Nieszczęście (Bliziński, 1890)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Nieszczęście
Pochodzenie Tragikomedye małżeńskie w zbiorze Nowele humoreski
Wydawca Franciszek Bondy
Data wyd. 1890
Druk W. Stein
Miejsce wyd. Wiedeń
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





Tragikomedye małżeńskie.

I.
Nieszczęście!

Nie małą sensacyę wśród mieszkańców topolińskiego dworu zrobił list dziedziczki, pani Adamowej, napisany do męża z Ostendy.
Kiedy lokaj Marcin powróciwszy z poczty zsiadł z konia, znalazła się natychmiast oczekująca nań niecierpliwie panna służąca Kasia, mówiąc nawiasem bardzo przystojna i ubrana starannie a nawet z pewną kokieteryą dziewczyna, która przystąpiwszy do Marcina zapytała go z jakąś gorączkową ciekawością:
„A co? jest list?“
Marcin spojrzał na nią z ukosa, i mruknąwszy tylko: „jest, jest“, poszedł z torbą pocztową prosto do pana. Kasia udała się za nim...
Pan Adam, mężczyzna blizko czterdziestoletni, ale wydający się o dziesięć lat młodszym, pisał właśnie list... Zobaczywszy Marcina wstał spiesznie, otworzył torbę i wyrzuciwszy z niej gazety, pochwycił najprzód list od pani, który zaraz zaczął czytać. W miarę jak czytał, chmurzyło się jego oblicze, na czole zarysowały się zmarszczki, nareszcie zmiął list z wyrazem zniecierpliwienia i rzucił go z niechęcią na biurko.
Marcin i Kasia nie spuszczali z pana oczu, a gdy skończył czytanie i zachowując milczenie zaczął chodzić po pokoju, ta ostatnia odważyła się zapytać najwdzięczniejszym, na jaki zdobyć się mogła głosikiem:
„A co, proszę pana?“
Pan Adam nie odpowiedział zaraz; dopiero przemierzywszy pokój parę razy wzdłuż i wszerz, rzekł z chmurą na czole:
„Pani pisze, że zabawi jeszcze w Ostendzie dwa tygodnie.“
„Dwa tygodnie jeszcze!“ zawołała Kasia głosem takim, jak gdyby ta wiadomość była ziszczeniem jej najgorętszych życzeń.
„Jeszcze dwa tygodnie!“ zawołał Marcin zgrzytnąwszy zębami i tonem bohatera z melodramy prześladowanego przez zawistne losy.
To niezadowolenie Marcina było najzupełniej usprawiedliwione. Trzeba wiedzieć, że jak to zwykle bywa w stosunkach jakie tu zachodziły, znał się on już od roku z Kasią i był z nią prawie jak po słowie.... Czuł się dotychczas najszczęśliwszym. Sam był faworytem pana; ona była ulubienicą i prawą ręką pani; mógł więc śmiało rachować na ich pomoc, gdy przyjdzie przenieść się na swoje gospodarstwo. Uśmiechała mu się szczególniej, jako zamiłowanemu w myśliwstwie, wakująca właśnie posada leśniczego w lasach pańskich; śnił o zacisznym i ciepłym domku otoczonym wieńcem brzóz, dębów i sosien, w którym widział się już usadowionym z swoją Kasią.
Co do osobistych zalet jego przyszłej, to był tego przekonania, że trafił na prawdziwą perłę. Była to bowiem dziewczyna nietylko ładna, szykowna i zręczna do każdej roboty, ale co rzecz rzadsza, nie dająca najmniejszego powodu do zazdrości, do której wybuchów Marcin był nader skłonnym. Prawda i to, że ani we dworze, ani na wsi nie było mężczyzny, któryby mógł wzbudzać w nim obawy. Kucharz był stary i miał żonę oraz kilkoro dorosłych już dzieci; stangreta nawiedził pan Bóg żoną, która chociaż sama pozwalała sobie wiele, męża trzymała tak krótko, że nie ośmieliłby się za nic w świecie spojrzeć na inną kobietę; ogrodnik był wprawdzie kawalerem, ale już przeszło pięćdziesięcioletnim, a do tego tak zakochanym w swoim fachu, że poza kwiatami i owocami swojego ogrodu, nikogo i nic nie wiedział. Niebezpiecznym dla Kasi a tem samem i dla Marcina mógł być chyba sam pan, gdyby mu kiedy ni ztąd ni zowąd przyszła fantazya zagiąć parol na dziewczynę; każdy wie, że gdy strona atakowana pozostaje w zależności od atakującej, trudno wierzyć w skuteczność oporu — ale o takiem niebezpieczeństwie Marcin nawet ani pomyślał, a gdyby mu był kto podobną myśl podsunął, wzruszyłby na to ramionami z politowaniem. Jego pan! alboż nie znają go ludzie na dziesięć mil w koło? Czyżby kto mógł posądzić go o coś podobnego? Nie mówi się już o tem, że jest od niedawna żonatym i swoją żonę kocha zapamiętale, ale nawet kiedy był jeszcze kawalerem, uchodził za największego na całą okolicę moralistę i pod tym względem mógł zawstydzić nietylko wielu młodych żonkosiów, ale nawet niejednego z starszych, którzy byli już ojcami dorosłych dzieci....
Więc z tej strony był najspokojniejszym.
Dopiero coś od kilku tygodni, to jest od czasu jak pani pojechała do Ostendy, Marcin zaczął dostrzegać chmury grożące zaciemnieniem horyzontu jego wymarzonego szczęścia małżeńskiego. Kasia, która wobec pani odznaczała się w swoich stosunkach z panem purytańską skromnością, a to do tego stopnia, że przemawiając doń spuszczała zazwyczaj oczy, potrochu zmieniła tryb postępowania. Spotkał ją naprzykład raz i drugi w gabinecie pana, do którego weszła w godzinie niezwykłej pod pozorem zapytania, czy czego nie potrzebuje. Alboż to do niej należało? Od tego jest on, Marcin, i ta troskliwość była zupełnie zbyteczną, bo on pilnuje swoich obowiązków jak mało który inny lokaj.
Pan wprawdzie odpowiedział jej obojętnie, że nic mu nie potrzeba, ale ta okoliczność wzbudziła w Marcinie pewne podejrzenia.
Drugi raz znowu był świadkiem, jak pytała się pana, czy smakował mu obiad, który ugotowała sama, z powodu chwilowej nieobecności kucharza. Starała mu się dogodzić — to bardzo dobrze.... Ależ nie było czego przymilać się i chwalić tem, co było jej prostym obowiązkiem.
Najgorzej, że pan pogłaskał ją wtenczas po twarzy i powiedział: „jesteś dobra dziewczyna.“
Kasia tego dnia nie chciała wcale gadać z Marcinem....
Nie wiedzieć jak wreszcie doszło do tego, że ten nie miał prawie co robić, wszystkie bowiem funkcye przy panu spełniała ona, wyjąwszy naturalnie zbyt poufałych, mogących urazić skromność panieńską. Co najsmutniejsza, pan zaczął coraz więcej przywykać do jej usług. Odezwał się nawet parę razy, niby to pół-żartem, ale kto wie, czy nie myślał naprawdę, że „nie ma jak kobieca usługa...“
Groźne symptomaty mnożyły się w sposób zatrważający; przyszło do niebywałych poufałości, bez ceremonii wchodziła do sypialni wówczas, gdy pan leżał w łóżku, czego w początkach, po wyjeździe pani wcale sobie nie pozwalała. Rano przynosiła kawę, którą sama mu nalewała. Raz nawet Marcin widział, odnosząc właśnie suknie, że klęcząc przy łóżku trzymała przed panem tackę ze szklanką tak długo, póki nie wypił, niby pod pozorem, żeby mu oszczędzić sięgania do stoliczka, ale tymczasem, przysiągłby, zjadała go oczyma.... Na szczęście, i ku wielkiej uciesze Marcina, pan, chociaż pogłaskał ją jak poprzednio, to jednak na drugi raz już nie pozwolił na takie konfidencye, utrzymując, że mu to robiło jeszcze więcej subjekcyi.
Odeszła jak zmyta, tak się przynajmniej Marcinowi zdawało. A jednak znowu na wieczór przyszła, niosąc szklankę wody z cukrem, którą postawiła na stoliczku przy łóżku, bo jak mówiła, pan dziś przez cały dzień kaszlał, czego Marcin jako żywo wcale nie słyszał! Pan uszczypnął ją w policzek mówiąc „jak to ty o mnie pamiętasz!“ i spojrzał na nią tak jakoś szczególnie, że Marcina aż dreszcze przeszły, i nie wyszedł z pokoju, aż dopóki i ona nie odeszła....
Co on wycierpiał! Spać nie mógł tej nocy. Nadstawiał uszu na najmniejszy szelest, wstawał kilka razy, obchodząc pokoje dla przekonania się niby, czy które okno lub drzwi nie zostały na noc odemknięte, bo jak na złość duży wiatr był tej nocy i ciągle coś stukało.
Być może, że obawy Marcina były tylko wytworem podraźnionej imaginacyi, ale to było faktem, ze w miarę poufalszego zbliżania się do pana Kasia stawała się coraz większą kokietką, coraz dbalszą o swoje wdzięki. Co dawniej myjąc ręce kontentowała się prostem mydłem, to teraz kupiła sobie mydełko pachnące i słoiczek pomady w aptece; a właściwie to on, Marcin, sam jej kupił. Raz gdy jechał po coś do miasta, dała mu na to pieniądze, przyczem spojrzała nań, robiąc bardzo słodkie oczy, co od pewnego czasu było osobliwością; więc oczarowany tym powrotem, jak mu się zdawało, łask, zrobił jej od siebie prezent z tego, co mieć sobie życzyła. Nie mógł sobie potem tego darować przekonawszy się, że to mydełko i ta pomada wymyślone były na jego utrapienie.... Zapuściła także grzywkę nad czołem, które miała trochę za duże i za wypukłe. Było jej z tą zmianą niezmiernie ładnie. Marcin patrząc na nią byłby ją zjadł.... ale ze złości; bo był świadkiem, jak pan dostrzegłszy to samo, pochwalił, mówiąc, że z tą grzywka jest jej bardzo do twarzy. Ale ciekawe rzeczy, co też powie na to pani, która grzywek nie cierpi....
W takim stanie rzeczy nic dziwnego, że Marcin prosił pana Boga, żeby składał dwa dni na jeden i dał mu jak najprędzej doczekać powrotu pani, przy której to wszystko, czego się obawiał, stawało się niewykonalnem. Modlił się o to codzień, a dla skrócenia sobie chwil oczekiwania, zrobił kredą na drzwiach kredensu tyle krysek, ile dni prawdopodobnie pani miała jeszcze zabawić w podróży, i codzień jednę zmazywał.... Ponieważ wyjechała na sześć tygodni, więc łatwo można było wyrachować.
Pożądany termin zbliżał się, brakowało doń już tylko kilka dni, gdy jak piorun z jasnego nieba, spadła niespodziana wiadomość, którą sam przywiózł z poczty, że pani nie powróci wcześniej, jak za dwa tygodnie.
Dwa tygodnie!
Czternaście dni jeszcze odganiać złe, pilnować, czuwać, zatruwać sobie każdą chwilę, i to jeszcze Bóg wie z jakim skutkiem!? Wiadomo, że kobieta nie przebiera w środkach, gdy sobie postawi podobne zadanie, jak zbałamucenie mężczyzny. Pan uchodził za męża wzorowego, ale co to jest pokusa i jakiej trzeba determinacyi, żeby się jej obronić skutecznie, Marcin wiedział dobrze z własnego doświadczenia.
Kasia za to tryumfowała w duchu. Co tu bowiem obwijać w bawełnę; ta płocha dziewczyna uroiła sobie nie na żarty, że pan spogląda na nią znaczącym wzrokiem, i że powściągliwość, jaką zachowuje powierzchownie, była tylko skutkiem pewnych skrupułów. Otóż zwalczyć te skrupuły stało się dla niej zadaniem, które uwzięła się przywieść do skutku; znajdowała się, jak mniemała, na najlepszej drodze i odniesienie ostatecznego tryumfu było już tylko kwestyą czasu. Z wielkiem przeto zadowoleniem usłyszała wiadomość, że pozostają jej na to dwa tygodnie. Uznawała ten termin aż nadto wystarczającym i postanowiła sobie z niego skorzystać. Co ją do tego popychało, mniejsza o to: czy to niewyraźny jakiś głos serca, czy też tylko temperament, albo wreszcie zimne wyrachowanie, wszystko jedno, dość, że poprzysięgła sobie przypuścić bezzwłocznie szturm stanowczy....
Ale jakiem było istotne usposobienie pana Adama?... Pan Adam był wprawdzie z natury sensatem, a z zasady wzorowym małżonkiem, co przychodziło mu tem łatwiej, że był rozkochanym w swojej żonie... Ale nie miał w sobie materyału na Katona, był tylko zwyczajnym człowiekiem, mającym krew i nerwy... Tęsknił za swoją żonusią coraz bardziej, ale tęsknota z każdym dniem, szczególniej ku końcowi przymusowego rozdziału, przybierała coraz więcej cech zniecierpliwienia, wypływającego z pobudek wcale nie idealnej natury.... Rachował dni brakujące do powrotu żony tak samo jak Marcin, chociaż z innego powodu. Rzecz więc bardzo naturalna, że list jej zirytował go mocno.
„Jeszcze dwa tygodnie oczekiwania, gdy w tych dniach miałem ją już uścisnąć... Nadużywa mojej cierpliwości... i jaki powód?... zabawa?... Czyż nie wie, nie odczuwa tego, z jakiem utęsknieniem wyglądam jej?... O! moja pani, igrasz z ogniem; gdybym cię tak nie kochał, a jeszcze więcej, gdybym nie miał zasad, kto wie, do jakiegoby mogło przyjść nieszczęścia...“
Tak mówił do siebie pan Adam, odczytując list żony, a chociaż wspomniał o zasadach, a przeniewierstwo małżeńskie nazwał nieszczęściem, nic a nic nie przeszkodziło, że po schowaniu listu do szuflady biurka, w chwili zadumy, stanęła mu na myśli powabna postać Kasi i jej obiecujące spojrzenia, działające nań od pewnego czasu tak jakoś narkotycznie, że nie mógł im się nareszcie opędzić, gdy z początku udawało mu się to niezgorzej.
Z tego możemy śmiało wnosić, że dziewczyna za pomocą swojej samorodnej strategii przygotowała grunt tak dobrze, iż nie potrzebowała nawet całych owych dwóch tygodni dla zapewnienia sobie ostatecznego zwycięstwa.
Dwa dni następujące bezpośrednio po nadejściu fatalnego listu zapisały się niezatartemi głoskami w pamięci Marcina... Co on w ciągu nich wycierpiał! Pierwszego dnia zaraz pan posłał go po coś do miasteczka; nie było w tem nic osobliwego, bo misye tego rodzaju spełniał niejednokrotnie; tym razem przecież, jakby go co ukłuło, przyjął rozkaz bardzo niemile. Nie mogąc się wywinąć od jego wykonania żadną wymówką, pojechał, ale wrócił tak prędko, że gdyby nie pokazany dowód załatwienia zlecenia, pan nie byłby mu nigdy uwierzył, że był na miejscu!
Drugiego dnia, właśnie gdy miał wejść do pokoju pańskiego, idąc jak zwykle na palcach, bo nabrał już tego nałogu, usłyszał jakieś podejrzane szepty, a nawet (być może, że mu się to zdawało) jakby odgłosy pocałunków. Kocim skokiem znalazł się jednej chwili przy drzwiach, a przylepiwszy oko do dziurki od klucza, zdawało mu się, iż widział pana na fotelu i obok stojącą z tkliwym uśmiechem Kasię... Biedny Marcin, nie mogąc znieść tego widoku, odskoczył parę kroków w tył, poczem porwał go taki kaszel, jak gdyby duszę miał wykaszlać. Po pewnej chwili dopiero wszedł do pokoju, gdzie znalazł wszystko we wzorowym porządku: obraz widziany przez dziurkę od klucza zniknął, a ten, który się przedstawił jego oczom, był zupełnie do tamtego niepodobny... Pan siedział w tym samym fotelu, ale pochylony nad biurkiem pisał coś zawzięcie. Kasia stała o kilka kroków od niego z kluczykami w ręku. Twarz jej była na pozór spokojna, ale spojrzenie, jakie rzuciła na wchodzącego Marcina było tak ironiczne, tak drwiące, a przytem nacechowane taką pewnością siebie, że nieborakowi przeszła myśl przez głowę, czy całe to jego pilnowanie nie jest próżną robotą?
Tak przeszły dwa dni, aż nareszcie trzeciego wybuchła bomba, ale w sposób przez nikogo nie przewidywany. Właśnie pan siedział w tym samym fotelu co dnia poprzedniego, bardzo zadumany; na obliczu jego malowała się walka, a oblicze to nie kłamało, bo istotnie toczył walkę sam z sobą. Zmuszony słuchać zarzutów, stawianych przez serce bijące przywiązaniem do żony, bronił się sofizmatami wynajdywanemi przez wzburzoną krew i podnieconą wrażliwość temperamentu. Oskarżywszy się wręcz o przeniewierstwo, jakkolwiek dowodził, że koniec końców nie zawinił dotychczas tak dalece, musiał jednak przyznać w pokorze ducha, że nie był zupełnie bez winy; pozwalał sobie trochę zanadto, mógł swojem postępowaniem nieoglądnem wzbudzić w tej dziewczynie pragnienia, którym nie godziło mu się zadosyć uczynić. On to uważał za chwilową, przemijającą zabawkę — ale kto wie, jak ona się na to zapatruje? Mogło przyjść do następstw smutnych, które później musiałby nosić na sumieniu. Fe! tak się nie godzi....
„Ależ to właśnie stanowi ową pieprzną przyprawę, której nieraz potrzebuje zbyt monotonne i mdłe szczęście małżeńskie“, szeptała wzburzona krew, „zresztą, cóż znowu tak wielkiego! nie ma żadnej racyi robić z komara wołu.“
„Pomyśl jednak“, dorzuciła ambicya, „czy jest godnem człowieka twojego stanowiska, wchodzić w występny stosunek z jejmościanką, która z pewnością kroi na twoją kieszeń i chciałaby cię trzymać na pasku pod groźbą wyjawienia wszystkiego żonie; czy myślisz, ze mizdrzy się do ciebie dla twoich pięknych oczu?“
Na to oburzyła się bardzo miłość własna, ale nie miała czasu wypowiedzieć tego, co myślała, bo w tej chwili wbiegła do pokoju zmięszana czegoś ta właśnie, o którą toczyła si owa milcząca dysputa.
„Proszę pana, nieszczęście!“ zawołała zaraz z progu.
„Co się stało?“ zapytał pan, zrywając się.
„Pani przyjechała z Ostendy!“
Pan Adam na te słowa, mające dlań znaczenie bluźnierstwa, plwającego na to, co on otaczał czcią, wyprostował się groźnie z olimpijskiem zmarszczeniem brwi.... Oprzytomniał nagle.... Cała sytuacya stanęła mu jasno przed oczyma.... Jakto! ta bezwstydna kokietka wyzyskując jego chwilową słabostkę, była przekonaną ze zdoła zastąpić w sercu pana ukochaną, z utęsknieniem wyglądaną żonę... i posuwa zuchwalstwo do tego stopnia, że jej niespodziany powrót ośmiela się nazywać ich wspólnem nieszczęściem! Teraz dopiero widzi, w jaką gotów był zabrnąć kałużę. Wstyd mu samego siebie....
Pod nawałem tych myśli, zdobył się tylko na wykrzyknik:
„I ty to nazywasz nieszczęściem?..... głupia!“ i wybiegł na przyjęcie żony.
„Głupia!“ powtórzył jak echo Marcin, który przed chwilą wpadł był uradowany z tą samą wieścią, i wybiegł za panem.
Kasia zaczerwieniła się jak piwonia, widząc, jak grubo się przerachowała, „Ach! ci mężczyzni“, pomyślała sobie, „wierzże tu któremu!“
Ale trudna rada. Nie można tracić głowy... trzeba nadrobić miną, żeby ludziom nie dać powodu do śmiechu. Więc jak gdyby nigdy nic, wybiegła także do pani, która im wszystkim zrobiła taką niespodziankę.
Będąc świadkiem powitania z nią pana, który gorącemi pocałunkami okrywał jej ręce i usta, zrozumiała, że jedna chwila potargała te nici, które tak pracowicie uprzędła.
Gdy siląc się na oznaki uradowania, całowała panią w rękę, ta rzekła tylko spojrzawszy na nią:
„A! Kasia zapuściła grzywkę, na czyjąż to intencyę?“
Pan Adam czuł, że się zaczerwienił, bo zdawało mu się, że żona spojrzała na niego z pod oka; więc maskując mimowolne zmięszanie, rzekł:
„Idzie za mąż....“
Spostrzegł się, że wyjechał ni w pięć ni w dziewięć, ale tak bywa, gdy kto ma niezupełnie czyste sumienie; aby z tego wybrnąć, spojrzał niemal błagająco na Marcina.
Kasia spuściła oczy, odzyskała jednak pewność siebie; pomiarkowała, że nie wszystko stracone, bo jakaś nieprzerwana niteczka pozostała dla niej: zawsze pan coś jej winien, miała w nim współwinowajcę....
Marcin czując się panem sytuacyi, przystroił się w minę uroczystą i miał ochotę robić ceregiele, ale Kasia spojrzała nań takiemi oczyma, że żal mu jej się zrobiło.
Zmiękł, jak wosk pod palcami.
„Będzie czas pomówić o tem“, rzekł z godnością, ściskając kolana pani, „teraz nie pora.“
„A! więc to Marcina uszczęśliwiasz?“ rzekła pani.
Marcin ukłonił się, nie rozumiejąc ironii zawartej w tych słowach — wziął je w literalnem znaczeniu.

Są ludzie przeznaczeni na to, aby płacić cudze długi; smutna to rola — ale jeżeli im samym sprawia zadowolenie, co nam do tego?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bliziński.