<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Nur es sema... światło niebios...
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Nûr es Semâ – Himmelslicht
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Nur esz szems.

Było to w połowie grudnia. jechałem z moim wiernym sługą, dzielnym Halefem Omarem, z Bagdadu do Amada el Ghandur, szejka Haddedinów z wielkiego szczepu arabskiego Szammarów. Przed laty byliśmy u Haddedinów i zostawiliśmy po sobie dobre wspomnienie, dlatego spodziewaliśmy się radosnego przyjęcia z ich strony.
Było to właściwie małą próbą odwagi, że we dwójkę ośmieliliśmy się przejechać wzdłuż całej prawie Mezopotamii. Na otwartych równinach między Eufratem a Tygrysem mieszka wiele plemion arabskich, które nie tylko ustawicznie walczą z sobą, lecz toczą także spory z tureckiemi władzami, a każdego obcego podróżnego uważają za swoją zdobycz. Mimoto nie baliśmy się niczego. Mieliśmy pod tym względem właśnie obfite doświadczenie, znaliśmy dobrze kraj i jego mieszkańców i wiedzieliśmy, że w każdym wypadku i niebezpieczeństwie możemy liczyć na siebie. Woleliśmy w każdym razie jechać sami, aniżeli pod tak zwaną osłoną żołnierza tureckiego, którego obecność mogła nam raczej zaszkodzić, niż pomóc, gdyż przekonaliśmy się o tem niejednokrotnie.
Najkrótsza droga prowadziła w górę rzeki. Ponieważ jednak hordy Beduinów, których chcieliśmy uniknąć, snuły się w jej pobliżu, przeto jechaliśmy najpierw z biegiem małej Dijali, a potem wzdłuż Adhemu, aby w okolicy Dżebel Hamrin skręcić na zachód i koło Tekritu przeprawić się przez Tygrys.
Co się tyczy zaopatrzenia na taką podróż, to mieliśmy dobre konie i znakomitą broń. Mój amerykański sztuciec Henry’ego utrzymał już w szachu niejednego przeciwnika. Jako żywność wieźliśmy z sobą kilka worków mąki i daktyli, a dla koni soczystą zieleń Dżesireju, który w tej porze nie cierpiał na brak deszczu.
Czegóż nam jeszcze było potrzeba? Pewnego dnia przed południem mieliśmy ujście Adhemu już daleko za sobą i spodziewaliśmy się pod wieczór zobaczyć wzgórza Dżebel Hamrin. Step, tworzący w tropicznym skwarze letnim pustynię, wyglądał jak ogród z traw i kwiatów, których pył barwił na żółto nogi naszych koni. Step nie był w tych stronach zupełną równiną i miał dość wzniesień, choć nieznacznych, a między niemi wiele dolin poważnej szerokości i głębi. Rowy te z pozapadanemi ścianami były pozostałością dawnego systemu wodnego, który Dżesireh zmienił w najżyźniejszy kraj całego państwa perskiego.
Przejechaliśmy także przez kilka kotlinek, które jeszcze za czasów kalifów służyły jako wielkie zbiorniki na wodę. Niektóre z nich były tak głębokie, że jechaliśmy dnem ich, jakby między wysokiemi górami.
Była połowa grudnia, a mimoto było tak ciepło jak u nas w lipcu lub sierpniu. Koniom zaczęło to dolegać, zatrzymaliśmy się więc około południa, ażeby odpoczęły. Sami usiedliśmy na brzegu jednego z takich rowów które ongiś służyły do nawodnienia i wydobyliśmy fajki, napełnione tytoniem, przywiezionym z Bagdadu. Podczas tego wskazał Halef na wschód i powiedział:
— Patrz, sidi! Czy to nie są jeźdźcy, którzy się tam poruszają?
Siedziałem zwrócony twarzą do zachodu, oglądnąłem się więc, spojrzałem we wskazanym kierunku i odrzekłem:
— Tak, są to, jak się zdaje, dwaj jeźdźcy, a prowadzą także jucznego konia. Nie widać wyraźnie, bo za daleko.
— Kto to może być?
— Wnet się dowiemy. Dążą w tym samym kierunku, co i my, a że jadą powoli, dościgniemy ich, niebawem. Ponieważ nie są w znaczniejszej liczbie, nie, potrzebujemy ich się obawiać.
Ruszywszy w dwie godziny mniej więcej w dalszą, drogę, natknęliśmy się wkrótce na ślad tych, których widzieliśmy przedtem. Ten ślad właśnie wskazywał, że jechali potem znacznie prędzej. Nie mając powodu ścigania ich, nie śpieszyliśmy się, lecz trzymaliśmy się ich tropu, gdyż dążyli rzeczywiście w tym samym kierunku. Pod wieczór ujrzeliśmy, stosownie do przypuszczenia, Dżebel Hamrin, którego wzgórza ciągnęły się ku północnemu zachodowi, i dostaliśmy się na jedną ze wspomnianych poprzednio dolin, gdzie postanowiliśmy przenocować. Przepływała przez nią rzeczka, była więc woda dla nas i dla koni.
Dolina zakreślała łuk, wskutek czego nie mogliśmy zobaczyć jej końca, rozłożyliśmy się więc u wejścia. Wysokie ściany osłaniały nas przed chłodnym wiatrem nocnym.
Halefowi ani przez myśl nie przeszło złazić po drodze z konia, aby odprawić przepisane przez islam modły, a teraz także nie odmówił ani mogrebu, ani aszii, czyli modlitw podczas zachodu słońca i w godzinę po nim. Był on dawniej bardzo gorliwym mahometaninem, lecz przez pożycie ze mną stał się wewnętrznie chrześcijaninem, chociaż nazywał siebie jeszcze wiernym wyznawcą proroka. Zmieszawszy trochę mąki z wodą, zjedliśmy to i trochę daktyli, potem spętaliśmy koniom przednie nogi, żeby mogły się paść, lecz nie oddalić, i położyliśmy się spać.
Wobec tego, że wcześnie udaliśmy się na spoczynek, obudziliśmy się nazajutrz bardzo rano. Szaro się robiło, kiedy spożywszy po kilka daktyli, osiodłaliśmy konie i puściliśmy się w dalszą drogę. Zbliżaliśmy się właśnie do zakrętu doliny i chcieliśmy go objechać kiedy naraz usłyszeliśmy z drugiej strony donośny głos:
Hai alas salah ia mu minin! Allah akbar, Allah akbar! — Dalej do modlitwy, wierni! Bóg jest wielki, Bóg jest wielki!
Cofnęliśmy się natychmiast, zsiedliśmy z koni i poszliśmy ostrożnie naprzód, aby z ukrycia zobaczyć, kogo mamy przed sobą.
Widok, który się naszym oczom przedstawił, nie był zbyt pocieszający. Obozował tam oddział, złożony z dwudziestu bardzo dobrze uzbrojonych ludzi. Ze zwierząt naliczyliśmy szesnaście wielbłądów wierzchowych, a ośm jucznych, a nadto siedm koni. Skąd się to wzięło? Było przynajmniej o trzy konie za wiele. Jeźdźcy klęczeli teraz na modlitewnych dywanach i odmawiali fegr, czyli modlitwę podczas zorzy porannej. Wszystkie zwierzęta były rozsiodłane i pasły się w pobliżu. Obok leżały przedmioty, przeznaczone dla wielbłądów jucznych: szesnaście drewnianych trumien, po dwie na każdego wielbłąda. Mieliśmy więc przed sobą tak zwaną karwan el amwat, czyli karawanę umarłych. Za trumnami dostrzegliśmy dwu ludzi, leżących na ziemi ze związanemi rękami i nogami. To wyjaśniło nam zagadkę nadliczbowych koni. Oto ci dwaj jeźdźcy, których widzieliśmy wczoraj, spotkali się tu z karawaną i zostali przez jej członków pojmani.
Uczestnicy karawany nie byli sunnitami, lecz szyitami. Sunnici, których możnaby nazwać staro-zakonnymi mahometanami, uznają za kalifów Abu Bekra, Omara i Osmana, szyici natomiast odrzucają ich i uważają tylko Alego, oraz jego następców za prawowitych. Między jednymi a drugimi panuje zawzięta nienawiść, która zwłaszcza podczas szyickich pielgrzymek wybucha jasnym płomieniem. Nienawiść ta jest wynikiem cierpień, jakie ponieść musieli synowie Alego. Młodszego z nich, Husseina, zamordowano i pochowano w Kerbeli, stąd miasto to jest najświętszym celem pielgrzymek szyitów, którzy sprowadzają tam zdaleka swoich zmarłych, ażeby ich tam pogrzebać. Zwłoki przechowuje się aż do odpowiedniej sposobności, poczem wiezie się je w mniejszych lub większych karawanach do Kerbeli. Podczas tych pochodów pogrzebowych znajdują się uczestnicy w najwyższem podnieceniu religijnem, które graniczy z obłędem i czyni ich zdolnymi do najpotworniejszych czynów względem innowierców. Na dowód tego patrzyliśmy właśnie teraz.
Siham Allah fi ada ed din. — Niechaj Allah przebije tych nieprzyjaciół religii! — szepnął Halef do mnie. — To przeklęci szyici! Oni napadli na tych dwu jeźdźców, a z nami zechcą pewnie to sam o uczynić, gdy nas dostrzegą. Sidi, co poczniemy?
— Uciekniemy czemprędzej — odparłem, by go wystawić na próbę.
Stało się to, co przypuszczałem. Dzielny hadżi odrzekł z gniewem:
— Uciekać? Tacy dwaj, jak my? Przed tymi pospolitymi grabarzami? Tak, rozumnie byłoby ich ominąć, ale czy nie powinniśmy przyjść z pomocą tym jeńcom? Ucieczka byłaby tchórzostwem! Kto wie, co szyici zamierzają z nimi zrobić. Ci obłąkani wyznawcy szii gotowi ich zabić w męczarniach. Musimy ich ocalić. Spodziewam się, sidi, że zgodzisz się na to!
— Rozumie się, ale w takim razie nie możemy tu pozostać. Musimy sobie wynaleźć punkt, lepiej panujący nad ich obozem, punkt, któryby dawał nam większe bezpieczeństwo. Chodź!
Dosiadłszy znowu koni, wróciliśmy do wejścia do doliny, skręciliśmy poza nią tak, żeby wydostawszy się na jej krawędź, znaleźć się tuż nad karawaną. Tam zeskoczyliśmy z koni i odegnaliśmy je trochę dalej, ażeby ich z dołu nie dostrzeżono. Położywszy się potem na ziemi, poczołgaliśmy się ostrożnie nad brzeg, aby spojrzeć w dół na dolinę.
Znajdowaliśmy się nad zboczem, Wysokiem może na dwadzieścia łokci, wprost nad środkiem obozu, który był taki mały, że moim sztućcem mogłem dziesięć razy większą przestrzeń trzymać w szachu. Po modlitwie zdjęli szyici jeńcom z nóg pęta, otoczyli ich dokoła i naradzali się wśród dzikich okrzyków, jakiemuby losowi ich przeznaczyć.
Właśnie błysnął pierwszy promień słońca nad doliną, kiedy jeden z jeńców podniósł skrępowane dłonie i zawołał:
Ia szems, ia szems! la szems, ii hamdalillah. — O słońce, o słońce! O słońce, dzięki Bogu! Ty nas ocalisz od okropnej śmierci, ponieważ jesteśmy w nur esz szems, pod twojemj światłem i opieką! Nie posyłaj nas już teraz przez most czinewad do wieczności, lecz odpędź promieniami swymi złe duchy Arymana i przyślij nam z pomocą czystych aniołów Ormuzda!
Głośny śmiech szyderczy mu odpowiedział, poczem nastąpiły znowu takie ryki i wrzaski, że nie mogliśmy rozróżnić ani zrozumieć poszczególnych słów i okrzyków. Usłyszeliśmy „tyle tylko, że był to Pars, a więc wyznawca Zoroastra, którzy czczą słońce i ogień jako symbole dobrego boga Ormuzda. Gdy wrzaski ucichły na chwilę, zawołał znowu jeniec z podniesionemi rękoma:
Ia szems, ia ilaha, ia nefisa, ia challasa, — o słońce, o boski, wspaniały zbawco! Musisz nas ocalić i ocalisz, ponieważ noszę! twój tilzim[1] na sercu! Znowu odpowiedziano mu śmiechem, poczem rzekł dowódca karawany:
— Uporajcie się szybko z tymi psami niewiernymi! Niechaj się stanie to, co już wczoraj nakazałem. Mamy tu przecież dość miejsca na okrąg!
Co to miał być za okrąg? Co on rozumiał przez to słowo, to zobaczyliśmy wkrótce. Związano razem kilka sznurów i jeden koniec połączono z rzemieniem na końskim nosie, a drugi koniec ujął jeden z szyitów w rękę. Potem krótszymi sznurami, skrępowano ręce jeńcom i przymocowano je z prawej i z lewej strony do rzemieni na brzuchu konia.
— O Allah! Chcą ich na śmierć zawłóczyć! Widzisz to, sidi? — zapytał Halef.
Widziałem to oczywiście. Konia miano na długim sznurze pędzić w kółko, jak na lonży, a za koniem mieli się obaj biedacy wlec, dopókiby nie zginęli. Nie mogliśmy się dłużej wahać, gdyż kilku szyitów przygotowało już swoje długie włócznie, ażeby ich ostrzami konia pobudzić do biegu.
— Zaczynajcie! — rozkazał dowódca. — Dlaczego się ociągacie?
Na to podnieśliśmy się obaj z Halefem, a ja zawołałem na dół:
— Stójcie, na Allaha, wstrzymajcie się, jeśli sami nie chcecie zginąć!
Wszyscy odwrócili się, a spojrzawszy w górę, oniemieli ze zdziwienia.
— Odwiążcie natychmiast tych ludzi i puśćcie ich wolno, w przeciwnym razie nie oni umrą, lecz wy pójdziecie do dżehenny!
Wszyscy milczeli jeszcze przez chwilę, a potem dowódca zapytał:
— Kto wy jesteście, że ośmielacie się nam przeszkadzać?
— Jesteśmy zbawcami w potrzebie i nikt nam się oprzeć nie zdoła. Sama strzelba moja wystarczy do zabicia was w ciągu minuty. Uważajcie, zaraz wam to pokażę! Z tamtej strony tkwi w ziemi włócznia. W niej wystrzelę sześć dziur, nie nabijając za każdym wystrzałem.
Często robiłem takie próby ze sztućcem i zawsze udawało mi się zastraszyć tem przeciwników. Teraz także spodziewałem się, że oswobodzę tem jeńców i uniknę rozlewu krwi. Wymierzyłem zatem i wypaliłem szybko sześć razy. Po ostatnim wystrzale pobiegli szyici prędko, ażeby włócznię obejrzeć, a ja podczas tego uzupełniłem wystrzelone naboje. Naraz zabrzmiały głośne okrzyki podziwu, a gdy się uciszyło, dowódca powiedział:
— Niech nas Allah zachowa! To dżit es sir, czarodziejska strzelba, której nie potrzeba nabijać, a mim oto trafia do celu.
— Słusznie powiedziałeś — odrzekłem. — Jedna minuta wystarczy, aby was wszystkich położyć trupem na trawie. Ta strzelba czarodziejska strzela tak szybko i pewnie, że nikomu z was nie pozostałoby czasu na ucieczkę. Puśćcie więc wolno pojmanych, bo zaraz strzelam!
— Czy was jest tylko dwóch na górze?
— Dwu czy stu, to wszystko jedno; moja strzelba sama wystarczy.
— My będziemy także strzelali!
— Spróbujcie! Wasze flinty leżą obok trumien. Kto krok jeden zrobi, ażeby się dobrać do swojej, dostanie odemnie pierwszą kulę, a potem strzelba czarodziejska nie przestanie wysyłać kul, dopóki wszyscy nie padniecie.
— Jesteś chyba szatanem we własnej osobie, bo inaczej nie miałbyś takiej strzelby i nie mógłbyś nam tak nieustraszenie grozić!
— Jeśli tak sądzisz, to śpiesz się! Daję wam tylko tyle czasu, ile potrzeba na trzykrotne odmówienie fathy. Potem strzelam!
El kuwwe a leija — przemoc jest przeciwko mnie. Niech cię Bóg spali! Muszę się naradzić z moimi ludźmi!
— A ja tymczasem odmówię trzy razy fathę. Gdy skończę, ugodzi pierwsza kula w konia, do którego jeńcy są przywiązani, a druga w ciebie!
Żal mi było zwierzęcia, lecz przewidywałem, że będę musiał je poświęcić, ażeby szyitom napędzić strachu i uniknąć w ten sposób rozlewu krwi. Ci naradzali się półgłosem wśród dzikiej giestykulacyi, ja zaś czekałem ze dwie minuty, a potem zawołałem:
— Termin się skończył, ja zaczynam!
Wymierzyłem do konia i wypaliłem. Zwierzę zachwiało się kilka razy w obie strony i runęło, poruszając jeszcze przez chwilę nogami. Potem zwróciłem strzelbę ku dowódcy.
Battil — wstrzymaj się! — krzyknął widząc, co czynię. — Darujemy tym psom wolność!
— Czy zaraz?
— Natychmiast!
— Razem z końmi i ze wszystkiem, coście im zabrali?
— I tego żądasz?
— Tak. Jeśli nie otrzymają napowrót choćby najmniejszej swej rzeczy, nie usłyszycie już odem nie ani słowa, ale za to tem więcej strzałów!
Jil’ an daknak, addak el hemm — przeklęta niech będzie broda twoja i niech cię nieszczęście spotka!
— Nie przeklinaj, lecz śpiesz się, bo strzelę! Ci dwaj niechaj potem czemprędzej ruszają w drogę!
Co też potrafi sprawić taka broń repetierowa u ludzi nieświadomych, a zabobonnych! Szyici rozkrępowali jeńców i oddali im konie. O resztę przedmiotów odbyła się dłuższa sprzeczka, ponieważ już je rozdzielono. Mimoto upłynął zaledwie kwadrans od ostatniej mej groźby, a uwolnieni odzyskali wszystko i mogli odjechać. Zanim ruszyli z miejsca, zawołał jeden z nich ku nam:
Ia sedżid, ia well en niam, Allah żebarik fik; Allah żeselimak. — O panie, o dobroczyńco, niech ci Allah błogosławi, niechaj cię Allah zachowa!
— Jedźcie, zobaczymy się jeszcze! — odpowiedziałem im, poczem oni puścili się w drogę takim cwałem, na jaki stać było ich konie.
Kiedy nam się zdawało, że ocaleni są już dość daleko, wsiedliśmy także na konie i udaliśmy się za nimi. Szyici nie ścigali nas, a gdyby byli okazali do tego ochotę, bylibyśmy łatwo utrzymali ich w bezpiecznem dla nas oddaleniu zapomocą naszych strzelb.
Ocaleni nie zniknęli jeszcze na widnokręgu, a my cwałowaliśmy już za nimi. Spostrzegłszy nas, stanęli, ażeby na nas zaczekać. Ten, który w owej dolinie do nas mówił, był lepiej odziany, aniżeli jego towarzysz. Zanim zbliżyliśmy się do nich, zawołał:
— Jedziecie za nami? Serce moje raduje się tem, albowiem mogę wam teraz lepiej podziękować, aniżeli poprzednio.
— Podziękuj Bogu, a nie nam! — odpowiedziałem. — On to sprowadził nas zawczasu do doliny. Czyn nasz był tylko spełnieniem obowiązku, a za to nikt nie może żądać podziękowania.
— To prawda. Wasze poczucie obowiązku jednak naraziło was na tak wielkie niebezpieczeństwo, że stu innych ulękłoby się tego. Przyjm moją rękę, sidi, i powiedz, czem mogę ci się przysłużyć?
— Miło mi uścisnąć twoją rękę. Czy obraziliście czem tych Persów?
— Nie. To nie są Persowie. To mieszkańcy okolic Sulejmanii, położonej jeszcze po tej stronie granicy. Spotkaliśmy się z nimi w chwili, kiedy rozkładali się obozem. Pozdrowiwszy ich, chcieliśmy ich minąć, lecz oni zatrzymali nas, sądząc, że jesteśmy sunnitami. Kiedy im oświadczyłem, że jestem Pars, wzmogła się ich nienawiść. Pojmali nas, aby nas pozbawić życia za śmierć swego Husseina.
— Skąd przybywacie?
— Z Bagdadu. Mój ojciec jest kupcem i nazywa się Wikrama, mnie na imię Alam. Udajemy się do Arabów Anezej, ażeby ojca wyswobodzić z ich niewoli.
— Jakto? Jest w niewoli u zbójeckich Anezejów? Jak mógł on, kupiec bagdadzki, dostać się w ich ręce?
— Jechał do Mossulu, ażeby pewnemu przyjacielowi handlowemu zawieźć wielką sumę pieniędzy, lecz po drodze napadnięto nań i ograbiono doszczętnie. Anezejowie nie zadowalają się jednak tą sumą i żądają ponadto wysokiego okupu. Jeśli do pewnego czasu nie będzie zapłacony, zabiją mi ojca.
— Czy wieziesz dla nich pieniądze?
— Tak, ale nie całą żądaną sumę, bo nie zdołałem tyle zebrać. Przez stratę, którą poniósł ojciec, zubożeliśmy, gdyż to, co zabrali mu Anezejowie, stanowiło prawie cały jego majątek. Pożyczyłem, ile tylko mogłem, lecz ta kwota nie czyni nawet połowy wymaganego przez Beduinów okupu, ale spodziewam się, że tem się zadowolnią. W przeciwnym razie zwrócę się do słynnego pustelnika na skale Wahsija, o którym słyszałem, że ma wielką władzę nad nimi.
— Jak możecie być tak nieostrożni, żeby opowiadać tutaj o pieniądzach! A gdybyśmy tak byli rozbójnikami i zażądali ich od was?
— Nie znaleźlibyście ich tak samo, jak szyici. Są dobrze schowane. Zresztą jesteście naszymi zbawcami, którym można zaufać, a na wszelki wypadek mam przy sobie dwa talazimy, które ocalą mnie w każdem niebezpieczeństwie.
— Nie wierz talizmanom, ani amuletom, młodzieńcze! Tylko Bóg może człowieka z nieszczęścia wybawić. Modlitwa więcej wskóra, aniżeli wszystkie talizmany świata.
— Moje talazimy są właśnie modlitwami. Jeśli prawą rękę położę na miejscu, w którem się znajdują, nadchodzi ocalenie. Kiedy przedtem wzywałem słońca i położyłem skrępowane ręce na piersiach, gdzie spoczywają moje talazimy, przysłało was natychmiast, byście nas wyzwolili. A skąd wy przybywacie i dokąd dążycie, sidi?
— Jedziemy z Bagdadu, a udajemy się do Haddedinów, ażeby odwiedzić ich szejka, a naszego przyjaciela. Mnie nazywają Kara Ben Nemzi, a to jest mój towarzysz, hadżi Halef Omar.
— Do Haddedinów? Musicie w takim razie pojechać do Tekritu i przeprawić się przez Tygrys?
— Tak, potem puścimy się w górę rzeki Tartaru.
— Nam także tamtędy droga! Sidi, czy pozwolisz nam przyłączyć się do was?
Nie wiele zależało mi na tem, żeby mieć przy sobie tych dwu młodych, niedoświadczonych ludzi. Nie mogli się nam przydać na nic, ale mimoto odpowiedziałem:
— Jeśli zgodzicie się na nasz sposób odbywania podróży, to będziemy was mile widzieli. A zatem naprzód, do Tekritu, ażeby czasu nie tracić!
Podpędziłem konia, a nowy towarzysz podjechał zaraz do mnie i rzekł:
— Nie pożałujesz tego, że nas do siebie przyjąłeś. Droga nasza prowadzić będzie przez okolice, w których wiele niebezpieczeństw czyha na podróżnego. Ale moje talizmany ochronią nas, a przydadzą się także i tobie. Jeden, to talizman słońca; jestem w nur esz szems, w świetle i pod osłoną słońca, któremu cześć oddajemy i żaden wróg nic przeciwko mnie nie wskóra.

— Słońce jest dziełem wszechmocnego Stwórcy, bez którego nie byłoby niczem. Kto dąży w jego świetle, ten jest pod najwyższą opieką, jaka być może na niebie i ziemi!

II.
Nur el hilal..

Było to w kilka dni po uwolnieniu Parsów z rąk szyitów. Minęliśmy już Tekrit, miejscowość małą obecnie i nieznaczną, a przeprawiwszy się na trzcinowych łodziach przez Tygrys, wjechaliśmy jeszcze trochę na zachód w step, a wreszcie znaleźliśmy się nad małą rzeką Tartar i puściliśmy się w górę wzdłuż jej brzegu. Wody i paszy było tam podostatkiem, mogliśmy przeto w razie wrogiego spotkania zwrócić się w każdym kierunku, co nad brzegiem Tygrysu nie dałoby się uskutecznić.
A spotkanie takie nie leżało bynajmniej poza obrębem możliwości. Dowiedzieliśmy się niestety w Tekricie, że między tamecznymi Beduinami wybuchły spory. Pierwszym powodem tego były grabieże Abu Hammedów, popełnione na Alabeidach. Oba te szczepy pościągały zaprzyjaźnione oddziały i niepokoiły te strony wzajemnymi podjazdami.
Ja i Halef musieliśmy się wystrzegać szczególnie Abu Hammedów, gdyż byliśmy tam przed laty, kiedy Haddedinowie zwyciężyli ich i ciężko upokorzyli. W razie dostania się w ich ręce nie mogliśmy się niczego dobrego spodziewać. Zachowywaliśmy więc wszelkie środki ostrożności.
Co się tyczy naszego towarzysza, Alama, to pogodziłem się zupełnie z jego obecnością. Był wprawdzie młody, niedoświadczony i nieostrożny, mimoto przedstawiał dla mnie zajmującą osobistość. Miał ojca Parsa, a urodził się w Bagdadzie z matki mahometanki. Z tego






  1. Talizman.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.