Nieprawy syn de Mauleon/LXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieprawy syn de Mauleon |
Data wyd. | 1849 |
Druk | J. Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Karol Adolf de Sestier |
Tytuł orygin. | Bastard z Mauléon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na kilka mil od Toledy, w piasczystéj drodze, wytkniętej krętemi sosnami, Agenor i wierny Musaron jechali smutnie pod wieczór, szukając jakiéj venty, aby odpocząć i kazać upiec zająca, którego strzała Musarona nie pominęła na noclegu.
Nagle usłyszeli w piasku po za sobą spieszny ruch: był to pęd rączego muła, który na swoich szerokich bokach niósł pielgrzyma; miał on twarz zasłoniętą szerokiemi skrzydłami kapelusza, a lepiéj jeszcze okrywał mu ją pewien rodzaj kwefu, przyczepiony do skrzydeł tego kapelusza.
Ten pielgrzym bódł ostrogą muła i kierował go jak człowiek umiejący należycie jeździć konno.
Przewybornej rasy zwierzę leciało raczéj jak biegło po piasku, i uchodziło tak szybko z widoku naszych podróżnych, iż nie mogli rozróżnić dźwięku głosu, którym odezwał się przemykając, Vayan ustedes con Dios (jedzcie z Bogiem).
Nie wyszło i dziesięć minut, jak Musaron usłyszał drugi szelest podobny do piérwszego. Odwrócił się, i zaledwie zdążył wziąść konia rycerza swego, gdy czterech jeźdźców nadjechało jak błyskawica.
Jeden z nich, który nieco naprzód postępował był ubrany w suknię pielgrzyma, podobną do ubioru piérwszego, którego podróżni niedawno co widzieli.
Tylko że pod tém ubraniem, roztropny pielgrzym chował zbroję; miał nawet twarz zakrytą przyłbicą; ciekawy był to widok mimo nocnéj pory, twarz tego rycerza pod kapeluszem z szerokiémi skrzydłami.
Nieznajomy, jeżeli tak powiedziéć można, wietrzył naszych podróżnych, jak pies gończy; lecz Agenor przytomnie zapuścił przyłbicę swego hełmu i oparł dłoń na mieczu.
Musaron był w gotowości do odporu.
— Panie, ozwał się niezrozumiale po hiszpańsku, ciekawy głos wychodzący z po za pagórka, czy nie widziałeś jednego przejeżdżającego mego towarzysza, pielgrzyma jak i ja, na czarnym mule, szybkiém jak wiatr?
Dźwięk tego głosu sprawił Agenorowi nieprzyjemne wrażenie, lecz powinnością jego było odpowiedziéć, co téż uczynił z grzecznością.
— Pielgrzymie albo rycerzu, odparł równie po hiszpańsku, osoba o któréj mówisz, przed dziesięcioma minutami przejeżdżała tą okolicą: prawda, że siedziała na mule, tak rączym, iż mało koni na świecie mogło by mu w biegu wyrównać.
Musaronowi zdawało się spostrzegać, iż głos pielgrzyma obudzał w Agenorze pewne zdziwienie, zbliżywszy się, rzekł śmiało:
— Te wiadomości droższe mi są jak sobie wystawić możesz rycerzu; przytém są udzielone z tak dobrą chęcią, że jestem powodowany zaznajomić się z tym od którego je odbiéram... Widzę po twoim akcencie nieznanym, że obadwa pochodziémy z północy, a to jest właśnie przyczyna, abyśmy byli z sobą w poufałości.
— Odsłoń pan zatém swoją przyłbicę, abym miał zaszczyt podziękować ci przed odkrytą twarzą.
— Sam się odsłoń panie rycerzu, odparł Mauléon którego ten głos i żądanie jeszcze bardziéj do niego zniechęcało.
Pielgrzym nie wiedział co miał począć, a nawet w końcu zupełnie odmówił, przez co przekonał, jak dalece jego żądanie było zdradzieckie i interesowne.
I nie wyrzekłszy ani słowa, dał znać swoim towarzyszom i pobiegł pędem w drogę, po któréj przejechali dwaj piérwsi pielgrzymi.
— Oto bezczelnik! rzekł Musaron, na ówczas jak go już więcéj nie widział.
— Ale co za głos szkaradny, mój Musaronie; zdaje mi się, że go słyszałem w niepomyślnych chwilach.
— Ja tak samo myślę jak i pan, i gdyby nasze konie nie były tak strudzone, puścilibyśmy się za témi dudkami, inaczej zaś pomijamy może jaką dobrą ciekawość.
— Co nas to obchodzi, Musaronie? odparł Mauléon, jako człowiek którego już nic więcéj nie zajmuje; jedziemy do Toledy, gdzie mają się ścierać nasi przyjaciele: Toleda jest niedaleko Montiel a więcéj nic mnie nie obchodzi.
— W Toledzie będziemy mieli wiadomości o Konetablu. rzekł Musaron.
— Zapewnie i o don Henryku, przydał Agenor, otrzymamy rozkazy i zostaniemy machinami, automatami, jest to jedyny środek, jedno pocieszenie jakie bydź może dla ludzi, którzy straciwszy nadzieje nie wiedzą co mają mówić, albo czynić w życiu.
— Tam! tam! rzekł Musaron zawsze będzie czas powątpiewać... W ostatni dzień zwycięztwa, jak niesie przysłowie naszego kraju.
— Albo śmierci... nieprawdaż? a tego właśnie bałeś się dodać.
— I cóż! mój panie, raz się tylko umiéra.
— Czy sądzisz że się boję!
— Oh! pan się wcale nie boisz i to właśnie co mię gniéwa.
Tak rozmawiając doszli do upragnionéj venty.
Był to dom spustoszały, jak zwykle w Hiszpanii bywają owe schronienia, owe ucieczki opatrzności, służące podróżnym od dziennego spisku i nocnego zimna, miejsca tak wielce pożądane, a tak często nieprzebyte, jak piasczyste oazy w pustyni, gdzie trzeba by umrzéć z głodu i pragnienia nim się drugie napotka.
Gdy Agenor i Musaron, pozostawili swoje konie w stajni, albo raczéj, jak godny germek sam się tém zajął, Agenor spostrzegł w podziemnej sali w ventie, przed roznieconym ogniskiem, mocno uśpionych mulników i dwóch pielgrzymów, którzy w miejsce rozmawiania z sobą, odwrócili się jeden od drugiego plecami.
— Ah! sądziłem że to byli towarzysze, mówił do siebie zdziwiony Agenor.
Pielgrzym z zasłoną jeszcze bardziéj ukrył się w cieniu, gdy ujrzał wchodzących dwóch nieznajomych podróżnych.
Co do pielgrzyma w przyłbicy, ten zdawał się czatować z niewypowiedzianą ciekawością, i oczekiwać chwili, w któréj by uchyliła się jakakolwiek część kwefu swego mniemanego towarzysza.
Lecz pożądana chwila nie nadeszła. Niema, niewzruszona i tajemnicza postać nie przemówiła ani słowa do swego natrętnego towarzysza, udając sen głęboki.
Już z wolna mulniki odziani w płaszcze wychodzili na podwórze, aby spocząć blisko ognia, przy swoich wierzchowcach, w ventie został się tylko Mauléon, który powrócił z wieczerzy wraz z swoim germkem. Każdy z dwóch pielgrzymów ciągle zajmował się czuwaniem nad snem swego mniemanego towarzysza.
Mężczyzna w przyłbicy zaczął rozmowę z Agenorem, tłómacząc się niejako dla czego tak pozostawił go w drodze.
Późniéj zapytywał: czy by nie chciał iść wkrótce na spoczynek do swego pokoju, gdzie zapewne lepiéj spać będzie jak na prostéj ławie.
Agenor ciągle zasłonięty, opierał się temu, może, aby tém sprzeciwić się nieznajomemu, gdyż mu na myśl przyszło, iż zostając nic się nie dowié; albowiem drugi pielgrzym widocznie dla niego nie spał, i że zajdzie coś nadzwyczajnego pomiędzy témi dwoma ludźmi, z których każdy tak pragnął samotności.
Agenor żył w czasie i kraju, w którym ciekawość ocala często życie ciekawym.
Poszedł w końcu do wskazanego mu miejsca, zatrzymał się za drzwiami, które chociaż duże i mocne nie schodziły się szczelnie aby zasłonić widok ogniska.
Miał słuszność: gdyż mu się przedstawił ciekawy widok.
Gdy pielgrzym w przyłbicy ujrzał się sam na sam z drugim, i gdy sądził że tenże zasnął, powstał i postąpił kilka kroków, aby się przekonać o rzeczywistości snu drugiego.
Uśpiony pielgrzym nie poruszył się.
Naówczas mężczyzna w przyłbicy zbliżył się na palcach, i wyciągnął rękę w celu odkrycia z jego twarzy zasłony.
Lecz zaledwie się jéj dotknął, pielgrzym powstał i głosem rozgniewanym rzekł:
— Czego żądasz? dla czego mi sen przerywasz?
— Który nie bardzo jest głęboki, mości pielgrzymie, odpowiedział mu żartobliwie.
— Lecz który powinien być szanowany, ciekawcze z żelazną twarzą.
— Zapewne pielgrzymie masz do tego słuszne powody, aby nie widziano, czy twoja jest z żelaza lub z ciała.
— Co komu do moich przyczyn zakrywam się dla tego, że nie chcę być od nikogo widziany: to przecież jest wyraźnie.
— Jestem bardzo ciekawy, i zobaczę cię, rzekł żartobliwie mężczyzna w przyłbicy.
Pielgrzym niebawnie odchylił swą suknię i dobywszy długi puginał, rzekł:
— Naprzód to zobaczysz!
Naówczas mężczyzna w przyłbicy namyślał się przez chwilę, następnie zasunął mocne rygle od drzwi za któremi słuchał i patrzał Agenor.
W tym samym czasie otworzył okno wychodzące na drogę, i wprowadził przez nie cztérech uzbrojonych pancerników.
— Widzisz że obrona była by próżną, a może nawet i niepodobną: chciéj więc, jeżeli cenisz swoje życie, które jak sądzę, jest bardzo drogie, odpowiedziéć mi na następujące pytania:
Pielgrzym z sztyletem w ręku drżał z wściekłości obawy.
— Czy nie jesteś don Henryk de Transtamare? rzekł napastnik.
Pielgrzym zachwiał się.
— Na zapytanie, uczynione w tym sposobie, iż tyloma ostróżnościami nie należy się odpowiadać, jeżeli jest się tém jak mówisz, nie oczekując śmierci...
— Będę więc bronił mego życia, gdyż rzeczywiście jestem Księciem, którego wymówiłeś nazwisko.
I poruszeniem nakazującym odsłonił swoje szlachetne lica.
— To Książę! zawołał Mauléon za drzwiami, usiłując je wysadzić.
— To on! zawołał mężczyzna w przyłbicy z dziką radością, byłem tego pewny. Towarzysze, zbyt długo za nim goniliśmy od Bordeaux. Schowaj twój puginał, mój Książę, nie trzeba cię zabijać, tylko nałożyć okup. Najświętsze ciało! bądźmy w zgodzie. Schowaj Książę swój sztylet, schowaj.
Agenor wybijał obiema nogami we drzwi chcąc je wysadzić, lecz łańcuch był na przeszkodzie.
— Idźcie tamtą stroną do drzwi i zobaczcie kto kołacze, rzekł mężczyzna w przyłbicy do swoich ludzi, a mi pozostawcie Księcia.
— Rozbójniku! rzekł Henryk z pogardą chcesz mnie wydać memu bratu.
— Jeżeli mi więcéj jak Książę zapłaci, czemu nie.
— Czy nie mówiłem że lepiéj umrzeć tutaj. Na pomoc! na pomoc! wołał Książę.
— Ah! Książę! odparł bandyta, jesteśmy zmuszeni zabić ciebie, chociaż twoja głowa mniéj się opłaci jak cała żyjąca osoba; lecz zresztą, i tém trzeba się kontentować, zaniesiemy twoją głowę don Pedrze.
— To jeszcze zobaczémy! krzyknął Agenor wysadzając gwałtowném usiłowaniem drzwi, które rozdwoiwszy się, padły na cztérech ludzi i rozbójnika.
— Teraz już musiémy go zabić, rzekł ten ostatni wydobywając miecz na don Henryka, Książę masz niezręcznego przyjaciela, każ mu uspokoić się.
Lecz jeszcze nie skończył bandyta, jak weszła trzecia osoba, któréj się nie spodziewano.
Nie miała ona maski ani zasłony; uważała się dostatecznie ubraną w odzieży pielgrzyma, jéj szérokie barki, ogromne ręce i duża głowa, oznaczały silnego i nieustraszonego rycerza.
Zbliżył się do progu, przypatrywał się obojętnie i bez obawy rozruchom w sali gościnnéj.
— Hola! Tu jest bójka, zawołał, chrześcijanie, kto ma słuszność a kto krzywdę?
Jego głos donośny i nakazujący, uciszył zamieszanie?
Szczególniejszą była postawa bijących się, na prosty głos zawezwawczy.
— Książę, wykrzyknął z radości i podziwienia, mężczyzna w przyłbicy cofnął się, Musaron zawołał:
— Przysięgam na życie, to jest pan Konetabl!
— Konctablu! Konetablu! na pomoc wzywał Książę, chcą mnie zabić!
— Ciebie, mój Książę? ryknął Duguesclin rozdzierając na sobie suknie, aby módz swobodniéj władać, i któż to taki.
— Przyjaciele, rzekł rozbójnik do swoich towarzyszy, trzeba albo zabić tych ludzi albo umrzéć tutaj. Jesteśmy uzbrojeni a oni bezbronni, djabeł nam ich nasłał: w miejsce sto tysięcy florinów, nawet dwakroć nas czeka.
Konetabl z nieporównaną krwią zimną sięgnął ręką za nim rozbójnik mógł słów swoich dokończyć pochwycił go za szyję, zręczniéj jak barana, i przewalając pod swe nogi, gruchnął na ziemię, następnie wyrwał mu miecz i rzekł:
— Ja teraz jestem uzbrojony, trzech na trzech, moje nocne ptaszki.
— Jesteśmy zgubieni, wrzasnęli towarzysze bandyty uciekając przez okno jeszcze otwarte.
Tymczasem Agenor przyskoczył, odpiął przyłbicę leżącemu bandycie i zawołał:
— Caverléy! Ja to zgadłem.
— To jest jadowita bestja, którą trzeba zdeptać, rzekł Konetabl.
— Ja się tego podejmuję, rzekł Musaron, gotowy szlachtować swoim nożem.
— Litości! przebaczenia! wołał rabuś nie nadużywajcie przemocy.
— Tak, rzekł Książę całując Duguesclina z wielkiém uniesieniem radości, tak, litości zajmiemy się podziękowaniem Bogu, za to że nas złączył, a nie tym nędznikiem, niech żyje i niech idzie, powieszą go gdzieindziéj!
Caverley rozczulony wdzięcznością, całował stopy wspaniałego Księcia.
— Niech więc zmyka, zawołał Duguesclin.
— Ruszaj złoczyńco! mruczał Musaron otwierając mu drzwi.
Caverley nie dał sobie tego powtórzyć; zmykał tak prędko, iż końmi by go nie dogoniono, gdyby Księciu podobało się zmiénić postanowienie.
Po wzajemném zwierzeniu się, Książę, Konetabl i Agenor rozmawiali z sobą o nastąpić mającéj wojnie.
— Widzisz Książę że jestem słowny na randez-vous, zmierzałem do Tolledy, jak mi to zaleciłeś w Bordeaux. Czy Książę rachujesz na Tolledę.
— Mam wiele nadziei, rzekł don Henryk, jeżeli Tolleda otworzy mi bramy swoje.
— To nie jest rzecz pewna, odpowiedział Konetabl. Od czasu jak podróżuję w tej sukni: to jest, od cztérech dni, więcéj wiém jak mogłem był dowiedziéć się przez cztéry lata. Tolledanie są za don Pedrem. Trzeba by ich oblężeć.
— Kochany Konetablu wystawić cię dla mnie na tyle niebezpieczeństw!
— M. Książę, trzymam się tylko jednego słowa. Obiecałem ci, że będziesz panować w Kastylli, i albo tak się stanie, albo ja umrę; przytém muszę się jeszcze czém więcéj zająć, gdyż zaledwie twojém trafném postępowaniem, uwolniłeś mnie w Bordeaux; w dziesięć dni potém widziałem się z Królem Karolem i przeszedłem granicę. Od ośmiu dni biegam w Hiszpanii po twoich śladach, gdyż mój brat Olivier i Bégue de Villaines, otrzymali wiadomość iż powracasz z Burgos dążąc do Tolledy.
— Prawda, przyszedłem i oczekuję pod Tolledą tych wielkich dowódców mojego wojska, przebrałem się pod Burgos.
— Oni mnie naprowadzają na myśl, mój Książę, że tym sposobem przejdą niedostrzeżeni dla przygotowania kwater żołnierzom. Ubiór pielgrzyma jest w modzie, w Hiszpanii każdy chce dziś odbywać pielgrzymkę, i to tak dalece, że ten łajdak Cavarley przybrał strój podobny naszemu. Przecież żeśmy się zeszli, obierzesz teraz rezydencją i zawezwiesz do siebie Hiszpanów, którzy do ciebie należą, mnie, wszystkich rycerzy i żołnierzy z całego kraju. Nie traćmy czasu; Don Pedro jeszcze buja, utracił on swego najlepszego doradcę, to jest donnę Marję, jedyną istotę, którą kochał w tym świecie, korzystajmy z jego zamyślenia się, wypowiedzmy mu wojnę, zaczém będzie miał czas przyjść do siebie.
— Donna Maria umarła, rzekł Henryk, czy to jest z pewnością?
— Jestem tego pewny, odpowiedział smutnie Agenor, widziałem jak wieźli jéj zwłoki.
— A don Pedro co robi?
— Z pewnością nikt nic nie wie; kazał pogrzebać w Burgos biédną ofiarę, poczém znikł.
— Znikł, czy to być może! Lecz powiadasz, że donna Marja jest jego ofiarą, opowiédz mi to Konetablu, od ośmiu dni ani z jedną duszą żyjącą nie śmiałem mówić.
— Otóż co zaszło, rzekł Konetabl, donieśli mi szpiegi, iż don Pedro kochał Maurytankę córkę przeklętego Mothrila... Donna Marya powątpiewała o tém, lecz sama odkryła stosunki pomiędzy Królem i Maurytanką; która przejęta gniewem, otruła się, przebiwszy serce swojéj rywalce.
— Oh! zawołał Agenor, oh to nie podobna M. Książę, to byłoby ohydną zbrodnią, zdradą tak czarną, iż same słońce zaćmiło by się od gniewu.
Król i Konetabl patrzyli z zadziwieniem na młodzieńca, który tak się wyrażał; lecz nie mogli otrzymać od niego żadnego objaśnienia.
— Przebaczcie mi! rzekł uniżenie Agenor, mam tajemnicę młodzieńczą, tajemnicę świętą, którą donna Marya uniosła w połowie do grobu, a drugą połowę ja chcę zachować religijnie.
— Biédne dziécię, zakochane, rzekł Konetabl.
Agenor milczał, i tylko rzekł:
— Jestem na wasze rozkazy, golowy umrzéć w waszych usługach.
— Wiém, rzekł Henryk, że jesteś szczery przyjaciel zacny, zręczny, i niezmordowany sługa; rachuj téż na naszą wdzięczność; lecz powiédz nam, czy wiész cokolwiek co by dotyczyło miłostek don Pedry?
— Wiém wszystko, M. Książę, i jeżeli rozkazujesz mi abym powiedział....
— Gdzie może być w téj chwili don Pedro? oto wszystko co obcięlibyśmy wiedziéć.
— Chciejcie mi dać osiem dni, a opowiem wam z pewnością.
— Osiem dni, rzekł Król, co myślisz Konetablu?
— Królu, odparł Bertrand, ośm dni będą nam potrzebne do uporządkowania naszego wojska i oczekiwania na posiłki i piéniądze z Francyi, zupełnie na tém nic nie traciémy...
— Tym lepiéj, dodał Mauléon, bo gdy mój zamiar powiedzie się, będziesz miał w swojéj władzy rzeczywisty przedmiot wojny, to jest don Pedrę, którego ci dostarczą z wielką radością.
— Trafnie mówi, rzekł Król, z ujęciem jednego z nas, skończy się wojna w Hiszpanii.
— Oh! bynajmniéj M. Książę! zawołał Konetabl, przysięgam ci to, że gdybyś został jeńcem co przy pomocy Boskiéj nie stanie się, choćby mnie miano porąbać w kawałki będę ścigać tego odszczepieńca don Pedrę, który z zimną krwią każę zabijać swoich jeńców.
— Podług mego zdania, odparł Książę, Bertrandzie nie zajmuj się mną, jeżeli będę ujęty; jeżeli zaś zabity, oblecz moje ciało w zwycięztwo, i bezwładnie umieść na tronie Kaslylskim aby zdrajca, zabójca leżał u stóp tego tronu, a ja uważać się będę za szczęśliwego i tryumfującego.
— M. Książę, dosyć na tém, dodał Konetabl. Teraz dajmy wolność temu młodzianowi.
— I randez-vous? rzekł Mauléon.
— Pod Tolledą, którą zagarniemy...
— Za ośm dni?
— Za ośm dni!
Henryk ucałował młodzieńca zdumionego tym zaszczytem.
— Pozostaw to mnie — rzekł Król, chcę ci dowieść, że podzielając mój los niepomyślny, nabyłeś prawa, być uczestnikiem w szczęściu.
— A ja, dodał Konetabl, ja, który winien mu jestem w części moją wolność jakiej używam, obiecuję mu moją pomoc, jeżeli éj kiedy potrzebować będzie, wszędzie przeciwko komukolwiek, i dla kogokolwiek.
— Oh panowie, panowie! zawołał Mauléon przepełniacie mię radością i dumą. Dwaj możni Książęta takie mi czynią zaszczyty!... Ależ Książę! ty mi Boga pokazujesz na téj ziemi, otwierasz mi Niebo.
— Wart jesteś tego Mauléonie, rzekł Konetabl, czy potrzebujesz piéniędzy?
— Nie, mój panie, nie.
— Jednak któż wie; zamiar jaki przedsiębierzesz może będzie cię kosztował zachodów i piéniędzy:
— M. Książę, Konetablu, odpowiedział Mauléon, przypominasz sobie, że już raz zabrałem szkatułę tego rozbójnika Caverleya, był w niéj skarb Królewski to przecież nie mało, a jednak straciłem ją bez żalu. Od czasu jak jestem w Francyi, otrzymałem od Króla sto liwrów, te mi wystarczą.
— Co to za ładne słowa! szepnął Musaron w kącie ze łzami w oczach.
Król to usłyszał.
— Czy to twój germek? rzekł.
— Wierny i odważny sługa, odpowiedział Mauléon, który mi osładza życie ocaliwszy już nie raz.
— I on będzie wynagrodzony. Masz germku, rzekł Król odpinając z siebie jedne z gwiazd przypiętych do sukni, bierz, i jeżeli kiedyś zabraknie ci czego, tobie twojéj familii, lub komu kolwiek bądź, przyniesiesz tę gwiazdę mnie lub moim następcom, a otrzymasz znaczne piéniądze. Teraz dobry germku idź.
Musaron przykląkł z sercem rozczuloném chcącém mu jakby piersi rozstąpić.
— Teraz Królu, rzekł Konetabl korzystajmy z nocy, i spieszmy do miejsca gdzie cię twoi oficerowie oczekują, szkoda żeśmy tak wypuścili tego Caverleya, on gotów jest wrócić za nami z potrójnemi siłami, i znów nam zaskoczyć choćby tylko dla pokazania że ma rozum.
— Zatém na koń, rzekł Król.
Wzięli, swoje zbroje ufni w odwagę i oręż, dosięgli las w którym trudno ich było na nich nacierać, i nie podobna za niemi gonić.
Wówczas Agenor zsiadł z konia i pożegnał się z dwoma możnémi protektorami, którzy życzyli mu szczęścia i dobréj podróży.
Musaron czekał rozkazów aby odprowadzić konie do jednego z cztérech końców świata.
— Gdzie idziemy, rzekł?
— Do Montiel... moja zemsta mi powiada że prędzéj lub późniéj znajdziemy tam don Pedrę.
— Przynajmiéj że czasem zazdrość jest przydatną: można przez nią więcéj zobaczyć jak się zamierza. Ruszajmy więc do Montiel.