Niezwalczone sztandary/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niezwalczone sztandary |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Inżynier miał „swój“ wagon.
„Pożyczył“ go sobie na jakiejś stacji.
Był to wagon osobowy, drugiej klasy, dość nawet wygodny, ale zanieczyszczony do niemożliwości. Pluskwy wprost kapały z sufitu, usnąć nie można było. Mimoto omal nie nazywano tego wagonu z dumą „salonką”. Co do pluskiew, to wszyscy twierdzili zgodnie, że „to się da wyczyścić”, narazie jednak staczali z niemi nieustanne a bezowocne boje.
Rosyjskim zwyczajem do wagonu tego przywiązana też była istota żywa, tak zwany „przodownik“ — jakaś stara, histeryczna kobiecina. Wyruszywszy z wagonem z Tobolska czy z Mińska, nie mogła go opuścić, zanimby nie wrócił na swoje miejsce. Istotę ową trzeba było utrzymywać, za to jednak miało się do obsługi kogoś, kto nad wagonem czuwał.
Tym to wagonem obie misje wraz z inżynierem i Niwińskim ruszyły do Samary.
Towarzystwo — mimo nieustannych starć — było zaprzyjaźnione. Różnice w poglądach nie przeszkodziły wzrostowi wzajemnego zaufania; zdania były podzielone co do taktyki, cel mieli wszyscy ten sam.
Niwiński chciał, aby całe wojsko polskie zgromadzone było w jakiemś większem mieście, w pewnem centrum, w węźle, posiadającym jakieś znaczenie, a zatem dającym pewne wpływy usadowionym w nim wojskom. W wielkich miastach zawsze znajdują się też wielkie składy żywności, równocześnie zaś pełnienie służby garnizonowej zwalniałoby wojska polskie od wysyłania oddziałów na front.
Major był innego zdania. Chciał się zaszyć w jakąś dziurę, gdzieby nikt o nim nie wiedział. Chciał zdjąć z frontu wszystkie kompanie, nie pełnić służby garnizonowej, poprostu zniknąć, zapaść się gdzieś pod ziemię.
— Tak, żebyś nic nie wiedział i żeby cię bolszewicy na placu musztry mogli w biały dzień zaskoczyć! — śmiał się Niwiński. — No, sam się przekonasz...
W Ufie żołnierze polscy byli już jak w domu. Dworzec był pod ich opieką. Wszędzie sterczały warty i srogie posterunki z białemi orzełkami. Zwyczajem rosyjskim musztrowano oddziały w środku miasta, na skwerach i w szerokich alejach parku. O sztabie już zapomniano, amaranty zniknęły. Oficerowie, ubrani zupełnie tak samo jak żołnierze, z klinami, oznaczającemi rangę, na ramieniu, ginęli w szarym tłumie. O polityce nie chcieli już nawet słyszeć. W koszarach życie szło trybem zupełnie normalnym. Ludzie do tego stopnia zajęci byli własnemi sprawami, że nawet nowiny nie wiele ich obchodziły. Pewne wrażenie zrobił oczywiście rozkaz Hallera i to, co donoszono o położeniu w kraju.
Wszystko szło jak najlepiej, a mimo to żołnierze byli jakby czemś zgryzieni i bez humoru. Skarżyli się na oficerów i ich brutalne postępowanie.
— Tu niedawno przyjechało dwuch oficerów z Omska! — opowiadał Niwińskiemu znajomy żołnierz. — Ucieszyłem się, przychodzę do jednego, salutuję, jak Bóg przykazał, i powiadam: — Przepraszam bardzo, bracie poruczniku! — a on jak na mnie popatrzy! Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, jak wróg, takiemi złemi oczami i powiada: — Jak ci dam w mordę, będziesz miał brata, ty sukinsynu!
Danobis oczywiście nie próżnował. Założył „Radę Centralną“, do której wciągnął miejscowych „burżujów“ a nawet przedstawicieli wojska. „Rada Centralna“ w statucie swym uznawała się za naczelną reprezentację Polaków w Rosji i na Syberji, przyznawała sobie prawo organizowania wojsk, prowadzenia pertraktacyj, zawierania umów, sojuszów, utrzymywania stosunków dyplomatycznych ze sprzymierzonemi mocarstwami.
Pocąc się i kiwając głowami, słuchali tych wielkich słów poczciwi mieszczanie ufimscy.
— I cóż na to brat inżynier? — spytał Niwiński, gdy Danobis skończył.
— Statut, owszem, jest piękny! — ucieszył się inżynier omdlewająco. — Prerogatywy, jakie sobie Rada Centralna przyznaje, są królewskie, tak królewskie... Zarzuciłbym tylko pewną jednostronność... Oto Rada Centralna gotowa zawrzeć sojusz z Japonją... oczywiście. — Pragnąłbym wiedzieć, czy Mikado ze swej strony zechce utrzymywać stosunki z prezesem Rady, naszym nieocenionym księdzem Danobisem —
— Krótko mówiąc: Daliście się zbujać! — roześmiał się Niwiński.
Kręcił się nieszczęśliwy ksiądz koło majora, doradzał mu coś, pochlebiał. Widząc, że major nie zwraca na niego uwagi, chciał się przynajmniej z honorem wycofać.
— Majorze! — odezwał się poufale. — Idziemy teraz z bratem Niwińskim omówić jedną bardzo ważną rzecz. Jak wrócimy, to wam powiemy.
Major poczerwieniał.
— Proszę kssię-księdza! — odpowiedział, jąkając się z irytacji. — Jeśli to mma być ccoś wważnego w spra-sprawach wojskowych, to to mnie potrzebuje, a jjeśli nie w wwwojskowych, to-także nie ppotrzebuje!
Ksiądz był przygnębiony.
— Co ja będę robił? Ja przecie chcę pomagać! — mówił do Niwińskiego.
— Zostanie ksiądz delegatem P.K.W. na gubernję ufimską, będzie tu ksiądz werbował, wyłuskwi wszystkich ludzi jacy tylko są, urządzi ksiądz dzień Orła Białego, będzie ksiądz — komisarzem politycznym!
— Komisarzem! A, to co innego!
Major jęczał.
— Ten bataljon, co tu garnizonem stoi, dla mnie przepadł. Spróbuję wyciągnąć go stąd do obozu, ale wątpię, żeby mi się to udało.
— Więc poco napróżno robić złą krew?
— Muszę próbować.
Major podobał się Niwińskiemu coraz więcej. Zbierał ludzi, jak skąpiec, trząsł się nad nimi. Obóz? Pomysł kosztowny, kłopotliwy i niezbyt aktualny, wątpliwe, aby się mógł udać, ale jeśli się uda?
Pojechali do Samary, do Czeczka.
Czeczek przyjął majora bardzo serdecznie, ale jego żądanie eliminowania wojsk polskich z wszelkiej akcji dotknęło go niemile.
— Moi ludzie od kilku miesięcy bezustannie pełnią służbę — tłumaczył. — Potrzebuję ludzi. Front mi się nadspodziewanie rozszerzył. Kazań padł, a mam tam zaledwie parę bataljonów. Regulamin jest piękną rzeczą, ale przecie w mojej dywizji są aż cztery regulaminy, a ludzie mimo to biją się dobrze.
— Bracie pułkowniku! — bronił Niwiński. — Masz cztery regulaminy, ale żołnierzy z jednej armji, podczas gdy nasi żołnierze rekrutują się z czterech.
— Bataljonu ufimskiego absolutnie nie mogę zwolnić ze służby, bo go nie mam czem zastąpić.
— Jeśli będę miał czas popracować nad wojskiem — mówił major — ono będzie coś warte.
Sam pójdę z nim wówczas na front. Ale potrzebuję trochę czasu.
— Jakże? Więc ja sam z jedną moją dywizją mam stać na straży całej Słowiańszczyzny? — wykrzyknął patetycznie Czeczek.
W rezultacie jednak, choć niechętnie, ustąpił. Po twarzy jego Niwiński poznał, że od tej chwili przestał na wojsko polskie liczyć.
Jak przedtem zgłaszali się żołnierze, tak teraz, na wieść o przybyciu wysłanników Hallera, sypnęli się gęsto oficerowie. Przyjechał jakiś pułkownik ze Syzrania, zgłosił się z Symbirska jenerał z dwoma sztabowymi oficerami.
— My tu nie będziemy patrzyli na szlify i naszywki — oznajmił mu major — ale na to, co kto umie!
Wreszcie ruszyli się z samarskiego obozu jeńców oficerowie-Polacy. Ciężkie z nimi przeszedł boje chorąży Curuś, ale przecie się tego triumfu doczekał.
Major przyjął ich niezbyt uprzejmie.
— Można się nie dziwić, gdy się nie zgłasza chłop — mówił — prosty żołnierz, który nic nie wie, choć tu właśnie prosty żołnierz się zgłaszał, ale oficer, człowiek inteligentny!
— Myśmy nic nie wiedzieli!
— To pan kłamie! — rzucił Niwiński oficerowi w oczy. — Mało razy chorąży Curuś u was był?
— Chorąży Curuś miał jakieś konszachty z Czechami...
— Te same, które i my mamy teraz...
— To wykręty! — wpadł ostro major. — O Hallerze wiedzieliście, o Rarańczy, o Kaniowie! Od tej chwili, jako Polacy, przestaliście być austrjackimi oficerami. Ale wy woleliście siedzieć w obozie jeńców. Ja wam pokażę! Wszystkich zmobilizuję, a kto nie pójdzie do wojska, tego wezmę do drużyn robotniczych. Chcecie wiedzieć, jak bat polski smakuje? Dobrze. Będziecie go mieli.
— Curuś! Nie wiedziałem, że z tego majora taki dobry mówca! — cieszył się Niwiński.
— Gdzież znowu! Zauważyłem, że on się trochę zacina.
— Drugich zacina, jak batem!
Curuś, wdawszy się w jakąś romantyczną awanturę szpiegowską z komisarzami bolszewickimi, złotem i wywiadem czeskim, znalazł się nagle w opałach.
— Mówiłem ci, żebyś się do tych rzeczy nie mieszał! — kręcił głową Niwiński.
— Jakże — złoto! — żachnął się chciwy góral. — Tropiłem je i tropiłem i już-już je miałem, gdy nagle po cichutku przyszli Czesi i — cap! Sprzątnęli. A teraz na mnie zwalają winę, że ja tych ludzi spłoszyłem! Sami ukradli!
— Poco gadać, kiedy i tak nikt nie dojdzie.
— Ja tylko tobie.
Rządy Curusia w Samarze były srogie. Jakimś Polakom, którzy szkalowali wojsko polskie, kazał w wagonie dać po dwadzieścia pięć nahajów.
— Nie mieliśmy nahajów, musieliśmy od Kozaków pożyczać. Tak się mnie teraz w Samarze boją, że aż nieprzyjemnie. Kiedyś tu idę sobie ulicą, patrzę, z kościoła pogrzeb wychodzi. Jak ci mnie zdaleka zobaczyli, całe bractwo z księdzem, z chorągwiami i ze świecami, dało napowrót nura do kościoła. Kością w gardle mi ta Samara stanęła.
— To zdaje się, ty stanąłeś Samarze kością w gardle!
— Ale maszynę do szycia mam i ochotników wysłałem do Ufy przeszło stu, a co najważniejsze — dostałem od Czechów jeden wagon osobowy, trzeciej klasy wprawdzie, ale porządny, lepszy od waszego, bo pluskiew w nim niema.
Tymczasem sprawa z „obozem“ polskim utknęła w martwym punkcie.
Wyszukał sobie major Belebej — Rosjanie się nie zgodzili.
Znalazł sobie Bugurusłan niedaleko Samary. Czeczek przyrzekł załatwić sprawę w sztabie rosyjskim — czekali całemi dniami — nie załatwiał. Już im wyznaczył audjencję, powiedział, że po nich przyśle — zapomniał.
Inżynier wściekał się.
— A bo Czeczka trzeba przypilnować! — mówił Niwiński.
— Mam może czekać pod jego wagonem, jak ordynans?
— To nie czekaj. Nie będziesz miał obozu. On myśli o bitwie, do obozów mu nie pilno.
Wreszcie Niwiński skoczył do wszechpotężnego doktora Praszila.
— Obóz w Bugurusłanie? — zdziwił się Czech. — Polacy chcą obozu w Bugurusłanie? Dobrze, ja to zaraz załatwię. Dlaczego Czeczek nie chciał załatwić? To przecież bardzo —
Urwał.
Rzecz prosta. Bugurusłan oddalony był zaledwie o cztery godziny drogi od Samary, czyli — wobec taktyki wojny kolejowej, polegającej na wielkich skokach — leżał tuż za frontem. Niwiński wiedział o tem i wskazywał na to majorowi, ale major twierdził, że bolszewicy nigdy Wołgi nie sforsują i tak mu już było do swego obozu śpieszno, że się uparł i za nic nie chciał od Bugurusłanu odstąpić.
— Cóż poradzę? Major się uparł.
Czech pokręcił głową.
— Z tymi żołnierzami to zawsze to samo. Uparci. Jak dzieci. Jak się czegoś zacznie napierać, przepadło. Mnie to, rozumiesz, w tym wypadku nawet na rękę, ale doprawdy... Więc wszyscy ochotnicy, wszystkie oddziały z Syberji, z Dalekiego Wschodu mają jechać do Bugurusłanu? Jakie to koszta! A potem —
Znów urwał.
— Chcesz powiedzieć: z powrotem?
— Samo sebou! Zrozumiej — przenosimy intendenturę z Kurganu do Omska.
— Ale przecie idziecie naprzód...
— Bengal! To w lecie, dla efektu, żeby wypielić coś... Ale „kluci“ mają tego już dość... Chcą do Francji...
Niwiński pomyślał chwilę.
— A rozumie się. Podróż do Władywostoku, odpoczynek, reorganizacja, ładowanie na statki, podróż do Francji, wylądowanie, znowu reorganizacja... Rok otmazuńku... A tymczasem wojna może się skończyć...
Doktór Praszil patrzył na niego spokojnemi, bezbarwnemi oczami.
— Sam to rozumiesz! — rzekł. — A powiedz tam swemu majorowi, żeby w tym obozie bardzo uważał... Niech się stara o eszelony i lokomotywy...
Po szczęśliwem załatwieniu sprawy obozu Niwiński miał odwieźć majora do Ufy, a potem jechać do Czelabińska, do pułkownika Syrowego. Pożyczywszy sobie tedy od inżyniera „jego“ wagon osobowy drugiej klasy i przyłączywszy do niego wagon chorążego Curusia, wziął z sobą jego kilkunastu ludzi, jego maszynę do szycia a wreszcie jego samego.
— Poco się masz w Samarze marnować? — rzekł mu.
Wagony już były przyczepione do pociągu, gdy wtem pojawił się na stacji nowy oficer polski, również major, niskiego wzrostu, trochę pokraczny, wąsaty, szybko wymachujący krzywemi nogami, żywy, stanowczy i pełen energji.
Obaj majorowie rzucili się sobie na szyję.
Nowoprzybyły był również oficerem drugiej brygady i emisarjuszem jenerała Hallera, odkomenderowanym do Włoch. Którędy zamierzał się tam dostać, trudno się było domyślić, ale naraz znalazł się w Kazaniu, gdzie potrafił zgromadzić dokoła siebie trzydziestu oficerów i podoficerów, przeczekał oblężenie Kazania przez Czechów, zdobył gdzieś jakiś karabin maszynowy i broń dla swoich ludzi, poczem wsiadł na barkę i, nieomylnym instynktem polskiego żołnierza wiedziony, wyruszył do Samary. Nazywał się Abdulski a pochodził z polskich Tatarów.
Naturalnie wstrzymano pociąg („bagani“ mogą przecie na porządnych ludzi poczekać!), kazano przyłączyć jeszcze dwie ciepłuszki, zaś przedewszystkiem posłano do przystani po oficerów. Przyszli — doskonale dobrani, same młode chłopy, wysokie, krzepkie jak dębczaki, niedźwiedziowate, trochę nieufne, a trzymające się kupy. Z dumą ciągnęli za sobą swój karabin maszynowy. Wsadzono ich do ciepłuszek, obdarzono chlebem i konserwami i powieziono do Ufy.
— Jak się to wszystko cudem jakimś do kupy ściąga! — dziwił się Niwiński.
Abdaulski podobał mu się nadzwyczajnie. Starszy od majora wiekiem, był wytrawniejszy i znacznie sprytniejszy, prócz tego znał Rosję, język, napół azjatycką psychologję Rosjan, był giętki. Przybycie jego zaniepokoiło trochę majora, który natychmiast wyjechał ze swą legitymacją, przeznaczającą go na Syberję. Abdulski zrozumiał i odrazu, poprostu i bez ceremonij, oddał się pod jego rozkazy.
Jechali do Ufy uradowani i dumni, a zastali tam skandal.
Na froncie znowu coś się urwało i Moskale swoim zwyczajem zażądali Polaków. Żądanie było bezwstydne i nieuczciwe, bo tysiące żołnierzy rosyjskich siedziało bezczynnie. Bądź co bądź, nie żądano dużo, proszono o jedną kompanję. Młody i nietaktowny oficer czeski, komendant garnizonu ufimskiego, nie porozumiawszy się z Polakami, dał pozostawionemu przez majora jako zastępcy kapitanowi rozkaz wysłania kompanji. Kapitan nie usłuchał, ale, zamiast wykręcić się nieobecnością majora, udał się do rosyjskiego jenerała Tumanowa i oświadczył mu „pryncypjalno“, że w myśl instrukcji „gienierała Gallera“ wojsko polskie organizuje się nie do walki z bolszewikami, lecz wyłącznie do walki z Austro-Niemcami.
Podstępny Moskal w lot chwycił sytuację i po całej linji kolejowej rozesłał do czeskich i rosyjskich władz depeszę, donoszącą, iż „w chwili gdy wojska rosyjskie i czesko-słowackie przelewają bratnią krew dla wspólnej sprawy odrodzenia wolnej, demokratycznej i wielkiej Rosji, Polacy bić się nie chcą, wobec czego, ponieważ pobyt ich w pasie przyfrontowym działa w takiej chwili tak na ludność jak i na oficerów demoralizująco, pożądanem jest usunięcie wojsk polskich do jakiegoś odległego garnizonu.“
— I co pan zrobił najlepszego! — pienił się Niwiński — Jakże można wyprowokować taki telegram, gdy dwie nasze kompanie biją się na froncie, a po Ufie chodzą już nasi ranni!
— Nie mogłem postąpić wbrew instrukcji! — tłumaczył się zmieszany kapitan.
— I kto panu kazał tak nas kompromitować! Ale nam pan zrobił reklamę!
— W gruncie rzeczy kapitan miał najzupełniejszą słuszność! — upierał się major.
Ale Niwiński wezwał na pomoc majora Abdulskiego.
— Czy można w ten sposób postępować? — wołał — Fakt! Czesi biją się od maja. Ten łajdak Iwanow-Rinow, kiedy mu wyciągałem legjon omski, mówił, że Polacy nie chcą się bić. Wiecie, że Czesi mają wywalczyć nam w rządzie syberyjskim uznanie Polaków jako obcych poddanych z czem związana jest sprawa eksterytorjalności naszych wojsk... Moskale mają w swych rękach magazyny. Major sam przyrzekł Czeczkowi, że, jak wojsko zorganizuje, to je na front pośle, a tu naraz kapitan wyłożył nóżki na stół: My wogóle nie pójdziemy ani teraz ani potem, chyba że do nas Niemcy przyjdą! I ten bydlak, Tumanow, telegrafuje to skwapliwie po całej linji! Więc niby po jaką cholerę, powiedzcie mi, Czesi i Moskale mają takie wojsko utrzymywać, płacić, karmić, uzbrajać! Nie wyobrażajcie sobie, że macie do czynienia z idjotami! To my się dobijamy prawa mobilizacji dla wojska, a wy je w ten sposób reklamujecie?
Major Abdulski zamrugał powiekami i pyknął z fajeczki.
— Jeszcze jedną kompanję można-by wysłać! — rzekł od niechcenia.
— Wysłać nie wysłać, ale nie kompromitować się! Kazałeś mi major jechać do Syrowego prosić o karabiny maszynowe i o działa. Guzik dostanę po tym telegramie Tumanowa, słusznie zresztą tak zwanego. Jak Boga kocham — nie rozumiem! Jeżeli się nie chcecie bić, toście powinni udawać przynajmniej feror wojenny, krzyczeć „trzymajcie mnie, bo zabiję jego!“ — a kręcić tak żeby się nie bić. Ale bić się i rozpuszczać wieść, że się bić nie chce — to przecie idjotyzm!
Teraz znów major się rozżarł.
— A jak ja zrobię wojsko z tego towarzystwa, jeżeli mi wciąż kradną ludzi! Jeśli ja w kupie wszystkich oddziałów nie mam? Co mi zostanie? Dwie kompanje już na froncie, teraz poślę trzecią, bataljon na garnizonie w Ufie, cóż ja będę miał w obozie?
— Około tysiąca ludzi na początek jeszcze zostaje — bąknął krzywonogi major Abdulski — Na taki front zawsze ludzi warto posłać. Zażądamy nowego wyekwipowania dla całej kompanji, karabinów maszynowych, butów, a co na froncie nakradną!
Major płakał, jęczał groził, ślubował zemstę — i kompanja poszła na front.