrachowaniem, ile całą organizacją komórek swego ciała z koniecznością skonstruowanej w pewnym celu maszyny. Mógł zadawać się nawet „dobrym“, dla innych i sam mógł się za takiego uważać, ale, jak mówi Kretschmer „hinter dieser glänzenden Fassade waren schon nur Ruinen“. W tym mrocznym świecie rozpadającej się osobowości miała błądzić dusza Elizy do końca, jak w jakiemś zaświatowem piekle, stworzonem dla niej za życia przez nienawistny przypadek takiego właśnie ciała i takiego pięknego chłopczykowatego pyska: wiecznie nienasycona ofiarą, spalająca się w niesytej żądzy zupełnego oddania się, którego on bałby się nawet, jako czegoś stawiającego go oko w oko za znienawidzoną rzeczywistością. On mógł tylko chłeptać jej krew przez wąską rurkę jak komar — w tem było jego szczęście. Nic nie wiedząc o takich psychologicznych kombinacjach kochali się poprostu jak „para gołąbków“, jak zwykła parka na końcu bajki, kiedy to już „wszystko jest dobrze“ aż do spokojnej śmierci.
Aż tu nagle, kiedy zdawało się, że przeklęta rzeczywistość wyparta została definitywnie aż na krańce pustego, doskonałego w nicości swej świata, straszne nienasycenie (absolutnie niczem mozliwem), ta zmora początkujących schizofreników, złapało go za wnętrzności od spodu. Jęknął i wyprężył się — zrobił poprostu „most“ i zdawało mu się, że wisząc nad przepaścią pępkiem dotyka samego, w nieskończoności tkwiącego „nadiru“.
— Jaki dzień dziś?
— Wtorek. Dwa dni był pan nieprzytomny.
— Proszę o gazety.
— Nie można teraz.
— Muszę. — Wstała i zaraz przyniosła. Przynosząc mówiła:
— Kochałam cię już wtedy u Ticonderogów i mówiłam, że wrócisz do mnie.
— Czy już wtedy...?
— Tak: byłam już wtajemniczona.
Czytał, a wszystko kołowało mu straszliwie we łbie i widział chwilami ją wplecioną w druk i w wypadki tym drukiem wyrażone. Działo się to naprawdę poraz–drugi na jakiejś płaszczyźnie rajsbretowatej, będącej już poza tą naszą przestrzenią, tam w tej mdłej nicości, (w której przebywał tuż, przed utratą przytomności na ulicy w czasie bitwy), a która zaczynała się jakby na szczytach ludzimierskich pagórów. Całe życie było na niej rozwałkowane, jak kawał ciasta. Któż jak nie on musi z tego zrobić pierożki, tylko czem nadziane, kiedy prócz tego nie było nic i ile, ile?! — Boże cóż za piekielne zadanie ponad siły! Znowu rzygał i znowu czytał. Opis bitwy na placu Dziemborowskiego był dla niego najstraszniejszy. Widział siebie wyraźnie z boku w całej tej wstrętnej „działalności“ i przeżył znowu ten okres absolutnego bezsensu, ale już bez dodatku usprawiedliwiającego wszystko, a niczem nie usprawiedliwionego zapału. Tak: miała rację Irina Wsiewołodowna: brak idei był tego bezsensu przyczyną. Nie pomoże kawaleryjski marsz i dzika, młoda kawaleryjska siła, promieniejąca z czarnych gał i wąsów i kawaleryjskich lędźwi i jąder generalnego kwatermistrza. Naukowa organizacja pracy i racjonalna regulacja wytwórczości to nie są właściwie ideje. Ale innych niema i nie będzie — chyba bzdura zdegenerowanej religji w rodzaju Murti Binga. Szlus.
Na końcu wczorajszego numeru „Brytana“ znalazł wzmiankę następującą: „Krwawe porachunki. W mieszkaniu znanej artystki teatru Kwintofrona Wieczorowicza pani P. Z., nieznany sprawca zamordował uderzeniem tapicerskiego młotka w głowę, sublokatora tejże pułk. Michała Węborka, byłego pilota i byłego szefa gabinetu gen. kw. Kocmołuchowicza. Przebywał on w K. incognito, jako urzędnik dla specjalnych poruczeń ministra wojny. Badania daktyloskopiczne nie dały żadnego rezultatu — przezorny sprawca odziany był w rękawiczki. — („Cha, cha, — przezorny sprawca! Zapomniał poprostu zdjąć — poprostu nie wiedział kim był, a oni... ten wstrętny dziennikarski styl! Pierwszy raz miał „wycinek“ o sobie. Kto to mówił — ach, to Tengier: „człowiek bez wycinków jest niczem. Pokaż mi twe wycinki, a powiem ci kim jesteś“. Oto mam — pierwszy i chyba ostatni. Śmiał się i czytał dalej.) — Zmarły tragicznie ś. p. Węborek miał niestety wiele znajomości, rekrutujących się z najgorszych szumowin miejskich, a koncentrujących się dookoła lokalu „Euforion“, znanego jako miejsce rendez–vous miejscowych, a nawet zamiejscowych homoseksualistów. W mieszkaniu nie było nikogo prócz ofiary, gdyż tego wieczoru właśnie p. Z. wyjechała wraz ze swą gospodynią nocnym ekspresem do stolicy.“ — „Ach — więc to było uplanowane! A ścierwo!“ Upokorzenie jego i wstręt do siebie doszły do niemożliwych do wytrzymania granic. Musiał wyznać wszystko — inaczejby go to zadusiło jak kłąb glist, pełznących z żołądka. Wyrwał Elizie prawą rękę ze wstrętem i zmiął gazety w jedną bułę.
— Mówiłam, że nie można...
— To ja — to ja to zrobiłem... — Wyszarpał znowu z tej buły numer „Brytana“ i wskazał jej fatalne miejsce: swój jedyny wycinek. Znowu wszystko: i bitwę, i dowód odwagi i odwagę samą i honor zabrało mu w mgnieniu oka tamto plugastwo. Czytała, a on patrzył dosłownie przez palce w jej twarz. Nie drgnęła. Złożyła spokojnie gazetę i spytała:
— Czemu? Tego nie zauważyłam.
— Kochałem ją, ale wierz mi: inaczej niż ciebie. To było potworne. Wszedł tamten drab. Ona uciekła przedtem. Czy tu rozumiesz? — Mówił jej ty, sam o tem nie wiedząc. — To wszystko było przygotowane. Jestem spługawiony. I ja ją kochałem! Inaczej, ale także mimo wszystko. — (Nie mógł jednak wobec niej kłamać.) — Ale to nie była zazdrość. On nie był jej kochankiem. To niemożliwe. Już jej nie kocham, ale coś strasznego jest we mnie, czego nie pojmuję...
— Uspokój się. Ona była kochanką wodza. Musiał ją mieć przy sobie, ale nie na co dzień — toby mu odbierało siły. Jeździła do niego co miesiąc. Musiał ją mieć zaraz po pokonaniu rewolucji — inaczej wściekłby się. — Te słowa i ten styl w jej (JEJ!) ustach to był szczyt perwersji! Ale zaraz poczuł, że to nie jej słowa, że to ktoś jej tak opowiedział i ona powtarza to prawie dosłownie. Mimo to pękła w nim jakaś tama i nareszcie zmysłowy obraz Elizy połączył się w nim z tą tylko co „wybuchniętą“ czystą miłością. Pożądał jej więcej niż kiedykolwiek księżnę lub Persy, a nawet wszystkie możliwe kobiety świata aż po wieczność samą, ale inaczej... Ach — na czem polegała ta różnica? Chyba na tem, że tamte były to potęgi wyższe od niego (nawet księżna — tylko starość jej była pewnem obniżeniem) — nigdy nie mógłby ich pokonać, wchłonąć w siebie i zniszczyć. Tak — zniszczyć — to było rozwiązaniem zagadki: Elizę mógł pożreć jak dziki, zwierz mimo że podobała mu się więcej niż tamte. A może dlatego, że ją właśnie kochał naprawdę i to przedtem właściwie, nim mu się podobać zaczęła. Ale na czemże u djabła polegała ta miłość, jak nie na poczuciu możności pożarcia? To była właśnie ta wymarzona izolacja od świata, doprowadzona do ostatecznego wypełnienia — pożerając i niszcząc izolował się — to takie proste. Oczywiście nie wiedział o tem wszystkiem sam Zypcio, a tem mniej ona. Tem niemniej na tle tej miłości ten stopień pożądania był szczęściem prawie nieludzkiem. Gdyby tylko na dnie tego wszystkiego nie było wstrętu (do czego?), niby małego, a tak w gruncie rzeczy wielkiego, że tylko śmierć (czyja?) zabićby go mogła. Ale tamta wiadomość była bądźcobądź druzgocąca.
— Kocmołuchowicza? — wymiamlał jeszcze prawie nie wierząc, na tle tamtych zmian, odbywających się jakby na tylnym ekranie świadomości.
— Tak — odpowiedziała spokojnie Eliza. — Tak jest lepiej. — Skąd mogła wiedzieć o tem, co się w nim miało stać za chwilę, skąd psia–krew wiedziała ta naiwna panienka, że tak właśnie będzie lepiej? Chyba jeden Murti Bing...? Ostatni wewnętrzny promień zniknął, zgnieciony czarną łapą z dziecinnego snu. Ucichła ostatecznie wojenna muzyczka — ta ze szkolnej wizyty wodza — wściekły kawaleryjski marsz Karola Szymanowskiego. To on mu ją zabierał, ten piekielny tytan z czarnemi kozackiemi wąsami, ten najbardziej tajemniczy człowiek naszych czasów, ta nie tyle apokaliptyczna co „apoplektyczna bestja“ jak go nazywali pokątni wrogowie. Była w tem osobliwego rodzaju chwała, ale wszystkie światła przeszłości zgasły bezpowrotnie: za Genezypem rozpościerała się czarna noc umarłej ohydy i umarłego wstydu. Ale właśnie tak jest doskonale, bo przecież — to jasne — w ten sposób cała przeszłość zostaje przekreślona i wsiąka jak w gąbkę w tę nową miłość. Tylko ta niewygoda zostaje, że z tej przeszłości nic już czerpać nie wolno. Koniec. Eliza, jako ta właśnie, która tę wiadomość z umarłego już świata przyniosła, wypiętrzyła się (duchowo oczywiście) do „niebotycznych“ rozmiarów, zalała cały rozszarpany horyzont jakimś mlecznym, łagodnym sosem i wchłonęła całą potworność życia. Teraz dopiero upolowana zdobycz gotowa była do tego, aby być pożarta, jak królik obśliniony przez anakondę. Było to wysoce nienormalne i niebezpieczne: (mimowolne liczenie na kogoś) ale było dobrze. W istocie Zypcio stracił jedyną rzeczywistą podstawę (wypsnęła się z pod niego jak podpórka z pod wieszanego człowieka), podstawę dla normalnego rozwiązania życia. Głową na dół powoli zagłębiał się w bagno obłędu, nie widząc nawet na pożegnanie niepowrotnych gwiazd, świecących gdzieś z tamtego brzegu, „połzuszczaja forma schizofrenji“ — powiedziałby Bechmetjew.
— Skąd wiesz?
— Od mego mistrza. Bezpośredni podwładny Najwyższego Mistrza Dżewaniego: Lambdon Tygier. Poznasz go. On cię nauczy jak znosić ciosy życia. Wtedy poczujesz się nietylko godnym mnie, ale także poznania Tajemnicy Dwoistej Jedności Granicznej.
— Ten twój mistrz musi mieć niezłą policję tajną. Boję się, że pracuje ona metodami lepszemi niż nasza defenzywa.
— Nie mów tak, nie mów tak. — Zakryła mu usta ręką. Zypcio zamknął oczy i zbałwaniał zupełnie. — Poznasz go, ale dopiero po nocy poślubnej ze mną. — A może i wcześniej. To musi się stać i ty w to wierzysz. — Ale swoją drogą sposób traktowania tych spraw przez tę dzieweczkę był tak dziwny, że Genezyp omało nie wybuchnął dzikim śmiechem, co byłoby przecie straszliwą niestosownością. Ale nawet gdyby to zrobił i to pewnie przebaczonemby mu było. Niewyczerpana była cierpliwość wyznawców Dżewaniego. Ach — wszystko byłoby dobrze, jeśliby ta wiara nie była taką bzdurą! Te pojęcia jej, te „graniczne jedności“ jakieś, były dla niego martwe: „Begriffsmumien“, jak mawiał Nietzsche.
— I ten wszechwiedzący nie mówił ci, że to ja...?
— Nie — widocznie chciał, abyś ty sam przyznał się przedemną. — Tu Zypcio opowiedział jej o spotkaniu z tajemniczym hindusem w noc zbrodni. Eliza ani drgnęła. Niewrażliwość jej na wszelkie niespodzianki zaczęła go irytować. Ale było w tem coś z płciowego rozdrażnienia. To mu się w niej właśnie podobało: wzbudzało w nim zwierzęcą wściekłość, zmieszaną w absolutną (niegraniczną) jedność z nieznaną mu dotąd „czułością“ i „tkliwością“. (Ach — czemu niema na to innych słów?!) I jeszcze jedno: miał wrażenie, że się nią nigdy, nigdy nie nasyci, że nie będzie mógł znieść już widoku innych kobiet. „W każdym razie“ ścisnął jej rękę na znak, że „tak“ i na wieki. I nagle okropne przeczucie stężyło go w masę zimnego bólu, zmieszanego w jedno z metafizycznem prawie przerażeniem. Czyżby miał nie dożyć tej poślubnej nocy i umrzeć nie oczyszczony ze wszystkich grzechów? Znowu życie jego nie było jego życiem własnem: władali niem jacyś straszni ludzie, znający najskrytsze tajemnice, wiedzący wszystko, mimo że operowali bzdurnemi pojęciami, może wobec tłumów tylko — na przynętę. Czy sam generalny kwatermistrz nie jest także w ich ręku? A może to on kieruje wszystkiem i ich też zużywa dla swoich niezbadanych celów? Uczuł nagłą dumę, że jednak nim, jakimś niedoszłym oficerkiem, zajmuje się tak potężna organizacja, jak ci wyznawcy Murti Binga — i to mogoły, a nie jakieś podrzędne szarże. Oni jednak robią coś rzeczywistego, a nie uciekają od życia, jak kniaź Bazyli. [Wspomnienie bytności w pustelni leśnej i cały ten ludzimierski okres ukazał mu się jak dalekie życie obcego człowieka. Chyba nic w nim nie zostało z tamtego chłopczyka — teraz to sam zrozumiał — przez sekundę nie był sobą na granicy dwóch osobowości. Tajny drab, więziony na dnie przez ojca, stał się nim samym i to on kochał Elizę — tamten do takiego uczucia dla takiej osoby nie byłby nawet zdolnym. A jednak gdybyż to mógł kochać ją tamten chłopczyk. To byłoby właśnie „wymarzone“ szczęście, które prawie wszystkich omija. Gdyby chociaż można było władać przestawieniem w czasie. Ale i to nie — wszystko przychodzi albo zapóźno, albo za wcześnie. Do Elizy (i pośrednio do wyznawców Binga) należało uświęcenie jego (już tego draba) egzystencji w innym, lepszym wymiarze.] O ile oczywiście towarzystwo takie nie jest ślepem narzędziem w rękach jeszcze potężniejszej mafji, która zużywa je może nawet dla jakichś zbrodniczych, przeciw–ludzkich zamiarów. A — wszystko jedno: dobrze jest gdzieś przynależeć, a już najlepiej do jakiejś tajnej konfraternji. W każdym razie poczuł Genezyp, że on sam, gdyby był w tej chwili naprzykład na bezludnej wyspie, nie mógłby dokonać ze sobą niczego. Był siłą, której kierownictwo nie leżało w nim samym. Myślał: „Muszę być igraszką tajemnych potęg, wcielonych w innych ludzi. Czyż wszyscy nie są dziś takimi, pod pozorami samowładczych gestów? Władają nimi siły wyższe, naprawdę wszechludzkie — już nie „ideały“ jak kiedyś — właściwie nieubłagane prawa ekonomji. Historyczny materjalizm nie był prawdą wieczną, ale zaczął być prawdą kiedyś — może „koło“ XVIII–go wieku. Społeczny potwór tworzy nie byłe dotąd nigdy życie, a wszyscy jesteśmy tylko marjonetkami — może największe indywidualności naszych czasów też“. Zupełnie zgnębiony zapadł w prostrację, graniczącą z rozkosznem omdleniem. Chodziło tylko o brak odpowiedzialności.
Ona czekała. Miała czas. Wszyscy wyznawcy Murti Binga (nietylko młode panny, ale i pożerani przed nawróceniem gorączką czasu i użycia starcy) mieli i mają czas. Pośpiech jest im obcy [To był właśnie ten niesłychany spokój, który spływał (dosłownie jak ciecz jakaś oleista) na wszystkich zaraz po objawieniu. Na czem polegała ta chwila objawień, nikt potem opowiedzieć nie mógł. I Zypcio mimo postanowień przegapił później sam najistotniejszy moment. Tylko czy ten drab (to znaczy on) nie udawał sam przed sobą całego tego nawrócenia? Bo po tem, co zaszło później — ale o tem później.] Wobec asymptotycznej zbieżności dwoistości w jedności nie ma się co śpieszyć. Płynęły chwile białe, beztreściwe, wzniosłe — dla niej. Wzniosłości tej nie czuł jeszcze Genezyp — w nim toczyła się walka dwóch światów: czarnego, podłego indywiduum i białej szczęśliwej nicości przyszłych wieków. Walka zbyteczna — w tej proporcji danych w tej epoce ulec musiał (nie ulegał może jeden Kocmołuchowicz, choć i to nie napewno — historja coś o tem powie później) — tylko jeszcze o tem nie wiedział. Pewnego stopnia i jakości indywidualiści mogli się jeszcze pokazywać na tym świecie jedynie w postaci warjatów. Są jednak warjaci, którzy w pewnej epoce, w pewnym układzie stosunków, mogliby być uważani za normalnych, a w innej epoce i układzie muszą być warjatami, i są warjaci absolutni, którzy w każdym systemie byliby nie–do–przystosowania. Zypcio należał do pierwszych.
Znowu (poraz — niewiadomo który) wzięła go za rękę. Za każdym razem (jak upolowane bydlę przez jakieś leśne przeszkody) przeciągała go coraz bardziej na swoją stronę, stronę łagodnej, usypiającej bzdury, w której natura jej rozwijała się właśnie najistotniej we „wspaniały bukiet najlepszego gatunku cnót kobiecych“. Ale dla fanatyków walki o życie, dla niedoszłych artystów, dla warjatów, mężów stanu, wogóle dla wszelkich transformatorów rzeczywistości, ta że sama bzdura mogła być zabójczym jadem o wielorakiem działaniu, w zależności od proporcji elementów składowych ich dusz — jednych mogła uśpić, a innych wywlec na ich własne, urojone szczyty, których rzeczywisty odpowiednik nie mógł mieć miejsca w otaczającem ich życiu — w obłęd. „Ach — ona wie i jest z nim“. — „On“, to był jakiś ktoś między nieznanym hindusem, a Murti Bingiem, ktoś, na którego można było w każdym razie zrzucić wszelką odpowiedzialność. Znowu promień łaski najwyższej dotknął wierzchołków jego ducha, zaklinowanych w nocny zakamar zbrodni i warjactwa. Bo czyż nie było czystym bzikiem to wszystko. Tylko dla nich, zatopionych w nienormalności jak w zwykłem „codziennem“ powietrzu, uczucia ich mogły się wydawać normalnemi — w istocie był to trujący gaz, którego nie powstydziliby się nawet chińscy mistrzowie chemji. Gdyby takie choroby mogły być zaraźliwe! — lepiej o tem nie myśleć. Potoki nieświadomej prawie, a mocnej jak koń męczarni, przewalały się przez zdechłe, wysuszone ogniem zwątpienia, ciało dawnego Zypulki. Już idzie ten czas, gdy wszytkie takie historje będą tylko „historjami dla niegrzecznych dzieci“, o ile takie dzieci wogóle istnieć będą.
Nagły trzask i huk rozwalonych drzwi: wizyta lekarska. Ale ręka jej (czyż prócz tej ręki nic naprawdę nie było, czy co u djabła? — ciągle ręka i ręka — w niej był narazie cały wszechświat) nie drgnęła nawet na piekielny hałas wpadających bez pukania władców tej sali. Szedł jak burza sam wielki Bechmetjew, obskakiwany przez naczelnego lekarza i sforę asystentów. Wszystkie szyje wyciągnęły się ku grupie potentatów w białych fartuchach — bo przecież tam było może z pięćdziesięciu rannych na tym oddziale. — Nie widzieli ich prawie Zypcio i Eliza. W sekundę potem oddaliła się pewnie i spokojnie, jakby mówiła: „zaraz wrócę“. I to był może najrozkoszniejszy moment całego życia: ta pewność absolutna, to zawierzenie komuś aż poza granicami śmierci. O — gdybyż to można wiedzieć! Ileż cudownych chwil przemarnowuje się w ten sposób, nie wiedząc która z nich jest najcudowniejszą.
Wielki duszoznawca podszedł ku łóżku krokiem złego lwa. Tamci zatrzymali się, wypięci na „lekarskie baczność“. Coś przykładał do oczu, zamykał jedno, potem drugie pachnącą cygarem, chyprem i potem grubą łapą, potem stukał, rysował czemś po skórze, skrobał, szczypał i łaskotał — wreszcie spytał:
— Czy macie czasami takie poczucie, że wszystko jest nie to? Ze takie jest jak jest, a jednak nie to — jakby całkiem inne? Co? — I wszechwiedzącemi orzechowemi oczami zajrzał Zypciowi pod sam psychiczny szpik. „Dusza shizotimika w tiele cikłotimika“ — pomyślał w przerwie przed zeznaniem ofiary.
— Tak — była cicha odpowiedź onieśmielonego pacjenta. Ten drapieżny „duszekluj“ lepiej izolował od świata niż nawet sama Eliza. Zypcio miał wrażenie, że prócz niego samego pod jakimś kloszem, niema nic w promieniu bilionów kilometrów. — Prawie zawsze. Ale czasem ktoś jest we mnie...
— Tak — ten obcy — wiem. Czy dawno stał się tym właśnie?
— Od czasu bitwy — przerwał — ośmielił się przerwać takiej powadze Zypcio.
— A przedtem? — spytał Bechmetjew i ciężar tego pytania jak roztopiony ołów zalał całe zypciowe jestestwo. Sprężył się w nim ten zły do walki. „Czyżby jeszcze jedna kondygnacja w dół? Czyż nigdy nie dojdę do końca?“ Otworzyła się w nim czarna, pusta otchłań — (bez żadnej przesady i literatury) otchłań prawdziwa: (tam nie było jego wcale), w którą wbite były w tej chwili te straszne orzechowe oczy, wyłupiające się z potworną siłą z blond–brodatej twarzy, raczej arcybestjalskiej mordy — jak ostrokoły z wilczego dołu. Jeden ruch, a spadnie i nadzieje się. „Nie przyznać się“ — szepnął jakiś głos. „Nawet JEGO oszukać można“.
— Nie — rzekł twardo, ale bardzo cicho. — Do bitwy nie czułem nic takiego. — Tamte gwiazdy złoto–orzechowe przygasły, ale po tem ich lekkiem przyćmieniu poznał Zypcio, że on wie wszystko — nie fakty, ale ich istotę, abstrakcyjny wyciąg i to nie przez szpiegów Dżewaniego, ale sam z siebie, z własnej duchowej potęgi. Ukorzył się przed tym prawdziwym znawcą ducha. W tej chwili dałby mu się pokrajać na kawałki — wierzył, że na jego rozkaz zrósłby się znowu w jedność poza czasem. (Co? Kto to powiedział?) „Jedność ciała z duchem. W granicy poza czasem“ — tak to mówiła przed chwilą Eliza. Już myślał pojęciami tamtych przez nią.
Ale wielki psychjatra okazał dyskrecję równie wielką — proporcjonalną do swojej wielkości, tej już poza-życiowej, nie wchodzącej w ramki społecznych konwencji. Cofnął się o krok i Zypcio słyszał, jak mówił do Głównego Lekarza szkoły:
— On wsiegdà był niemnożko sumasszedszyj, no eta kantuzja jemù zdòrowo podbàwiła. — Więc jednak jest warjatem — to strasznie ciekawe i straszne — i jednak jest kontuzjowany w dodatku. W tej chwili sprawiło mu to niczem niewytłomaczoną ulgę. Potem dopiero, dużo później, miał sposobność przekonać się dlaczego — to otwierało mu kredyt na najdziksze czyny, dawało wewnętrzną przynajmniej bezkarność i co ważniejsze bezwinność.
Odeszli. Eliza znowu(!) wzięła go za rękę i zamarł w bezprzedmiotowem szczęściu. Nie chciało mu się nawet rzygać. Trwała szczęśliwa nicość. Zasnął.
Obudziło go wejście księżnej. Prawie że jej nie poznał. Tajemnym duchowym ogniem zionęła jej twarz. Niosła się jak ptak przez salę: nieziemska, czysta, wzniosła. Eliza spokojnie podniosła się na jej spotkanie. Ściskały się gorąco za ręce. Genezyp patrzył na nie obie, olśniony niespodziewanem szczęściem. Cóż za cud się stał, że one są takie razem wzięte, że tak się witają, tak się w siebie wlepiają oczami, jak jakieś zaświatowe przynajmniej siostry? Na niego nawet nie zwróciły razem uwagi (to go nie zraniło zupełnie) a same ze sobą są takie: przeduchowione, w inny wymiar wypiętrzone, unoszące się ponad rzeczywistością. (Zresztą Eliza była ciągle taka — teraz tylko spotęgowało się to niemożliwie.) Naprawdę nie możnaby uwierzyć, że one mają organy płciowe, że oddają mocz i kał jak wszyscy ludzie — gdyby ktoś śmiał to w tej chwili twierdzić. Nie mówią nic — widać, że to pierwsze spotkanie, że za nieprzytomności Zypcia nie widziały się wcale Księżna, nasyciwszy wzrok Elizą, zwróciła się do swego byłego ucznia (tę „byłość“ czuć było w całem zachowaniu się od chwili wejścia) wyciągając rękę, którą on ucałował z nieznaną dotąd czcią. Wiedział o tem napewno — szalona była w tem rozkosz. Prawie nie wierzył Zypcio, że widzi przed sobą tę niedawną trucicielkę, która zdawało się na całe życie napoiła, nasyciła po gardło jego duszę jadem zatrutej miłości. Więc dokonała się wreszcie ta „matronizacja“ jak wyrażał się marchese Scampi. Nareszcie i naturalnie dzięki nauce Murti Binga. Księżna walczyła na tak zwanej „Barykadzie Pszczół“ tuż obok placu Dziemborowskiego, oczywiście po stronie Syndykatu. Mało brakowało, aby się byli spokali w ataku. Nie była ranna. Ale bitwa i mała rozmowa z Dżewanim (no i pigułki) dokonały swego.
Zypcio nie czuł w tej chwili ani odrobiny tego jadu — zbyt głęboko miał go w sobie. Ale o tem przekonać się miał później. Obie te drugie kobiety nie były już temi, któremi być mogły, gdyby spotkał je przed poznaniem miłości z tej „ciemnej strony“, w tak spotworniałej interpretacji starzejącego się byłego demona. Tylko perwersja wytworzona przez księżnę kazała mu tkwić aż do ostatecznego pęknięcia w niezdrowej atmosferze niedosytu przy Persy; tylko wahnięcie się w przeciwną stronę zmuszało go teraz do szukania izolacji od życia w mętnej, zatumanionej, słabej „duszyczce“ Elizy, w której oparach mógł się roztopić w bezosobową nicość, nie tracąc złudzenia życia — chwilowe wymignięcie się z katatonji. Jad krążył dalej nieznacznie w jego psychicznych arterjach — on to żywił i sycił rozrastającego się w Zypciu ciemnego gościa–nowotwora, autora pierwszej bezprzyczynowej zbrodni.
Księżna zaczęła mówić tak, jakgdyby miała przygotowaną zgóry dłuższą przemowę. Ale w czasie tej recytacji skręciło się w niej coś i, poprzez ukryte łzy, wyrwały się z niej słowa jej samej nieznane, którym sama się dziwiła, słysząc je mówione przez siebie.
— Zypciu — już nic między nami nie stoi. — Tu pękła krótkim histerycznym śmieszkiem z dawnych czasów. Zaśmiał się i Zypcio, ale krótko i węzłowato. Eliza spojrzała na nich dziwnie okrągłemi oczami, ale bez żadnego zdziwienia. Księżna mówiła dalej z niezwykłą powagą: — Możesz kochać ją — bo przecież widzę co jest. Jak tylko dowiedziałam się, że to ona jest pielęgniarką w szkole, wiedziałam już co będzie. Wiem teraz wszystko. Oświetlił mnie Murti Bing przez Mistrza Dżewaniego. — „Choroba czysta z tym Dżewanim — czyż oni opanują w ten sposób wszystkich“ — pomyślał Genezyp i spytał brutalnie:
— A pigułki księżna już jadła?
— Jadłam i nie w tem rzecz...
— Ja mam tego dziewięć sztuk i dziś to zeżrę. Dosyć mam tych gadań.
— Nie uczyń tego przedwcześnie, przed zstąpieniem pierwszego stopnia eterycznej łaski...
— Już — szepnęła Eliza.
— Może się to zemścić fatalnie. Ale może dlatego, że znałeś mnie ujdzie ci to bezkarnie. Może kiedyś, kiedyś ocenisz co ci dałam, o ile dożyjesz dość późnego wieku, czego wam obojgu życzę. Dżewani zdjął ze mnie ciężar mego ciała. To co widziałam po zjedzeniu pigułek, zaraz po bitwie, utwierdziło we mnie tylko Jedyną Prawdę. Odtąd będę szła ciężką drogą ku doskonałości i nie ugnę się przed żadnem zwątpieniem. — „Pociecha dla „nieudaczników“ i starych bab“ — pomyślał Genezyp, ale nie „odparł“ nic. — A ciebie kochałam i kocham dotąd — (łzy posłyszeli w jej głosie, głęboko, jak bełkot podziemnego źródła) — ale już nie chcę robić więcej świństwa z naszego stosunku i dlatego wyrzekam się wszelkich pretensji co do ciebie — wyrzekłam się przedtem, nie wiedząc jeszcze, że ona jest przy tobie. I tylko przebacz mi, że cię trułam — tu padła na kolana przy łóżku i załkała krótko, króciutko, tyle ile koniecznie było trzeba. Ani Genezyp, ani Eliza nie zrozumieli o co chodzi i nie śmieli nawet pytać. A chodziło biedaczce o pokryjome kokainowanie ostatniego kochanka. Siadła znowu i mówiła przez gęste, jakby z jakiegoś syropu łzawego czy z żywicy zrobione łzy. — Nie wiesz jakie to szczęście dla takiej sponiewieranej wewnętrznie, a nawet i zewnętrznie, istoty, wznieść się wreszcie ponad siebie. Wiesz, że wszystko jak w jakimś młynku przekręciło się we mnie od jednej rozmowy z nim — z mistrzem.
Eliza: Jakże ciocia jest szczęśliwa, że mogła z nim...
Zypcio: Tylko na grube ryby ekspansuje się sam mistrz. My musimy się zadowolnić tym twoim Lambdonem. Dobra psu i mucha — bą pur ę szię e la musz — rzekł programowo brutalnie Genezyp. Coś go wściekało jednak w tem wszystkiem. Eliza spojrzała na niego bez wyrzutu i to go podnieciło tak, że byłby tu ją zgwałcił przy wszystkich, gdyby nie ból w łydce. A nawet z samego bólu mógłby ją zgwałcić, tak jak inny rozbiłby naprzykład krzesło. Ale zaraz zalała żądzę czysta miłość. Zgasła z sykiem, pękła gdzieś w ciemnościach ciała, jak daleki meteor. A ta gadała dalej:
— Syndykat dla mnie nie istnieje. Zobaczyłam nagle całą nicość i małość tej ich programowej pseudo–narodowej roboty bez podkładu rzeczywistych uczuć. — [Myśl Zypka: „Tum cię czekał. To pigułki działają i na to. Ho, ho! Zobaczymy co będzie ze mną.“] — Jedna, jednolita będzie ludzkość, a uspołecznienie nie będzie przeszkadzać wewnętrznemu rozwojowi indywiduum, które jak klejnot w futerale ochronione będzie przed samem sobą. Podobno chińscy neo–buddyści zgóry zrezygnowali z osobowości — wyznawcy Murti Binga nie. — Mówiła głupawo i nieładnie, ale to nie raziło dziś wcale. „Matronizacja“ pokrywała wszystko dostojną szatą pokuty: było w tem coś prawie świętego. Czysto estetyczne, formalne zadowolenie z takiego końca tej starej wydry, było tak wielkie, że nie było pojęciowej lub słownej „gaffy“, której nie możnaby jej przebaczyć. Zypciowi nie chciało się gadać, tak jak tylko może się nie chcieć poważnemu inteligentowi zabierać głosu w lekkiej rozmówce na banalnym fajfie, ale coś powiedzieć musiał:
— Niestety nie mogę w to uwierzyć, ale przypuszczam, że osobowość zaginie tak powoli i nieznacznie, że nikt z tych, którzy będą elementami tego procesu nie odczuje tego boleśnie. Jeszcze może dziś pocierpią niektórzy czysto fizycznie nad materjalnemi stratami na tle społecznych przemian, ale za lat kilkadziesiąt śladu nie zostanie po tego rodzaju problemach. — Nie czuł, że wszystkie jego cierpienia pośrednio wynikają z głębokiego przeżywania tego właśnie zjawiska. Niekoniecznie jako takie ma być to przez wszystkich uświadamiane, aby być tem właśnie. Wystarczy, że ktoś jeden sklasyfikuje pewne fakty, jako symptomy takiej właśnie przemiany. Nic więcej nie trzeba dla przyszłego historyka.
Księżna: Myślisz pewno Zypulka, że ja tak przez kompromis: że szukałam czegoś, coby mi mogło zastąpić rzeczywiste życie i ciebie, który tego życia jesteś symbolem i tak wpadłam na pierwszy lepszy paljatyw. Mylisz się...
Zypcio: Nigdy tak nie myślałem... (A właśnie tak myślał.)
Księżna: Otóż to dobrze, bo tak nie jest. To, do czego przyznać się przed sobą nie mogłam: że między nami, dla twego dobra musi być koniec, to zrozumiałam dopiero, kiedy on zaczął mówić. A przedtem, wiesz, walczyłabym może z tamtem przeciw tobie. — I nagle rozpłakała się, ale już na dobre. Ale nie było w płaczu tym cierpienia nad niepowrotną przeszłością: była raczej rozkosz wyniesienia się ponad dotychczasowe bagno upadków, zwątpień i sztucznie podtrzymywanej wiary we własną fizyczną niezniszczalność. — Nawet myślałam, że gdybyś ty mnie był zabił w bitwie, to byłoby tak piękne, tak piękne, że aż żal naprawdę, że się tak nie stało. — Genezyp skręcał się z żalu. Więc ona biła się jeszcze, biedactwo. Gdyby zginęła nigdy, ale to nigdyby sobie tego nie darował. Teraz, kiedy spadł z niego fizyczny ciężar miłości spotworniałego, a jednak tak zmysłowo pięknego starawego pudła, teraz dopiero poczuł jak bardzo ją kochał (i kocha dotąd — może więcej niż na samym początku ich stosunku). Nawet na dnie zawiłych splotów uczuć zjawiło się lekkie przeczucie tego, co jej zawdzięczał — gdyby miał czas oceniłby to w zupełności, ale nato trzeba byłoby, aby jad zresorbował się całkowicie, a zostały tylko stworzone przezeń anty–ciała. A przyszło zrozumienie to na tle takiej podłej myśli: „Coby było gdybym w jej postaci nie miał antydotum przeciwko tamtej? Czyż potrafiłbym wybrnąć z tego z tak małemi stosunkowo stratami: jeden pułkownik, atak obłędu no i tylko „stracone zachody miłości?“ Genezyp rozkosznie cierpiał patrząc na spłakaną twarz Iriny Wsiewołodowny. Wszystko się uwznioślało tak przyjemnie i księżna była jednym z elementów tej ogólnej przemiany. Eliza pocieszała ją blado, ale zato bardzo skutecznie. Po chwili uśmiechnęła się przez łzy i piękna była tak w tym zmieszanym wyrazie radości i cierpienia, że Genezyp zadygotał cały z dziwnych uczuć, które już, już mogły przejść w stan zdecydowanie jednolicie płciowy. Na to wszystko weszła rodzina: Matka, Michalski, Liljan i Sturfan Abnol. Rozpoczęły się typowo rodzinne czułości. Liljan wpatrywała się w Zypcia wszechwiedzącemi oczami. Był jej pewnym — to była piekielna przyjemność. Czuł się uwielbianym przez nią może więcej nawet, niż przez tamte dwie kobiety i dziko był zadowolony, że Liljan ma na własność jego tajemnicę, o której nigdy nie dowie się Abnol. A do tego matka... Teraz dopiero osiągnął szczyt szczęścia. Popełniona zbrodnia łączyła się z tym kłębem kobiecych uczuć wokół niego w harmonijną, konieczną całość — była warunkiem pewnych kombinacji z Liljan i Elizą, bez których nie byłoby to szczęście tak pełnem, prawie absolutnem. Na wyrzuty sumienia nie było wprost miejsca. (Może gdyby znał bliżej tego nieszczęsnego Węborka, to może — ale tak? — nie można wymagać nawet wyrzutów od takiego, który bez powodu zabił kogoś, w minutę po poznaniu się z nim. Nonsens. Mało kto miał takie przeżycia i ogół nie jest w stanie tego należycie osądzić.) A do tego jeszcze rozkaz dzienny szkoły, który przyniesiono przed chwilą: już był oficerem i to takim, który w bitwie stawał, wprawdzie nie jako dowódca i w parszywej miejskiej strzelaninie, — no, ale dobre i to. W rozkazie stało, że jakkolwiek do promocji pozostawał od buntu Syndykatu Zbawienia jeszcze tydzień, to jednak, ponieważ wypełniony on miał być ćwiczeniami taktycznemi, dzień walki został zaliczony jako wystarczająca próba i wszyscy uczniowie mianowani zostali podporucznikami, czyli „karnietami“, jak lubił z rosyjska nazywać tę rangę Wódz. Nawet całe upokorzenie z powodu Persy zresorbowane zostało w ten sorbet szczęścia, który siorbał Zypcio pełnemi ssawkami swojej nowej drabiej osobowości. A po wyjściu wszystkich Eliza sama dała mu dziewięć piguł Dawamesku B2, tych samych, które dostał wtedy na ulicy, mimo że miała swój porządny zapasik. Zasnął jak kamień myśląc sobie: „no — zobaczymy co teraz będzie. Czyż i ja zbabieję tak, jak wszyscy“.
I Obudził się o drugiej z dziwnem uczuciem. Nie był tu, w szkole i nie czuł żadnego bólu, ale nogi miał jak sparaliżowane. Przed oczami zdawała się powiewać jakaś ciemna, gruba zasłona. Przeraził się, że oślepł. Spojrzał w kierunku okien, które nawet w najciemniejszą noc przecie majaczyły czerwonawą poświatą. Nic — ciemność absolutna, a niespokojna — coś niewidzialnego przewalało się, jakby walczyły w nieprzeniknionym mroku grube cielska straszliwych płazów. Ale jednocześnie zstąpił na niego spokój zupełny — widocznie tak być musi. Leżał, nie wiedząc prawie kim jest — unosił się nad sobą, zaglądając w siebie jak w jakieś nieznane pieczary i jaskinie, w których tworzyła się rzecz nieświadoma. Aż nagle pękła kłębiąca się zasłona i ogarnął go wir brylantowych iskier. Z nich zaczęły się formować walczące ze sobą przedmioty nieznane i niepojęte: jakieś kombinacje maszyn i owadów, jakieś piekielnie precyzyjnie skonstruowane, wcielone w niewiadomą materję, uosobienia przedmiotowych nonsensów w barwach burych, żółtych i fijoletowych. A potem nagle stanął ten wir i przekonał się Zypcio, że to tylko trójwymiarowa zasłona wyższego rzędu, kryjąca inny świat, nie znajdujący się w tej przestrzeni. Gdzie trwał on jako obraz wyraźny, jednak i to trójwymiarowy, nie można było absolutnie pojąć. I potem, mimo że pamiętał wszystkie obrazy, nie mógł nigdy już realnie zrekonstruować tego niesamowitego wrażenia w jego bezpośredniej świeżości. Zostały tylko porównania — istota wymykała się normalnym zmysłom i poczuciu przestrzenności wogóle. Zaczęło się od rzeczy względnie zwykłych, których znaczenie mówił Zypciowi tajemny głos wewnątrz niego. — Słyszał go nie uszami, ale brzuchem. A więc: mała wysepka wśród oceanu kulistego — jakby jakąś planetkę oglądał z wielkiej odległości oczami o średnicy tysięcy kilometrów. Ale żaden „kilometraż“ wogóle nie był możliwy. Odległość nie była odległością, tylko poczuciem skręcenia szpica, w który wydłużyła mu się głowa, sięgając sufitu świata, znajdującego się poza nieskończonością. To wszystko słowa, których używał potem, aby opisać Elizie te wrażenia. Ale nie oddawały one ani cząstki nieuchwytnej dziwności tego przemieszania wszystkich możliwych planów, aż do zupełnego zaniku poczucia przestrzenności w normalnem znaczeniu. (Eliza tylko kiwała na to wszystko pobłażliwie swoją małą blond–główką, uważając, że wizje Zypcia niczem są wobec tego, co widziała ona: „Każdy ma wizje takie, na jakie zasłużył — ale dla ciebie, dla twego ciemnego ducha, dobre i to“. To poczucie niższości, było jednym z elementów piekielnego pożądania, które w stosunku do niej odczuwał — nic, nawet najdzikszy gwałt, nie mogło zniszczyć dystansu między nim a nią — była w pewnym sensie nie dosiężna. I ta niedosiężność właśnie wyrażała się w drażniącym spokoju, z jakim przyjmowała najbardziej nieoczekiwane zjawiska.) Nagle zobaczył Genezyp nieskończoną drogę, którą był pełznący w bezkresną dal zębaty wąż. On sam stał na nim i poruszał się jak na ruchomym chodniku. To już działo się na wysepce. Ktoś mówił w nim: „To jest Balampang — za chwilę ujrzysz Światło Wszystkich Światłości, jedynego, który za życia złączył się z Graniczną Jednością“. Wąż skończył się (trwało to wieczność całą — wogóle czas zdawał się deformować dowolnie, w zależności od wypełniających go przeżyć) — zobaczył Zypcio nareszcie samo to: (co widzieli wszyscy — jedno i to samo — którzy mieli szczęście połknąć piguły Dawamesku): chatka wśród niskiej, suchej dżungli (purpurowe kwiaty pnączów chwiały mu się przed samym nosem i słyszał śpiew małego ptaszka, który powtarzał ciągle po trzy razy ostrzegawczo tę samą nutę, jakby mówił: „nie idź tam, nie idź tam...“). Przed chatą siedział w kucki starzec o cerze café au lait. Łypał wokoło czarnemi, olbrzymiemi, przelśnionemi oczami, a młody kapłan (z ogoloną głową, w żółtej szacie) karmił go z miski ryżem, przy pomocy drewnianej łyżki. Nie miał rąk, tylko (i to zobaczył Zypcio potem) z ramion wyrastały mu olbrzymie amarantowe skrzydła, któremi poruszał czasem, jak znudzony w klatce sęp. „Więc on jest, on jest“ — szeptał Genezyp w szalonym zachwycie. „Widzę go i wierzę mu, wierzę mu na wieki. To jest prawda“. Co było prawdą — nie wiedział. Dowolna rzecz, przedstawiona mu w imię Murti Binga, musiała być dla niego prawdą. I to wszystko działo się w tej samej niepojętej przestrzeni, która, nie przestając być tą naszą zwykłą trójwymiarową, nawet wcale nie wygiętą przestrzenią, nie była jednak włączona w nasz wszechświat. Gdzież to się działo? Już miał to pojąć, kiedy starzec łypnął oczami prosto w niego i przebił go niemi nawy lot. Poczuł Zypcio światłość w sobie — był promieniem pędzącym w nieskończonej pustce ku jakiemuś krystalicznemu jarzącemu się nieznanemi barwami tworowi, (nie tworowi, tylko czort wie czemu) którym była nigdy nieosiągalna Dwoista Jedność Graniczna. Wizja znikła — znowu kiełbasiła się przed nim djaboliczna zasłona z niewidzialnych walczących gadów. A potem zobaczył całe swoje życie, ale jakby wyżarte przez płomienie — niepełne, z lukami okropnych ciemności, w których nieznany drab (on sam, ale podobny z wyrazu do Murti Binga) czynił niezrozumiałe rzeczy, deformując się i zwiększając do nieskończonych prawie rozmiarów, to zmniejszając się do czegoś nieodszukalnego, mikroskopijnie małego, zaplątanego w czemś innem, co było samemi wnętrznościami świata — była to w istocie kupa niewiarogodnych flaków, miotająca się wśród erotycznych transów części swych, jako nienależących do nikogo osobowego, organów płciowych. To było jego życie, ale już rozpatrzone krytycznie z punktu widzenia jakiejś wyższej, nie–człowieczej celowości — cele były poza tym światem (w tej tajemniczej przestrzeni) ale życie musiało układać się według nich, inaczej potencjał świata musiałby się zmniejszać, a nawet dojść do zera i wtedy (o, okropności) nietylko zapanowałaby Nicość Bezprzestrzenna, coś niewyobrażalnego, ale także wszystko to, co już było zostałoby przekreślone i byłoby to równoznaczne z tem, jakby nigdy nic nie istniało i istnieć nie mogło. Strach przed tem był wprost niewymierzalny. Stąd powstawała ta niesłychana „żarliwość w posłuszeństwie“ wszystkich wyznawców — Nicość z przekreśleniem przeszłości — jakże to było możliwem? A jednak podczas działania Dawamesku B2 rozumiało się te rzeczy tak łatwo, jak ogólną teorję funkcji. Zobaczył Zypcio całe swoje życie i przysiągł poprawę. Zbrodnia, której dokonał, przedstawiała się w tym obrazie jako przeniknięcie się dwóch krystalicznych potęg w sferze Wiecznego Ognia — Węborek stał się nim, Zypciem, a bynajmniej nie zniknął, jak to się wszystkim zdawało — za to Zypcio był dwuosobowy — oto wszystko. Ale sam moment objawienia prześlepił jak wszyscy. Zdaje się że chwilą najistotniejszą było tu to wściekłe przebijające łypnięcie, ale kiedy dokładnie i jak zazębiało się to o dotychczasową psychikę nikt nie był w stanie pojąć. Jeszcze jedno: ci, którzy już mieli wizje nie mówili o nich nic z tymi, którzy jeszcze przez to nie przeszli. Działo się to samo, bez żadnego upominania władz wyższych sekty. Niktby i tak nie uwierzył, że ktoś wogóle coś podobnego widzieć mógł — nie warto było gadać. Zato wspólność wizji wywoływała dziwną łączność między wyznawcami — trzymali się siebie z siłą rzepów czepiających się psich ogonów.
Zrobiła się pół–letnia sierpniowa niby-jesień. Przykro-jednostajna lipcowa zieleń zróżniczkowała się na całą skalę tonów od szmaragdu do ciemno-buro-oliwkowego odcienia. Genezyp powoli zaczynał wstawać. Nie tyle przeszkadzała mu przestrzelona łydka, co pozostałości po kontuzji, objawiające się nietylko fizycznie (zawroty głowy, kolapsy i leciutkie konwulsyjki) ale i w dziwnych zabarwieniach stanów psychicznych, w jądrze swem od czasu zbrodni niezmiennych. Ciągle miał poczucie, dochodzące czasem do niezmiernie przykrej intensywności, że to nie on przeżywa to wszystko. Z boku patrzył na siebie jako ktoś obcy, ale dosłownie, a nie jako jakiś „mnożący się w nieskończoność obserwator“ Leona Chwistka. To nie było żadne gadanie tylko tak było. Kto tego nigdy nie przeżył nie wie co to jest. Niepodobna tych rzeczy nikomu wytłomaczyć. Pyknicy chcący stan ten zrozumieć muszę kropnąć dużą dawkę meskaliny (wizyjny alkaloid peyotlu) Merck’a, aby mieć choćby pojęcie o schizoidalnym kierunku, w który zbacza normalny ciąg psychicznego życia. Porządny „schyzio“ odrazu zrozumie o co chodzi, ale z pyknikiem nawet nie warto zaczynać na ten temat, bez wyższego rzędu narkotyków. Między dwiema osobowościami wytwarzały się bolesne przerwy, wypełnione strachem — co było w tych przerwach? Co stanowiło treść pustki trwającej, niewypełnionej żadną z dwóch jaźni? Czaiły się w niej jakieś czyny straszliwe, mogące zdawało się przebić pancerz zasadniczych praw istnienia, zdolne stworzyć możność przeżycia w ułamku sekundy aktualnej nieskończoności wszystkich, nawet tylko możliwych światów. Ach, te pustki! Wrogowi najgorszemu nie należy życzyć tego stanu. Chwila, która zdaje się nie być niczyją, a jednak jest kitem łączącym dwie istoty, które bez niej byłyby faktycznie odrębnemi jaźniami. W tych chwilach trwał ten trzeci, nieziszczalny w życiu, chyba w ostatnich momentach zupełnej katatonji.
Mimo nocnej wizji nie był Zypcio „pełnym“ murtibingistą — o nie. Cóś nie szło w tem wszystkiem tak gładko jak z innymi i ciągłe nie był biedny aspirant godnym tego, aby osobiście pomówić z Lambdonem Tygierem. Ale zato teraz dopiero poznał duszę swojej narzeczonej, raczej tę jej emanację, którą w niej sam wywoływał — EIiza mogła istnieć tylko jako negatyw w stosunku do kogoś — negatyw pozytywny — (poprostu jako dobra postać, „duch z prawej strony“) — sama była niczem. Zaczęła żyć od chwili wpicia się w bebechy duchowe Genezypa. Tak — poznał duszę Elizy, o ile ona takową w męskiem znaczeniu posiadała i nie była tylko idealnie zmontowanym przez Lambdona Tygiera manekinem, o co na tle jej doskonałości posądzaćby ją można. Na dnie tego wszystkiego tkwiła pewna nuda, jak na dnie każdej doskonałości. Doskonałość to bardzo podejrzana rzecz i kryje czasami zupełny negatywizm — nicość. Ale narazie upojony spokojnem szczęściem Zypcio nie zdawał sobie z tego sprawy. Nudził się z rozkoszą, sam o tem nie wiedząc, że podstawą tej rozkoszy jest właśnie nuda. Eliza w normalnych wymiarach była tym typem, co to żyje tylko wtedy naprawdę, o ile podnosi do swej „wyżyny“ upadłego anioła, albo zwykłego demona, pod warunkiem, że osobnik taki ma dla niej wartość czysto płciową. Ale najbardziej w typie takiej osoby będący, normalny, odproblemiony zdrowy byczek, nawet na swój sposób mądry, będzie równie niczem jak odwrotność tego typu — musi być i jedno i drugie. Znalazła takiego w Zypciu i postanowiła nie popuścić go aż do śmierci.
Nowo–mianowany oficerek i jego wzniosła narzeczona siadywali teraz często w ogrodzie szkoły, gdzie spóźnione(?) róże, koralowe bzy, śliwki, jabłonie, przekwitłe czeremchy i berberysy, wśród poszycia z baldaszków, szczawiów i gencjan, stanowiły wspaniałe wprost tło dla rozwijających się uczuć. Byli oboje jakby parką błękitno–złotych chrząszczy, tak zwanych popularnie robaczków, kochających się na podczerwieniałym listku jeżyny w złotem, sierpniowem słońcu. Natura dyszała łagodnem, zamierającem ciepłem i dnie błękitne, wsparte na lotnych żaglach białych obłoków, pędzących na wschód, przelatywały jak płatki kwiatów, obrywanych łagodnym podmuchem — coś mniej więcej takiego w przybliżeniu. (Dosyć tych przeklętych pejzażowych nastrojów, tak zaplugawiających naszą literaturę. Nie można z tła robić istoty rzeczy i przy pomocy sentymentalnych widoczków wymigiwać się z zawiłej psychologji.) Bezustanku, aż do bólu, drążyła ich oboje wzrastająca miłość. Zdawało się, że to nie oni pożerają się wzajemnie duchowo (wszelkie fizyczne „prykosnowienja“ były narazie wykluczone), tylko że sama dwoista miłość, pozaosobowo ujedniona, zobjektywizowana, zhypostazowana, obok nich, a nie w nich istniejąca, wysysa ich jak mątwa, sycąc tem swoje własne, niepojęte istnienie. Stało to paskudne w istocie swej widmo za nimi ciągle, gdy siedzieli przytuleni do siebie leciutko na ławeczce pod świecącą płomienisto-czerwonemi gronami jagód na tle błękitu, jarzębiną, czy też na jakiejś tam kanapce w zimnym mroku zielonego abażuru w długie, choć nie zimowe wieczory. Gdy szli w zamiejskie okolice (Zypcio już w nowym mundurze oficerskim szkoły wyszkolenia adjutantów) pełzało (zdawało się oczywiście) wśród schnących zżółkłych traw za nimi, zaglądało w formie kłębiastych sierpniowych obłoków w ich czaszki z góry, zalecało się ostrożnie, a podstępnie, w powiewach łagodnego pół–jesiennego wietrzyka i szeptało zwodnicze, kłamliwe, niby radosne, a już pełne bolesnego smutku i przyszłych zawodów, słowa, w szelestach wysuszonych gorącem liści.
Ale niedługo względnie trwał ten stan błogiej rekonwalescencji i beztroskiego nasycania się własnem bohaterstwem i przedwczesnem oficerstwem i czystem, niezmąconem „mętami rozumu“ uczuciem. Synowie Dwoistej Jedności zaczęli zwiększać dookolne ciśnienie i powoli przymuszać do istotniejszej według nich wewnętrznej pracy. Już miała Eliza parę konferencyjek tajnych z różnemi niższemi szarżami murti-bingowskiej hierarchji. Rozpoczęły się formalne lekcje. Na jedną z nich (niestety czas ich był ściśle oznaczony — od szóstej do siódmej i to denerwowało Zypcia, jako jeszcze jedno obowiązkowe zajęcie) przyszedł sam Lambdon Tygier, malutki starzec (a nie mały staruszek — to nie jest to samo) o popielatej brodzie i jasno–żółtych oczach, świecących jak topazy w bronzowej, gładkiej twarzy. (Podobno był kiedys plantatorem kawy). Ale nie powiedział absolutnie nic. Słuchał tylko, żując jakieś tajemnicze orzeszki. Za to Eliza wpadła w istny szał wykładowy pod wpływem jego obecności. Płynęły z niej rzeki wprost słodkiego nonsensu o zbieżnościach nieskończonych w X–tym wymiarze, o dwoistości już, już na granicy jedności, o sublimacji zmaterjalizowanych uczuć, o eterycznych dziurkach, przez które jedność spływa na rozdwojone stworzenia. Wszystko wiedziała napewno, bezapelacyjnie, wszystko umiała biedactwo objaśnić, nie było dla niej tajemnic. Lambdon słuchał i potakiwał. Świat tamten, świat Murti Binga tak samo był pospolity, jak z pewnego punktu widzenia ten nasz, z którym się zresztą przenikał, ale wszystkie problemy filozoficzne dotyczyły go w najlepszym razie, zarówno jak i tego naszego — ale tego zdawali się nie dostrzegać zajadli objaśniacze. Nie widzieli, że swoją nieistotną, dowolną paplaniną zabijają tajemnicę na drugim, fikcyjnym planie, nie różniącym się od naszego, zamiast poprostu bez całej tej parady zanegować ją gołosłownie na pierwszym, jak to czynią najzwyczajniejsze „bydlęta w surdutach“, żuiserzy i wyznawcy „życia samego w sobie“. Poco ta cała komedja? Coś podobnego podświadomie myślał adept nowej wiary, ale zawsze wpoprzek skonsolidowania się takich myśli stawało wspomnienie wizji: jednakcoś w tem było. A może tak jest? I na tę wątpliwość nie znajdował jego filozoficznie niewyćwiczony intelekt żadnej odpowiedzi.
Z początku nawet buntował się Genezyp trochę przeciw tej całej bzdurze — nieśmiało i nieudolnie, ale „przecie“. Ale powoli pewne słowa Elizy zaczęły się łączyć w nim z pewnemi odpowiedniemi stanami z czasów popołudniowego przebudzenia. Cały okres miłości dla księżnej i epoka tortur w towarzystwie Persy zlały się w jeden, prawie nierzeczywisty koszmar, który odrzucił któregoś sierpniowego dnia, jak liniejący wąż swoją skórę. I nagle stanął przed sobą duchowo nagi, młody i niepodzielny, wobec nowego cudu: miłości tak pierwotnej i doskonałej, że zdawało się, iż ten do niedawna perwersyjny młodzik, nigdy nie znał kobiety i pierwszy raz widzi przed sobą jakąś tajemniczą stworę, o której nigdy nawet nic nie słyszał. Przeszłość faktycznie należała do innego osobnika. Buchnęły zahamowane zwały uczuć — nigdy, w najdziwniejszych snach nawet nieprzeczuwanych — Genezyp kochał teraz dopiero poraz–pierwszy naprawdę. Chodził z rozdartem, krwawiącem naprawdę sercem jak jedną wielką raną, wył prawie — bo cóż mógł robić więcej jak siedzieć z nią i rozmawiać — pocałunek najniewinniejszy zdawał się być w tym stanie jakimś potwornie świętokradczym aktem brutalnej rozpusty. Rozczulał się nad nią do pęknięcia, litował się tak jak nad całą sforą uwięzionych psów, rozdzierał się i rozpajęczał aż do bólu — wszystko nadaremnie: nic z tego więcej nie można było uczynić jak siedzieć lub chodzić razem i rozmawiać. A, przekleństwo! Zakorkowało go zupełnie — nie wyobrażał sobie wprost najskromniejszego nawet płciowego aktu na tle tej piekielnej sublimacji. I co było najdziwniejsze, że kochał ją teraz już świadomie, jako ten ciemny drab (zlekka tylko nocą wizji przejaśniony) i nic w nim, prócz metafizycznych przeżyć nie łączyło się z dawno umarłym chłopczykiem. O morderstwie nie było już więcej mowy. „Jeśli to stworzyło w tobie nowego człowieka, to nie trzeba się tem martwić“ — powiedziała raz Eliza i na tem koniec.
Ale powoli, zatrzymana w swym rozwoju przez skutki kontuzji i świeżo otworzony wulkan idealnych uczuć, zaczynała się budzić w Genezypie płciowa pożądliwość. Było to raczej tylko dalekie „pochutnywanie“, daleko subtelniejsze nawet od pierwszych wrażeń irytacji płciowej na tle spokoju i zrównoważenia Elizy, które to symptomy po pigułkach ustąpiły zupełnie. Eliza, mimo piękności, była, na pierwszy rzut oka, stworzonkiem prawie zupełnie bezpłciowem. (Tem niebezpieczniejsze bywają takie osoby, gdy już raz podobać się zaczną). Wielkie, szare, niewinne, prześwietlone zachwytem oczy, zniewalały raczej do czci jakiejś nieziemskiej, niżby budzić miały myśli śliskie, nieczyste; (ale takie oczy widzieć skoszone żarem nasycanej żądzy... Ha!); usta wygięte w łuk modlitewny, ani wąskie, ani szerokie, ale wcięte w kącikach z zaciętą trochę dobrocią, („dla jego dobra, można go nawet trochę pomęczyć“), (takie usta rozmiażdżyć pocałunkiem tak, żeby się oddały bezwolne i jeszcze więcej pragnące... Ha!) i ciałko wiotkie pozornie, ale giętkie do akrobatyki włącznie (w chwilach ekstazy dotykała pięt głową) i stalowoprężne w nerwowem podnieceniu (takie obojętne ciałko zmusić, żeby się wiło jak gad w lubieżnych drgawkach... Ha!). Wszystko to stanowiło kompleks „danych zmysłowych“ o pozornie nikłem erotycznem napięciu, ale kryjący w sobie jakieś piekielne, nieznane możliwości, o których świadomie nie śmiał pomyśleć Genezyp, wyśrubowywany w rozmowach na coraz wyższe piętra duchowej doskonałości. Ta nikłość to było złudzenie — oczywiście nie wiedział o tem niedoświadczony młodzik który dotąd tylko bebechy na wierzchu uznawał za wyraz namiętności prawdziwej i nawet martwił się chwilami zbyteczną wzniosłością narzeczonej, nie śmiejąc wyrwać jej z tego stanu. Milcząca umowa trwała, że do nocy poślubnej ani dotknięcia jakiegoś najskromniejszego być nie może. Pożądanie jego w tym okresie było raczej bezosobowe, na tle nagromadzonych zwałów żądzy do tamtej kobiety, żądzy już odosobowionej (zdezindywidualizowanej) pod wpływem zalania, zatopienia całej duszy wielką miłością idealną dla Elizy. A do tego nie miał żadnego antydotum jak wtedy w postaci sztuczek księżnej Iriny i miećby nie chciał, mimo że czasem... ale mniejsza z tem: czegóż nie pomyśli człowiek w jakiejś cząsteczce sekundy? Gdyby wszystkie takie drgnieńka uczuć i myśli zanotować i zanalizować, to cóżby zostało z najbardziej świetlistych postaci historji? Chodzi tylko o proporcję. Tak — każdy ma podobno różne zarazki w swem ciele, ale nie każdy choruje na wszystkie choroby, które one wywołują.
Podświadomie, wstrętnym instynktem samca, czuł Genezyp jakieś straszliwe bezimienne napięcia w głębiach tej tak bliskiej mu, a tak tajemniczej osoby. Bo stokroć bardziej tajemniczą była dla niego ona, niż księżna i Persy w chwilach ich poznania. Tego nie mógł jeszcze ocenić kilka miesięcy temu, a teraz, jako ten drugi zatapiał w niej bezsilne szpony swoich warjackich myśli (nienasycenie absolutne) i odpadał jak od śliskiej, prostopadłej ściany. Niby przezroczysta była jak stułbja, czy chełbja — widział nieomal proces jej psychicznego trawienia, gdy wykładała mu wzniosłą naukę Murti Binga, a jednak... Tą tajemnicą jej dla Zypcia, była płonąca narazie zimnym ogniem, skryta w głębiach jej ciała płciowość, bo cóż wogóle może być tajemniczego w kobiecie (jako takiej, a nie jako metafizyczna jaźń) jak nie to, prócz pewnej, głupiej zresztą nieobliczalności, na którą poprostu uwagi nie trzeba zwracać, à la Napoleon I–szy. Tak myślał o tym ostatnim problemacie Genezyp, zasłyszawszy odnośną teorję od Sturfana Abnola. Miała Eliza uśmieszki i błyski oczu, od których zamierały w Zypciu wnętrzności. Były w tem głębie nieznanych dla niego, wogóle niepojętych uczuć — nigdy ich nie zrozumie, nie przeniknie, nie weźmie w siebie... Chwilka morderczej wściekłości i upokorzenia, a potem, właśnie na tem tle, miłość jeszcze wspanialsza, promienna, rozświetlająca i jego i cały świat. W chwilach takich gałązka berberysu z czerwonawemi jagodami na tle kobaltowej niebieskości sierpniowego „nieboskłonu“, jakiś listek, zaczynający zlekka żółknąć; albo błyszcząca ważka, trzepocząca z furkotem skrzydełkami, a sama zastygła nieruchomo w ciepłym podmuchu, idącym od rozgrzanych ściernisk, stawały się symbolami rzeczy najwyższych, w istocie niedościgłych, a wtedy właśnie na sekundę choćby stających się Genezypa i Elizy własnością wspólną, jak ich własne, nieznane sobie ciała. Bo cóż jest „właśniejszego“ od własnego ciała? — chyba czasem czyjaś dusza. Zamaskowany zachwyt nad sobą — zwykłe banalnostki pierwszych prawdziwych uczuć. Ale nie można było tego zatrzymać, w coś innego, trwalszego przetworzyć, ująć i wchłonąć na zawsze. Chwile płynęły i coraz większym smutkiem promieniała rosnąca przeszłość. Przeszłość jego pokręcona dziwacznie, nabiegła męką wykrzywionego od samego początku życia nie mogła stać się jej własnością. To jest może właśnie szczytem miłości, jeśli dwie przeszłości kochających się dwojga ludzi zleją się w jedną wspólną. Tu zbyt wielkie były różnice — Eliza nie miała w sobie odpowiednich narządów (wstrętne) aby strawić byłego Zypcia z całem jego rozdwojeniem. Gdy zagłębiał się w dawne a tak niedawne życie, stawał się dla niej obcym i musiał być samotnym, mimo pozornego analitycznego zrozumienia. I to może nadawało najjaśniejszym nawet chwilom tragiczne zabarwienie. Tajemny lęk okrążał ich powoli i często jednocześnie wzdrygali się oboje, tknięci jasnem przeczuciem nadciągającej bezimiennej okropności. (Może to miał być „żółty mur“). Anielska twarz rzeczywistości zmieniała się chwilami nieznacznie, na nieskończonostkę czasu, w jakąś niewiarogodnie potworną mordę. A tak krótko trwało to, że nigdy niewiadomo było, czy to nie złudzenie.
Na tle tych uczuciowych transformacji bzdura Murti Binga przenikała powoli niedokształcony, a głodny jakiejkolwiek metafizyki mózg Genezypa. Masa tych potencjalnych, nierozwiniętych uczuć, stanów i myśli, związana z poczuciem nieskończoności świata i zamkniętej w sobie jak w kufrze osobowości, nie rozpłomieniała się w żadną zaczątkową nawet konstrukcję prawdziwych religijnych uczuć, mających za przedmiot Boga, ani nie krzepła i nie krystalizowała się w system choćby pierwotnych, ale ścisłych pojęć. Gniła powoli, rozkładała się w jakiś miękisz bezkostny, nieartykułowany. Lekkie mgliste zarysy dowolnego szkieletu złożonego z niepowiązanych części: —wałęsających się zbanalizowanych pojęć: granicznej jedności w dwoistości naprzykład, nie mogły stanowić żadnego ośrodka myślowej krystalizacji, były tylko powierzchownym narkotykiem, usypiającym wszelką pojęciowość w zarodku. Dobrze było zatkać dziurkę, prowadzącą do niezmierzonej otchłani byle jakim korkiem, byle tylko za tę cenę można było się pogodzić z otaczającą i nieznośnie rzucającą się w oczy potwornością istnienia. Tak dobrze było wyciągnąć się w doskonałym, choćby w granicy, świecie, jak w wygodnym fotelu — nie na zawsze — choćby na chwilę, choćby na małą chwilkę tej wzniosłej miłości, tak kruchej w stosunku do piętrzących się dookoła groźnych potęg. Tej siły, aby móc powiedzieć sobie: „cokolwiek się stanie niech uderza we mnie“ i strawić każdą możliwą rzeczywistość, nie dała Zypciowi nowa wiara. Czyż warto było zaczynać coś na wielką skalę, wobec niemożności rozstrzygnięcia przyszłości w sposób jednoznaczny? Jak będzie wyglądać życie jeśli chińczycy zwyciężą? A jeśli, co było nieprawdopodobne i w co nikt naprawdę nie wierzył, Polska, wieczne przedmurze, rozbije mongolską lawinę? Jeszcze niepewniej przedstawiała się w tym wypadku przyszłość. Ruina sztucznego, podtrzymywanego przez Komunistyczny Zachód faszyzmu i jeśli nie chiński to krajowy komunizm groził nieuchronnie. Genezyp przestał wkrótce dociekać ostatecznego sensu całej tej okrutnej baliwernji życia. Zadowolnił się tem, że ostateczne prawdy zsyła na Murti Binga Graniczna Jedność, a oczywistem było to na podstawie wizji. Wogóle, kto nie miał nigdy wizji, nie wie jak bardzo są one przekonywujące. Niepodobna wykładać tu całego systemu — piesby tego nawet nie przejrzał. Było to coś pośredniego między religją, a filozofją, coś poprostu okropnego: wszystko programowo niedokładne, do końca nie przemyślane, wszystko owinięte w pojęcia–maski, kryjące istotne trudności i zamazujące problemy. A skutek: barania dobroć i ogłupienie pozwalające na byle jaką przemoc. Tak myśleli w tym czasie wszyscy, których dosięgła zaraza: Murtibingitis acuta, jak to (jeszcze?) nazywał Kocmołuchowicz. Ogólną tendencję w tym kierunku spotęgowały znakomicie wypadki lipcowe: wytchnąć choć na chwilę przed ostateczną katastrofą, było jedyną ideją ogólną — nikt nie myślał o dalekich dystansach. Tak to przygotowywały sobie grunt pod swoje nieuchronne panowanie te „żółte djabły“: uśpić i we śnie zadławić, było ich zasadą naczelną. Jeden z niewielu nie poddał się nowej wierze Tengier. Nie chciał, jak mówił odczytywać tych „znaków końca na niebie rozumu“ — komponował coraz dziksze rzeczy, pił, zażywał co najmorowsze świństwa, miał swoje dziewczynki — co mu tam — takiemu dobrze. Artysta — brrr — najwstrętniejsze pojęcie w tych czasach — robak w ścierwie. Trudno — do takich narkotycznych myśli (przed samą ostateczną bezmyślnością) (skończy się nauka w znaczeniu ogólnem i zakorkuje się filozofja) dąży ludzkość — w naszych oczach się one tworzą. Ale iluż „spłyciarzy“, szlachetnych (czy koniecznie) optymistów i sprytnych psychicznych byznesmanów nie widzi tego i widzieć nie chce.
A więc: Zypcio był już prawie nasycony dogmatyką nowej wiary, gdy Eliza znajdowała się na krańcach możliwości rozmów. Już, już za chwilkę miało się wyczerpać wszystko i miłość idealna zjadłaby przed czasem miłość wogóle, tę prawdziwą, niezróżniczkowaną na duchową i zmysłową. A zmysłowe okropności czekały w przyszłości, obstawiwszy drogę życia, jak sfinksy świątynną egipską aleję. Pod koniec rozmówki były mniej więcej takie:
Genezyp: (Nieszczerze). — Czuję się w sferze twojego ducha doskonałością tem większą, im bliżej jestem tego przecięcia się dwóch linji osobowości: przestrzennej i czasowej, o którem mówiłaś wczoraj...
Eliza: (Patrząc bezkreśnie, dwuokienkowo, jeden wzrok błądził koło wyspy Balampang, — drugi, ciemny, po zakamarkach ciała, dotykając, probując wewnętrznych organów. Któreby–tu, od których by tu, któremi by tu tak zagarnąć... Co? Zbudziła się). — Wiesz — chwilami straszliwe przychodzi na mnie zwątpienie: jeśli źródło pojęć ostatecznych, tych, które musimy przyjąć nie jest potęgą dobrą, tylko obojętną, to dlaczego właśnie świat ma być postępem, a nie bezkierunkową oscylacją — a wtedy, w której fazie jesteśmy? — albo nawet ciągłym upadkiem? — (Przez wątpliwości lubiła najbardziej dochodzić do wiary). — Ograniczoność nasza nigdy nie da nam pewności co do znaku: plus czy minus, całości Bytu.
Genezyp: (Nieprzyjemnie ocknięty). — Zawsze mówiłem, że etyka jest względną. Tylko specyficzne właściwości danego gatunku istot, stwarzają specyficzny stosunek poszczególnego osobnika do całości gatunku i to jest etyka. Wobec Granicznej Jedności Bytu czyż nie jest wszystko jedno, w którem miejscu jesteśmy. Zawsze uderzamy się o nieskończoność.
Eliza: Ponieważ nieskończoność jest graniczna, nie aktualna, więc to tak, jakby praktycznie jej nie było... — Kilka liści żółkniejącego klonu oderwało się i powoli balansując spadało na ziemię, od której buchał suchy żar. Zapatrzyli się w te liście lecące w nieruchomem powietrzu i (na chwilę) pojęcia, których używali, wydały im się takim nonsensem wobec istnienia, że zawstydzili się jakby tej pseudo–filozoficznej rozmowy. Ale Eliza brnęła dalej z uporem: — (ileżby oszczędzili sobie rzeczy strasznych, gdyby teraz, zamiast gadać, oddali się sobie wzajemnie.) — Hierarchja na skończonych wycinkach czasu jest bezwzględna. Zachowanie objawów indywidualnych, ale społecznie nieszkodliwych — oto do czego dąży nasz mistrz.
Genezyp: Nie uwierzę w to nigdy. Widzimy co się dzieje z teatrem: ostatnie podrygi czystego nonsensu. Nie byłaś u Kwintofrona. A muzyka kończy się naprawdę na Tengierze. To jest już to ostateczne wyprzedzenie społeczeństwa przez sztukę, to, którego nigdy odrobić się nie da.
Eliza: Nikt jeszcze dotąd, a tembardziej żadne państwo, nie działało w tym kierunku świadomie. Zizolowanie artystów i uczonych jak pod kloszem, od reszty mechanizującego się społeczeństwa...
Genezyp: Potworna bzdura. Ale i to też jest możliwe. Cóż się nie kryje w przyszłości naładowanej przez taką teraźniejszość.
Eliza: Przy pomocy naszej wiary możemy przetrwać jak zamarynowani w galarecie dowolny system rządów. Tylko wszelka filozofja musi być trzebiona z największą zajadłością, jako bezpłodne marnowanie fosforu w mózgu, podobnie jak gra w szachy.
Genezyp: A jednak coś przeraża mnie w tem wszystkiem, gdy myślę tak razem z tobą. Ja chcę żyć, a duszę się w tem! Ratunku! — Zaniemówił na chwilę, zduszony prawdziwym strachem: czarnym, spoconym, wyłupiastym: załupionym za samego siebie w nieskończoności, a potem krzyknął i nic poznał swego głosu. Nagła przepaść mignęła w nim samym. Wszystko było nie to. Coś rzucało się na niego z jego własnego wnętrza — już nie obcy człowiek (ten dawny więzień — och! — jakże rozkoszne były to czasy!) ale coś, coś bezimiennego, a ostatecznego jak sama śmierć — i to nie tylko jego własna, ale śmierć wszystkiego — Nicość. Eliza siedziała nieruchomo, zwrócona swym czystym profilem ku niemu, ale po ustach jej błąkał się jakiś tajemniczy, prowokujący uśmieszek. Genezyp bił rękami powietrze, w którem z szaloną szybkością rozprzestrzeniała się gorąca broda tamtego, zabitego przez niego — już wypełniała cały wszechświat, już przekraczała granice skończoności, jak w wizji po dawamesku — jak wtedy gdy wszystko działo się w innej przestrzeni, poza tą naszą. A jednocześnie widział całą rzeczywistość przed sobą, z niesłychaną wyrazistością — jak nigdy dotąd — tylko jako jakieś coś obce, nieswoje — cudze i niewiadomo przez kogo oglądane. Zrobiło się straszno. Oczy miał wyłupione i dyszał ciężko. Eliza nie wytrzymała: wzięła go za głowę i przyciągnęła — wyrywającego się obłędnie — ku sobie. Takim go mieć na zawsze, panować nad nim, przetopić go w sobie na kogoś zupełnie innego, niepoznawalnego. Eliza kochała jego obłęd, kochała go jako warjata, w tem tylko znajdowała nasycenie — teraz miała taką chwilkę — poczuła, że ma ciało, że ma i to i tamto, tamto wewnątrz. Oczywiście nie wiedziała że dlatego to czuje — och — szczęście! Wtedy był jej, gdy się sam z siebie wyrywał, gdy nie był już sobą. Pocałunek pierwszy w życiu, lekki jak dotknięcie skrzydeł ćmy, muskającej kielich nocnego kwiatu, a przewrotny w lekkości jak samo płciowe zło, zaczajone w całem istnieniu, spłynął na rozchylone i wykrzywione wargi Genezypa i zdarł zasłonę szaleństwa z jego rozwalonych przestrachem oczu. Przeszło. Zachciało mu się strasznie Kocmołuchowicza: wodza i jego bitwy też. W takiej chwili umrzeć nawet bez kawaleryjskiej muzyczki. Cóż kiedy chwila taka zawsze przyjdzie nie w porę. Zbudził się i wtedy właśnie jakże piekielnie ją kochał! (A ona już trochę mniej — lepszy był przed sekundą). Czuł dobrze, że to ona wyciągnęła go z tego wilczego dołu, w który strącała go ta sama bezlitosna łapa, ta co od początku kierowała jego życiem, łapa ojca. Ale nie tego, który umarł, tylko tego wiecznego, prawie Ojca–Boga, tego, którego niedokończone szaleństwo, szaleństwo silnego człowieka, rozwijało się teraz w nim, duchowo–słabym wymoczku. Okropna była w tem niesprawiedliwość. Ale czyż nie największem szaleństwem jest żądać sprawiedliwości od istnienia w całości? To jest właśnie to, co robili najwięksi myśliciele: uświęcali z uporem i bez skutków w zaświatowych prawach bezładne kupy etycznych kontyngencji.
A czasem znowu Eliza mówiła płomiennie:
—...i oto tam w nieskończonej dali przetną się linje sensów przedłużonych najwyższych pojęć i w jedności absolutnej wszystkiego ze wszystkiem i poza związkiem wszechrzeczy samej ze sobą, staniemy się jednem i tem samem. Pomyśl co to za szczęście będzie, kiedy zatraci się różnica między realnym, a idealnym bytem, między pojęciem, a tem, co je nazywa takiem, i tem co ono oznacza. Byt nie będzie się niczem różnił w swej realności, od jego jedynego, najwyższego zrozumienia: Wszystkość stopi się sama z sobą — i tak dalej i dalej. — Genezyp troszkę wstydził się za nią, ale uniesiony wkońcu samą płomienistością tych słów, zaczynał wściekle jej pożądać. Czuł, że tę jedność osiągnąć można tu na ziemi przez akt płciowy poprostu, ale jeszcze nie śmiał o tem mówić. [„Dwoista jedność“ — cha, cha — parskali na to słowo dzikim śmiechem sztabowcy chińscy, popijając ryżową wódką ogony szczurze, smażone w lnianym oleju. Śmiał się sam Wang, głównodowodzący zbolszewizowanych mongołów całej Azji, ten jedyny człowiek, przed rozmową z którym Kocmołuchowicz odczuwał lekki straszek.]
Konało lato w bólu swej własnej piękności. Szafirowa twarz nocy powlekała się żałobą beznadziejnej zagwiezdnej pustki. Świat zdawał się naprawdę ograniczonym, jak w koncepcji Einsteina — jedno wielkie więzienie. [Niektórzy ludzie, mimo że fizyka nie wymagała już tego poglądu (jakiś szwindel zrobiony z tym nieszczęsnym nieskończenie wielkim grawitacyjnym potencjałem) zżyli się tak z ideją „krzywego wszechświata“, że intuicyjnie nawet godzili się na jego ograniczoność i było im z tem dobrze. Niebezpieczny symptom.] „Tam“ było głucho — między niedościgłą prawdą, a istnieniem faktycznem rozpostarła się zasłona pojęć Murti Binga. Chociaż była to raczej poszarpana firanka deszczu, zasłaniająca powoli śmiejący się dawniej nadzieją słoneczny horyzont poznania. To ostatnie słowo wyrzucono dawno na śmietnik: był sobie zwykły kretynizm i niczem nie różniąca się od niego pewność, że tak musi być, jak Murti Bing naucza. Poza tem nic — chyba znaczki Benza. Jak szelest liści żółtych, spadających ze smutnych szkieletów drzew na martwiejącą ziemię, tak szemrały słowa usypiającej nauki Mistrza, padając na krwawo zakrzepie zwoje mózgowe biednego adjutant–aspiranta. Rozpoczęły się już ćwiczenia ostateczne — kurs najwyższych eddekanckich subtelności — z dnia na dzień oczekiwać należało nominacji. Podróż do stolicy, nowe życie... z trudem myślał o tem Genezyp, zapadając coraz głębiej w bolesną, miękką nudę. Jedynie myśl o zbliżającym się ślubie galwanizowała jego zatęchłe gangliony. Ale i tu otwierało się całe morze komplikacji. Jak spełni się ofiara tej ostatniej (tego był pewien, mimo swoich młodych lat) miłości? I brał go czasem jak w kleszcze dziki strach, od którego cierpła mu skóra na lędźwiach w łuskę krokodyla. Jak nasyci tę straszną, nieznaną dotąd, wzdętą jak pąk jakiegoś spotworniałego kwiatu żądzę, która rozgałęziła mu się w ciele jak włóknisty nowotwór i żarła go lubieżnie mlaskając, a przytem paraliżowała zdolność wszelkiego czynu realnego — był tak bezsilnym wobec Elizy, jak wobec tamtej i nie wiedział jakim cudem zdoła przezwyciężyć ten tan bezwładu. I jednocześnie była w tem niepojęta bezkresna nuda. Ha! A jeśli to nawet pokonanem zostanie to co dalej? Znał tylko księżnę jedną naprawdę i bał się aż do mdłości tej wrogości płciowej, ponurej w swojem kłamstwie, która mogła wytworzyć się w miarę urzeczywistniania się erotycznych stosunków. A miłość duchowa trwała i bez niej nie można już było wyobrazić sobie życia.
Nadchodził fatalny i upragniony dzień — już był tuż, tuż — jutro czy pojutrze. Genezyp zdecydował się na rozmowę ostateczną. Od kogoż mógł oczekiwać pociechy, jak nie od niej, mistrzyni swojej w sferze tajemnych nauk. I pchał się do niej, i garnął i cisnął, błagając o ratunek i nie czując, że w niej właśnie jest źródło dalszego rozwoju obłędnych stanów, które może bez niej opanowaćby zdołał. Zdecydował się mówić, ale szeptał tylko bez sensu, ukrywszy twarz w jej lewej pasze, wciągając rozdętemi nozdrzami zabójczy „krwawy i zbrodniczy“ (nie miał na to innego słowa) leciutki zapaszek nieznanego jej ciała. „Ach, to ciało — przecież to tam jest tajemnica wszystkiego, a nie w kombinacjach pojęć zawieszonych w idealnym bycie, którym babrali się bez skutku wszyscy mędrcy świata“. Ucieszyłby się nieboszczyk Bergson, gdyby mógł „słyszeć“ tę „myśl“. Tak się myśli przedtem, ale potem? Szeptał, a każde jej słowo, którem mu na ten bydlęcy szept odpowiadała, było świętością i szatańską nudą i wściekłą podnietą dla nienasyconej i bezsilnej żądzy. Jak krople wody, padające na ściany rozpalonego do czerwoności kotła, były te zwykłe bzdurowate słowa zabójczej nauki dżewanistów polskich — oczywiście w jej ustach. Wstyd powtarzać te nonsensy. A wszystko to działo się jakoś na sucho — innego określenia na to niema — pustynia i gorący samum. Straszno było — co tam chińczycy! Tu na małym skraweczku osobistych tragedji, rysowała się tragedja całych pokoleń, semaforycznie, wskaźnikowo. A imię jej: „niezdolność do prawdziwych wielkich uczuć“. Oczywiście gdzieś jakiś szewc kochał naprawdę jakąś kucharkę — ale to nie tworzyło życia ogólnego, przynajmniej w Polsce, pełnej schizoidów, a nawet schizofreników na stanowiskach twórczych. Pyknicy jeszcze nie dorwali się do władzy — dopiero chińczycy umożliwili im rozwinięcie się w prawdziwą potęgę i potem było już dobrze. Zypcio zdecydował się przerwać wykład za jaką bądź cenę.
Słuchaj, Elizo — mówił (zupełnie nie to, co chciał, jak zwykle młodzi ludzie) — nie mogę zdobyć się nawet na to, aby nazywać cię Lizką — jest w tem męka bez granic. Jeśli ty nie dasz mi możności spełnienia jakiegoś wielkiego czynu, to co będzie wtedy...? — spytał z bezradnym uśmieszkiem najwyższej rozpaczy, patrząc w prześwietlone wieczornym seledynem wrześniowe niebo. Już chłód wiał od dalekich łąk, na które kopiec imienia pewnego prawe zapomnianego narodowego bohatera, kładł szmaragdowo–błękitne cienie. Tu ziemia dyszała jeszcze żarem dnia. Straszliwa tęsknota przytłoczyła ich oboje. Jakże piekielnie zazdrościli rojowi zapóźnionych (czemu? we wrześniu?) komarów, wirującemu w tanecznych podskokach na tle gorącego wnętrza żółkniejących „krzów“ rokity. Zazdrościli całemu rojowi, a nie pojedyńczym komarom — zdysocjować się na poszczególne istnienia — żyć w wielości, nie być sobą, oto do czego doszło. W wieczornym powiewie długoiglaste sosny syczały cicho. Zamknąć wieczność w takiej chwili i już nie istnieć.
— Poświęciłabym siebie abyś ty tylko mógł czegoś wielkiego dokonać. Nie chcę żadnych zaszczytów, tylko żebyś ty mógł być wielkim sam dla siebie — wierzę, że ty się nie okłamiesz...
— Nie, nie — ja tak nie chcę — jęknął Genezyp.
— Wiem: tybyś chciał aby to było przy wojskowej muzyczce ze sztandarami i żeby Kocmołuchowicz — (zawsze tak mówiła, inaczej niż wszyscy) — uderzał cię mieczem Bolesława Chrobrego po plecach. — (O jakże nienawidził jej Genezyp w tej chwili, tak jednocześnie kochając! O, męko!) — Nie, to może być dla ciebie tylko drogą do wielkości. Jak dojrzejesz to ty właśnie w tem nie pozostaniesz.
Wojnę musisz przeżyć naprzekór sobie, w ukryciu przed samym sobą. —
— Więc, czyż chciałabyś, abym został wielkim automatem?! — „zakrzyknął“ Zypcio i stanął przed nią w całej okazałości, w tym dziwnym, huzarskim mundurze adjutantów, rozkraczywszy nogi w obcisłych ceglastych portkach i botfortach z ostrogami. (Coś było z napoleońskich „guide’ów“ wtem wszystkiem. Używał sobie kwatermistrz na dekoracjach ile mógł). Jakże był pięknym ten jej ukochany Zypcio! Ach, gdyby to można teraz, tu, na tej gorącej ziemi — żeby on spadł na nią jak jastrząb na ptaszka i żeby ona wyć mogła z rozkosznego bólu jak kotka — niedawno widziała taką scenkę. I to on tem... Oboje tego chcieli i nie mogli się zdecydować. Czemu, czemu nie zrobili tego w porę? I znowu rozmowa: teraz męczyła Eliza Genezypa ofiarą. Nowa zmora przybyła w ostatnich dniach, ta przeklęta ofiara: dobrowolna ofiara indywiduum społeczeństwu, aby tem silniej zakwitnąć potem w oderwanych od życia sferach, ale już w śmierdzącem wnętrzu masy — nie oddzielnie, nie obok — i potem dopiero rozpychając się zapachnić znowu cały ten interes tą oderwaną, dobrą już, osobowością — (śmierdzącem psychicznem zbydlęceniem — ten okres był konieczny) — zewnętrznie wymyci będą i czyści, syci i świetnie mieszkający ci, ci — szczęśliwcy — raczej nie ci, tylko te kółka, trybki, śrubki i klamerki idealnej maszyny przyszłych wieków, której pierwszy szkic można już było teraz w niektórych państwach oglądać. Strach mroził kości przed tem, co nastąpi.
[A w gabinecie na Świętokrzyskim Placu w pałacu M. S. Wojsk. stał przed kominkiem generalny kwatermistrz i kołysał się zlekka, grzejąc hemoroidy, które dziś mu specjalnie dokuczały. Na operację teraz zdecydować się nie mógł, a wczoraj właśnie upił się w towarzystwie Persy i działy się rzeczy potworne, nawet dla niego. Dyktował jakiś pozornie podrzędny rozkaz Oleśnickiemu. Historja tworzyła się w tej właśnie chwili, a działo się to tak: „......a więc przez to właśnie szkodliwej. Rozkazujemy nie dopuszczać wyznawców Murti Binga do koszar. Żołnierz musi być do pewnego stopnia tylko zautomatyzowany przy pomocy środków zawartych w regulaminie Numer 3–ci. Uważamy zasady wyżej wspomnianej nauki za nieszkodliwe jedynie dla wyższych inteligencji, począwszy od chorążego. W warstwach niższych, spreparowana przez odpowiednich popularyzatorów trzecia klasa wtajemniczeń, może tylko wywołać nie dające się przewidzieć kombinacje dawnych, zamierających wierzeń z materjalistycznem ujęciem dziejów. Polecam p. p. oficerom, od kapitana począwszy rozbabranie tej całej djabelskiej kaszy. [Takim był styl generalnego kwatermistrza, nawet w oficjalnych rozkazach.] Przeczytać na zebraniach oficerskich, które umyślnie w tym celu zwołane być mają”. Ordynansowy oficer zaanonsował Dżewaniego. Skąd właśnie teraz tu? Kocmołuchowicz poczuł się tak, jakby był obleziony przez kleszcze w ceylońskiej dżungli. Wszedł młody i piękny hindus w smokingu. Na głowie miał turban, spięty szafirem wielkości gołębiego jajka. Zmierzyły się ze sobą dwie potęgi: wysłannik tajny wschodniej komuny z dewizą: zniszczyć najpierw wszystko, a potem stworzyć nowego człowieka i odtruć ziemię z jadu białej rasy i bezidejowy, nieświadomy siebie niewolnik potwornej machinacji komunizmów zachodnich, a poza tem siła sama w sobie, samowichrowata, bez określonego kierunku, jedno z ostatnich ginących indywiduów — (czepia się takie czego może bezprzytomnie). Rozmowa była krótka.
Dżewani: Czemu Wasza Ekscelencja zabrania żołnierzom świetnego Przedmurza — (wymówił te słowa bezczelny hindus z ledwo dostrzegalną ironijką) — uczestniczyć w wielkiej prawdzie, ogarniającej nietylko nieskończoność idealnego bytu, ale i przyszłość stworzeń myślących w całym kosmosie, na wszystkich aktualnych i możliwych planetach? — Kocmołuchowicz rzeki na to spokojnie, prawie słodko, a straszna to była słodycz:
— Jakto nikczemny szpiegu żółtej lawiny...
Dżewani: Nic wspólnego nie mamy z najazdem mongołów. Nic nigdy nam nie udowodniono...
Kwatermistrz: Nie przerywać. Więc czyż tylko myśli, które są tu — (tu stuknął się w swoje guziaste czoło mędrca) mogą być niepoznawalne?
Dżewani obdarzony był słuchem wprost piekielnym, a potęgował go przez użycie specjalnych rożków akustycznych. Wynalazek chiński — nieznany na Zachodzie. Podsłuchał cały rozkaz z poczekalni oddalonej o trzy pokoje, przedzielone wypoduszkowanemi drzwiami. Słuchał poprzez piec i kominowe rury. Wogóle cały fakiryzm to tylko wysubtelnienie zmysłów i zdolność sugestji. Tej ostatniej sile nie podlegał jednak dzielny „Kocmołuch“. Nie jego brać na takie sztuczki. Dżewani nie drgnął.
— Tylko myśli nienarodzone są niepoznawalne — rzekł szalenie poprostu znacząco, patrząc płomiennym wzrokiem w czarne, wesołe, genjalne gały tamtego. Najwyraźniej robił aluzję do niepoznawalności ostatniej myśli wodza. Tego jeszcze nikt nie ośmielił się dokonać. Spojrzenie jego było tak znaczące, że wesołość znikła momentalnie z czarnych gał jak zdmuchnięty nalot. „Czyżby on znał mój mechanizm“ — pomyślał Kocmołuchowicz i nagle zrobiło mu się zimno w całem ciele. Nagły kurcz i hemoroidy przestały boleć — kiszka wciągnęła się. Tak to zużytkował generalny kwatermistrz tę wizytę, poza tem, że zwiększył od tej chwili kontrolę przylegających do gabinetu pokojów i kontrolę wewnętrzno–zewnętrzną swojej własnej osoby. Z najdrobniejszych rzeczy wyciągać wnioski i zaraz, natychmiast stosować je w praktyce — oto wszystko. Rozmowa poszła dalej jakby nigdy nic i nic ważnego nie zostało powiedziane ani postanowione. Dwaj panowie badali się przeważnie wzrokiem. Niewiadomo było w dalszym ciągu co wiedziała ta bronzowawa małpa. On też probował swojej intuicji, ten hindus. Bo żeby dla niego, joga II–ej klasy, biały człowiek mógł być tajemniczym, to mu się jeszcze nie zdarzyło. Dał jemu również szkołę „der geniale Kotzmoloukowitsch“, jak i wszystkim. A to dlatego, że nic ważnego nigdy nie zapisywał — wszystko miał we łbie. Wychodząc wręczył Dżewani kwatermistrzowi dwadzieścia pięć piguł dawamesku w prześlicznie rzeźbionej szkatułce. „Dla takiego orła i dwadzieścia pięć nie jest dosyć. Ale wiem, że Wasza Ekscelencja jest cierpiąca“. To były jego ostatnie słowa.]
Kiedy Genezyp obudził się nazajutrz po zdaniu ostatniego adjutanckiego egzaminu poczuł znowu tajemniczą przestrzeń dowolności, prawie jak wtedy zaraz po maturze. Wiedział, że przy „boku wodza“ czeka go praca, przechodząca miarę wszystkiego co dokonał dotąd. Ale to nie było to. Teraz dopiero poczuł się człowiekiem wolnym i skończonym — wszelkie szkółki (i szkółka Elizy też) były już poza nim. Trzeba było być kimś naprawdę — straszna to chwila dla pewnych schizoidów, lubiących wisieć w niepewności między postanowieniem, a dokonaniem. Czyż jest coś gorszego od wolności, z którą niewiadomo co zrobić? Dałby dużo, aby się nie obudzić tego ranka wcale. Ale dzień stał przed nim jak jeden blok, nieubłagany, a pusty — (czemś wypełniony być musiał — czas leciał) — i to (ach, prawda!) w dodatku dzień ślubu. Przypomniał to sobie Zypcio w dziesięć minut po obudzeniu dopiero przeraził się do kwadratu. Patrzył wyłupionemi oczami w okno, które machinalnie odsłonił. Obcość świata dochodziła do szczytu — jesienne drzewa w słońcu zdawały się rosnąć conajmniej na innej planecie. Gdzie tam inne planety — to była dziura bez dna ten świat, wypełniona samą ucieleśnioną w zewnętrznych przedmiotach obcością. Ale gdzie był ten świat, w którymby żyć można? Gdzie? Nie istniał i nie mógł istnieć. To była najokrutniejsza z prawd. „Poco ja żyję“ — wyszeptał i łzy zdusiły go za gardło. O męko bezgraniczna — czemuż nie zrozumiał tego wcześniej!? Zdawało mu się, że dawniej mógłby się zabić bez wahania — teraz musiał żyć. Czemuż przepuścił tę sposobność? Dla głupstw, dla jakichś kobiet, dla rodziny. Aha, à propos: gdzież była matka, siostra i ten wszechwiedzący Abnol i wszyscy inni, drodzy dawniej, a teraz widma bezosobowe, które mu nic pomóc nie mogą, w tym jego wymarłym, bezosobowym świecie? Czyż Eliza nie należała też do świata widm? Różniła się tylko tem od tamtych, że miała tę twarz piekielną i pożądane, nieznane ciało. Tamci byli bezcieleśni. Taki był Genezyp nędzny, taki żądny współczucia: jakiegoś choćby muśnięcia lekkiego czyjejś kochającej dłoni (człowieka mogłoby nie być, tylko dłoń), że aż wstyd. Dłoni? Śmieszne. Skąd jakaś dłoń, co to wszystko wogóle miało znaczyć? Był sam i cierpiał potwornie — niktby go nie zrozumiał i nikt nawet gadaćby z nim o tem nie chciał. Nie warto było mówić o tem nikomu, nawet jej. Wiedział co usłyszy: mały wykład o jakichś eterycznych dziurkach, czy czemś podobnem. Mimo, że przed chwilą myślał o ślubie (abstrakcyjnie jakoś, bez związku z określoną osobą) teraz dopiero uprzytomnił sobie realną egzystencję narzeczonej. Ona naprawdę jest, jego Lizka, ha, ha! — I stoczył się w nią (czy w swoją miłość do niej) jak w śmierć. Przecież ona jedna wypełniała cały pusty, obcy świat. I on o tem mógł zapomnieć!! Tak — zapomniał, bo tak szczelnie świat był nią wypełniony, że właśnie to jako takie, mogło być niezauważone. Czy było to wszystko prawdą? Kto to wiedzieć może. I pomyśleć, że tego rodzaju i natężenia tragedje, które dawniej, odbywając się na odpowiednich stanowiskach społecznych, zmieniać mogły historję świata, teraz są jakiemiś wyplutemi pestkami, ogarkami czy ogryzkami. Nic nikogo to nie obchodzi. Takie rzeczy tępi się jak pluskwy. Wymarli tam, we świecie śmieszni marzyciele. Tylko tu jeszcze, na tym, cudem zachowanym w ogólnej przemianie, kawałku planety, w jakimś, do pęknięcia natężonym, bezwładzie, trwało coś, przypominającego dawne czasy. Ale wszystko to było wydrążone, wyjedzone, suche, dźwięczące pustką, jak zeschła tykwa. Jak posępny, straszliwy sęp, kryjący pod różnokolorowemi piórkami swoją straszność, wyjadała resztki mózgów zabójcza nauka Murti Binga. A pozornie była to taka łagodna, „słodka“ sztuczka. Eliza — samo imię to zalewało mózg jadowitym syropem — ha! I te wszechwiedzące oczy, kryjące nieznany szał, nieznaną rozkosz, obiecujące spełnienie najwścieklejszych nieprawdo podobnych pragnień, zbitych w jedno z idealnem przywiązaniem, graniczącem z nienawiścią prawie. Tylko dokonanie czegoś aż bezsensownego w swej potworności mogłoby go nasycić — ale czego? Tak ograniczone są wszystkie możliwości, że choć tłuc łbem o ten kaflowy piec — nie wymyśli się nic. O, żeby można było naprawdę poprostu pęknąć!
I równie nagle jak przyszło, tak i spadło z Genezypa całe to zawikłanie, niby jakaś wstrętna maska. Eliza była tylko rzeczywistą ukochaną dziewczynką, a nie żadnem widmem, czy trującym tajemniczemi naukami potworem, rodzina — kochaną rodziną, Sturfan — prawdziwym przyjacielem, a on sam — pięknym kandydatem na adjutanta Wodza, z otwierającą się równie piękną karjerą. Dobrze jest koniec.
Zypcio mył się w łazience, jak najnormalniejszy bubek. Potem ordynans (ten przeżytek z przedhistorycznych nieomal czasów wojskowości) zaczął znosić mu świeżo wyczyszczone ubrania, naostrożone lśniące buty, akselbanty i inne „zamierzchłe fintifluszki“. Ranne słońce wymiatało z sypialnego pokoju wszelką ponurą dziwność. Zdawało się młodemu, normalnemu oficerkowi, że przeszedł długą i ciężką, odradzającą chorobę. Czuł się byczym i zdrowym jak nigdy. Nie widział groźnego cienia, stojącego za nim i nakręcającego drobne niteczki na wałeczki, zakładającego sprężynki i wtykającego ledwo dostrzegalne sztyfciki między zwoje jego biednego mózgu. Nawet ordynans Ciompała odczuwał coś niesamowitego w atmosferze. A ten nic — jak kołek.
Przygotowania przeszły „jak sen“, a potem zaczęła się zwykła „kanitièl“ formalności, obrzędów i ceremonji. Ślub był potrójny: cywilno–wojskowy, katolicki (dla mamy) i murtibingowy, tak zwany dwój–jedyny. Małżeństwo było symbolem dwoistej granicznej jedności = zupełnego zagłupienia i tymczasowego zaniku osobowości na rzecz społeczeństwa. Ceremonji dokonał przy pomocy odpowiednich zaklęć sam Lambdon Tygier. Eliza, zamknięta w sobie i skupiona, miała w kącikach ust jakiś bolesny uśmieszek męczonego niewiniątka, który rozpalił najbardziej złe i okrutne żądze w ciele młodego adjutanta. Ale przecież to było zupełnie normalne i pożądane.
Nazajutrz mieli państwo młodzi wyjechać do stolicy, gdzie Genezypa czekała samodzielna, odpowiedzialna praca. „Co za rozkosz, co za rozkosz“ — powtarzał, a zęby mu szczękały i latały oczy z jakiegoś wyprutego z samego szpiku niepokoju. Był jak w gorączce, ale tej zwykłej, życiowej — wszyscy uważali to za naturalne. „Aliści“ wieczorne gazet przyniosły niepokojące wiadomości. Żółty mur ruszył się. Pierwsze oddziały doszły do Mińska, gdzie w trzy godziny „zchinizowano“ białoruską republikę. Po południu ogłoszono u nas ogólną mobilizację, a już o piątej wieczorem wybuchł, na tle ideologji komunistycznej, bunt trzech pułków rozłożonych w stolicy i znajdujących się pod dowództwem Niehyda–Ochluja, — jak to wiadomo z powodu swego notorycznego niemycia się i spoconych rąk słusznie Ohydem–Niechlujem zwanego. Po konferencji z kwatermistrzem we cztery oczy (podobno było nawet mordobicie, co zdarzało się stosunkowo rzadko) ohydny mąż ten uspokoił w mig swoje pułki, nie wyjaśniając jednak istotnego stanu rzeczy wyznawcom swym i podwładnym. Był to jeden z cudów tej epoki, których nigdy nie wyjaśniła potem historja. Do cudów (podobnych stosunkowi Napoleona do Talleyranda i Fouche’go) zaliczane były również relacje Kocmołuchowicza z Niehydem. Pewni ludzie twierdzili, że kwatermistrz musiał mieć koło siebie taką niebezpieczną bestję dla wewnętrznego dopingu i dla „trzymania ręki na pulsie pewnych procesów“ i to było wysoce prawdopodobnem. Inni zaś tłomaczyli wszystko ogólnem zidjoceniem.
Na wesele przyjechał też wynędzniały w więzieniu były ambasador w Chinach Adam książę Ticonderoga. Ale absolutnie nie chciał nic mówić, ani mamie, ani nikomu. Tylko księżna zauważyła, że jest to zupełnie nie ten człowiek i wstrzyknęła mu kolosalną dawkę nauki Murti Binga. Młody książę kiwał tylko beznadziejnie głową — miał dosyć wszelkich gadań. Chodziło o tak zwany „problem zatrzymania kultury“ — czy to było ostatecznym szczytem chińskiej ideologji, czy też poza tem kryło się coś jeszcze, czego nie wiedział nikt w Europie i Ameryce? Książę Adam chciał wszystkie wiadomości swoje dostarczyć jedynie Syndykatowi Zbawienia. Dlatego ujęto go po drodze i osadzono w więzieniu. Po rozmowie z kwatermistrzem, który (według zdania pewnych podejrzanych figur) torturował go osobiście (lepiej nie mówić jak) wycięto mu podobno jakiś gruczołek w mózgu i zapomniał biedak o wszystkiem. W ten sposób coś pewnego na ten temat wiedział jedynie sam Kocmołuchowicz. Detale wydobycia tych tajemnic były straszne. Ticonderoga musiał oddać się najwyższemu mandarynowi Wu (omało przy tem nie umarł), ale tylko temu zawdzięczał, że go wogóle wypuszczono. A może to była blaga, którą umyślnie puszczono jako tajemnicę przez tak wąską rurkę aby nas okłamać? Kocmołuchowicz bił się ze strasznemi myślami. Nareszcie mógł o czemś „idejowem“ pomyśleć na tle ciągłych strategicznych kombinacji i to może było szczęściem — kto wie? Czy puścić tę „ideję“ dalej czy nie — oto był problemat. E — lepiej nie. Cały ten „Ideengang“ przedstawiał się mniej więcej w następujący sposób, na tle zeznań księcia, który wyjęczał (podobno) wszystko, wijąc się w nieludzkich cierpieniach: „Jak wszystko dokładnie włazi na swoje miejsce we właściwym czasie, to całość robi wrażenie bloku — nie odczuwa się wtedy ani tarć ani wewnętrznych szybkości. Na błędach i nieregularnościach można zaobserwować dopiero ten szalony wir (nie ciąg) wzrastającej kultury, którego rozpęd coraz większy, grozi przez przekomplikowanie życia, zupełną zagładą ludzkości. Otóż wyszło na jaw, że komplikacja przerastać zaczyna nietylko siłę indywiduum — to zostało zużyte dla organizacji — ale siłę samej możności organizacji masy ludzkiej. To była ta katastrofa przyszłości, którą zobaczyło (podobno!) tylko paru chińczyków. To już się okazało na małą skalę w Chinach, nie mówiąc o Zachodzie. Ale tam nie wiedział o tem nikt nic. A więc same rasy żółte, mimo ich intelektualnej potęgi, oswobodzonej przez zaprowadzenie zachodniego typu alfabetu, nie mogły dać rady tym problemom. Doświadczenia wykazały nowe możliwości u osobników mieszanych: — aryjsko–mongolskich. Waliaj! Na Zachód więc i przez połączenie na wielką skalę dwóch ras, odświeżyć ludzkość — no i co dalej? Ha — nieznane możliwości — może cofnięcie kultury i zahamowanie jej na pewnym punkcie okaże się koniecznem tylko na czas pewien, a potem może ludzkość czekają nowe niewyobrażalne teraz przeznaczenia. Narazie chodziło tylko o opanowanie i skanalizowanie potęgi „dzikiego kapitału“, głównego elementu przyśpieszenia, i zaprowadzenie tymczasowego systemu komunistycznego dla chwilowej choćby „pieredyszki“. Komunizm zachodni, przesiąknięty tak faszyzmem, że faktycznie prawie od niego nie odróżnialny, nie zaspakajał pod tym względem wymagań chińskich“. Kocmołuchowicz ważył ideje, chodząc z kąta w kąt po swoim nowym olbrzymim gabinecie w byłym pałacu Radziwiłłów, „po–radziwiłłowskim“ jak go nazywano obecnie. (Tydzień temu kazał wyrzucić stamtąd rodzinę nie chcących mu się podporządkować Radziwiłłów poprostu na bruk. Uznawał arystokrację, ale tylko w tym wypadku, gdy lizała mu buty. Panoszących się panków od czasu poskromienia Syndykatu ścierpieć nie mógł i chyba na Boga miał rację.) Ważył się wyższą nad–świadomością (jak orzeł) nad własną jaźnią, która leżała przed nim, rozsmarowana parszywą aktualnością, jak marmelada na stalowej płycie. Ale zwykły ataczek histerji, jeden z tych, w których improwizował zwykle swoje najgenjalniejsze posunięcia, nie przychodził psia–krew. Postanowił kropnąć dziś właśnie dwadzieścia pięć piguł Dżewaniego — niech się dzieje co chce. — Zarządził przecie mobilizację, wojna rozpoczęła się, plany były gotowe — trzeba było odpocząć i zobaczyć co jest „na dnie“ — czy było jeszcze wogóle to dno, z którego zawsze dotąd potrafił wydobyć jakiś nowy pomysł. Umiał nie myśleć o najbardziej palących problemach, gdy tego bardzo chciał — w tem była jego siła. Zadzwonił na Oleśnickiego i kazał sobie tu, do tego gniazda znienawidzonych Radziwiłłów, zawołać Persy, czekającą już od dwóch dni w hotelu — z nią razem postanowił zażyć zabójczy narkotyk. Ha — zobaczymy co będzie. (Protokół wizji prowadzony przez Oleśnickiego tej nocy, protokół podwójny, posłał nazajutrz Bechmetjewowi. Ten zaś, nie pokazawszy go nikomu, kazał sobie niebezpieczny dokument włożyć aż do trumny. Tajemnica pozostała niewyjaśnioną. Ale na podstawie wizji Zypcia choćby, można się domyślać, co to takiego było.) Właśnie w tej chwili wchodził do gabinetu Niehyd–Ochluj (brodaty, z wyłupionemi na wierzch piwnemi gałami, ohydny) z raportem o uśmierzeniu swego własnego buntu. Lewy pysk miał obwiązany, ale trzymał się nieźle. Rozmowa była przyjacielska, pogodna. Kwatermistrz zdecydował się na zimno (a nie w ataku) odsłonić choćby rąbek ostatnich swych myśli przed swoją „przeciwwagą“, jak w tajnych samo–bebeszeniach zwykł był nazywać Niehyda. Ochluj był zachwycony zaszczytem. Pierwszy raz panowie ci rozstali się w tak doskonałych stosunkach.
A tam, w regjonalnej stolicy K. właśnie na tle tych wypadków, odbywało się skromne wesele przyszłego adjutanta głównego ich bohatera. Jedynym elementem łączącym obie serje była gratulacyjna depesza Wodza: „Zypciu trzymaj się. Kocmołuchowicz“. Natychmiast domowemi środkami oprawiono ją w zaimprowizowane passe–partout i powieszono na lampie nad stołem. Genezyp pił mało, ale mimo to doznawał coraz silniej jakiegoś wewnętrznego przelśnienia, ogarniającego górne regjony jego niedokształconego umysłu. Czuł się poprostu inteligentniejszym od samego siebie i to go zaniepokoiło. Zwierzył się z tem Elizie.
— To działa moja modlitwa do Podwójnej Nicości. Czułam falę, którą wysłał sam Murti Bing. Oby światłość wiecznie spływała na jego głowę — szepnęła ta wszechwiedząca dzieweczka. Genezyp odczuł też nagłą fillę, ale nudy, falę wysłaną chyba z jakiejś metafizycznej centrali tej istności — potęga jej była straszna. Cały ten układ obecny, razem z weselnymi gośćmi (a byli wszyscy prawie, występujący w części pierwszej, a nawet kniaź Bazyli), wydał się Zypciowi czemś tak małem i detalicznem, przypadkowem w swej tożsamości, jak naprzykład kiszki tego właśnie, a nie innego karalucha, chodzącego po opuszczonej już przez kucharzy kuchni oficerskiego klubu 15–go ułańskiego, gdzie przygotowano kolację dla gości. (Był tam niedawno, rozdając jakieś napiwki.) Słowa Elizy spiętrzyły w nim nagły, nieznany mu dotąd, właściwie bezprzyczynowy napozór gniew. Z rozkoszą wykonałby natychmiast jakąś choćby drobną dziką potwornostkę. A więc „do dzieła“: ściągnąć nagle cały obrus ze stołu, rzucić parę półmisków w całą tę kompanję, ryknąć rozdzierającym bolesno–szaleńczym śmiechem nad przerażonemi twarzyczkami mamy, Liljan, księżnej i Elizy, umazać majonezem wąsaty pysk naczelnika szkoły generała Próchwy i uciec, uciec, uciec — ale gdzie? Świat był za mały na tę ucieczkę. Uciec możnaby chyba w zamkniętą niestety na zawsze metafizyczną otchłań. Broniły wejścia tam porządne korki: czysto wojskowa tępota, niewykształcenie, nieścisłość pojęciowa no i Murti Bing, ten wielki odtajemniczacz wszystkiego. Wentyl bezpieczeństwa nie działał — ten wentyl, którym były kiedyś dla ludzkości wszystkie religje świata — te programowe dla większej części dzisiejszych ludzi obłędy, chroniące ludzkość całą przed pęknięciem w próżni bezmiarów wszechświata, przed ulotnieniem się w dzikiem przerażeniu w międzygwiezdną przestrzeń. Jeszcze chwila, a byłby wykonał swój plan. Ale ostatnim wysiłkiem świadomości opanował wściekły odruch nieomal na obwodzie drgających pod atłasową skórą mięśni. „Nie — to będzie dla Lizki — kochanie moje jedyne“. Ofiarował to wszystko jej. Jakże straszliwie ukochał ją (idealnie i zmysłowo jednocześnie, w najwyższych, n–tych potęgach). Uratowała go od głupiego „metafizycznego“ (cha, cha!) czynu.
Witali od stołu po potwornych mowach Sturfana, Próchwy i Michalskiego. O — niedobrze było wogóle. A gdzieś w jakimś zakamarku serca, wzdętego niesamowitą, aż na nienawiść przekręcającą się miłością, rozkłębiało się małe zadowoleńko, małe szczęśćko, małe uczućko, uczuciątko, uczuciąteczko dodatkowe (a, cholera!) — jeszcze tylko trochę sobie pozwolić, a zaleje to jak lepka maź Elizę, a z nią cały świat i będzie tak kretyńsko dobrze. To też było niebezpieczne. Nagły błysk normalnej świadomości i rzeczywisty obraz zmaterjalizował się przed nim z kokainiczną nieomal wyrazistością. Ale czuł Zypcio, że spadł tu na to swoje krzesło z jakiegoś piekielnego innego świata, w którym odbicie tego samego obrazu znaczyło całkiem nie to, miało swój ukryty, straszny jakiś, dla nikogo absolutnie nieodgadniony sens. Odetchnął głęboko. Siedział oto tu — obok matka i wąsy Michalskiego i kochana twarz jakiegoś przybłąkanego wujcia chana Murły–Mamzelowicza i kawa i likiery. O — jak dobrze jest w zwykłym świecie! O czemu dopiero jutro mieli wyjechać?! Jakieś papiery nie były na czas gotowe w adjutanturze okręgu i ten stempelek jakiś głupi zadecydował o wszystkiem. Możeby się nie zdarzyła cała ta historja, gdyby teraz, zaraz po kolacji pojechali na dworzec. Rzeczywistość — wielkie słowo — może największe. Niestety nie zobaczył już jej Zypcio temi zwykłemi swemi oczami, bo te odwracały się oto teraz przy wszystkich gościach, mamach, siostrach, żonach — (a prawda! — to była jego, jego własna żona — nie-do-uwierzenia!) zatapiając się w zakazane sezamy potworności wewnętrznej, tam, gdzie króluje prawdziwa swoboda i gdzie przesublimowane bydlę popełnia swe urojone zbrodnie i dopełnia miary nieprawości świata tego. Biada jednak jeśli zbyt silne napięcie centrów i ganglionów popuści nerwowy refleks aż do peryferji, inerwując bezwładne mięśnie. Wtedy krzyk, zbrodnia, kaftan i już do końca zduszony metafizyczny wrzask jaźni, rżnący wnętrzności piekielnym bólem zmarnowanego jedynego życia. Ryk wnętrzności dartych piekielnem cierpieniem wyrywania się z nieodwołalności świata zjawisk, słychać było zdawało się na kilometry całe wokoło. A tu nic: popijali goście kawę i sipali likery i ona też, w tym zwykłym świecie. Wciągnąć ją w tamten wir, i tam uczynić swoją własnością. Ale jak? Jego oczy patrzyły teraz w głąb mózgu, gdzie zachodziła potworna praca wydzierania się jaźni w nieskończoność, bez sztuki, nauki, religji i filozofji i bez żadnych sztuczek, w samem życiu, tu, w saloniku oficerskiego klubu 15–go pułku ułanów, przy ulicy Widok Numer 6. Nie zobaczy już ona tych jego zwykłych oczu nigdy. Zegar przeznaczeń, idący z hukiem w głowie przeszedł nareszcie czerwoną strzałkę: Keep clear – danger, nie dotykać — wysokie napięcie, Vorsicht! Jedziemy! — Uf — nareszcie! Najgorzej jest na ten obłęd czekać. Sam on nie jest znów tak straszny — jest obłędem, a to już ulga znaczna. Czeluść rozwarła się — już w nią zajrzał. Rozwalała się przed nim dalej, jak jakaś bezwstydna wyuzdana samica i kusiła, niemożliwie kusiła.
Nagle zagrał Tengier, pijany jak noc i zakokainowany na tym podkładzie na biały dzień. Genezyp uczuł, że coś pękło mu w środku — ale była to tylko mała błonka, pokryta wstrętnym śluzem dawnych, dziecinnych uczuć. Gdyby teraz pękło wszystko, wszystkie przepierzenia i zastawki, byłby może uratowany. Ale to była tylko, ach tylko mała błonka. Uciekł do klozetu i tam łkał suchem łkaniem bez łez — tem najgorszem — słysząc zdala przelewające się, zdawało się w bebechach wszechświata, dźwięki muzyki Tengiera. Nagły spokój — cofnęło się wszystko, ale nie całkiem. Czaił się w nim do skoku potwór metafizycznego użycia siebie i świata. Kiedy wszedł napowrót do saloniku muzyka już nie działała na niego. Ostatni narkotyk, produkcji dorywającego się dopiero do życia, genjalnego pożercy i wypluwacza zaświatowych głębi nie działał. Straszna poprostu rzecz. Lawina oberwała się i szła, a cicho było, jak przed burzą.
Zadzwonił telefon. Okazało się, że pokój w hotelu uwolnił się. Mogli iść do tego wymarzonego (niewiadomo przez kogo) „Splendidu“. Tam było od wieków przeznaczone miejsce na tę piekielną poślubną noc, w imieniu Murti Binga — tam miała się spełnić ofiara. „Chińczycy zrozumieją to kiedyś“ — pomyślało się Genezypowi, gdy wkładał wojskowe palto i przypasywał szablę. Tę myśl powtarzał sobie potem ze zdumieniem, nie mogąc dociec skąd ona mu wtedy przyszła.
Pustoszał świat daleki — zostawała tylko Eliza, jedyne medjum poznania istoty tej tajemnicy, którą mu zakryli swojem gadaniem tamci trzej, tej nocy w leśnej pustelni. Szli powoli przez puste prawie uliczki prowincjonalnej biednej stoliczki. „Głos przeszłości“ nie wołał na nich „z krużganków, wież i bastjonów“. Hejnał na wieży martwo, bez oddźwięku obwieścił północ. Zajaśniał hotel „Splendid“ łuną świateł w ciemnem pustkowiu domów, w których zdawało się czai się zaraza. Tak — zaraza była naprawdę: przeklęta nauka Muti Binga, przygotowująca bezpłciową mechanizację przez gwałt — bo nie chcieliście sami „vous autres — polonais“. Genezyp poczuł, że nigdy, nigdy nie potrafi zerżnąć Elizy, jeśli ona nie „zacznie“, lub w najgorszym(?) razie jeśli on jej czegoś na ten temat nie powie. Była mu w tej chwili zupełnie obca i daleka, oddzielona od niego nieprzebytym murem jego własnego niezdecydowania. Zwierzył się jej z tego w słowach tak zwykłych, jakby był najpospolitszym oficerkiem i mężem normalnej panienki z przed lat dwustu.
— Wiesz, taka dziwnie obca mi jesteś w tej chwili: jakbym widział tylko twoją powłokę, jakiś automat, udający cię, a nie ciebie samą. Wydajesz mi się w tej chwili absolutnie niedosiężną. Czyż cię nigdy nie potrafię zdobyć? — Zaśmiał się głośno nad niewspółmiernością tych słów z tem, co się w nim wewnątrz „wyrabiało“. Eliza odpowiedziała zupełnie spokojnie:
— Tylko się nie denerwuj i nie bój niczego. Postępuj ze mną tak, jak z dziewczynką uliczną, której dałeś trzydzieści złotych. Jestem twoja od końców włosów, do paznokci palców nóg, Ty nie wiesz jeszcze jakie ja mam nogi: są tak piękne, że sama się w nich kocham. Chcę się zatopić w miłości. Tak każe nasz mistrz. Powiem ci prawdę: we mnie niema nic, prócz tej wiary i miłości do ciebie. Czasem mam wyrzuty, że cię tak do siebie przywiązuję, do wcielonej pustki. Ale przezemnie staniesz się kimś na tem strasznem cmentarzysku światów, w którem płonie tylko jedno światło naszej nauki. Musisz się wyzwolić sam z siebie... — Przytuliła się do niego całem ciałem, rozpuszczonem, zmiękczonem w potężniejącem pożądaniu. Niedosiężność zginęła: rozpętało się w Genezypie zwykłe bydlę. Strasznie wdzięcznym był jej za to. Szybko potaszczył ją, mdlejącą prawie, w stronę hotelu.
Piekielnie kochał Zypcio Elizę, zdejmując z niej pachnące australijskim cząbrem paletko. Wszystkoby dla niej zrobił, tylko nigdy, przenigdy nie wyrzekłby się jej ciała. Dręczyła go szatańska ciekawość — przecież to była druga kobieta w jego życiu. Po pewnych czynnościach przedwstępnych żona, prawdziwa żona! — co za wygoda, co za wygoda! — oddała mu się najnormalniej w świecie i wszystko weszło (zdawało się — ale tylko zdawało niestety) na zwykłą drogę idealnego, w znaczeniu doskonałości, małżeńskiego pożycia. Był nawet maleńki formalny gwałcik, który umożliwił Elizie w sztucznem trochę zamieszaniu, przejście od stanu dziewicy do stanu żony, bez wielkich psychicznych przynajmniej trudności. „Aliści“ nagle, przy następnej próbie zadowolenia prawnie dozwolonych rozkoszy (co za prostota! co za prostota!) stało się coś niesamowitego: — „quelque chose de vraiment insamovite à la manière polonaise“ — wyrażenie Lebaca. Oto atłasowa skóra Zypcia, jego wspaniałe muskuły i ten valentinowaty, młody pysk zezwierzęcony w nasycaniu żądzy, we wspomnieniu tylko co przeżytej, niedokończonej, z powodu szybkości zjawisk, rozkoszy, zmieniły się w coś przechodzącego pojęcia Elizy o miłości wogóle. Nie wiedziała, że to jest aż takie. Wyolbrzymiło się wszystko do jakichś nadludzkich, niepojętych wymiarów — nieomal że się umetafizyczniło. Leżąc obok niego doznała najwyższego dreszczu, od samego wpatrywania się w jego twarz. Zapragnęła zaraz tego samego, ale z nim, z nim w niej, natychmiast, bo inaczej stanie się coś strasznego. Bez tego nie można żyć. Nagi Zypcio, leżący bezwładnie w jej wspaniałych ramionach, w swej niedosiężnej, męczącej do obłędu absolutną „niezdobytością“ piękności, nagle zmienił się jej w jakiegoś półboga, w coś niewyrażalnego, przechodzącego wszystkie możliwości, w coś — ach — niech tylko trwa tak ciągle, nigdy ani chwilki bez tego — to jest jedyne — bez tego śmierć — niech djabli wezmą państwo, Kocmołuchowicza, Murti Binga, Dwoistą Jedność (jako taką), Chiny, przewrót socjalny i wojnę, byle tylko był on i żeby to niewyrażalne co on robił trwało bez końca. To jest dwoista jedność sama w sobie bez żadnych głupich symbolów, to, a nie jakieś bzdury Lambdona Tygiera — to jest jedyna prawdziwa rzeczywistość. I to on tak ją wścieka, ten tak ukochany Zypcio — jęknęła ze szczęścia prawie że aż potwornego. Nie wiedziała biedaczka o ograniczoności sił męskich — za dobrze wychowana była, a do tego pilnie strzegąca samą siebie przed jakiemkolwiek uświadomieniem. Żyła własną pustką — teraz ta pustka pękła, ukazując jej jako istotę niepojętych dotąd zjawisk życia, to jedno: rozdarcie niesamowitą rozkoszą pragnącego wnętrza ciała, dokonane przez niego, jedynego, ukochanego, przepięknego chłopczyka–bydlaka. Cóż może być jeszcze poza tem? Wył w niej niesyty zwierz o ciągłość takich chwil — poza tem nie było, nie mogło być nic — to był prawdziwy szczyt wszystkiego. Poprostu od pierwszego dotknięcia tajemniczego wału rozkoszy (nie wiedziała skąd się to wzięło takie) i to na tle jeszcze delikatnych muśnięć poprzednich, dostała biedna Eliza ataku ostrej nymfomanji. Bywają takie wypadki i teraz los taki padł na biednego również Zypcia, wiszącego już i tak na ostatniej krawędzi, za którą była jedynie tylko cuchnąca rozkładem jaźni (okropne słowa!) otchłań kompletnego zdziczenia osobowości i zwykłego bzika.
I tu nagle zaczęło się wszystko na nowo, ale z siłą i wściekłością tak piekielną, że Zypcio też poczuł coś całkiem innego niż kiedy z księżną — i tak dalej. Wydało mu się, równie jak i jej, że nic już poza tem niema. Świat znikł. Był tylko ten jedyny pokój w hotelu „Splendid“, izolowany system, niewiadomo czemu wciągnięty w krąg działania piekielnych sił, emanujących z ich ciał, splątanych wzajemnie i z ich duchami, w jedną masę żywego, dwuosobowego, jak jedność Murti Binga, szału, graniczącego z chęcią śmierci za życia, czegoś wogóle sprzecznego w sobie, niewyrażalnego. Eliza miała (jak się okazało) tę szatańską intuicję wszelkiego zepsucia — rozwinęła się w jedną godzinę tej nocy, jak kwiat agawy — pękła w sobie, jak granat jakiś, naładowany potencjalną rozkoszą. Żyli w tej chwili oboje zdawało się za miljony ludzi, niepojmujących metafizycznej głębi tych rzeczy, pożerani płomieniem zaświatowo–bydlęcej żądzy stopienia się w jedną niepojętą istność. Był to proces odwrotny w stosunku do dzielenia się komórek — tylko tu nie mogło stać się to naprawdę — było asymptotyczną torturą nieskończoności, gwałceniem (w granicy) najistotniejszego prawa bytu, mocą którego indywidua są tak od siebie oddzielone, jak ponad–skończone liczby Cantora, piekielne hebrajskie alefy aż do C, liczności continuum i dalej może, w nieskończoną nieskończoność aż do nieskończoności i tak dalej i dalej. (Ponad–skończonych funkcji niema i być nie może: chciał stworzyć je nieboszczyk sir Tumor Mózgowicz i na tem kark, a raczej mózg skręcił.)
Jakże cudownie piękną stała się Eliza w swojem wyuzdaniu. Wszystko co było w niej święte, dalekie i niedostępne w swym wyrazie (oczy, usta i ruchy) stało się bestjalskiem, nie tracąc jednocześnie poprzedniej świętości — zbydlęcony nagle anioł mógłby tak wyglądać. To wzystko, co dla Zypcia było w niej na zimno, na wzniosło, nietykalnie piękne, zapłonęło teraz piekielnym ogniem ciała, tego już nie posągowego a rzeczywistego w swych nieprzyzwoitościach, zapachach i nawet (ach) w obrzydliwościach. W tem właśnie jest ten szatański urok erotyzmu, że taki anioł (poprostu) o twarzy pięknej jak obłok świecący odbiciem zorzy na fijołkowem wieczornem niebie, może mieć takie nogi, takie wspaniałe, zgrabne łydki z żywego mięsa i takie obrzydliwości nawet, które, nie przestając być takiemi, stają się jednocześnie jakimś niepojętym cudem. W tem tkwi djabelska siła tych rzeczy, a do tego jeszcze sam charakter niezrozumiałej nigdy tajemniczej rozkoszy, które one dają — złej, rozpaczliwej i nawet ponurej, jak wszystko co zbyt głębokie. A mimo to czy jest gorsze upokorzenie dla mężczyzny niż akt płciowy? Dawniej, jako bestjalska rozrywka dla wojowników po walce, jako odpoczynek z całem poczuciem wyższości mężczyzny nad jego niewolnicą — to jeszcze można było wytrzymać. Ale dziś — o — to okropne. Co innego cały problem dzieci i rodziny, choć i to zmieniło się zasadniczo: zagłupiony, zapracowany samiec dzisiejszy nie jest ekwiwalentem dawnego rodzinnego władcy. Można nie zwracać uwagi na drobne wyjątki pierwotnego matrjarchatu — prawdziwy „babijarchat“ idzie dopiero. Nikt nie tryumfuje bardziej nad niczem jak kobieta nad światem całym i tajemnicą osobowości w takiej chwili. O — gdyby mógł widzieć teraz Zypcia i niewinną Lizkę ten kretyn Owsiusienko, projektodawca tayloryzacji erotycznych stosunków. Oszalałby z rozpaczy na widok tej różnorodności niepotrzebnych pozornie wymysłów. W pewnej chwili Genezyp zwinął się cały jakby ukąszony powiedzmy przez skorpjona. Teraz musi się nasycić za wszystkie czasy i stracone miejsca — nieskończoności nie obejmie, ale tu musi się stać coś takiego, co mu ją zastąpi. Przecież nic niema naprawdę oprócz tego pokoju, Elizy i jej niezwyciężonej piękności. Nie myślał nic, ale działo się w nim coś potwornego. Wszystkie tajemne znaczenia dawnych snów miał tu przed sobą, w tem hotelowem łóżku. Życie dalsze nie istniało — przyszłość była martwem słowem bez treści. Rodzina, znajomi, Kocmołuchowicz, Polska i wisząca nad nią beznadziejna wojna, czemże to było wobec tej możności połknięcia świata i siebie w jednej dawce jakiegoś szalonego czynu i to bez żadnej pracy i wysiłku. Tylko się puścić — zrobi się samo. Sine skręty jakiejś nieskończonej spirali zawirowały mu zdawało się w centrum jego istoty, która była jednocześnie środkowym punktem całego wszechświata, gdy wpatrzył się w wywrócone do góry dnem w szaleńczej ekstazie rozkoszy, niewinne, a teraz tak obce, zwierzęco–anielskie oczy żony — to nie była już żona, ani kochanka, tylko jakieś niesamowite bydłobóstwo, wcielenie całej znikomości wszystkiego, przepływania bezcennie drogiego czasu, czegoś drogocennego ponad wszystko. I to było rzeczywiste! Ha! Jak w to uwierzyć, jak zatrzymać lotny płomień najwyższego cudu, jak z tej zwiewnej aż do unicestwienia się mgły, trującej aż do bólu niepowrotnością nieuchwytnej chwili, uczynić choćby kawałek wieczności, zakrzepłej w twardych, gnaciastych łapach woli. Wszystko na nic. Czemże były marzenia o potwornostkach przy uczcie weselnej? — małe bzdurki. Teraz dopiero z takim trudem przez miljony pokoleń tworząca się w nim jaźń ludzka, zaczęła się rwać, drzeć i pryskać i prychać i łamać i druzgotać, pękając w powolnym, bolesnym wybuchu i nie mogła się do syta rozpęknąć w pustce bez dna, zionącej czystą śmiercią. Widział przed sobą drgającą w spazmie szyję, białą, giętką, kuszącą i czuł pod oszalałemi rękami przepiękne, wieczyście doskonałe kształty półkul odwrotnej strony wyprężonego w łuk ciała. Rozdzierał je i wbijał się całym sobą w samą ucieleśnioną rozkosz, która zdawała się nie mieć miejsca, obejmować wszystkie kręgi ziemskiego piekła i nigdy w istnieniu niedościgłego, prawdziwego Nieba Nicości. Ale umrzeć nie mógł. Nie kochał jej w tej chwili — raczej nienawidził do nieobjętej rozumem potęgi. Za co? Za ten ból unicestwiania się na żywo, za to, że nigdy nie mógł być nią samą i samym sobą jednocześnie i za tę straszliwą nieznośną przyjemność, z której jej udział w tem wszystkiem stwarzał jakieś djaboliczne misterjum, za to, że tem co czynił nigdy jej zniszczyć nie zdoła, nie pokona tej niemożliwej do zniesienia piękności. Rwały się w nim żyły i ścięgna, skręcały kości i muskuły, a w mózgu został już tylko jeden potworny, płonący zabójczy ryk zachwytu nad Nicością Istnienia. Puścił tamto i wpił ręce w tę nienawistną szyję. Oczy Elizy wyszły jej na wierzch i stały się przez to jeszcze piękniejsze. Nie broniła się, tonąc również w zachwycie najwyższym. Ból połączył się w niej z rozkoszą i śmierć z życiem wiecznem w chwale rozjaśniającej się Tajemnicy Wszechrzeczy. Odetchnęła głęboko, ale już ten oddech nie wyszedł z niej nigdy żywy. Ciało jej drgało w śmiertelnych konwulsjach, dając potwornemu zwycięzcy nasycenie najwyższe — wiedział, że ją zniszczył — w tem była ostatnia iskierka gasnącej świadomości. Genezyp zwarjował definitywnie, nieodwołalnie. Zasnął tak z trupem w objęciach, nie rozumiejący nic ziemskiego. Czy była to zbrodnia? Chyba nie, bo Zypcio absolutnie nie wiedział w tej strasznej chwili, że tem niszczeniem pozbawia kogoś życia. Kochał tylko Elizę nareszcie po swojemu, chciał się z nią nareszcie naprawdę połączyć.
A rano obudził się o siódmej „avec une exactitude militaire“, jak marszałek Ney przed egzekucją. Wyswobodził się z martwych objęć ukochanej, wstał, umył się w łazience obok, wyszedł stamtąd, nie spojrzał nawet na trupa (a nawet gdyby spojrzał nie wiedziałby co to jest właściwie) i włożywszy mundur i palto i wziąwszy ręczną walizeczkę, zeszedł na dół. Postępował zupełnie jak automat, działał tym gatunkiem świadomości, która każe pszczołom zbierać miód, mrówkom nosić sosnowe igły, gąsienicznikom składać jajka w liszki i tym podobne rzeczy wykonywać tysiącom innych stworów. Teraz naprawdę nie było w nim nic z dawnego człowieka. Mimo, że pamiętał wszystko doskonale, pamięć ta była martwa — jako żywa należała do innego człowieka.
Był zwykły jesienny dzień, taki sobie „dzionek“ ludzi zwykłych. Genezyp też był takim sobie zwykłym osobnikiem — wypaliło się w nim wszystko — tak się rozpoczął początek katatonji.
— Papiery są? — spytał portjera.
— Tak, panie poruczniku — ordynans przyniósł o wpół do siódmej. Właśnie miałem pana kazać obudzić.
— Pani zostaje do jutra — powiedział jakiś głos z innego świata przez niego. Zapłacił rachunek i pojechał na stację. To wszystko robił już ktoś inny za niego. Zypcio umarł na wieki, ale osobowość był ta sama. Jadł obiad w restauracyjnym wagonie, patrząc bezmyślnie na ulatującą w dal, oszronioną zlekka mazowiecką równinę, tonącą w blaskach ćmawego, jesiennego słońca i słuchał równie bezmyślnie niezmiernie głębokich bzdur, które mówił siedzący naprzeciw niego Lambdon Tygier. Oczywiście dziwny starzec wiedział już o wszystkiem i wszystko w zupełności usprawiedliwiał — to było ciekawe i tego wysłuchał Zypcio nawet z przyjemnością, ale cały wykład teoretyczny przepadł — nie czepiały się już te pojęcia jego zautomatyzowanego mózgu. Może o to właśnie chodziło. Wszyscy murtibingiści przechodzili najpierw stan ostry, a potem zasypiali w systemie tych pojęć, jak wśród stosu wygodnych poduszek. (Tylko ci, u których trwał stan ostry dość długo, używani byli jako agitatorzy.) Lambdon wiedział, że Eliza przestała dla nich istnieć z chwilą zrealizowania się jej erotycznych marzeń. Wiedział też, niewiadomo skąd, że dzieci mieć nie mogła — była niepotrzebną. Co go obchodziła reszta? Umarła w najwyższej chwili swego życia — po tem co było mógł ją czekać tylko powolny upadek i samobójstwo. Czyż nie lepiej, że tak...?
W stolicy zameldował się Genezyp w komendzie miasta i zaraz udał się do mieszkania kwatermistrza. Była piąta po południu. Generał jadł właśnie obiad w towarzystwie żony i córeczki. Był dziwnie blady i czarność jego wąsów robiła na tle tej bladości, wrażenie żałobne, śmiertelne. Przecież to właśnie tej, tylko co ubiegłej nocy, przeżył kwatermistrz swoje dawameskowe wizje. Coś tam musiało się zmienić w tym tytanicznym mózgu — ale co — nie wiedział i nie dowiedział się nikt. Oczy, czarne, smoliste, „smorodinowe“, świeciły dziką wesołością jak zwykle. Przecież to jutro właśnie wyjeżdżało się całą bandą na front, — nareszcie! Kończyły się małe, głupie polityczne gierki i zaczynała się wielka, największa w życiu gra — o życie i śmierć. A w duszy była tajemnica i czaiła się gdzieś zwinięta na dnie wielka niespodzianka, ta jedyna wierna, prawdziwa, godna jego kochanka. Zaproszony do obiadu zjadł go Zypcio z apetytem, mimo, że dwie godziny temu nasycił się zupełnie w pociągu. Jednak był biedaczek trochę wyczerpany. Rzecz dziwna — Kocmołuchowicz nie robił na nim żadnego specjalnego wrażenia. Owszem, cieszył się, że ma wodza, że ten wódz był taki morowy — ale żeby to było coś aż tak bardzo nadzwyczajnego, to nie. Jako były rywal w stosunku do Persy nie istniał dla niego zupełnie. Kwatermistrz wypoczywał dziś przed jutrzejszym wyjazdem, detantował się, entszpanował się, rozwalniał się — jak mówił sam. Umiał stwarzać te programowe, beztroskie wypoczynki wśród największego nawet nawału pracy. Nie robił nic: rozmawiał z żoną, a nawet ją rżnął chwilami, bawił się z córeczką i rudym kotkiem „Pumą“ i wałęsał się poprostu z kąta w kąt. Nasycał się nastrojem rodziny i domu — może już poraz–ostatni w życiu. To nie uponurzało bynajmniej elementów tego nastroju. Więcej tylko można było się tem nasycić w tym stanie. Najwyższa sztuka używania życia. To się wyrobić nie da — trzeba mieć już taki charakter. O wpół do szóstej siedzieli sobie z Zypciem w domowym gabinecie i pili kawę. Na łaskawe zapytanie opowiedział Genezyp całe swoje życie, różne detale o ojcu, przebieg służby i bitwy, a nawet ogólnikowo zdał sprawę z romansu z księżną. Kiedy przyszedł moment poznania się z Persy, dziwnie wpatrzył się w swego adjutanta kwatermistrz. Ale skatatonizowany adjutant wytrzymał dzielnie to spojrzenie — „un aide de camp catatonisé — quel luxe“ — jak mówił potem de Troufières.
Przyszedł telefon — że to, a to i tamto a tamto — ze słów generała domyślił się Genezyp, że chodzi o śmierć Elizy. Wstał, stanął na baczność i gdy Kocmołuchowicz odłożył słuchawkę i zwrócił na niego swoje cudowne, bezdenne oczy z pewnem zdziwieniem, wyrecytował wszystko jak raport:
— Zadusiłem ją, bo zanadto ją kochałem. Może to obłęd, ale tak jest. Chcę służyć tylko armji. Toby mi przeszkadzało. Proszę o łaskę. Odpokutuję wszystko na froncie. Tego jednego niech mi pan generał nie odmawia — ukarany mogę być przecie potem. — Zamarł wpatrując się psiemi oczami we wspaniałą twarz Wodza. Kocmołuchowicz patrzył i patrzył bez końca — patrzył i zazdrościł. Zypcio stał bez drgnienia. „Ależ to tęgi warjat — wysoka marka“ — pomyślał Wódz. „Swoją drogą ja też nie jestem tu bez winy“ — przypomniał sobie jeden z ostatnich raportów Węborka. Czy jednak młody ten idjota nie przeżył czegoś takiego, czego nigdy nie osiągnie i nie pojmie nawet on sam, jedyny w swoim rodzaju człowiek na świecie, który z niczego absolutnie nic sobie nie robi. Chwila wydłużała się niepomiernie. Poobiedni nastrój drugorzędnego mieszkania w stolicy. Cykanie zegara, różne domowe zapaszki przesiąkające aż tu i mieszające się z zapachem cygar, „miełkoburżuazyjnaja skuka“. A na tem tle takie rzeczy!
W tej chwili nawet gdyby Zypcia do więzienia wzięli, albo i na śmierć skazali, przyjąłby to z tą samą obojętnością. „Ale kiedy przyjdzie chwila przebudzenia i ja wreszcie zrozumiem wszystko?“ — pomyślał automatycznie, beztreściwie. — „Wtedy śmierć — ale w jakichże potwornych męczarniach — brr“. — To rzekł w nim jeszcze jakiś nowy ktoś, który teraz wstawał z samego dna ostatnich den jego istoty, opanowując cały stężały cielesny mechanizm. Między dwiema osobistościami: tego tworzącego się teraz i tego który jako dziecko (łezka) spuszczał biedne pieski z łańcuszków, była próżnia, której nikt i nic wypełnićby nie zdołało — „przerwa w duchu“ jak określał stan ten, niezbyt inteligentnie, Bechmetjew. Aby to zrozumieć trzeba być samemu warjatem, co wyklucza dokładne i objektywne ujęcie tego i każdego wogóle zjawiska — kółko bez wyjścia. A tamten patrzył i patrzył i patrzył na tego syna przyjaciela i swego własnego „niedoszłego“ i zdawało się, że swemi jasnowidzącemi oczami widzi nietylko mózg tego dziwnego zbrodniarza, ale nawet jak się układają w tym mózgu cząsteczki białkowych połączeń, a nawet (według fizykalnej koncepcji) elektrony i inne coraz mniejsze, aż w nieskończoność, fikcyjne (czy może rzeczywiste — tak samo w tym stopniu rzeczywiste jak systemy ciał niebieskich — o — Boże! gdyby tak było... a któż wie? — to zbyt straszne...) elementy idealnej materji–energji, pochodzące pojęciowo od a) pierwszego lepszego przedmiotu, czy przedmiotu wogóle; b) ruchu i c) naszej muskularnej, bezpośrednio danej jako następstwo jakości, siły. Widział genjalny kwatermistrz nietylko chwilę obecną i wszystko co było (miał zresztą doniesione różne szczegóły z przeszłości Zypcia, jak wogóle z życia wszystkich swoich adjutantów), ale i przyszłość całą tego wyjątkowego zaiste pegiekwaka: będzie długo żył, będzie szczęśliwy, jako ten trupek własnie, którym się stał przez tę zbrodnię. O on? — ha — lepiej jednak nie myśleć. Cała waga problemu polegała na walce z czemś niewymiernie potężniejszem, wobec czego nie można było marzyć o zwycięstwie — jakby ktoś palcem chciał zatrzymać kurjerską lokomotywę. Ale mimo to koniec musi być piękny. Jak przepadnie wszystko, zrobi szarżę sam na czele swego sztabu i zginie. Jakże zapłonęła na tle tej bezdennej(?) myśli cała rzeczywistość obecna. — Można tylko powiedzieć: „ha!“ i nic więcej. „Tylko może on jednak potem z nią tego...“ (na tle zbrodniczego wieczorku u Persy). Nie dokończył tej myśli — teraz i nigdy już. — Zamurował ją jak Mazepę(?). Upłynęło pół godziny może, może trzy kwadranse. I nagle ten piękniutki młody człowiek rzekł, a tamten zdołał jeszcze przedtem pomyśleć: „Ale to musiała być frajda dla tamtej histeryczki (poznał kiedyś Elizę na jakimś balu) — zginąć z rąk tak pięknego bubka. Szkoda, że nie jestem pedzio — użyłbym sobie na nim jak na burej suce“.
— Melduję — itd. — ...przedtem zabiłem także pułkownika — nazwiska znowu nie pamiętam — wtedy kiedy kochałem się tak beznadziejnie w pannie Zwierżontkowskiej. — Kwatermistrz drgnął, mimo, że właśnie o tem samem myślał. To nazwisko zawsze robiło na nim wrażenie. Kochał się przewrotnie we wszystkiem co do niej należało: w pantofelkach, pończochach, szminkach, wstążkach, nawet w dźwięku nazwiska i imienia. „To jej, to jej to wszystko“ — mówił sobie w duchu w pewnych strasznych chwilach. Właśnie zachciało mu się wprost niemożliwie tych zwykłych dziwności z nią, na zakończenie ostatniego może odpoczynku. Wstał brzęknął ostrogami i powiedział, rozciągając trzeszczące kości:
Ósma rano. Za pół godziny odchodzi pociąg sztabowy na front, który już jest gotowy — w ostatniej chwili skonstruował go Kocmołuchowicz. Genjalny plan, urodzony nieomal podświadomie w tym straszliwym turbogeneratorze, jakim jest mózg niezwyciężonego stratega, urzeczywistnił się tam na dalekich polach, bagnach i lasach polskiej Białej Rusi, z magiczną wprost dokładnością. Dużoby dali chińczycy, aby znać tę koncepcję, cudowną w swej prostocie. Niema na to rady, bo na papierze ona nie istnieje. „Der geniale Kotzmoloukovitsch“ ma wszystko w głowie. Rozkazy były telefonowane do każdego z szefów korpusów osobno, a oznaczały rozkład do kompanji, szwadronów i baterji włącznie. Ani jednego papierka. Mapa, niepokalanie czysta, bez jednego znaczka, przed oczami i telefon w poczwórnie wypoduszkowanym t. zw. „gabinecie operacyjnym“. Nawet gdyby kto jaką rozmowę podsłuchał, nie wiedziałby nic. Linja specjalna, podziemna, której częściowe pozycje znało kilku ludzi, no i ci oficerowie, którzy części jej zakładali — zawsze inni. A rozkazy takie i to na dwa dni przed defenzywną ofenzywą: Dzwonek. „Hallo. Komenda 3–go Korpusu. Generał Niekrzejko? Słuchać i notować: 13–ta dywizja. Odcinek 4 km. długi od Brzuchowic do Śniatyna. 21–szy pułk piechoty: Brzuchowice–Lipa Wielka. 1–szy bataljon Brzuchowice. Sztab kota 261, chatka węglarza, koło brzozowego lasku. Front O. S. O. 300 kroków na prawo od wielkiego dębu z czerwonym krzyżem baterja 2–ga, 1 dywizjon, 5–go pułku 6–ścio calowych moździerzy. 2 haubice na W. 30 m. na lewo od błękitnych chałup przy drodze do Śniatyna“. itd., itd. Innemu we łbie–by się pokręciło. Ten ci jucha nic. Aż zachrypł i gada, gada, gada bez końca. Sam w pokoju — innyby zwarjował — ten ani na źdźbło nie znieprzytomniał nawet na chwilę. Mało inicjatywy mają dowódcy grup? — no to i co? Durnie wszyscy prócz niego — popsuliby mu wszystko. Psy, które można poszczuć — nic więcej. On jeden wie — pan nad pany.
Pierwszy raz od czasu wymarszu z Pekinu, mandaryn Wang i jego japoński doradca Fucuszito Johikomo zastanowili się trochę. Żadnych danych co do systemu obrony. Żadni szpiegowie nie pomogli. Zginęli prawie wszyscy, a ci, co wrócili mówią, że nikt nic nie wie. Nie pomogły straszne tortury. Plan operacyjny miał być zakomunikowany dowódcom grup do dywizji włącznie wieczorem tuż przed ofenzywą. A tak go miał jasnym w swym prawdziwie jaśnie–pańskim łbie generalny kwatermistrz, jak i samo rozłożenie wojsk. („Szkoda takiego człowieka na taką parszywą epokę“ — mówili nawet niedowiarkowie.) I to plan, który musiał zmusić przeciwnika do takich właśnie, a nie innych działań, choćby niewiadomo co przedtem był wykoncypował. Oczywiście mogły być małe odchylenia, ale od czego telefon? Na rzeczy nieoczekiwane umiał reagować kwatermistrz z takim samym spokojem, jak na znane od wieków. Oczywiście przewaga liczebna była po tamtej stronie praktycznie nieskończenie wielka, chińczycy naród straszny i niezrozumiały, o śmierć i ból nie dbają, mogą nie jeść i nie pić dniami całemi i bić się jak djabły. Technika ich w ostatnich latach przewyższyła wszystko, co tylko Białe Zamorskie Djabły wynaleźć zdołały. Jednem słowem ogólna przegrana pewna — chociaż kto wie — a nuż jakiś cud. Mało to ich miał w swem życiu Wielki Kocmołuch? Postanowił „pokazać co umie“ — jak to o nim mówiono. Pierwsza bitwa, musi być wygrana. Życie takie i tak djabła warte. A jeśli nie zginie, to muszą go chińczycy wziąć do siebie co najmniej na szefa sztabu głównego i na tej posadzie zejdą mu ostatnie lata wspaniale: z początku będzie prał Niemców, potem Francuzów, Anglików, a potem choćby djabła samego. I na jedno i na drugie był przygotowany — czy to, czy tamto, było mu to prawie doskonale obojętne. Prawie — bo jednak dawameskowa noc zrobiła mały, malutki wyłomik. Ale umiał to ukryć przed sobą i innymi.
8–ma rano. Jesienny dzień wstaje, typowo–bezbarwnie październikowy, mimo słońca. Drugi dzień przymrozku. Trudno robić okopy, ale iluż ludzi było w pogotowiu — wystarczy. Zresztą ziemia twarda tylko po wierzchu. A co za sztuki będą z kawalerją, to się opowiedzieć wprost nie da, ani przedtem, ani potem. Będą mieli robotę wojenni historycy, a dokumentów nie zostanie żadnych — ani jednego papirka — hi, hi! Bucha para z cylinderkurków potwornej amerykańskiej maszyny. Złączenia ogrzewania też dymią. Jak widma snują się największe mogoły wojennej Polski w kłębach mokrej mgły. Rozkoszny dzień przed wielkim śmiertelnym czynem. Wszyscy tu przy pociągu: Niehyd Ochluj, Kuźma Huśtański, Stęporek i cały Rząd z ostatniem błogosławieństwem: wszystkie Boroedry, Cyferblatowicze i Kołdryki, a zdrada od nich zionie. Niech ta se, niech ta. „Nech sa paczy“ — jak mówią Czesi. A — i kilku hrabiów durnych, doszczętnie zamundurowanych, jak w ciemię bitych — ale i ci dobrzy. Tamci mędrsi nie wiedzą także nic. W tem cała rozkosz. On jeden — jeden, jeden, Jego Jedyność i to w tych parszywych czasach, na tę masę tego żółtego paskudztwa, niosącego światło ze Wschodu. Och — żeby tylko nie śmierdzieli tak strasznie! Podobno na trzy kilometry już oddychać nie można. Sam brat kwatermistrza, naczelnik ogólnego ruchu, Izydor, prowadzi pociąg. Można jechać? Jeszcze nie. Nareszcie lekkim krokiem wchodzi Persy na peron. Elegancko ucałował rączkę oficjalnej już teraz kochanki kwatermistrz. Teraz wszystko mu wolno — idzie na pewną śmierć. Żona wita się z nią czule, jak z siostrą. Co za stosunki, co za stosunki! Zaszeptali wszyscy. Rząd wyłupiał na to zdziwione, zaspane oczy. Uniósł kwatermistrz córeczkę Ileankę do góry i wtulił jej twarz w czarne swe wąsiska. Lekko, jak pliszka, sfrunęła Persy z peronu prosto w salonowy wagon. Będą perwersje, czy nie będą? A tu nagle Zypcio z meldunkiem (posłany był sprawdzić, czy jakiś tam kuferek czort wie czyj, jest w pakwozie, czy nie). Zczepiły się oczy tej dziwnej, niedoszłej pary. Ale trupie było w tej chwili spojrzenie nie dawnej ofiary panny Zwierżontkowskiej — żadnego śladu uczucia. Niezadowolona, cofnęła się w błyszczącą samą esencją wagonowego szyku głąb wagonu i zasunęła okno. Nie lubiła gdy się jej ktokolwiek wymykał, a po ukatrupieniu Węborka, nabrał dla niej Genezyp jakiegoś specjalnego uroku. Bądźcobądź z wściekłości na nią dokonał czegoś tak niesamowitego. Ta myśl przeszywała ją tym specjalnym dreszczykiem, który dotąd dawał jej tylko sam Wódz. Będzie miał kwatermistrz przedśmiertną zabawę z tych dwojga, czy nie będzie? Chyba nie, bo Zypcio to żywy trup w mundurze, przytomny nieprzytomnością ostateczną, śmiertelną.
Gwizdek Izydora „rozdarł“ mroźne powietrze. Czas już najwyższy. Jeszcze jeden pocałunek na czole umęczonej żony (świętej Hanny Męczennicy, jak ją nazywano), jeszcze jedno zanurzenie wąsów w ten cudowny, różowy pyszczek córeczki (i tu łza stoczyła się, czarna jak czarna perła [ale do wewnątrz] z oka tego wspaniałego okazu ginącej rasy — co też z nią będzie biedaczką, jak to żółte robactwo zaleje tę ziemię) i szybko weszli do ciepłego wagonu. [Kocmołuchowicz nie był właściwie przywiązany do ziemi, tylko do pejzażu — tak przynajmniej mówił po pijanemu.) Pociąg ruszył zwolna, sapiąc ciężko pod szklannem sklepieniem dworca, przesunął się jak widmo wzdłuż wstrętnych bud stacyjnych i znikł w rudawej w rannem słońcu mgle miejskiej. Samo historyczne przeznaczenie całego kraju sunęło w luksusowym wagonie na Wschód, ku niezbadanej otchłani przyszłości, która czekała w postaci jesiennego nudnego, smutnego białoruskiego pejzażu. A małe to wszystko było, a wstrętne, a płaskie — oczywiście wobec tajemnic międzygwiezdnej przestrzeni. Cudownie się jechało w porządnie nagrzanym salonowym wozie. A sytuacja też była nienajgorsza. Zypek zakuty w polowy mundurek siedział sztywno, markując wyraźnie, że jest adjutantem i niczem więcej. Persy, teraz dopiero przerażona całą tą imprezą, myślała tylko, jakby się ty wywinąć z tej matni wobec pewnej klęski. Liczyła jedynie na swoją demoniczną urodę, w związku z szaloną pożądliwością chińskiego sztabu na białe kobiety wyższej marki. Ale jeśli ten szaleniec Erazm (Ercio), którego też na swój sposób kochała, każe jej iść w pierwszą linję, to co??? Na samą myśl o tem wściekała się już na niego zgóry. A jednocześnie ta niemoc jej, wobec jego wszechwładzy, podniecała ją do szału i to nie tylko do niego, ale i do innych — poraz–pierwszy w życiu. I wzbierała w niej potworna żądza do cudnego, młodego mordercy w adjutanckim uniformie. Rzeczywistość znienawidzonego niebezpieczeństwa i możliwość niechybnej (jakto?) śmierci, czyniła wszystko tak właśnie, w tym stopniu, jakościowo prawie odmiennie strasznem i cudownem i pożądanem i nienawistnem i kochanem aż do obłędu. Psia–krew — z tego właśnie wybrnąć jakimś genitalnym „trick’iem“ — to było zadanie, och, było. Ale nie czuła się biedna Persy na siłach i to, to właśnie, dodawało, raczej tworzyło ten piekielny, niewyobrażalny nawet w przybliżeniu w normalnych warunkach urok chwili. Nie umiała jednak w całości przetransponować złego na dobre, jak ten jej byk wszechwładny, któremu zazdrościła tej zalety do wściekłości. A bodaj to... A jednak tak dobrze jest, tak dobrze, jak nigdy. Wszystko ma w ręku, jak rękojeść zatrutego sztyletu — w kogo wyrżnąć ten pierwszy, decydujący, nabity przyszłością cios? I to szalone wahanie między ostatnią rozpaczą, a szczytem życia... Nawet jeśli się uda oszukać los i wyminąć krnąbrne przeznaczenie, to już nie będzie to. Ta chwila jest najwyższa, tylko nie można jej całkowicie użyć. I tak bez końca: z góry w dół i z dołu do góry, aż do psychicznej morskiej choroby, do tego zawrotu głowy nad przepaścią dziwności ostatecznej. Tam to spotykali się asymptotycznie z Zypkiem, tam to spotkali się naprawdę o nieskończonostkę od zupełnego zlania się w jedność.
Pociąg pędził jak wystrzelony pocisk — nie do zatrzymania, nie do zdewjowania ku nieznanym „wyrokom historji“, ku zjeżonemu dwurożnie chińskiemu czemuś — co to było, nie wiedział nikt — nawet sam Murti Bing, o ileby istniał naprawdę. A komandor tej całej dzikiej ekspedycji w świetnym był humorze. On też przeżywał szczyt swoich marzeń. Nareszcie był tem „osobowem wcieleniem śmiertelnego ciosu“, jak go nazywali jego sztabowcy — takim się oglądał zawsze w wyobraźni z tęsknotą zabójczą w pokojowe dni. Nareszcie pękła pępowinka łącząca go z parszywem, codziennem życiem. Krótko to będzie, ale użyje za wszystkie czasy. Ale się mylił biedaczek (kto ośmielił się tak powiedzieć?!! Rozstrzelać!!!) że to jest najwyższy moment. Ten krył się jeszcze w punktochwili hyperprzestrzeni, naznaczonej w ziemskim względnym kalendarzu poprostu tak: 9 rano, 5/X, Pychowice, tam, na tym, zgóry w genjalnym łbie kwatermistrza ułożonym, froncie. Nie wszystko jednak da się przewidzieć, nawet przy tak świetnym aparacie działania, jakim był mózg Wodza. Ale o tem pózniej. Narazie był to moment najwyższy — trudno. Niech sobie przyjdą inne, jeszcze wyższe — nic nie miał przeciw temu „podufały“ z największemi potęgami świata kwatermistrz: z najwyższem życiem na szczytach i ze śmiercią choćby gdziekolwiek bądź, byle dobrą, to jest bohaterską, „prawdziwą“, to znaczy w chwili rzeczywistego wypełnienia się misji jego ducha na tej planecie, piękną psia–mać jak marzenie dziewczynki z rodu wodzów o idealnej śmierci wyśnionego rycerza. Narazie tak się właśnie wszystko zapowiadało. Patrzył Wódz na uciekające szmaragdowe pola, żółte ścierniska i sosnowe laski bez żalu — może ostatni raz — a może? — e — w cuda lepiej nie wierzyć. A jak się już stanie, można się wtedy weselić. To, co go czekało, to była prawie–że kosmiczna katastrofa — konieczna jak rozwiązanie w greckiej tragedji. Pewne było to, że innego wyjścia niema i być nie może. Myślał zawsze naprzód — nigdy wstecz — to była jego metoda. Myśl jego stale wyprzedzała życie, a nie ciągnęła się za niem. Do tej chwili wszystko musiało być tak, jak on tego chciał, psia–krew! — a potem zobaczymy. Zanurzył usta w puszyste kędziory Zwierżontkowskiej i przez kosmyki jej blondynowatości pochłaniał, lecący w ramie szerokiego okna wagonu, pejzaż. Przepracowani towarzysze Wodza, przeważnie drzemali na czerwonych aksamitach kanap. Część poszła spać na dobre — noc tę spędzili na intenzywnych pożegnaniach z życiem. Plan operacyjny był potencjalnie gotów — należało go tylko podyktować dowódcom poszczególnych grup, tak, aby nie mogli zrozumieć całości działań. Teraz nie było nic innego do zrobienia, jak „zentszpanować się“ kompletnie. Wziął Persy na ręce jak rzecz jaką i wyniósł z salonu do sypialnego oddziału. Zypcio nie drgnął nawet — zanik erotycznych uczuć, czy co u djabła? Pewne natury tylko w obłędzie uzyskują maximum szczęścia — od urodzenia prawie nie był tak szczęśliwy. Trwał nieruchomo, zdany na czyjąś wolę, tuż u głównej turbiny wypadków, przy samem ognisku sił tej miary, co Kocmołuchowicz (czegóż więcej trzeba?), zatulony w zaciszny kącik na pędzącym pocisku — pchełka maleńka na 15–sto calowym granacie, rwącym zdyszane powietrze. Chwilami tylko, jakimś bocznym centrem świadomości, bał się przebudzenia z tego stanu. Dokładnie widział w wyobraźni ostatnią scenę z Elizą i bezpośrednio, uczuciowo, nie mógł uznać tego, że to on był odpowiedzialny przed sobą i innymi za to, czego dokonał. Wszystko, co było dotąd, ułożyło się w obrazek piękny i konieczny, w którym nawet żyjące osoby występowały jedynie jako poprzebierani aktorzy. I wszystko to było normalne, bez cienia obłędu — oczywiście dla niego tylko.
Był dzień wiosenny w jesieni — jeden z tych dni, w których starzejące się lato (gdzie?) wyciąga się jeszcze raz rozkosznie nad usypiającą ziemią i przeżywa swoją znikomą drugą młodość, jak pijak, czy inny „drogista“, który przestał pić, czy zażywać coś tam i mówi sobie: nie — jeszcze raz. Cicho było na froncie jak makiem zasiał — oczywiście z punktu widzenia huraganowego ognia. Dla biednej Persy była to najstraszniejsza bitwa jaką w życiu oglądała: artylerja chińska „przystrzeliwała się“ do polskich pozycji, macając nieprzyjaciela i korygując wyliczenia. Raz po raz odzywały się po stronie chińskiej pojedyńcze huki dział różnego kalibru w różnych miejscach i pędziły ku nam samotne pociski, hucząc długo w spokojnem powietrzu i pękały w naszych okopach, wyrządzając czasami znaczne szkody. My załatwiliśmy tę pracę już wczoraj — nie można było dłużej czekać, choć to ułatwiło zadanie chińczykom. Oni mieli czas — my — to jest Kocmołuchowicz — nie. Jesień była bezwietrzna i drzewa stały przeważnie w Wiciach, zbronzowiałych od przymrozków. Ścierniska i łąki świeciły leżącą pajęczyną, odbijając jak w stawach pokrytych rzęsą, matowe, łagodne i senne słońce. Nieprzebrana cichość przestworzy budziła strach jakiś zabobonny. Wszyscy, poczynając od prostych ciurów w obozach, do dowódców korpusów i grup, zupełnie niezależnie od zwykłego, normalnego strachu, byli „czegoś“ dziwnie przejęci i uroczyści. Kocmołuchowicz, w towarzystwie Zypcia i Oleśnickiego, objeżdżał front w małej, eleganckiej „pierdoletce“, jak nazywano ten typ torpedowych, luksusowych tanków. Wielką ulgą było wykluczenie przez Ligę Ochrony Wojny powietrznego bombardowania i gazów. Gdzieś wysoko krążyły wywiadowcze samoloty, okrążane co chwila grupami białych obłoczków pękających szrapneli, ale nikt nie potrzebował już bać się pocisków na setki kilometrów za frontem. Chyba można było być ranionym własnym odłamkiem — ale na to trzeba już być zupełnym „nieudacznikiem“. I to właśnie zdarzyło się Kocmołuchowiczowi. Główka do nastawiania odległości naszego własnego pocisku wyrżnęła go w koniec buta, rozwalając podeszwę i niszcząc sam szpic, w chwili gdy rozmawiał z dowódcą 3–go korpusu, Niekrzejką. Niekrzejko zbladł, Wódz zachwiał się, ale nie upadł. Zrobiło się zamieszanie. Mógł Zypcio podziwiać doskonałość tej maski — ani na sekundę nie straciły smoliste gały swojej bezczelnej wesołości. Niestety dosłownie: mógł Zypcio podziwiać, ale nie podziwiał — nic już nie robiło na nim wrażenia. Roboty ziemne były już na ukończeniu — chodziło tylko o strefy wypadowe — linja obrony była gotowa dawno, o 20 km. stąd wtył. Chińczycy trzymali się na 10–12 km. od naszej linji. Najbardziej wysunięte patrole kawalerji złapały zaledwie na jakie 7 km. kontakt z nieprzyjacielem.
Generał–kwatermistrz w świetnym był humorze. Już przeszedł linję zwątpień i wahań — był sam jak wypuszczony pocisk. A jednak zdarzają się psia–mać cuda. Znał siebie i wiedział, że zawsze jednak może oczekiwać od siebie czegoś nieoczekiwanego. Co też teraz „wykinie“ jego nieposkromiona natura przedostatniego indywidualisty na tej ziemi, zakonserwowana aż na dzień 5/X w piekielnym sosie polskich układów sił społecznych? Dumnym mógł być ze swojej armji = maszyna — dość było pocisnąć guzik i „trach“...!! Ale równie dumnym mógł być i ze swego łba, w którym, prawie bez jednego zapisanego papierka, mieściła się ta piekielna przyszła bitwa w potencjalnym stanie. Na chwilę poczuł w sobie kwatermistrz wszystkich wodzów Polski, którzy walczyli kiedykolwiek z mongolskiemi „nawałami“. Ale nagle jakiś dziwny smutek starł tę świetną chwilkę, jak ściereczka „pył“ z zakurzonego, gładkiego stoliczka. Czemu takie „domowe“ porównanie przyszło do głowy samemu Wodzowi? Lśniąca, niepokalana nuda absolutnego bezsensu najświetniejszych nawet czynów, ogarnęła go z niezmożoną silą. Chciałby poprostu żyć. A tu śmierć zaglądała mu bezczelnie pod szeroki daszek czapki I–go pułku szwoleżerów, którego mundur, ozdobiony generalskiemi naszywkami i sznurami nosił. Nie był to brak odwagi bynajmniej, tylko czysty, pozbawiony strachu przed śmiercią sentyment do życia. Cichy szept wewnętrzny mówił mu o jeszcze cichszem istnieniu w jakimś małym domku w kooperatywie wojskowej za miastem — jakieś pelargonje w oknach i córeczka bawiąca się w ogródku — o, w taki śliczny dzień jak dzisiaj i śliczna pani Hanna z całą swoją filozofją (teraz mógłby to nareszcie poznać) i won wszelkie perwersje z tą przeklętą „dziwką“ i dzikie „entszpanungi“i „detanty“, których potrzebę stwarzało mu życie w natężonej, obłędnej pracy. W gruncie rzeczy było mu to obce, było tylko substytutem nasycenia nieświadomej, metafizycznej żądzy bycia wszystkiem, ale to dosłownie wszystkiem. A tu Nicość. — Jakże bliskim był tej nicości w olbrzymiej drabinie hierarchji wszelkich możliwości! Ledwo oderwał się od podstawy zupełnej pospolitości [on były chłopiec stajenny, a potem dojeżdżacz (co to jest?) hrabiego Chraposkrzeckiego–Łzowskiego, pana na Łzowie i Dubiszkach, którego syn najmłodszy, major, dowódca szwadronu w jego przybocznej legji, był teraz jego ślepem narzędziem] a już ciągnęła go ona pokusą cichego snu, pospolitego, prawie nie wiedzącego o sobie istnienia. „Chamska krew, czy co?“ — „żachnął się“ Wódz sam na siebie. I sam zaśmiał się nad sobą. — „Właśnie tak jest dobrze — gdybym był hrabią, nie byłoby w tem żadnej sztuki“. Ach, gdyby to można skończyć to życie spokojnie, tak po dokonaniu tego beznadziejnego czynu, tej przeklętej bitwy, która miała być tem „opus magnum“ całego jego życia? A? I tylko jeździć sobie potem po świecie z córeczką, ukazując jej jego zakryte dla zwykłych oczu cuda i wychować ją na potwora takiego jak naprzykład Persy, lub on sam — szepnął głos tajemny — brrr...! Nie nasycił go niegdyś ani front rumuński, ani Bolszewja, ani genjalne walki miejskie, w których był mistrzem — on kawalerzysta z krwi i ducha najtajniejszych bebechów, ten Kocmoło–centaur, jak go nazywano na orgjach pułkowych, kiedy w szaleństwie alkoholu jako piechur ledwo trzymając się na nogach, dokonywał piekielnych swych kawaleryjskich, smoczo–centaurowych czynów, dając przykład niedościgły prawdziwie „końskiej“ młodzieży oficerskiej. Ale czy był tem w istocie swej najgłębszej, od samego początku, kim jest obecnie? Kim mógłby być przy „najświetniejszym zbiegu“ sprzyjających okoliczności?(!) — właścicielem stajni wyścigowej, czy stadniny, czy profesorem hodowli koni na uniwersytecie wileńskim? Bo ta jego karjera była nienormalna — zawdzięczał ją tylko wypadkom — no może trochę i sobie — ale czemże byłby gdyby nie krucjata? A profesorem mógł zostać zawsze. A nadewszystko powinien był się urodzić conajmniej hrabią — tak wszystko przepadło i teraz trzeba było walić naprzód. Był jednak niewolnikiem czegoś ponad niego wyższego — bo cofnąć się nie mógł. Program: objazd, orgja u szwoleżerów, sen, mały ranny „Entspannung“ z Persy (czekała go w dworku pp.. Łopuchowskich w Załupach, tam za sennemi(?) grupami miedzianych drzew — pewnie teraz pije kawę w tej poziomkowej piżamce... Ech!!) A potem bitwa, ta bitwa jedyna w historji, której sława rozejdzie się po świecie całym i on jako najstraszliwszy mit gasnącej osobowości, którym straszyć będą mechaniczne matki potomków przyszłych, szczęśliwych ludzi. Uha, uha! Otrząsnął ostatnią słabość, w którą był się zatulił, jak w miękki leniwnik–zatulnik w leniwe świąteczne rano. Adjutanci patrzyli na niego ledwo śmiejąc oddychać. Na samą myśl co działo się w tym piekielnym łbie brał ich strach zabobonny (koniecznie.). Oto siedzi teraz między nimi ta kupa pospolitego pozornie mięsa w generalskim przepychu, a w niej zaklęta jest jedyna w swoim rodzaju chwila historji ginącego świata. Oto ta sama chwila definitywnego przewalania się ludzkości w jej drugą zasadniczą fazę, wcielona w tę djabelską kukłę, pełną niepojętych myśli, trwa tu przed nimi, w październikowe rano, w pędzącej przez zapajęczone ścierniska „pierdoletce“. Zypcio zaczął się powoli budzić, ale już po tamtej stronie. Okropność przeszłości, powleczona tajemnym werniksem obłędu i oczekiwania nadchodzących wypadków, świeciła jak stłumione, a niegdyś jaskrawe barwy na obrazie jakiegoś dawnego mistrza. Wspomnienie nie zazębiało się o nic aktualnego. Z jednej strony był to wynik „nerwowego szoku“, który przeżył tej strasznej nocy wyzwalania się w zaktualizowaną nieskończoność i dziwność istnienia, z drugiej tłumiła wszelkie głębsze przemiany zbliżająca się katastrofa. Rozkoszna była tymczasowość tych chwil niepowrotnych. Już w dzień odjazdu szepnął ordynans Wodza obu adjutantom, że nikt z tej wyprawy nie wróci. Jeszcze nigdy takiego oka nie miał podobno generał. Obserwację tę zrobił głupi Kufke podczas rannego ubierania. Potem maska kwatermistrza nie zdradzała już innych uczuć prócz wściekłej, skoncentrowanej jak słońce w soczewce, woli. „Spiął mózg ostrogą woli“ — zaiste było tak. A przytem co mógł przeżyć jeszcze ten obłąkaniec. Bo i jeden i drugi, i Wódz i adjutant — byli prawie na granicy — może Zypcio posunął się dalej w urzeczywistnianiu swoich pomysłów, może był jako warjat właśnie życiowo dojrzalszym, ale z Kocmołuchowiczem było naprawdę źle. Nie zdawał sobie tylko z tego sprawy, a piekielna praca trzymała go jak w kleszczach, nie dając możności uświadomienia pewnych symptomów. Dotąd dosłownie nie miał czasu zwarjować. Ale nie rzadko, ale też i nie bardzo często, Bechmetjew kiwał nad nim głową z politowaniem, połączonem z podziwem. „W grobie nie będzie czasu leczyć się Erazm Wojciechowicz“ — mówił. „Jeszcze nie czas na sanatorja“ — odpowiedział kiedyś kwatermistrz. — „A zresztą jak się skończę, to lepiej wyprowadzić za płot i strzelić w ucho. Płot już mam w Kooperatywie na Żoliborzu, a rewolwer znajdzie się w ostatniej chwili — ktoś życzliwy użyczy“ — miał na myśli swoich najstraszliwszych wrogów, co może teraz gdy on tu łeb nadstawia, tam w stolicy chleb i sól dla chińczyków przygotowują i czyszczą klucze stołecznego miasta. Dobrze czuł się Genezyp w tej pustce uczuć. Nie mógłby już wrócić między normalnych ludzi — w więzieniu, czy na swobodzie, czekała go jedynie samobójcza śmierć. Teraz był wolny od tego zagadnienia — miało to załatwić samo życie. Nie poznawał ani siebie, ani otaczającego świata. Ale właśnie w tej obcości czuł się jak w wygodnym futerale. Tylko czy to nie jest jednym z objawów zbliżającego się bzika? Zaniepokoił się tym problemem — poraz–pierwszy naprawdę ogarnął go strach przed obłędem — czy nie zapóźno? — jego, skończonego już warjata, żyjącego tylko mocą nadwyżki sił, których dostarczała sama sytuacja zewnętrzna, no i skatatonizowanie. Ale nie było czasu zastanawiać się nad takiemi głupstwami. Właśnie zajechali przed jakąś zakamuflowaną ciężką baterję, gdzie Kocmołuchowicz wypowiedział jedno z tych swoich słynnych, wstrząsających najtajniejsze żołnierskie bebechy, przemówień. (Nigdy ich nie zapisywano i nic drukowano, bo bez jego obecności, głosu, postawy i tej atmosfery, którą koło siebie stwarzał — okazywały się bardzo liche i nieudolne. On sam był tego zdania.) Ledwo skończył, a tu, jak na zawołanie nadleciał od dalekich pozycji chińskich ciężki, 11–sto–calowy granat i pękł tuż przed linją armat, zasypując wszystkich ziemią i drzazgami rozwalonych rogatek. Cudem nikt nie zginął, ale Wódz dostał po łbie dużym kawałkiem drzewa. Drugie ostrzeżenie. Żałował Zypcio, że niezdolnym był już do odczuwania tego entuzjazmu, co w szkole, gdy parę buczeń trąb i sam głos Wodza zdolne było rozpromienić świat cały w szalony wybuch skondensowanego uroku życia. Ze spuszczoną głową, wstydząc się za niesmaczne dowcipy Kocmołuchowicza, słuchał całej tej baliwernji, jak skazaniec, dla którego pojęcie życia straciło sens wszelki.
Dalej wypadki potoczyły się z przeraźliwą szybkością. Nazajutrz rano stał już Wielki Kocmołuch otoczony sztabem na kocie 261, skąd miał obserwować bitwę, [wobec braku gazów i samolotów, (co za rozkosz!) bezpieczeństwo było względnie duże — 10 km. od własnej pierwszej linji.] a raczej jej punkt centralny zdeklanszowania. Front bitwy rozciągał się na przestrzeni 300 km. — trwanie jej obliczano na dni pięć minimum: Za sztabem, na jakie tysiąc kroków, rozłożyły się trzy pułki legjonu przybocznego, konnych pegiekwaków, pod dowództwem adjutanta Cara Kiryła, Karpeki, jednego z lepszych kawalerzystów rosyjskich. A prawda! — na śmierć się zapomniało — wczoraj o dwunastej w nocy rozstrzelano prawie bez sądu Niehyda–Ochluja, który na fikcyjnej radzie wojennej (odbyła się po orgji) zaczął się nieprzyjemnie, po bolszewicku stawiać. Zakneblowano mu gębę i wyprowadzono. W kwadrans już nie żył. Sam Zypcio pomagał wlec go, wyrywającego się rozpaczliwie rozwścieczonym sztabowcom, nie czując przy tem nic. Pijany Huśtański (Kuźma) chciał mu jeszcze przed śmiercią własnoręcznie wyciąć jaja, ale nie danem mu było tego dokonać — Wódz stanowczo zabronił. Zypcio wsiąkł cały bez reszty w duszę Kocmołuchowicza — egzekucja nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia — był już kompletnym automatem. Sytuacja urządzona było po napoleońsku — ostatni występ przed historją nie mógł się obyć bez pewnej dekoracyjności: sztab, kawalerja, „Siwek“, galowe mundury i defilady. No ale trzeba było przystąpić wreszcie do czarnej roboty tego świątecznego dnia. Rozkaz operacyjny wydany był przez telefon oczywiście osobiście przez kwatermistrza z zamkniętej telefonicznej kabiny, którą wożono za nim wszędzie. Przygotowanie artylerji miało trwać krótko — o trzeciej po południu atak generalny — ha!
Był świt blady jesienny. Z początku było szaro. Potem zaróżowiły się od spodu uwarstwione obłoki na wschodzie i dzień prześliczny zaczął się rozwijać powoli, systematycznie. Kocmołuchowicz na koniu (tym słynnym „Siwku“, co to wszystko miał z rozkazu wodza w swym zadzie) przed sztabem. Słuchawkę telefonu miał w ręku. Twarz spokojna, a czarne gały utkwione w niedalekie chałupy Pychowic, zasłaniające dalszy horyzont. Gały pełne były jego pękającej z własnego nadmiaru indywidualności. Cisza. Nagle jakaś czarna błyskawica rozdarła mu normalną (tę genjalną) ciemność mózgów. Naodwrot, wszystko naodwrót! Nie będzie żadnej bitwy. On poświęci swoją sławę dla dobra tych biednych żołnierzy, biednego kraju i reszty biednej Europy. Chińczycy i tak i tak muszą zalać wszystko. Pocóż mają ginąć te tysiące? Za co? Za ambicję jego i jego sztabu? Ambicję pięknej śmierci? Straszna wątpliwość przemknęła przez jego precyzyjny, a ciemny łeb umęczonego sobą tytana. Zaczął mówić w telefon głosem pewnym i stanowczym, a szare obłoki krwawiły się coraz hardziej, długiemi, strzępiastemi pasmami. Ale jednak odczuli sztabowcy, że kwatermistrz wyrywa z siebie te słowa z jakąś niewidzianą u niego dotąd, pełną bólu potęgą:
— Hallo — centrala sygnałów? Tak. Słuchać uważnie, generale Kłykieć: bitwa się nie odbędzie. Odwołane. Na wszystkich odcinkach wywiesić sygnał poddania się. Front się otwiera. — (Nagła myśl już między nieodwołalnemi zdaniami: „Czy ja aby poprostu nie chcę żyć?“ — Mignęły mu w wyobraźni pelargonje w okienku kooperatywnego domku na Żoliborzu.) — Wszystkie oddziały, po przyjęciu sygnału przez nieprzyjaciela, mają bez broni wyjść z pozycji i pójść w kierunku wschodnim, w celu zbratania się z wojskami żółtej koalicji. Niech żyje — zawahał się — ludzkość — wyszeptał sam do siebie — bezwładnie i puścił słuchawkę, która padła na zmarzniętą ziemię ze słabym, głuchym hukiem. Telefonista stał jak wkopany, nie śmiejąc się ruszyć. Sztab słuchał oniemiały. Ale taka była karność w tem wojsku, że nikt nie pisnął ani słowa. A zresztą chciało się żyć wszystkim — wiadomo było, że sytuacja była beznadziejna. A potem okrzyk: „niech żyje!“ — nieregularny, porozrywany, zagrzmiał zmieszanym gwarem. Krwawe obłoki zaczęły pomarańczowieć. Kocmołuchowicz odwrócił się do swoich wiernych towarzyszy i zasalutował. Był w tej chwili takim samym automatem jak i jego przyboczny adjutant, Zypcio Kapen — coś się nagle skręciło. Podjechał do nich ordynansowy oficer dowódcy „legjonu Kocmołuchów“, Chraposkrzecki, właśnie drugi syn tego byłego „pana“ generał kwatermistrza.
— Panie generale: czy mogę się zapytać co tu się stało? Mówiłem tam z Ciuńdzikiem. Twierdzi, że...
— Panie poruczniku — (na służbie kwatermistrz trzymał się ściśle stopni i nie pozwalał sobie na żadne poufałości) — poddajemy się w imię ludzkości. Niepotrzebny rozlew krwi. Jedź pan zawiadomić mój legjon przyboczny. — Nastała chwila milczenia. Obłoki były już żółte. Wielkie płaty seledynowego nieba odkrywały się na wschodzie. Na wzgórzach za sztabem błysnęło poranne słońce. Chraposkrzecki jednym rzutem wyrwał wielki bębenkowy rewolwer z futerału i wystrzelił w naczelnego wodza. Poczem, nie bacząc na wynik strzału, zdarł konia i galopem popędził ku linjom legjonu, o jakie ośmset kroków na Zachód. Tam już świeciło jasne słońce. Kocmołuchowicz pomacał lewe ramię. Kula oderwała mu epolet w tem miejscu, gdzie przyszyte były generalskie akselbanty, które zwisły smutnie wzdłuż generalskiego boku, łaskocąc bok generalskiego „Siwka“.
— Zdegradował mnie przed moim sztabem. Idjota! — zaśmiał się Wódz. — Ani kroku! — krzyknął do wiernych sztabowców. Wszyscy zwrócili się na Zachód. Chraposkrzecki karjerem dojeżdżał właśnie do zwartej linji kawalerji na równinie. Coś tam krzyczał. Tłum oficerów go otoczył. Ktoś mówił mowę — krótką. Komenda... Jaka? Najwyraźniej posłyszeli ostatnie słowa: głos generała Sergjusza Karpeki: „Skróć cugle, broń do ataku, maaarsz!“ — A potem krótkie: „Marsz, marsz!“. Ława ruszyła zwolna, lśniąc szablami w różowem, ciepłem „słoneczku“.
— No — teraz panowie na nas kolej — powiedział spokojnie Wódz, zapalając papierosa. — Karjerem do 13–tej dywizji. Direktion — Pychowice, E, mapa s. g. N. 167. — Zaśmiał się szeroko i spiął konia. Pognali ventre–à–terre w kierunku pierwszych domków Pychowic, gdzie na mapie wypadała litera E tej słynnej odtąd nazwy nieznanego dotąd nikomu miejsca ostatniego boju legjonu Kocmołuchów z 13–tą, wierną Wodzowi, jak i cała zresztą armja, dywizją. A za nimi gnali tamci w rozwiniętym szyku. Trudno jednak gonić dwudziestu jeźdźców trzema pulkami: Grupa fantastycznych fantasenów dopadła wsi na dwieście kroków przed tamtymi.
— Zbuntowali się! Ognia!! Obrócić kulomioty!! — krzyczał dziko Kocmołuchowicz, nie tracąc ani na sekundę zimnej krwi. Obserwował siebie z boku, tego tak zwanego histeryka i bujdogeneratora. Świetnie sprawiał się ten bohater i wierne mu, zautomatyzowane kompanje 13–tej dywizji w rezerwie. Grzmotnęła salwa w przejrzystem powietrzu jesiennego poranka. Czterdzieści kulomiotów zagrzechotało ku słonecznemu oddziałowi. Już i tu było słońce. I waliły się kupami wspaniałe, prawie że gwardyjskie, szwoleżery, nie mogąc dobiec do przeklętego E. Kocmołuchowicz patrzył na to spokojnie. Kiedy trzy pulki legły na oświetlonych pełnem słońcem ścierniskach (pogoda była już zupełna — chmury ściągały się z nieba, jak firanki, ciągnione przez niewidzialne sznurki) kazał wysłać lotne szpitale, sam zaś pojechał dalej ku swoim byłym pierwszym linjom. Miał wrażenie, że dokonał potwornego wprost poświęcenie własnej ambicji na rzecz ludzkości, większego, niż Napoleon po Waterloo. Na „jego“ froncie była cisza. Już wychodziły pierwsze oddziały „bratańców“. Witano Wodza uprzejmie, ale bez entuzjazmu, jak przystało na armję automatów w decydującej chwili. Kocmołuchowicz pokazał, co umiał — tym razem naprawdę.
Siedzieli przed małą chałupką tuż przy byłej pierwszej linji robót ziemnych. Kwatermistrz dziwnie szklannym wzrokiem wpatrzył się w czarną czeluść okopu, wyrytą w przepysznym, starokonstantynowskim czarnoziemiu. Pierwszy raz pomyślał o grobie i serce ścisnęło mu się nieznanym dotąd, tajemnym bólem. Wiekuistość wszechrzeczy zmieniła się na przelotne „Minderwertigkeitsgefühl“. Córeczka i żona (może to dla nich i dla tych pelargonji w okienku, wykonał tę woltę?) wyolbrzymiły mu się jako jedyne wartościowe istności w świecie całym. Wstrętną była mu obecność Persy, która, uszczęśliwiona nowym obrotem rzeczy, wesoło szczebiotała z oficerami sztabu, kryjącymi pod sztucznie ponuremi maskami, rozsadzającą ich radość z darowanego życia. Duch niepotrzebnie zamordowanego Niehyda przesłonił na chwilę jasność godziny jedenastej październikowego, pogodnego przedpołudnia. — „Jeszcze mnie pociągnie za sobą“ — pomyślał kwatermistrz. — „Przecież właściwie on tego chciał wczoraj, co ja zrobiłem dziś. Ale chcieć, a móc to różne rzeczy. On tego wykonać sam nie mógł — co najwyżej wywołałby jakiś drobny bałagan. Tak to u nas zawsze w Polsce bywało: zabić kogoś dla tego, co się jutro zrobi po jego śmierci.“ — Oczekiwano wysłańca chińskiego sztabu, który miał osobiście wyznaczyć spotkanie wodzów. Ciekawy był kwatermistrz „tamtej strony“, której nigdy (do dziś z rana) nie miał pokojowo przekroczyć i zobaczyć. Sztab chiński stał w Starokonstantynowie o dwadzieścia kilometrów od pierwszych okopów. Gwar bratania się rósł wzdłuż całej linji, mącąc przedpołudniową ciszę natury, przykucniętej jakby ze strachu przed nadchodzącą zimą, ukradkiem grzejącej się w darowanem cieple ociągającego się lata. Zima z latem stykały się prawie w ten przepiękny dzień, zawierający elementy obu tych pór roku.
Krótko trwały zwątpienia kwatermistrza. Szybko nastawił się swoją niezłomną wolą na poprzednie stanowisko, wynikłe z histerycznej chwilki absolutnej dowolności czynu, z dodaną(?) teoryjką („eine zugedachte Theorie“?) dobra kraju i całej ludzkości — i poświęcenia najwyższej strategicznej ambicji, dla jeszcze większej (kto wie?) sławy i popularności, której przytem używać będzie można — bo „lepszy jest żywy baran, niż zdechły lew“. Potem tłomaczono to działaniem indukcyjnem „pola psychomagnetycznego“, wytworzonego obecnością miljonów chińczyków, ogarniętych jedną ideją. — (Był taki naukowy kierunek na Zachodzie). Inni mówili tajemniczo o „nocy 25–ciu piguł“ — inni poprostu zwalali wszystko na obłęd. Było tak, jak tu jest opisane i koniec. Wszyscy ucichli i nastawili uszu. Zawarczał automobil na szosie. Po chwili zajechał przed chałupę po drugiej stronie linji wspaniały, czerwony Bridgewater. Wysiadł z niego niepozorny chiński człeczyna w żółtawo-szarym uniformie; przepasanym dwubarwną: czerwoną z żółtem wstęgą. Lekko przeskoczył czarną w cieniu czeluść okopu, unosząc ręką długą krzywą szablę z niesłychanym wdziękiem i zbliżył się do grupy oficerów polskich. Oddał honory, (cały sztab również) poczem zwrócił się do kwatermistrza: (Zypcio wciąż był zupełnie obojętny — on jeden ani się cieszył, ani smucił tem co zaszło. Ale wobec takich wypadków, co może obchodzić nas psychologja jakiegoś tam gówniarza? — warjat nie warjat — wszystko jedno.)
— Mam honor mówić z Ekscelencją Kocmołuchowiczem — (Have I honour to speak with His Excellency Kotzmoloukovitsch?) — spytał najczystszą angielszczyzną. Kwatermistrz wyrzekł krótkie: „Yes“. „No — teraz wytrzymać maskę“ — szepnął sam do siebie przez ściśnięte zęby. Tamten mówił dalej, nie podając ręki, tylko kłaniając się po chińsku. — Jestem generał Ping–Fang–Lo, szef sztabu generalnego i kawaler orderu Żółto–Czerwonego Bławatka — (tu skłonił się). — Nasz wódz, mandaryn I–szej kategorji Wang–Tang–Tsang — (złowrogo zabrzmiało to tse–tse–owe — zaiste nazwisko) ma zaszczyt prosić przezemnie Waszą Ekscelencję wraz z całym sztabem i zapewne — hm — z małżonką, na śniadanie o pierwszej do staronkonstantynowskiego pałacu. — („Oldconstantinovian palace“). — Wyraźny strach widać było w czarnych oczkach mongoła. — „Czego się boi to ścierwo?“ — pomyślał kwatermistrz. — „Przecież oni wogóle nie boją się niczego. Coś w tem jest“. — i odpowiedział niewiadomo czemu po francusku z „wylaniem“:
— Panie generale (mon général): jest mi niezmiernie przyjemnie, że mogę w panu powitać... (je suis énormément flatté de pouroir saluer en votre personne...).
— Dziękuję — przerwał tamten po angielsku. Odsalutował i skoczył przez okop i dalej do auta, które zawróciło już podczas rozmowy. Wóz z potwornym kompresorem skoczył odrazu w sto kilometrów na godzinę i za chwilę nie było go już widać. Po chwili przykrej ciszy, gwar wybuchnął w całym sztabie. Kocmołuchowicz był najwyraźniej skonsternowany (oczywiście dla Kufkego, gdyby tu był) — widać to było tylko po zmarszczce między oczami. Coś psuło się w ogólnej kompozycji tej historji.
— Co ta bestja sobie myśli — mówił do Persy — jak on śmiał... ha — trudno. Trzeba spożywać owoce czynów w wymiarach komunistycznych. Ale ja im jeszcze pokażę! —
— Nic nie pokażesz szczebiotała rozpromieniona kochanka. — Dokonałeś największego czynu od czasów Aleksandra Macedońskiego. Pomyśl jak piękne będzie nasze życie. Gdyby to zrobił tchórz, byłoby to straszne, ale taki knur, taki skrzydlaty byk, taki Lewiatan jak ty...! To cud, prawdziwy cud! Ja jedna cię rozumiem naprawdę. — Wzięła go za rękę i wpiła się w niego tem najgłębszem, mącącem najkrystaliczniejsze myśli spojrzeniem. Odbiło się od jego oczu, jak od dwóch metalowych tarcz. — Wódz patrzył w siebie. Znowu obraz żony (bądźcobądź była hrabianką) i córeczki, przemknął mu przez umęczony mózg. Ale nowym nawrotem woli szybko wrócił kwatermistrz do poprzedniego stanu automatyzmu, z dodatkiem pewnej nieznanej dotąd rezygnacji. Rozkazał podać auto. Opodal przewożono rannych w rannej szarży szwoleżerów, w kierunku chińskich szpitali. Taki był rozkaz. Czyj? Chiński. On musiał się poddać chińskim rozkazom. Tego nie przewidział. Okropny, prawie że fizyczny ból, przeszył mu duchowe wnętrzności i zgasł w czarnej pustyni, która rozesłała się tam nagle, zdradziecko. Na odgłos jęków zakrył sobie generał twarz — na chwilkę. „Ilużby ich było, gdybym nie postąpił właśnie tak? A jednak coś mi we łbie trzasło, psia–krew! Nie czuję nic“. Bezmierne umęczenie i nuda objęły go ze wszystkich naraz stron — nawet tam od Zachodu, gdzie były ONE — żona i córka. Świat zamarł wokoło — nie było nikogo. On sam jeden, w bezimiennej otchłani pełnej automatów — ostatni może prawdziwy człowiek w tym układzie. Jakoś przyjaciele nie zwracali na niego wielkiej uwagi. Nikt nie zbliżył się nawet po odjeździe chińczyka. Coś niesłychanego! Hrabiowie szeptali ponuro z Oleśnickim. Kuźma Huśtański, pijany od rana, chodził wielkiemi krokami, brzęcząc groźnie swojem olbrzymiem szabliskiem. Stęporek gwizdał przez zęby tango „Jalousie“, patrząc z niepokojącym uśmieszkiem w kierunku linji chińskich. Ale taka była wiara w absolutną doskonałość postępków Wodza, że nikt pary z pyska nie puścił. Jeden ten bałwan Chraposkrzecki — bohater! Niedawno doniósł Wodzowi Zypcio, że postrzelany jak sito skonał w świetnym humorze — sławę miał zapewnioną. A takiemu nie trzeba nic więcej. On, no i tamci. Ale to Karpeka winien. Kto mi kazał u licha moskala dawać na dowódcę legji przybocznej? Zahypnotyzował ich czy co? A może fałszywie przedstawili sytuację? Oto do czego doprowadza przesadna dyscyplina — nikt się nie oprze byle czyjej komendzie. Ha — zobaczymy potem jak to było naprawdę.
Jechał z Persy, Zypkiem i Oleśnickim. Mężczyźni milczeli, tylko Zwierżontkowska wykrzykiwała swoje zachwyty nad pięknością pejzażu. Młody książę wywalał na nią swoje przecudowne oczy z wyrazem beznadziejnej, ponurej żądzy. Zypcio nic — prawie nie istniał sam dla siebie. Był tylko małą naroślą na tamtych mózgach, a mimo to odczuwał doskonale, co się tam w nich dzieje — tę zdolność wnikania bezpośrednio w obce jaźnie dał mu dawamesk B2 — ale na cóż mu to teraz było potrzebne. Niema biednej Lizki i nie będzie. Nie mógł wydusić z siebie na ten temat ani jednej najmniejszej wewnętrznej łezki. — Kamień.
Zajechali przed bramę parkową starokonstantynowskiego dworu. Chińscy sołdaci oddali honory z wielkim szykiem i przepuścili auto. Mijali dziwni goście grupy drzew żółtych i miedziano–czerwonych wśród szmaragdowych trawników. Jakoś niesamowicie przedstawiał się im zwykły (identycznie taki sam, jak poza frontem) białoruski pejzaż — zdawało się im, że są już w Chinach, że formy drzew są zchinizowane, że wszystko ma inny kolor, jak na mapie.
Nagle ujrzeli dziwny widok. Od skrętu alei rozpościerał się trawnik, idący aż do dworu, świecącego oślepiającą białością ścian i kolumn, wśród gęstwy purpurowych jarzębin. Na lekkiej pochyłości klęczał szereg ludzi. Stali tylko: kat (jak się później okazało) i oficer. — Właśnie zaczynała się egzekucja. Kocmołuchowicz wyskoczył z auta w biegu. Auto stanęło. Tamci gramolili się za nim. Aha — zrozumiał. „Unser liebenswürdiger Gastgeber hat uns eine kleine Ueberraschung vorbehalten — nach Tisch werden ein Paar Mandarinen geköpft“ — przypomniał mu się „witz“ z odwiecznego „Simplizissimusa“. Tylko, że tu było „vor Tisch“. Zatrzymali się przy pierwszym skazańcu.
— Za co ich tak karzecie? Co om zrobili u djabła? — spytał Kocmołuchowicz dyżurnego oficera. (Żołnierzy straży nie było widać wcale).
— Ne me parlez pas, Excellence — je suis des gardes — odpowiedział zimno, ale grzecznie, jakby z wyrzutem lekkim, poruczniczek o twarzy dziecka.
Skazany patrzył obojętnie w głąb jarzących się w słońcu drzew parkowych, rozumiejąc zdawało się wszystko (dosłownie wszystko w metafizycznem znaczeniu), albo nie rozumiejąc absolutnie niczego — jedno z dwojga. Inni klęczący (nie mieli nawet związanych rąk! — coś nieprawdopodobnego!!) patrzyli na niego z wielkiem zainteresowaniem, jak sportowcy, oczekujący wyniku jakiegoś niezmiernie ciekawego rekordu. Nad tym pierwszym stał kat, z prostym mieczem w ręku. Komenderujący egzekucją oficer nie zwracał więcej już żadnej uwagi na przybyłych. Kocmołuchowicz stał o trzy kroki od niego w pełnym generalskim uniformie, a ten nic sobie z tego nie robił. Musiał przecież wiedzieć z kim ma do czynienia. Coś niezrozumiałego. Nagle krzyknął, jakby „miał już dosyć tego wszystkiego“. Kat zamachnął się i głowa pierwszego „faceta“ stoczyła się parę kroków po pochyłości, szczerząc żółte zęby. Ale w chwili ścięcia zauważył Kocmołuchowicz (kiedy głowa była już w powietrzu) plaster jakiś, coś podobnego do przekroju jakiegoś salcesonu: w środku szare, potem białe, potem czerwone, jakieś plamki i równa linja skóry, otaczającej żywe jeszcze ciało. W sekundę (może w ćwierć) wszystko to zalała bulgocząca krew, a głowa dawno szczerzyła zęby na trawniku. (Co za technika, co za technika!) Może mu się zdawało, ale oczy ściętego chińskiego łba najwyraźniej mrugały na niego porozumiewawczo. Paru innych skazańców zrobiło zdawało się parę technicznych uwag. Musiały być pochlebne, bo kat skłonił się w ich stronę, poczem przystąpił do następnego skazanego. Wszyscy podobni byli do siebie, jak krople tego samego płynu. Znowu komenda, znowu ten sam gest kata i nowa głowa stoczyła się po polskim dworskim trawniku, zalanym słońcem jesiennego południa. Tamci widzieli zupełnie to samo — to nie była halucynacja. Persy zemdlała i Zypek z Oleśnickim musieli wlec ją pod pachy, za idącym w kierunku dworu milczącym kwatermistrzem. Żuł lewy wąs i mruczał: „dobra szkoła, dobra szkoła“. Widok egzekucji dobrze mu zrobił — nabrał siły do rozmowy z niezwyciężonym Wangiem. Nareszcie nadeszła ta chwila — już myślał, że go ominie, a jednak jest jak byk, tuż przed nim. Dobra nasza! Weszli pod kolumny polskiego „dworku“ — ileż mord różnych sług i tym podobnych stworzeń nabito tu i w szerokim promieniu stąd, od wieków. Teraz miał nastąpić rewanż — to pomyślał w ostatniej chwili kwatermistrz. Już miał przed sobą pomarszczoną, żółtą twarz, w której jak w szafranowym placku rodzynki, tkwiły czarne, mądre oczka dziecka — powitał ich sam głównodowodzący mandaryn Wang–Tang–Tsang. Był ubrany tak samo skromnie, jak i inni towarzyszący mu oficerowie. Weszli do sali jadalnej. W tej chwili zajechały auta, wiozące resztę sztabu kwatermistrza. Z nadzwyczajnemi honorami posadzono Kocmołuchowicza i Persy na pierwszych miejscach. Po lewej stronie miała Zwierżontkowska samego Wanga; Kocmołuchowicz miał po prawej szefa sztabu generalnego Ping–Fang–Lo, tego, który przyjeżdżał do niego rano. Innych nie widział — ukryci byli za wysoką piramidą jedzeń, piętrzącą się w środku stołu. Po gniazdach jaskółczych w słodkim sosie z gniecionych karaluchów (tu i ówdzie zaplątała się łapka któregoś z tych mądrych stworzonek), Wang wstał i biorąc w rękę olbrzymi kielich oryginalnego Dubois rzekł w czystej nad wyraz angielszczyźnie.
— Ekscelencjo: mam honor powitać pana pierwszego w naszym sztabie po świetnym czynie, dokonanym przez Niego w imię uczuć obejmujących ludzkość całą. Jednak, ceniąc jak nikt zasługi pańskie, nie mogę nie uznać pana za jednego z najniebezpieczniejszych indywidualistów, należących raczej do epok minionych, niż do naszej. Dlatego, dla dobra całej ludzkości, dla którego pan, panie Kocmołuchowicz, poświęcił był ambicję wodza jako takiego i prosty honor pierwszego oficera swego kraju, („the ambition of the commanding officer as such and the plain honour of the first officer of your country“) jestem zmuszony skazać pana na śmierć przez ścięcie — bardzo szlachetna śmierć — dlatego, że dalsze pańskie istnienie, w związku ze znajomością pańskiej intymnej natury, obnażonej dla nas w tym właśnie epokowym czynie, zagrażałoby tym celom, w imię których czyn ów był spełniony. Jednak nic się nam nie śpieszy z wypełnieniem tego nieodwołalnego wyroku i możemy dalej weselić się, spożywając dary bogów i pijąc i pijąc i pijąc za pomyślność szczęśliwej ludzkości, dla której, tak czy inaczej, poświęcamy nasze marne istnienia osobiste. — Zypcio patrzył cały czas w swego byłego idola. Kocmołuchowicz tylko raz (kiedy mowa była o jego śmierci) podniósł na chwilę swe wspaniałe brwi, jakby się zdziwił nad jakimś czysto retorycznym frazesem. Zypcio wbił się w niego jeszcze głębiej swojemi nieczułemi oczami. Nic — maska była zupełnie spokojna. Było to zjawisko prawie aż przykre, tak piękne. Nie można było pojąć, jakim cudem to żyjące bądźcobądź stworzenie, wytrzymało taki cios. Podobnie jak człowiek chory na morską chorobę podczas burzy, cierpi gdy patrzy na kogoś spacerującego spokojnie po pokładzie. Wydaje się, że tamten męczy się nieludzko z tego powodu, że nie może rzygać. „Ta bestja ma trzon — niech go...“! — pomyślał Genezyp z prawdziwą admiracją. Poczuł że ma jednak wodza i że może mu zaufać nawet w samą godzinę jego najstraszniejszej śmierci. Bo cóż jest gorszego jak być skazanym? A wiadomo było, że chińczycy nie żartują nigdy. Coś jednak drgnęło w jego martwych głębiach, pod wpływem tej emanacji czystej Wielkości. Tylko teraz pytanie, co odpowie ten demon i jak. Ale Wang mówił dalej, wychlawszy całą wódę jednym haustem. — Otóż panowie należy się panom parę słów wyjaśnienia, co do naszych celów i metod. Rzecz jest prosta, jak konstrukcja naszego modlitewnego młynka: nie umiecie sobą rządzić i jesteście rasowo wyczerpani. My umiemy; nasza uśpiona od wieków inteligencja ocknęła się, dostawszy raz w ręce wasz genjalny alfabet. Nasza nauka stanęła odrazu wyżej niż wasza. Odkryliśmy to właśnie, że wy urządzić się nie umiecie, a my umiemy. Każdy kraj ma swój idealny układ, w którym największą może osiągnąć wydajność. Dowodem naszej wyższości jest organizacja nasza i innych pokrewnych nam ludów. Musimy was nauczyć. Polityka nie istnieje dla nas jako taka — chodzi o naukowo zorganizowaną i uregulowaną wytwórczość. Urządzimy was i będziecie szczęśliwi. Nie chodzi o cofnięcie kultury, jako takie, tylko o trampolinę do skoku. Jakie będą możliwości dobrze gospodarczo urządzonej ludzkości, nawet my nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Może tylko zostanie uszczęśliwiona, a wszystkie wyższe formy twórczości będą musiały zaniknąć — trudno. I tak będzie to wiele, bardzo wiele. Ale jest jeszcze jeden problemat: my też jesteśmy wyczerpani w pewnym sensie — nie tak jak wy, ale przecie. (not as you are, but nevertheless.) Musimy się odświeżyć rasowo, musimy was połknąć i strawić i stworzyć nową rasę żółto–białą, przed którą, jak to dowiodły nasze instytuty badań socjologiczno–bijologicznych, otwierają się nieznane możliwości. Dlatego zaprowadzamy obowiązkowe małżeństwa krzyżowane — tylko artyści będą mieć mogli takie kobiety, jakie będą chcieli — białe lub żółte — wszystko jedno. Dlatego z góry mam zaszczyt prosić Waszą Ekscelencję o rękę wdowy po Nim dla siebie i rękę córki Jego dla mego syna. Racjonalna hodowla przywódców, zdezindywidualizowanych w dobrem znaczeniu, jest jedną z naczelnych zasad naszego programu. — Zapił znowu to zdanie i siadł, obcierając łysinę jedwabną białą chusteczką. Kocmołuchowicz milczał. — Milczenie jest znakiem potwierdzenia — rzekł Wang, zwracając się już nieoficjalnie do Wodza, który miał minę taką, jakąby miał wysłuchawszy mowy Huśtańskiego naprzykład, na jakiemś pułkowem święcie. A przeszedł przez następujący szereg stanów: w chwili, gdy posłyszał wyrok śmierci, podany mu w tak oryginalnej formie, doznał dziwnego uczucia, jakby we wszystkie zakończenia nerwów wbito mu nagle rozżarzone szpilki — nie, raczej jakby ze wszystkich zakończeń tych trysnął prąd jakiś — ognie świętego Elma, czy coś takiego. Tryśnięcie to było bolesne. Na rękach zobaczył najwyraźniej fijoletowe ognie. Spojrzał przed siebie i ujrzał przez wielkie okna słoneczny, jesienno–południowy widok parku — to nie była rzeczywistość — to sam ekstrakt uroku wspomnień niepowrotnej przeszłości, przedstawiał mu jakiś zły duch w zaczarowanem zwierciadle. Patrzył na to jak na przeszłość... Straszliwy sentyment pejzażowy targnął mu jelita bolesnym skurczem. Nigdy... Ho, ho — taka chwila to nie bitwa. Wszystkie siły wysłał na front — tym frontem była maska. Nie drgnie i drgnąć nie może. Na ruch brwiami może sobie pozwolić. — Zbyteczna skamieniałość nie jest nawet dobra — może dać coś poznać. Obraz ten zakrył mu zaraz inny obraz — pamięciowy — żony i córki. Zobaczył małą Ileankę, jak je kaszkę na wysokiem krześle, na tle ciemnego wnętrza sali jadalnej, a nachylona nad nią „Święta Hanna, Męczennica“ mówi coś do niej szeptem. (Tak było właśnie o tej porze). Nie — w tem nie należało szukać ratunku — tam była słabość — Żolibórz i pelargonje (koniecznie). Jedynem czemś w rodzaju oparcia była Persy — ta udająca jego żonę przed Chińczykami. Właśnie w tej chwili zemdlała i dwóch sztabowców chińskich, zupełnie do siebie podobnych, cuciło ją z naukowem zrozumieniem rzeczy. Kocmołuchowicz jeszcze raz „spiął mózgi ostrogą woli“ i zatrzymał uciekające ciało na skraju śmierdzącej przepaści, gdzie czaiły się: strach i dyshonor. „A może lepiej było zginąć w ogniu?“. Okropna wątpliwość — jak to tam było z tą ludzkością. Odwagi nie brakło mu nigdy — ale tu inna była sprawa — nawet John Silver dostawał mdłości na myśl o stryczku. Hm — ścięcie — prawie że „ganz pommade“ — jedno warte drugiego. I nagle, na miejscu, gdzie siedziała przed chwilą Persy, ujrzał Wódz najwyraźniej przeźroczystą brodatą, niechlujną postać Niehyda–Ochluja — pierwsza halucynacja (poza wizjami dawamesku) w życiu. Ale już spięty ostrogą woli mózg wytrzymał i to uderzenie. Nikt nie mógł tego ocenić — kwatermistrz patrzył na widmo, tak jak na krzesło — w biały dzień! Coś naprawdę piekielnego. Przypomniało mu się jak kiedyś, jako mały panie „brzdąc“, oglądał „Makbeta“ Szekspira z ilustracjami de Seluze’a. Pokazywał mu tę książkę, jemu — stajennemu chłopcu, młodszy od niego Chraposkrzecki — brat tego, co zginął dziś rano w szaleńczej szarży na kulomioty 13–tej dywizji. I pamiętał kwatermistrz jak bał się tego ciemno–przejrzystego ducha Banka i jak zasnąć potem nie mógł, wskutek powracającej uporczywie wizji. Duch znikł. A kiedy Wang skończył swoją mowę, zaśmiał się Wódz wśród ciszy, „gromkim“, krystalicznym śmiechem. Nie było w tem nic histerycznego — młodość. (Już dawno dusił śmiech ten w sobie — od czasu oświadczyn starego „czinka“ o jego żonę. Cha. cha! — c’est le comble! Postanowił nie wyprowadzać biedaka z błędu. „pust’ rozbierùt potòm“. Będzie z tego dzika uciecha.) Wszyscy spojrzeli na niego. Persy ocknęła się i podtrzymywana przez chińskich oficerów, szczękając zębami, wróciła do sali. W ciszy słychać było dzwonienie tych okrutnych ząbków o dźwięczny kryształ puharu, który podawał jej szef sztabu Ping. Kocmołuchowicz wstał i powiedział głosem swobodnym i lekkim — „kawaleryjskim“ (po francusku):
— Panie marszałku Wang: zbyt dużo honoru, aby odmówić: „Sliszkom mnogo czesti, cztob’ otkazátsia“ — jak powiedział sekundantom pewien nasz oficer w 1831–szym roku, wyzwany przez Wielkiego Księcia. A i tak nicby to nie pomogło. Przyjmuję ten komplement Waszej Dostojności (Votre Eminence) w głębokiem zrozumieniu praw historji.
Może masz pan rację, marszałku Wang: jestem niebezpieczna bestja, o tajemniczych odruchach — tajemniczych dla mnie samego. Czyż dzisiejszy ranek nie jest tego dowodem? Gdyby nie ta moja ostatnia wolta, straciłbyś pan ze trzy czwarte swoich tutaj dysponiblów. Ostatecznie zwyciężylibyście liczbą. A planu mego nie pozna pan, bo on jest tu. — (Tu stuknął się w łeb, imitując ten odgłos znanym sposobem: świńskim pół–chrząkiem między nosem, a gardłem. — Zdumieli się chińczycy.) Ani jednego papierka nie zapisałem. Moglibyście mieć ze mnie dobrego szefa sztabu w walce z Niemcami — nie ubliżając panu, generale Ping — dodał kłaniając się żółtej, niepozornej, młodej mumijce. — Bo niemieckich komunistów bez walki wziąć się wam nie uda. Nas zgubił brak idei wewnętrznej — mieliśmy, ale narzuconą z zewnątrz. No, a w dodatku tam nie dałby się wyhodować taki okaz jak ja. Ale nawet gdybyś teraz mandarynie Wang, darował mi życie, nie przyjąłbym tego daru i wpakowałbym sobie karmelek w łeb, z tego oto browninga, który dostałem od Cara Kiryła i który składam w Twoje ręce. — Położył mały, czarny przyrządzik przed nakryciem chińskiego dostojnika i siadł. Nikt więcej nie mówił, choć temat był niezły. (Każdy skrywał wstydliwie coś pod swemi giezły — dodałby poeta). Rozmawiano o mechanizacji bez utraty kultury, o mechanizacji samej w sobie, o zmechanizowaniu procesów samej mechanizacji i o tem co będzie, kiedy już wszystko zmechanizowanem będzie. Zadziwił wszystkich biedny, genjalny skazaniec, „cierpkością“ swoich uwag i dowcipem. A kiedy zjedzono ogony szczurów w sosie z duszonych w pomidorach pluskiew i zapito świństwo to świetną ryżową wódką z różaną wodą, mandaryn Wang wstał i rzekł:
— Pora już. — Kocmołuchowicz poprosił o parę słów na stronie:
— Jedyną moją prośbą, panie marszałku, to pół godziny rozmowy z moją żoną na osobności. Przytem muszę napisać dwa listy: do pierwszej żony i córeczki.
— Ależ oczywiście, generale — mówił przyjaźnie Wang. — Ha — ma pan jeszcze pierwszą żonę? — zainteresował się. — To świetnie, to świetnie. Nie wiedziałem, że córeczka jest z pierwszej... Ale to nic, nie tego, nie zmienia naszych planów?
— Ależ nic a nic. Gdzie?
— Tam w saloniku. — Poklepał Kocmołuchowicza poufale po plecach. Niezwykły ten u chińczyków wypadek wzruszył wszystkich nieomal do łez. Ale oficerowie kwatermistrza nie śmieli do niego podejść. Wytworzył się jakiś nieprzekraczalny dystans, czy ściana tajemna — ani rusz. On też nie miał na nich ochoty. Co tu gadać w takiej chwili. Trzeba się trzymać — ot co. Co innego Persy, która rozmawiała właśnie z Zypkiem i chińskim szefem sztabu o tylko co przeżytych wrażeniach kulinarnych. — Jest pan tęgim chłopcem, generale — mówił dalej marszałek. — Szkoda, że nie urodził się pan chińczykiem. Gdyby inne wychowanie pan otrzymał, byłby pan naprawdę wielkim. Ale tak jak jest — muszę. Trudno.
— Gdzie?
— Sam pana zaprowadzę.
— Chodź, Persiu — będziesz miała dość czasu na flirty dziś wieczorem. — Przeszli dalej do małego rokokowego saloniku.
— Ma pan pół godziny czasu — rzekł Wang ze współczuciem i odszedł spokojnie. Przy drzwiach postawiono wartę: porucznik, jakiś były mongolski książę, z dobytą szablą. Pod oknami mijając się spacerowały dwa bagnety. — A pan, panie poruczniku — zwrócił się Wang do Zypcia — zostanie tu. — (wskazał ręką na fotel, stojący pod drzwiami) — a po pół godzinie zapuka pan do tych drzwi. — Czas płynął wolno. Gdzieś bił zegar trzecią po południu. Było ciemnawo w tym szerokim korytarzu. Zypcio zdrzemnął się na sekundę. Ocknął się i spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po trzeciej. Czas już, na Boga czas! Zapukał — cisza. Drugi raz mocniej, trzeci — nic. Wszedł. Uderzył go dziwny jakiś zapach, a potem zobaczył rzecz straszną. Jakiś talerzyk, jakieś krwawe pręgi na czemś i porzucona obok szpicruta, ta z brylantową gałką, z którą (szpicrutą) nigdy nie rozstawała się Persy od czasu przybycia na front. A ona, płacząca u okna. Zypkowi świat cały zatańczył pod czaszką dziką kaczuczę. Ostatnim wysiłkiem opanował się. Działo się w nim coś niepojętego przez sekundę, ale przeszło. Uf — jak dobrze, że przeszło.
— Czas, panie generale — rzekł cicho, naprawdę złowieszczo.
Zerwał się kwatermistrz, pospiesznie poprawiając tualetę. Persy zaczęła iść ku Zypciowi od okna, z wyciągniętemi rękami. W jednej z nich (lewej) miała zgniecioną chusteczkę. Zypcio cofnął się pośpiesznie i przeszedł do jadalni. Tam było pusto. Nalał sobie duży puhar ryżówki i wychlał do dna, zakąsiwszy jakąś kanapką z czort wie czem. Słońce było już pomarańczowe.
Za chwilę wyszli wszyscy na przepiękny trawnik przed dworem, gdzie leżały jeszcze ciała i głowy ściętych przed południem skazańców.
— Oficerowie, którzy popełnili błędy taktyczne w przygotowaniach do nieodbytej bitwy z Waszą Ekscelencją — objaśnił uprzejmy Wang. Kocmołuchowicz był blady, ale maskę miał nieprzeniknioną. Już był po tamtej stronie. Tu, tylko trup jego udawał, że nic go tu nie obchodzi. (Na tem polega odwaga w takich chwilach: trup udaje — duch już jest gdzieindziej.) Oddał Zypciowi listy mówiąc:
— Bywaj zdrów, Zypek. — Poczem kiwnął ręką wszystkim i dodał: — Nie żegnam się, bo się niedługo zobaczymy. „Ja wybierając los mój, wybrałem szaleństwo“ — zacytował wiersz Micińskiego. I od tej chwili zoficjalniał, zesztywniał. Odsalutował — wszyscy podnieśli ręce do czapek — rzucił o ziemię czapkę I–go pułku szwoleżerów, klęknął i wpatrzył się w długie, podwieczorne, szmaragdowo–błękitne cienie, które grupa miedzianych drzew, rzucała na słoneczne trawniki. Zbliżył się kat — ten sam. Niewypowiedziany czar padł na cały świat. Jeszcze nigdy żaden zachód słońca nie miał dla niego tak piekielnego uroku — szczególniej na tle tego, co ostatni raz (ach — ta świadomość ostatniości! — ileż dała mu zabójczej rozkoszy!) dokonał z kochanką. Już nigdy żadna chwila nie będzie wyższą od tej — pocóż więc żałować życia? To październikowe popołudnie, to jest właśnie szczyt.
— Jestem gotów — rzekł twardo. Przyjaciele mieli łzy w oczach, ale trzymali się. Ściana między nimi, a Wodzem pękła. Dla nich też wypiękniał dziwnie świat w tej chwili. Na dany przez Wanga znak („il était impassible, comme une statue de Boudda“ — jak mówiła potem zawsze Persy, opowiadając tę scenę) kat podniósł prosty miecz, który błysnął w słońcu. Wiuuuu! I Zypek zobaczył to samo, co cztery godziny temu widzieli wszyscy razem z generalnym kwatermistrzem: przecięcie jakiegoś szatańskiego salcesonu, który zalała następnie, buchająca z arterji ostatniego indywidualisty, krew. Głowa stoczyła się. A Wódz w chwili cięcia poczuł tylko zimno w karku i kiedy głowa zachwiała się, świat w oczach fajtnął takiego kozła, jak ziemia widziana z aeroplanu na ostrym wirażu. A potem mdła ciemność objęła głowę leżącą już na trawie. W tej głowie skończyła byt swój jego jaźń, niezależnie już od korpusu w generalskim mundurze, korpusu, który klęczał dalej i nie wywracał się. (To trwało jakie piętnaście sekund.) Nie wiedziała Persy czy rzucić się ku głowie, czy ku korpusowi — gdzieś się rzucić musiała. Wybrała pierwsze, przypomniawszy sobie Salome, królową Małgorzatę i Matyldę de La Mole ze Stendhala. (Następna osoba w tej sytuacji, przypomni sobie jeszcze ją: Persy Zwierżontkowską — będzie już tak sławną, jak tamte.) I podniósłszy z trawy wściekły, nieugięty łeb Kocmołuchowicza, rzygający przez szyję krwią i mleczem, i, pochylając się ostrożnie naprzód, ucałowała go w same usta, pachnące jeszcze nią samą. Och — to nieprzyzwoite! Z ust tych pociekła krew, krwawe usta swoje (tak zwany później „rouge Kotzmoloukowitsch“) zwróciła potem Zwierżontkowską ku Zypkowi i jego ucałowała też. Potem rzuciła się ku zgorszonym chińczykom i przyjaciołom Wodza. Musiano ją związać, pieniącą się w histerycznym ataku. Zypcio z obrzydzeniem obcierał się, obcierał i nie mógł do syta się obetrzeć. Tej nocy (przyznawszy się, że nigdy nie była żoną Wodza) została kochanką zautomatyzowanego Zypcia, który, jak Cymisches Bazylissę Teofanu „posiadł ją bez żadnej absolutnej przyjemności“. A potem kochała jeszcze szefa chińskiego sztabu, mimo, że śmierdział trupem i jeszcze innych „czinków“ mimo, że śmierdzieli tak jak i on — a może właśnie dlatego — niewiadomo. Na wszystko pozwalał jej, na wszystko zobojętniały Zypulka.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Śnieżyca, która nagle przyszła z Zachodu, nie pozwoliła chińczykom wyruszyć zaraz na podbój kraju. Zajęto się zorganizowaniem na nowo, „zbratanych“ wojsk nieprzyjacielskich. Zypcio szalenie dużo miał do roboty — ledwo miał czas na miłość.
A potem puszczono się na Zachód. W pierwszych dniach listopada weszły wojska chińskie do stolicy. Tymczasem działy się tam straszne rzeczy. Syndykat Obrony Narodowej wydał bitwę komunistom. Sprano ich. Dwa duchy: zamordowanego Niehyda i mordercy jego, który okupił swe winy wobec tamtego ostatnim „czynem“, dalej wodziły za łby masy, ciskając jednych na drugich bez litości. Mściły się te truposze, że same nie mogły już używać życia. „Święta Hanna Męczennica“ poświęciła się wyłącznie córeczce, narzeczonej młodego Wanga. Ale za starego nie wyszła i kwita — nie mogli jej dać rady. Zypcio „zezwyklał“ zupełnie. Jakieś były tam dochodzenia w sprawie Elizy, ale wobec zalewu chińskiego wszystko zostało umorzone. Wogóle mnóstwo zbrodniarzy zaczęło nowe życie.
Dla artystów były ulgi. Sturfanowi i Tengierowi powodziło się świetnie. Tengier, zdawszy wychowanie dzieci na „zceprzałą“ zupełnie żonę, komponował teraz bez przeszkody, tarzając się w wolnych chwilach jak Sardanapal na stosach całych, różnej maści dziewczynek, których dostarczała mu sekcja ochrony sztuki przy ministerjum mechanizacji kultury. Sturfan pisał razem z Liljaną, która grała prócz tego w teatrze dla najwyższych mandarynów — pisał rzeczy okropne: powieści bez „bohaterów“, których rolę objęły grupy. Operował tylko zbiorową psychiką — rozmówek nie było zupełnie. Krytykę literacką i artystyczną zniesiono nareszcie całkowicie. Również kniaź Bazyli i Benz, jako ludzie nauki (ten od Murti Binga, tamten od znaczków) opływali we wszystko. Zato masa (książęta, hrabiowie, chłopi, robotnicy, rzemieślnicy, armja, kobiety i t. p.) zużyta dla poprawienia rasy mongolskiej, cierpiała z początku potępieńczo na temat płciowy. (Ale przecie to takie głupstwo płciowość — ktoby tam się długo w tem babrał.) Jednak stosunkowo dość szybko (w jakie dwa miesiące) przyzwyczaili się ludziska, bo chyba gorszych bydląt nad ludzi niema w całym Wszechświecie. Przygotowywano się gorączkowo do zawojowania zbyt mało po–chińsku komunistycznych Niemiec. Miało to nastąpić z początkiem wiosny.
Zypcio, warjat już skończony, umiarkowany katatonik, ożeniony gwałtem z cudownej piękności chinką z rodu jakichś mongolskich chanów, coraz bardziej był zajęty jako wzorowy oficer i coraz więcej zaniedbywał Persy, która wkońcu zupełnie przeszła na chińczyków, wyszedłszy za mąż za żółtego dygnitarza. A prawda: księżna zginęła na jakichś barykadach w czasie antychińskich rozruchów, a Michalskim powodziło się nieźle. Za specjalną protekcją można było utrzymać w całości dawniej zawarte małżeństwa.
Wszystko rozwiało się w coś w polskich terminach niewyrażalnego. Może jakiś uczony, bardzo chiński duchowo „czink“ ujrzawszy to nie po chińsku, mógłby to następnie opisać po angielsku. Ale i to jest wątpliwe.
16/XII. 1927 r.