<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Nieprawy syn de Mauleon
Data wyd. 1849
Druk J. Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Karol Adolf de Sestier
Tytuł orygin. Bastard z Mauléon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LXVII.
Jakim sposobem Caverley stracił swoją kieskę a Agenor miecz.

Położenie groty było takie: Strumyk spadał ze sklepienia skały przezroczystą falą na kamienisty grunt, i na nim już utworzył sobie łożysko.
W głębi, kręta jaskinia, do któréj wchodzono przez dwa naturalne stopnie.
Jaskinia ta i w dzień była ciemną, a w nocy trzeba by miéć wzrok lisa, aby ją dostrzedz.
Caverléy pominął prostopadle spadający strumyk, i wdrapał się, macając po stopniach.
Becker przemyślniejszy i większy wygodniś, postąpił w głąb, aby znaleść lepszo schronienie, i cieplejsze miejsce.
Agenor i Musaron słyszeli ich, czuli i prawie widzieli.
Nareszcie Becker usiadł, obrócił się do Caverleya i rzekł:
— Chodź Kapitanie, dosyć tu miejsca i dla dwóch.
Caverléy dał się namówić i wszedł.
Ale ponieważ nie łatwo było mu postępować, mrucząc więc z nieukontentowaniem, rzekł:
— Miejsce na dwóch, łatwo to powiedziéć.
I wyciągnął ręce aby się nie uderzyć o sklepienie łub o ścianę jaskini.
Na nieszczęście napotkał nogę Musarona, schwycił ją więc i wołał na Beckera.
— Becker! mamy trupa!
— Mylisz się, odpowiedział odważny Musaron ściskając mu gardło, jest to człowiek i do tego żywy, który zaraz cię zadusi mój przyjacielu...
Caverley obalony na ziemię, nie mógł ani słówka dodać! Musaron trzymał go za ręce i zaczął wiązać postronkiem jaki miał pod ręką.
Agenorowi trzeba było tylko wyciągnąć rękę aby tak samo schwycić Beckera, w połowie umarłego z przestrachu.
— Teraz mój kochany Kapitanie pomówmy o okupie. Rozważ dobrze, że nas tu jest znaczna liczba, że najmniejszy gest, lub krzyk, ściągnie na ciebie ze wszystkich stron tysiące pchnięć sztyletem.
— Ani się ruszę, ani słówka nie powiem, pisnął cicho Caverléy, tylko oszczędź mnie.
— Musiemy się naprzód zabezpieczyć, rzekł Musaron, obdzierając u Cavérleya jedne po drugiéj jego zaczepne i odporne bronie, zręczniej jak małpa wyłuskująca orzech.
Po skończeniu téj pracy, to samo uczynił z Beckerem.
Odjęte bronie Musaron włożył do worka. W tém działaniu palce jego były daleko delikatniejsze jak sumienie, ozdobne pasy i pełne kiesy, przeszły na korzyść Musarona.
— I ty także rabujesz, rzekł mu Agenor.
— Panie, pozbawiam ich sposobu szkodzenia.
Gdy przeszła piérwsza chwila przestrachu, Caverléy prosił o pozwolenie przedstawienia niektórych spostrzeżeń.
— Możesz je czynić, rzekł Agenor, jeżeli mówić będziesz po cichu.
— Kto pan jesteś? spytał Caverléy.
— Co do tego, to kwestja mój kochany, odparł Musaron, na to nic nie odpowiémy.
— Pan słyszałeś całą rozmowę z memi ludźmi?
— Nie utraciwszy z niéj ani słowa.
— Do djabła, więc plan mój znasz?
— Jak i ty.
— Cóż więc chcesz robić ze mną i moim towarzyszem Beckerem?
— Nic nadzwyczajnego, jesteśmy w służbie don Pedra, wydamy więc cię don Pedrowi, i opowiemy to co względem niego zamyślasz.
— To nielitościwie, odparł Caverléy, który jeszcze bardziéj zbladł w ciemnościach. Don Pedro jest okrutnik, każę mi cierpiéć tysiąc męczarni. Zabij mnie więc od razu, dobrym pchnięciem w serce.
— My nie zabijamy, odparł Mauléon.
— Ale don Pedro mnie zabije.
I długie milczenie jego zwycięzców dało poznać Caverleyowi, że ich przekonał, ponieważ nic mu nie mieli do odpowiedzi.
Agenor się namyślał.
Niespodziewana obecność Caverleya przypomniała mu obecność don Pedry w Montiel. Był to człowiek, co jak pies połowy zwietrzą niechybnym węchem zdobycz swemu panu. Przysługa jaką uczynił Mauléonowi, wydawała mu się dosyć zasługującą na łaskawość, przytém jego nieprzyjaciel był pozbawiony oręża, i nie mógł mu szkodzić.
Uwagi te czynił Musaron z swéj strony, bowiem tak nawykł do jednomyślności swego pana, że w dwóch ich umysłach zradzały się jednocześnie jednakie natchnienia.
Lecz téj spokojności Caverléy użył tylko jako człowiek przebiegły i zręczny.
Namyślił się, iż od początku owéj nieprzyjemnéj rozmowy jaką wszczął z nieznajomymi, dwa glosy tylko mówiły; chodząc po omacku i wykręcając się, przekona, się, że jaskinia była ciasną i nie wystarczającą więcéj jak na cztérech ludzi.
Prócz oręża, strony były więc sobie równe.
Lecz aby miéć ten oręż, trzebaby pracować rękami, a ręce były przywiązane.
Owa ponura opatrzność, która proteguje występców, i która jest tylko słabą stroną wspaniałych ludzi, owa opatrzność mówiémy, przyszła na pomoc Caverléyowi.
— Ten Caverléy, rzekł do siebie Agenor będzie mi wiele na przeszkodzie. Na moim miejscu pozbyłby się trudów jednym pchnięciem sztyletu, i moje ciało rzuciłby w Tag, są to środki jakich ja nie chcę używać. Będzie mi na przeszkodzie, powiadam, gdy będę chciał z tąd odejść, a nawet chciałbym to zaraz uczynić, jak tylko otrzymam pewną wiadomość o Aissie i don Pedrze.
Po takim rozmyśleniu, Mauléon jako czynny człowiek, schwycił Caverleya za ramię i wziął się do odwiązywania go, mówiąc:
— Mości Caverléy, niechcący wyświadczyłeś mi przysługę, wszakże tak, don Pedro zabił by cię, ale ja nie chcę żebyś umierał, kiedy są jeszcze dobre szubienice w Anglii i Francyi.
I nierozważny za każdém słowem odplątywał węzeł.
— Wiec, doję ci wolność, mówił daléj Mauléon, korzystaj z niéj, uciekaj i staraj się poprawić.
To powiedziawszy skończył odwiązywać ostatni postronek.
Zaledwie Caverléy miał wolne ręce, rzucił się na Agenora, usiłując mu zerwać miecz;
— Z wolnością rzekł, oddaj mi moją kiesę! Już nawet trzymał żelazo, już wymierzył ręką chcąc nim ugodzić, gdy Mauléon tak go pięścią uderzył, iż potoczył się po stopniach groty i wpadł w wodę.
Caverléy podobny rybie, która wymknęła się z sieci rybaka, uczuł nowe życie; odetchnął powietrza ze smakiem, podskoczył przed jaskinią, i ze wszystkich sił począł zmykać daléj.
— O Święty Jakubie! rzekł z gniewem Musaron, doskonale mu zrobiłeś pozwól mi pan ja pobiegnę zanim i dogonię.
— A to po co? rzekł Agenor, kiedy ja chciałem go puścić.
— Głupstwo, wielkie głupstwo! ten łajdak wypłata nam figla, zwróci się, powié...
— Cicho bądź mazgaju, rzekł Agenor trącając łokciem Musarona, aby tym sposobem nie skompromitował go przed Beckerem, jeżeli powróci, wydamy go don Pedrze, nawet dziś wieczór, uprzedziwszy go o tém.
— To co innego, mówił do siebie cicho Musaron, rozumiejąc podejście.
— Daléj przyjacielu, rozwiąż także ręce tego szanownego Beckera, i powiédz mu, że jeżeli Caverléy, Philips, Lesby i Becker, ci czterej dostojni rycerze, znajdują się jeszcze w okolicach, jutro będą wszyscy powieszeni pod Montiel, gdyż z téj strony jest lepsza policya, jak we Francyi.
— Oh! nie zapomnę o tém, moi panowie, rzekł Becker upojony radością i wdzięcznością.
Ten już nie myślał jak by uzbroić się przeciw swoim dobroczyńcom, pocałował rękę i lekki jak ptak znikł.
— Oh! mój panie, rzekł z westchnieniem Musaron, co za wypadki.
— Oh mości germku, rzekł Agenor, musisz się jeszcze długo uczyć nim będziesz co wiedział. I cóż! nie widzisz, że Caverléy odkrył nam don Pedrę, że nie widząc kto jesteśmy, myśli że należémy do straży don Pedra, że tym samym jeszcze prędzéj z kraju ucieknie. Z resztą, czegóż więcéj trzeba? wszak masz oręż i pieniądze.
— Panie, moja wina.
— Przecież.
— Lecz bądźmy baczni, i dobrze baczni, mój panie. Caverléy i djabeł są bardzo sprytni.
— Sto ludzi nie poradzi nam w téj jamie, możemy w niéj spać na przemiany, odparł Mauléom, i oczekiwać wiadomości od mojéj drogiéj kochanki, kiedy niebo dało nam już wiadomości o don Pedrze.
— Panie, już teraz o niczém nie powątpięwam, a nawet gdyby mi ktoś rzekł: „Aissa przyjdzie odwiedzić pana w tém gnieździe dla wężów“ uwierzę temu i odpowiem:
„Dziękuje ci za tę wiadomość, zuchu.“
W téj chwili mały szelest w oddaleniu, lecz stopniowo wzmagający się, doszedł do wyćwiczonego ucha Musarona.
— Doprawdy, miałeś pan słuszność, rzeki, to Caverléy pędzi cwałem. Przysięgam, słyszę cztéry konie. Złączył się z swojemi Anglikami, i wszyscy uciekają od szubienicy jaką ich obiecałeś utraktować... Przynajmniéj żeby tu nie przyszli, zawsze jednak... Ale nic, szelest oddala się, ucisza... Dobréj podróży, żegnam cię dowódzco czartów... do zobaczenia się!
— Eh Musaronie! nagle zawołał Agenor, niemam mojego miecza.
— Dudek ją porwał, szkoda tak dobréj sieczy!... rzekł Musaron.
— Na głowni było wyryte imię moje. Ach Musaronie, pozna mię rozbójnik!
— Ale nie przed wieczorem... a wieczór, wierzaj mi będzie ztąd bardzo daleko. Przeklęty Caverléy musi zawsze cóś ukraść.
Nazajutrz z brzaskiem słońca, usłyszeli schodzących z zamku dwóch ludzi, prowadzących żywą rozmowę. Był to Mothril i don Pedro. Ten ostatni prowadził konia w ręku.
Na ten widok krew zawrzała w Agenorze.
Chciał wypaść na swoich nieprzyjaciół, aby ich zakłóć sztyletem, i zakończyć walkę, lecz Musaron go powściągnął, mówiąc:
— Czyś pan rozum stracił. Cóż znowu, chcesz zabić Mothrila nie widząc Aissy?... A któż to zaręczy że ci co w Navarecie pilnują Aissę, nie mają rozkazu zabić ją, jeżeli Mothril umrze, lub gdy go weźmiesz do niewoli?
Agenor zadrżał.
— Oh! ty prawdziwie mnie kochasz, tak ty mnie kochasz.
— Rozumie się... Boże mój! czy pan sądzisz że to nie byłaby dla mnie przyjemność, zabić tego szkaradnego Maura co tyle narobił złego?... O! ja go żałuję. lecz przy sposobności, i do tego dobréj.
Widzieli jak blisko koło nich przeszli te dwa przedmioty ich słusznéj zemsty, których prawie się dotknęli, a nie śmieli na nich się targnąć.
— Los czyni sobie z nas igraszki! zawołał Agenor.
— Żalisz się więc, mój panie, ty, co bez Caverleya, byłbyś wczoraj odjechał, nie wiedząc nic o don Pedrze, nie mając wiadomości o Aissie. Ale cichość. Słuchajmy ich.
— Dziękuję ci, mówił don Pedro do swego ministra, sądzę że wyzdrowieje i mnie pokocha.
— Nie powątpiewaj nawet o tém Królu Wyzdrowieje. ponieważ Hafiz i ja pójdziemy zbierać zioła o których ci wspominałem. Kochać cię będzie, ponieważ nic więcéj na twoim dworze nie będzie do jéj nieupodobania!.. Lecz pomówmy o rzeczach ważniejszych. Przekonaj się czy wiadomość jest pewną. Dziesięć tysięcy moich współrodaków powinno wylądować z Lizbony i podpłynąć Tagem do Toledy. Udaj się Król do Toledy, tam cię kochają. Dodaj tylko chęci tym wiernym obronicielem, a jak kiedy don Henryk będzie w Hiszpanii, weźmiesz go od razu wraz z wojskiem. Saracenów jego sprzymierzeńców, na czele którego ja pójdę stanąć, gdy Henryk będzie blisko Tolledy. Jest to dobry, prawdziwy i nieochybny skutek jaki ci mój Królu podaję.
— Mothrilu. jesteś wyborny minister, co bądź niech się stanie, powiem że byłeś mi przychylny.
— Szkaradna postać Maura kiedy chce bydź przyjemnym! rzekł Musaron do ucha swemu parni.
— Zanim cię opuszczę mój Królu aby powrócić do Zamku, rzekł Mothril jeszcze ostatnia rada. Odmówić zupełnie Księciu Galii oddania piéniędzy dopóki nie stanie na twojéj stronie. Anglicy są wiarołomni.
— Tak, a jak potém zabraknie pieniędzy.
— Tém bardziéj dla tego. Żegnam Króla, od téj chwili jesteś zwycięzca i szczęśliwy.
— Żegnam cię, Mothrilu.
— Żegnam W. K. Mość.
Dwóch awanturników musieli jeszcze wycierpiéć męczarnie patrząc zwolna na odchodzącego Mothrila, który z piekielnym uśmiechem na ustach powracał do zamku, tak chciwie pożądanego przez Agenora.
— Idźmy z nim, rzekł młodzieniec, schwyćmy go żywego, powiedzmy, że jeżeli nie odda nam Aissy, zabijemy go. On nam ją wyda.
— Tak, ale w drodze, kiedy znów będziemy schodzić, zarzuci nas kamieniami, wtenczas dobrze na tém wyjdziemy. Cierpliwości, mówię panu, Bóg jest dobry.
— Mniejsza z tém! lecz jeżeli odmawiasz wszystkiego dla Mothrila, nie odrzucaj przynajmniéj sposobności jaka ci się nastręcza względem don Pedra. Jedzie sam, nas jest dwóch, schwyćmy go i zabijmy jeżeli będzie się opiérał, a jeżeli nie, zaprowadźmy do don Henryka Transtamary, aby mu dowieść żeśmy go wynaleźli.
— Wyborna myśl! przyjmuję ją! zawołał Musaron. Służę panu.
Czekali aż Mothril przyszedł pod zamek, naówczas odważyli się wyjść z jamy.
Lecz kiedy zatopili swój wzrok w płaszczyznę, widzieli don Pedrę na czele oddziału najmniéj z czterdziestu ludzi zbrojnych, jadącego spokojnie do Toledy.
— Ah! przebóg! byliśmy bardzo nierozważni... wybacz panie, bardzo łatwowierni, rzekł Musaron. Mothril by tak nie puścił samego Króla, dwie straże wyszły z miasta na przeciw niego.
— Któż im dał znać o tém?
— Sygnał zamkowy jeszcze wieczór wczoraj.
— Słusznie mówisz: nie myślmy więcéj o widzeniu Aissy, ale o powrocie do don Henryka, jeżeli to bydź może.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Karol Adolf de Sestier.