<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Nieprawy syn de Mauleon
Data wyd. 1849
Druk J. Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Karol Adolf de Sestier
Tytuł orygin. Bastard z Mauléon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXVII.
Germek.

Nazajutrz, rycerz wstał rano i znalazł już cyganów o mile od wioski, posilających się śniadaniem przy źródle.
Postępowano daléj w tym samym porządku jak wczoraj.
Dzień przeszedł na rozmowach, w których Musaron i mamka mieli nie mały udział. Pomimo rozmaitości interessujacéj rozmowy tych dwóch znakomitych osób, oszczędzimy jéj przytaczania, powiemy tylko, że Musaron, mimo swojéj przebiegłości nie zdołał dowiedzieć się od staréj kobiéty, co młoda wczoraj wieczór mówiła.
Nakoniec przybyli tak blisko, że widać było Sorjią.
Było to miasto drugiego rzędu; lecz w owéj wojennéj epoce, miasta drugiego rzędu były całe opasane murami.
— Pani, rzekł Agenor, oto jest miasto; jeżeli sądzisz, że Maur tam czuwa, jak o tém mówiłaś, nie myśl żeby on tylko sam pilnował bram i wyłomów, któremi by przejść można było, musi niezawodnie miéć swoje straże i na równinie: radzę więc pani bydź od téj chwili ostrożną.
— Myślałam o tém, rzekła nieznajoma patrząc na około siebie, jak gdyby dla obznajmienia się z miejscowością. Jeżeli pan zechcesz wyprzedzić nas z swoim germkiem, byle nie bardzo daleko, w przeciągu kwadransa obmyślę środki ostrożności.
Usłuchał ją Agenor. Nieznajoma oddaliła się prowadząc za sobą mamkę w gęstwinę małego lasku, a przez ten czas dwaj służący starali się rozpoznać kierunek owej drogi.
— Daléj, daléj, tylko nie odwracaj tak głowę, panie germku, naśladuj grzeczność swego pana, rzekła Musaronowi mamka, który w téj chwili podobnym był do potępieńców Dantego, których głowa zachwiana patrzy w tył, a sami naprzód idą.
Ciekawość nieprzezwyciężona tak dalece powodowała Musaronem, iż, mimo napominania, nie mógł poprzestać swego przedsięwzięcia.
Rzeczywiście germek widział dwie kobiety niknące w gęstwinie kasztanów i dębów zawsze zielonych.
— Panie, rzekł do Agenora, przekonawszy się że oczami nie zdoła przejrzéć zielonéj zasłony, która osłoniła obiedwie kobiéty, lękam się, aby zamiast wielkich dam, jakieśmy z początku sądzili, nie były to cyganki.
Lecz na nieszczęście, tym razem Agenor nie podzielił jego zdania.
— Jesteś za śmiałym gadułą, nie znasz się na mojéj grzeczności, cicho bądź.
Musaron zamilkł.
Po chwili kilku minut, gdy tak wolno postępowali, iż zaledwie pół ćwierci mili oddalili się, usłyszeli rozlegające się krzyki wołającéj za niemi mamki.
Odwrócili się i ujrzeli idącego ku nim młodego człowieka, ubranego, podług zwyczaju hiszpańskiego, w mały płaszczyk na lewem ramieniu. Dawał znak swoim kapeluszem ażeby się zatrzymano.
Po niejakiéj chwili zbliżył się do nich.
— Oto jestem, rzekł do Agenora, bardzo zdziwionego poznając w nim swoją towarzyszkę podróży. Jéj czarne włosy ukrywała peruka blond włosów; barki rozszerzone pod płaszczykiem zdawały się należéć do jakiego młodzieńca pełnego zdrowia, przybrała chód śmiały, nawet cera przez zmianę koloru włosów zdawała się być śniadszą.
— Widzisz pan, że znalazłem środki ostrożności, rzekł młodzieniec; sądzę, że jako twój germek będę mógł wejść do miasta bez żadnéj trudności.
I z zwykłą lekkością skoczył na konia Musarona.
— A jéj mamka? spytał Agenor.
— Zostanie w sąsiedniéj wiosce z mojemi ludźmi, dopóki ich nie zawezwę.
— A więc wszystko jest dobrze urządzone; wjeżdżajmy do miasta.
Musaron i paź wyprzedzili swego pana, który prosto zmierzał do głównéj bramy miasta Sorji, dającéj się spostrzegać w alei starych drzew.
Lecz zaledwie przebyli dwie trzecie części téj alei, natychmiast otoczyła ich banda Maurów, wysłanych przeciwko nim przez wałowe straże.
Zapytano Agenora o cel podróży.
Jak tylko oznajmił że jego celem była rozmowa z Królem don Pedrem, niebawnie otoczyła ich banda, i zaprowadziła do oficera, któremu sam Mothril straż bramy powierzył.
— Przybywam, rzekł Agenor zapytany na nowo, od Konetabla Bertranda Duguesclin, aby mówić z twoim Monarchą.
Na wyrzeczenie tego słowa, które cała Hiszpania nawykła była szanować, oficer zdawał się być niespokojny.
— A co za jedni panu towarzyszą? spytał.
— Jak widzisz, mój germek i mój paź.
— Dobrze, niech pozostanę tutaj, a ja przedstawię pańskie żądanie Ministrowi Mothrilowi.
— Czyń co się panu podoba, rzecze Agenor, ale uprzedzam cię, że ani z Mothrilem, ani z kimkolwiekbądź innym nie chcę mówić, tylko z don Pedrem: strzeż się więc przedłużać swoich badań, które mnie obrażają.
Oficer pokłonił się.
— Jesteś pan rycerzem, rzecze, powinieneś zatem wiedziéć jak rozkaz dowódzcy jest święty. Wykonywam co mi polecono. Poczém odwracając się, rzekł:
— Niech doniosą pierwszemu Ministrowi J. K. Mości, iż jakiś nieznajomy, przybyły w imieniu Bertranda Duguesclin żąda mówić z Królem.
Agenor spojrzał na swego pazia, którego znalazł bladym i strudzonym. Musaron przywykły do przygód nie trwożył się taką drobnostką.
— Towarzyszu, rzekł do młodéj kobiéty, otóż co narobiły twoje ostrożności; poznają cię mimo przebrania, i powieszą nas wszystkich jako twoich uczestników; ale mniejsza o to, jeźli się tak memu panu podoba!
Nieznajoma uśmiechnęła się: jedna chwila bowiem, była dlań dostateczną do odzyskania przytomności umysłu, co dowodziło, ze niebezpieczeństwa nie były dla niej obcémi.
Oddaliła się o kilka kroków od Agenora, zdając się być zupełnie obojętną na to wszystko co się mogło przytrafić.
Podróżni przebywszy dwie lub trzy izby, pełne straży i żołnierzy, znaleźli się na odwachu urządzonym przy wieży, do któréj tylko jedne drzwi wchód stanowiły.
Oczy wszystkich zwrócone były ku drzwiom, przez które co chwila Mothril miał się pokazać.
Agenor nie przestawał rozmawiać z oficerem. Musaron zabrał gawędkę z kilku Hiszpanami, którzy mu mówili o Konetablu i o ich przyjaciołach zostających w służbie don Henryka.
Pazia otoczyli germkowie rządzcy, i wodzili jak dziécię bez celu.
Szczególniejszą uwagę zwrócono na Mauléona, pomimo, że jego uprzejmość upewniła oficera, że jeden człowiek nic nie podoła przeciwko dwustu.
Oficer hiszpański częstował oficera francuzkiego winem i owocami; a dla uczczenia go, ludzie rządzcy gotowémi byli wypełniać przy nim służbę.
— Mój pan przyzwyczajony jest przyjmować tylko z mojéj ręki, rzekł młody paź.
Paziowie zaprowadzili go do pokojów. W tejże chwili dał się słyszéć głos straży: do broni! i głośne wołania „Mothril! Mothril!” rozległy się w głębi odwachu.
Każdy powstał.
Agenor czuł jak mu dreszcz przebiegał w żyłach.
Spuścił przyłbicę, i z pod żelaznéj kraty szukał wzrokiem młodego pazia aby go pocieszyć; lecz już go więcéj nie było.
— Gdzież nasza towarzyszka? spytał po cichu Agenor Musarona.
Ten odpowiedział mu z największą spokojnością po francuzku.
— Panie, kazała podziękować ci za przysługę jakąś jéj oddał wprowadzając do Sorjia, i powiedzieć ci, że jest za to wdzięczna, i ze się wkrótce zobaczycie.
— Co ty mówisz? spytał zdziwiony Agenor.
— To co mi kazała powiedziéć oddalając się.
— Oddalając się!
— Tak jest oddaliła się, rzekł Musaron; węgorz nie prześliznąłby się zręczniéj przez oka siéci, jak ona przeszła przez straże; widziałem tylko z daleka jéj białe pióro u kapelusika ginąc w cieniu: a że jéj późniéj ujrzéć nie mogłem, domyśliłem się że uciekła.
— Chwała Boga! rzekł Agenor, tylko bądź cicho.
Mothril wszedł szybko.
— Kto to tam jest? spytał Maur z wejrzeniem błyskawicy i przebijającym wzrokiem.
— Rycerz, odrzekł oficer, przysłany od pana Bertranda Duguesclin Konetabla francuzkiego, pragnący mówić z Królem don Pedro.
Mothril zbliżył się do Agenora, który z zapuszczoną przyłbicą podobnym był do żelaznego posągu.
— Oto jest, rzekł Agenor zdejmując rękawicę aby pokazać pierścień szmaragdowy, który mu wręczył Książę na znak uwierzytelnienia.
— Co to takiego? spytał Mothril.
— Pierścień szmaragdowy, pochodzący od donny Eleonory, matki Księcia.
Mothril pokłonił się.
— Cóż więc pan żądasz?
— Powiem to tylko Królowi.
— Pan życzysz sobie widzieć J. K. Mość?
— Chcę tego.
— Mówisz za głośno, rycerzu.
— Mówię w imieniu mojego pana, Króla Henryka de Transtamare.
— Więc zaczekasz w téj warowni.
— Zaczekam, lecz uprzedzam, że nie myślę być długo cierpliwym.
Mothril szyderczo się uśmiechnął.
— Niech i tak będzie, rycerzu, odrzekł, zawsze jednak zaczekaj.
I wyszedł pożegnawszy Agenora, którego oczy zaiskrzyły ogniem przez żelazną kratę zapuszczonéj przyłbicy.
— Mocną straż postawić, rzekł cicho Mothril do oficera; są to bardzo ważni więźniowie, za których będziesz odpowiedzialny.
— Cóż mam czynić?
— Powiem ci jutro; tymczasem, żeby nikt nie miał do nich przystępu... Rozumiesz?
Oficer ukłonił się.
— No, rzecze Musaron z największą spokojnością; zdaje mi się, że jesteśmy zgubieni, i że to kamienne pudełko posłuży nam za trumnę.
— Co za zręczną sposobność miałem do poduszenia niedowiarków! zawołał Agenor, gdybym nie był ambasadorem, dodał cicho.
— Niedogodność wielkości, odrzekł filozoficznie Musaron.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Karol Adolf de Sestier.