<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Nieprawy syn de Mauleon
Data wyd. 1849
Druk J. Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Karol Adolf de Sestier
Tytuł orygin. Bastard z Mauléon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LXVI.
Jaskinia w Montiel.

I szybko ruszyli; w dwa dni Agenor osiągnął cel swego poselstwa i miłości.
Przybył pod Montiel w towarzystwie Musarona, ale tak ostrożnie, że nikt nie mógł się pochwalić, iż ich widział w okolicy.
Tylko że w miarę przedsiębranych ostrożności oddalał się od istoty rzeczy, bo kto nic nie mówi, nic dowiedziéć się nie może.
Skoro Musaron ujrzał Montiel położone na fundamentach skalistych jak olbrzym z granitu wznoszący głowę w obłoki, a nogi kąpiący w Tagu, skoro rozpoznał przy świetle odblasku księżyca, drogę zarosłą krzakami, owe załamki poprzerzynane ukośnie, tak, iż na dwadzieścia kroków nic dojrzéć nie można, a zaś przeciwnie, z góry najmniejsza straż mogła wszystko widziéć, Musaron rzekł swemu panu:
— To prawdziwe gniazdo jastrzębia; jeżeli gołąb w nim jest zamknięty, nigdy nie będzie można go dostać.
Istotnie, Montiel tylko głodem możnaby zwyciężyć, a dwom ludziom niepodobna było tego dokonać.
— Oto chciałbym wiedziéć, rzekł Agenor, czy Mothril mieszka w téj jamie z Aissą, jak ją uważają nasi nieprzyjaciele, a jedném słowem, jak sobie teraz postępuje don Pedro.
— Cierpliwości mój panie, a o wszystkiém się dowiemy, rzekł Musaron, tylko że dłużéj jak cztéry dni nie możemy czekać cierpliwie. Pomyśl pan o tém.
— Będę czekał dopóki nie ujrzę Aissy lub kogokolwiek co mi o niéj powié.
— To trzeba się wybrać na polowanie, tylko dobrze się pan namyśl, albowiem jak będziemy polować, to z tego zamku Mothril, albo jaki Hafiz wypuści na nas strzałę lub iglicę i przygwoździ jak żabę. Przypatrz się pan tylko... to miejsce jest dobrze wybrane.
— Prawda.
— Trzeba użyć jakiego mędrszego środka. Ja temu wierzę że Aissa jest w tej jamie, i że Mothril ją zamknął. Co do pewności, czy i don Pedro tam się znajduje, o tém za dwa dni przecie się dowiemy.
— Dla czego?
— Ponieważ ten zamek jest nie wielki, mieści w sobie małą załogę, — i że dla zaopatrzenia Króla w potrzeby powinno się często z niego wychodzić.
— A gdzie mieszkać będziemy?
— Nie pójdziemy ztąd bardzo daleko: już nawet widzę nasze siedlisko.
— Te jaskinię?
— To rozpadlina w skale, jakieś źródło z niéj płynie, mokro ale bezpiecznie, nikt tam nie przyjdzie; chyba napić się albo poczerpnąć wody, schowamy się wewnątrz, capniemy piérwszego lepszego co się nadarzy, obietnicą lub pogróżką, każemy sobie opowiedziéć, a tym czasem będziemy w chłodzie.
— Jesteś zacny i śmiały towarzysz, mój Musaronie.
— Oh! wierzaj mi pan, że i Król don Pedro niewielu ma takich doradców jak ja. Przyjmujesz pan jaskinię?
— Zapominasz o dwóch rzeczach: o naszém pożywieniu, którego nie znajdziemy przecież w téj jamie i o koniach których wprowadzić do niéj nie będzie można.
— Prawda... ale trudno pomyśléć o wszystkiém. Zacząłem, niech pan kończy.
— Zabijemy nasze konie i rzuciémy w Tag.
— A co jeść będziemy?
— Poczekamy aż się kto nasunie, jak będzie szedł z zapasami żywności; naówczas wypadniemy zabierzemy i będziemy jedli.
— Wyśmienicie, odrzekł Musaron, ale jak w zamku spostrzegą że ich wysłaniec niepowraca, będą się mieli na ostrożności.
— Mniejsza oto, ale się dowiemy o tém czego potrzebujemy.
Postanowiono przywieść do skutku obydwa zamiary: ale Agenor na wspomnienie zabijania koni uczuł boleść w sercu.
— Biédne zwierzę, rzekł, tak mi dobrze służyło.
— I mogło by jeszcze lepiéj posłużyć, dodał Musaron, gdybyś pan wykradł Aissę.
— Mówisz jak wyrocznia. Nie zabiję mego biednego konia; idź Musaronie, rozkiełzłaj go, schowaj rzęd w jaskinię, może chodzić i żywić się sam, mając więcéj do tego przemysłu jak człowiek: a w najgorszym razie, dla niego i dla nas, jak dostrzegą, zabiorą go sobie do zamku, my zaś, zawsze gotowi bronić się, wszakże tak?
— Tak, mój panie.
Musaron odwiązał konia, zdjął rzęd i schował go w rozpadlinie, któréj dno składało się z wilgotnéj gliny, a dla zabezpieczenia się od słabości wysypał go piaskiem i obciętemi gałęziami, które przyniósł w płaszczu, uzbiérawszy na brzegu Tagu.
Resztę nocy spędzono na takiém zajęciu się, a w dzień nasi awanturnicy byli w swojém samotném schronieniu.
Szczególniejsza rzecz obijała się o ich uszy.
Na drodze prowadzącej jakby okrągłemi schody, od spodu pagórka aż do samego zamku, słyszéć było można głos ludzi przechadzających się na pokładzie.
Głos zamiast się wznosić, jak to zwykle bywa, odbijał się o ściany téj próżni, a następnie, jak wodotrysk wzbijał się w powietrze.
Koniec końcem Agenor w głębi swojéj siedziby, to jest więcéj jak na trzysta stóp nad głową, słyszał mowę.
Piérwsza fortyfikacja umieszczoną była nad zdrojem, do niéj każdy łatwo mógł się dostać; lecz kraj tak był spustoszały i zrujnowany, iż wyjąwszy ludzi należących do zamku, nikt nie ośmielał się wchodzić do tego labiryntu.
Agenor i Musaron smutnie spędzili pierwszą połow ędnia; pili wodę ponieważ mieli wielkie pragnienie, lecz nic nie mogli jeść mimo wielkiego głodu.
Przy schyłku dnia dwóch Maurów wyszło z zamku, prowadzili z sobą osła po zapasy i zmierzali do sąsiedniego miasteczka odległego o milę.
W tym samym czasie nadeszło z miast i cztérech ludzi do zdroju z naczyniami na wody.
Zaczęła się rozmowa pomiędzy Maurami i ludźmi; lecz mowa ich była tak barbarzyńska, iż nasi awanturnicy ani słowa zrozumieć nie mogli.
Wszyscy udali się do miasta i powrócili we dwie godziny późniéj.
Zła to jest rada głód, Musaron też nielitościwie chciał zabić tych biédaków i rzucić W Tag, aby korzystać z zapasów.
— Nie zasłużémy sobie u Boga tém postępowaniem, rzekł Agenor. Oto tak zróbmy Musaronie: droga jest ciasną, noc ciemną, osłowi z koszami będzie bardzo trudno leźć drożyną w zdłuż skały, pchniemy go więc jak będzie przechodził, to się na dół stoczy: sami zaś zabierzemy zapasy jakie się rozproszą.
— Doskonale, mój panie, to będzie nawet po chrześcijańsku, rzekł Musaron, ale tak mi głód dokucza, że byłem nielitościwy.
Co postanowili to i wykonali. Awanturnicy tak silnie pchnęli małego osła, iż przewrócił się na stromą pochyłość...
Maurowie wrzasnęli ze złości, i bili zwierzę jak by tém chcieli sobie szkodę wynagrodzić, ale to nie napełniło im wypróżnionych koszów. Powrócili zupełnie ogołoceni: piérwszy, z pobitym osłem do miasteczka, drugi z wielkiemi narzekaniami, do zamku.
Tymczasem nasi wygłodnialce pobiegli ochoczo zbierać po dolach i skalach, chlub, rodzenki, i co tylko było.
W jednéj chwili mieli żywność na ośm dni czasu.
Z tak obfitym zasiłkiem nabrali nadziei i odwagi. Bo trzeba przyznać, że go i potrzebowali.
Przez czas drugich dwóch dni, nasi czuwacze nic nie dostrzegli, nic nie usłyszeli, prócz głosu Hafiza przechadzającego się na pokładzie, Mothrila dającego rozkazy i ćwiczeń żołnierzy, nic nie oznajmiało żeby Król był w Montiel.
Musaron miał ochotę wyjść do pobliskiego miasta aby się o czém dowiedziéć. Agenor wypytywał się, lecz napróżno. Kiedy zaczyna się rozpaczać, czas podwaja swój lot.
Krytyczne było położenie naszych dwóch szpiegów: w dzień nie śmieli pokazywać się, a w nocy wychodzić, przytém w czasie ich nieobecności mógłby kto wejść, i właśnie mógłby to bydź Król.
Lecz gdy półtrzecia dnia ubiegło, Agenor pérwszy stracił odwagę.
W nocy Mauléon powrócił z miasta, lecz tylko w nim kieskę wypróżnił, i nic się nie dowiedział.
Znalazł Musarona w jamie pogrążonego w smutku i wyrywającego sobie włosy z głowy, których już miał nie wiele.
Kiedy przypatrywał się dobremu słudze, przypomniał sobie, iż znudzony samotnością w jaskini zasnął, i że w czasie jego snu, jakby jaki jeździec pojechał do zamku, czego jednak nie mógł widzieć Musaron.
— Trzebaż bydź tak nieszczęśliwym! zawołał germek.
— Nie rozpaczaj, to nie mógł bydź Król; znają go ludzie w mieście; przytém nie jechałby sam, jego orszak byłby cię przebudził; nie; to nie Król; on nie przybędzie do Montiel. W miejsce tracenia czasu, ruszajmy prosto do Tolledy.
— Masz słuszność, mój panie, nie możemy tu na nic dobrego oczekiwać, chyba usłyszeć tylko głos Aissy: było by to bardzo przyjemnie, ale głos ptaka, jeszcze nie jest samym ptakiem, jak mówią w Béarn.
— Spiesznie do dzieła, zabierz zaprzęgi, konie, wyjeżdżajmy ztąd. Daléj w drogę Musaronie.
— To mi nie zajmie długiego czasu; nie uwierzysz pan jak mi nudno w téj jaskini.
— Pójdź, rzekł Agenor.
W téj saméj chwili kiedy się podnosił, rzekł Musaron.
— Cicho!
— Cóż tam.
— Cicho! mówię panu, słyszę chód.
Agenor wrócił do jamy a Musaron tak był niepokojony; tém co słyszał, iż śmiał pociągnąć swego pana za rękę.
Istotnie, na drodze prowadzącéj do zamku, można było chód słyszéć.
Noc była ciemną: nasi Francuzi skryli się w głąb jaskini.
Wkrótce ukazało się im trzech ludzi; szli ostrożnie i przychylali się aby nie bydź dostrzeżonymi z warowni.
Przybywszy na kilka kroków od źródła, zatrzymali się. Ubrani byli po wiejsku, lecz każdy z nich miał topór i nóż.
— Zapewne jechał tą drogą, rzekł jeden z nich: oto na piasku znać ślady konia.
— Zminęliśmy go, dodał drugi z westchnieniem, do czarta, nieszczęści nam się od jakiegoś czasu.
— Polujesz na zbyt grubą zwierzynę, przydał piérwszy.
— Lesby, prawisz jak głupiec, Kapitan tu samo ci powie.
— Ale...
— Cicho bądź... gruba zwierzyna jest posiłkiem dla polującego na piętnaście dni: dziesięć skowronków i jeden zając stanowią tylko skromną biesiadę.
— Tak, ale zając i skowronek da się czysto pochwycić, a jeleń albo dzik, rzadko.
— Cała rzecz na tém, żeśmy go wówczas chybili, nieprawdaż kapitanie.
Ten którego nazwano Kapitanem, za całą odpowiedź ciężko westchnął.
— A przytém, mówił daléj uparty Lesby, dla czego ciągle zmiéniać trop i zdobycz? Jednego ściga się i zabiéra.
— A wziąłeś go przy wencie, tamtej nocy; tego za którym chodziémy od Bordeaux.
— A co? rzekł Musaron do ucha swemu panu.
— Sza! odparł Mauléon przysłuchując się.
Człowiek którego towarzysze nazwali wodzem poprawił się, i głosem nakazującym rzekł:
— Cicho bądźcie obadwa, nie poprawiajcie moich rozkazów. Cóż wam obiecałem? Dziesięć tysięcy florinów każdemu, będziecie je mieli, i cóż więcéj chcecie?
— Nic, dowódzco, nic.
— Henryk de Transtamare wart jest przecie sto tysięcy florinów dla don Pedra, a don Pedro tyleż dla Henryka Jednego z nich próbowałem już złapać alem się omylił, ledwie umknąłem z lwiéj paszczy, byliście tego świadkami, więc kiedy lew darował mi życie, zawdzięczając mu, powinienem ująć jego nieprzyjaciela. O ją go dostanę, i prawda że oddam go Transtamarowi nie darmo, bo go sprzedam, ale mniejsza oto, byleby on go dostał, tym sposobem będziemy zadowoleni.
Szmer zadowolenia był odpowiedzią tych ludzi.
— A niech mię djabli porwą, to musi bydź Caverley; mam go pod ręką, rzekł Musaron do ucha swemu panu.
— Cicho! powtórzył Agenor.
Caverley, bo to istotnie był on, tak dalej mówił:
— Don Pedro opuścił Tolledę, znajduje się w tym zamku; odważny to człowiek, a przy ostrożności sam odbył całą drogę: prawda że sam jeden człowiek nigdy nie jest dostrzeżony...
— Nie, rzekł Lesby, on jest ujęty.
— Ah! nie można przewidziéć wszystko, odparł Caverley, teraz dokończmy nasze przedsięwzięcie: ty, Lesby, złączysz się z Philiphsem który trzyma konie, Becker zostaniesz ze mną. Król nie wyjdzie z zamku późniéj jak jutro, ponieważ jest oczekiwany w Tolodzie: my o tém wiemy.
— Potém? rzekł Becker.
— Jak przejedzie, będziemy czatować, trzeba niedowierzać jednéj rzeczy...
— Jakiej?
— Czy nie dał czasem rozkazu jeźdźcom Toledańskim wyjść na przeciw niemu... musiémy więc sami wszystko tu załatwić... Lesby, ty co jestes przebiegły, umiész polować na lisa, znajdź, nam jaką dobrą jamę w tych skałach, to się w nią schowamy.
— Kapitanie, słyszę szmer wody... to musi bydź jakieś źródło, strumyki zwykle wyrabiają sobie łożyska w skałach, a więc musi być w téj stronie jakaś jaskinia.
— Jesteśmy zgubieni, oni przyjdą tutaj, odpowiedział Musaron, któremu Agenor przycisnął dłoń na usta.
— Patrzcie, zawołał Lesby, oto tu jaskinia.
— Bardzo dobrze, rzekł Caverley. Idź sobie Lesby połącz się z Philipsem, i niech z brzaskiem dnia konie na nas czekają w pobliskości.
Lesby oddalił się, Caverley i Becker pozostali sami.
— Widzisz co to jest rozum, rzekł bandyta do swego towarzysza, teraz podobny jestem do korsarza na lądzie, i ze wszystkich polityków ja jeden dobrze zrozumiałem stan rzeczy. Dwóch ludzi walczą o tron; niech jeden zginie, to się wojna skończy, a więc działając tak jak ja działam, postępuje się w duchu chrześcijańskim, jako filozof; oszczędza się krew ludzką. Powiédz mi teraz Becker, czyż nie jestem cnotliwy?
I bandyta zaczął się śmiać, usiłując tłumić swój głos.
— Zobaczmy, rzekł w końcu, wejdźmy do téj dziury... Daléj Becker, do rzeczy, do rzeczy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Karol Adolf de Sestier.