O Kamieniu Podróżniku

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł O Kamieniu Podróżniku
Pochodzenie Sosenka z wydm
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha w Poznaniu
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O Kamieniu Podróżniku.

Daleko na północy, na wodach szwedzkich sterczy z morza czerwona wyspa, nie tyle nawet może wyspa, ile raczej wysoka skała z czerwonego granitu szwedzkiego, porosła rzadkiemi kępami lasu i uwieńczona u szczytu koroną z kilkudziesięciu powyginanych, starych, czarnych sosen.
Wyspa ta, czy skała, jak chcecie, wewnątrz jest wydrążona tak, że stanowi znakomity port. Nad portem, na skale, na szarych murach starej twierdzy znajduje się latarnia morska — wielka, żelazna, czerwona baszta okrągła. Z wieży tej w nocy co pięć sekund tryskają kolejno po sobie dwa światła, białe i czerwone, w czasie zaś mgły strzela się z niej co dziesięć minut z armaty, zawsze dwa razy — buch! buch! Nie jest to dużo, ale gdy zbłąkany w tych stronach rybak te dwa światła zobaczy lub strzały armatnie usłyszy, zaraz wie, że jest niedaleko Utklippan — bo tak się ta wyspa nazywa — a to już wiele znaczy. Na wyspie znajduje się kilka wiosek rybackich i kilkanaście wędzarń, w których wędzą ryby. Dokoła całej wyspy u jej podnóża, podobne do krzyczących białych obłoków, krążyły wielkie, gęste stada skrzeczących mew, czasem niby kożuchy padające na morze.
U samego szczytu wisi cały wieniec ogromnych czerwonych głazów. Kiedy się na nie patrzy lub stoi na nich, doprawdy nie wie się, czem się te głazy rodzimej skały trzymają i w jaki sposób mogą unieść rosnące na nich ogromne, stare sosny, z któremi tak się zrosły, iż trudno powiedzieć, czy głaz podtrzymuje drzewo, czy też drzewo korzeniami trzyma wiszący w powietrzu głaz. Zdaje się, jest i tak, i tak — drzewa trzymają głazy, głazy podtrzymują drzewa. Tyle jednak jest pewne, iż mimo tak ryzykownej budowy, wszystko to od wieków wcale dobrze trzyma się kupy i prawdopodobnie długo trzymać się będzie, choć w czas burzy każdy głaz drży i dygoce, jak kiwający się ząb.
Życie upływało tym głazom na pogawędce i rozmyślaniach filozoficznych, podczas których jedne patrzyły nadół, gdzie widać było port, mały, jak chłopska studnia, a w nim statki i łodzie, podobne do maluśkich pudełeczek, drugie wpatrywały się w przestwór bezkresny wiecznie ruchliwego morza, poza którem na zachodzie w bardzo piękne dni widać było niewyraźne zarysy dalekich brzegów. Jadły te kamienie tylko słońce i powietrze, piły wodę i to bardzo mało, bo woda im szkodziła, sypiały wyłącznie w zimie, kiedy je śnieg przykrył, zresztą żyły wprawdzie powoli, ale spokojnie i nie niszcząc się, jak inne ruchliwsze stworzenia, którym się ogień w płucach pali.
Zdarzało się, że na górze pojawiali się goście.
Czasami bywali to ludzie. Jakiś chłopak okrętowy, który zapragnął szerokiego widoku z góry, kilka wesoło śmiejących się młodych rybaczek w odświętnych strojach i z różowemi twarzyczkami, rybak lub marynarz, pragnący w samotności o czemś podumać, przypadkowy przejezdny. Ale odwiedziny te zdarzały się rzadko, głównie ciepłą porą, i nie przynosiły nic ciekawego głazom. Cóż dla nich mogły znaczyć śmiechy i okrzyki dziewcząt i towarzyszących im chłopców? Cóż ich mógł obchodzić pełen zachwytu okrzyk chłopca, który po raz pierwszy z tak wysoka ujrzał nieobjęty, lśniący, słoneczny obszar morza, i wiszące. zdawałoby się, między dwoma niebami czy dwoma morzami, chyże statki lub okręty, biegające niby czółenko na krośnie. One patrzyły na to od wieków i patrzyły z takiem natężeniem, że aż im na skroniach żyły niebieskie wystąpiły. I cóż, że ten rybak czy marynarz z bronzową twarzą i sino tatuowanemi wielkiemi rękami, z głęboką zmarszczką między oczami, siedział tu nieruchomo, rozmyślając, dopóki czerwone słońce nie zaszło za górami Szwecji? Głazy myślały od wieków, nietylko dniem, ale i nocą, w czas burzy i kiedy morze było całe srebrne od księżyca, i od tego myślenia srebrne żyłki nabiegły im na koralowo czerwonych czołach. Nie, ludzie nie przynosili głazom nic ciekawego.
O wiele ciekawsze były wiadomości, które przynosiły ptaki, siadające czasem na sosnach. Były to przeważnie orły wędrowne lub jastrzębie morskie. Orły trzymały się parami, jastrzębie przylatywały pojedyńczo, a tak te jak i tamte miałyby dużo do opowiedzenia, tylko że trudno to było z nich wydusić. Taki drapieżny ptak dużo wie, dużo widzi i myśli, ale właśnie dlatego jest małomówny i boi się wszelkich zwierzeń, podejrzewając wiecznie zdradę i nieżyczliwość. Co wie, to wie dla siebie — jak kupiec lub rybak. Ale przecie można się było czegoś od tych ptaków dowiedzieć, zwłaszcza gdy były wielce utrudzone i w głos narzekały. Jednakże wszystko, co mówiły, odnosiło się wyłącznie do wiatru. ich bożyszcza i karmiciela.
— Dochodziły nas nieraz słuchy — opowiadały — że między ludźmi człowieka, który wciąż zmienia przekonania, nazywają pogardliwie „chorągiewką na dachu“, wytykając mu, że patrzy tylko, z której strony wiatr wieje. Że ludzie są głupi i śmieszni, to całemu światu wiadomo. Przecież wiatr jest tchnieniem bożem, którego przedewszystkiem trzymać się należy. Wiatr tworzy gościńce w powietrzu i na morzu. My wiemy dobrze, że gdy jest norda — musimy lecieć z nią ku południowi, bo ona wyorywa w morzu rzeki, które niosą rybę. Wiemy dzięki temu, gdzie jej szukać, a równocześnie norda niesie nas i skrzydła nasze się nie męczą. To jest znakomite urządzenie. Tylko Bóg mógł coś podobnego wymyślić, bo wyobraźcie sobie, coby było, gdyby nie było wiatru? Siadłbym na powietrze i leciałbym. Dokąd? Niewiadomo. Leciałbym i leciał i zaleciałbym wreszcie na ląd, gdzie żadnej ryby niema, chyba w stawach. A ja w takich maleńkich wodach szukać nie umiem! Raz mi się to zdarzyło. Zapędziłem się za daleko i musiałem porwać kurę. Fuj, cóż to za obrzydlistwo! Pióra, pierze, krew gorąca — ohyda! Jakże to można porównać z młodym łososikiem albo z soczystą smakowitą fląderką! Oto co się dzieje, gdy niema wiatru! Ładniebyśmy bez niego wszyscy wyglądali! Wiatr — to król, pan świata! On śmiga po morzu ławicami śledzi i szprotów, on sprowadza razem łososie, on chroni swym gwałtownie falującym płaszczem węgorze, on nosi ptaki i otwiera im drogi do miejsc, gdzie na nie czekają uczty obfite; on, ruchliwy, zmienny, łaskawy i niszczycielski zarazem, groźny jak prawo a dobry jak uśmiech, on jedyny jest rzeczywistością. Zmienia się! Tak! Ma słuszność. Wszystko się zmienia i zmieniać się musi, bo inaczej nie byłoby życia. Ale on jeden jedyny zmienia się najprędzej. A te błazny na lądzie lekceważą sobie wiatr, którego słuchają tylko dymy z ich brudnych kominów. Nie wiedzą, że wiatr machnie ręką od Atlantyku i rzuci im na głowy deszcze lub upały Ameryki Środkowej, machnie drugą ręką i obsypie ich śniegiem dalekich stepów, odwróci się do nich twarzą, dmuchnie z południa — haj! haj! Oni myślą, że im słońce z Sahary przypędzi, a tymczasem on śmieje się zimno, odwróci się do nich tyłem i — pełno ryb w morzu, jest co jeść. Jeść! Jeść! Jeść! Oni myślą, że kto idzie z wiatrem, nie ma charakteru. He! he! Trzeba mieć wielki charakter i wielką siłę, wielką zwrotność w sobie i trzeba przytem być bardzo lekkim, aby móc iść z wiatrem. To dopiero — charakter! Zresztą — co nas to wszystko obchodzi! Jedziemy dalej!
Tu ptak, złożywszy głazom swój bilet wizytowy, zrywał się i leciał dalej, wołając:
— Jeść! Jeść! Jeść!
Ale najwięcej opowiadały wiatry, które stale krążyły dokoła wierzchołka wyspy. Opowieści ich jednak ciągnęły się i ciągną w nieskończoność, tak że tu ich powtarzać nie możemy. Powiemy tyle tylko, że były to wieści z czterech stron świata i wszystkich odchyleń róży wiatrów.
Wszystko było dobrze, ale niebardzo, bo jeden kamień w tem gronie był w wysokim stopniu z życia niezadowolony. Stary był wielce i źle się trzymał, przy każdej gwałtowniejszej burzy drżał i trząsł się cały. Miał wrażenie, że się długo na miejscu nie utrzyma, i z tego powodu popadł w neurastenję, cierpiał na częste bóle głowy i melancholję. Ogarniała go coraz większa apatja i zniechęcenie.
— Ja muszę stąd odejść — powtarzał często.
— A dokąd? — pytały go głazy.
— Alboż ja wiem! — odpowiadał. — Ja wogóle nic nie wiem. Gdybym wiedział, że tu pozostanę, mógłbym zbudować sobie własny system filozoficzny. Ale jakże budować na platformie ruchomej?
— Nie bój się, nic ci się nie stanie! Zostaniesz z nami! — próbowały go uspokoić głazy.
— Wy mnie nie uspokajajcie, bo ja się niczego nie boję! — odpowiadał im chory głaz. — Stać mi się nic nie może, bo nic się na świecie nie „staje“, wszystko zawsze jest w odpowiedniej fazie rozwoju. A z wami nie zostanę i zostać nie chcę.
— Dlaczego? — pytały go głazy. — Wszakże jesteś takim samym głazem, jak my, czerwonym. W żyłach twych płynie krew błękitna i srebrna, jak w naszych. Należysz do tego samego co i my narodu.
— Społeczeństwo, nie mogące zapewnić swemu członkowi wolności sumienia, bezpieczeństwa i możności utrzymania się, nie obowiązuje — odpowiadał głaz. — Będziemy musieli się rozstać — im wcześniej, tem lepiej.
Głazy śmiały się z tego, ale chory głaz mówił zupełnie poważnie. W dodatku rezonował:
— Mam tego wszystkiego dość! To przecie niedorzeczność! Ważyć co najmniej dwadzieścia centnarów i wisieć w powietrzu na zrębie, jak gniazdo jaskółcze. To są kpiny! Z poważnym głazem tak się nie postępuje!
— Wola boska!
— Ano właśnie, wola boska w tem, że się oberwę i pójdę w świat. I wiedzcie, że mi to zrobi wielką przyjemność, wy, kamienni filozofowie! Uch, patrzeć już na was nie mogę, doktrynerzy! Siadły sobie wkoło opasłe bałwany, o świecie wiedzą tylko tyle, co im ptak jakiś nagada albo wiatr naśwista, i myślą, myślą, aż im żyły na głupich łbach napęczniały, a jak przyjdzie co mądrego powiedzieć, to ani „be“ ani „me“! A-ka-de-mija!
Chory głaz był zgorzkniały prawdopodobnie dlatego, że przeczuwał swój los.
Pewnego dnia przyszedł gwałtowny sztorm ostowy, to znaczy burza od wschodu. Wiatr gwizdał, trąc się o wyspę, która dygotała, morze wyło, fale, ociekające białą pianą wściekłości, wyskakiwały z niego, jakgdyby chciały niebo w samą pierś ugryźć, zdawało się, że gwiazdy, zdrapywane z firmamentu żelazną miotłą wichru, deszczem luną na ziemię.
A wtedy głaz uczuł, że dzieje się z nim coś wielce dziwnego. Tracił łączność ze swym światem. Gdy inne głazy dudniły i warczały zcicha, on trzasnął naraz głośno, i zanim sobie uzmysłowił, co się z nim dzieje, już w myśli błysnęło mu pytanie: Być, albo nie być? — i natychmiast zalśniła odpowiedź: — Dlaczego koniecznie być? „Nie być“ może być też ciekawe — co rzekłszy, zauważył, że półciałem wisi nad czarną otchłanią. Potem przyszedł moment, kiedy coś się urwało i głaz, krzyknąwszy: — Nareszcie jestem wolny! — na łeb zleciał w przepaść.
Snopy iskier tryskały z granitowego zbocza skały, gdy lecąc, uderzał w nią czołem; młode, a może właśnie bardzo już stare kamienie, krzycząc głośno, tłumem goniły za nim, jakgdyby chciały go złapać, ale on nie dbał o nic i coraz to większemi skokami sadził wdół, aż wreszcie, odbiwszy się mocno, skoczył w morze.
Ocknął się z nadzwyczaj miłem wrażeniem. Leżał miękko w czystym, białym piasku morskim, a dokoła niego przepływały pieszczotliwie gładzące go i wciąż ruchome fale jakiejś zielonawo słonecznej wieczności. Było zupełnie cicho, nie słyszało się nic i nie widziało się nic, odczuwało się tylko tę wciąż głaszczącą, dobrotliwą i miękką pieszczotę — jak gdyby ciepłych, delikatnych rąk.
Tak myślałby każdy, kąpiąc się pierwszy raz w życiu, a takich ludzi jest na świecie bardzo wielu, więc niema się czemu dziwić.
Leżąc na dnie morskiem, kamień przedewszystkiem płókał się, kąpał, mył i rozmyślał. Ponad nim ciekły fale — lata, czy dziesiątki lat — niewiadomo. Morze ma czas. Bywało, że fale te były tylko winno-żółtawe, bywało też, że promienie słońca załamywały się w nich w siedem kolorów tęczy, tak iż jedna ryba w tej samej ławicy była pomarańczowa, druga fioletowa, trzecia szkarłatna, czwarta niebieska, a inne znów zielone — i tak leciały przez wodę rybki, świecące metalicznie różnemi barwami, niby kolibry.
Spokojne i bezczynne przebywanie na dnie morza dało kamieniowi w zysku, prócz oczyszczenia zewnętrznego, jeszcze jedną wielką rzecz, mianowicie — oczyszczenie wewnętrzne i spokój myśli. Zapominając o swem minionem życiu, powoli wchodził w siebie. Narazie nic nadzwyczajnego tam nie znajdował, ale w każdym razie sprawiało mu to przyjemność. Żył sobie cicho i spokojnie.
Aż raz zerwała się burza, która zmąciła morze aż do dna. Głaz nic sobie z niej zrazu nie robił, podobnie jak człowiek, który słysząc wycie orkanu zimowego na morzu a leżąc w ciepłem łóżku, tem smaczniej zasypia, bo cóż mu na lądzie zrobić może ryk fal, i cóż on może pomóc statkom, ryczącym trwożnie i rzucającym w niebo jaskrawe rakiety? Od tego jest drużyna ratownicza i cała służba wybrzeża, która oto teraz pędzi na strąd, z działka strzela na tonący statek liną i łodziami ratunkowemi stara się wydostać na morze przez przybrzeżne rewy, chrapiące z wściekłości. On zaś szczelniej otuli się pierzyną i będzie spał, aż się spoci, a rano wszystko mu opowiedzą.
Ale tymczasem burza była znacznie sroższa niż zwykle. W morzu działo się coś takiego, że nawet kamień zaczęło podnosić. Z początku kiwał się i podskakiwał na miejscu, potem zaczął skakać niby olbrzymia ropucha, wreszcie coś go poniosło i — niosło. Niezawsze grzecznie, to prawda. Niejednokrotnie fale dobrze wytarzały go w piasku, bijąc nim o dno morskie, jak kłodą, ale bardzo często też prąd niósł go lekko i pewnie, tak że kamień leciał przez wodę jak ptak.
Zdarzyło mu się raz, że usiadł na „zweli“ czyli na krawędzi wielkiej „szurowej rewy“ (mielizny przed wielką głębią). Całe zbocze rewy i dno szuru najeżone było olbrzymiemi łbami, oblepionemi zielonym porostem. Łby te śpiewały:
— O, wędrowcze! Niechaj cię nie skusi szmaragdowa cisza i spokój tej zdradliwej zielenicy! Spójrz tylko na tę pochyłą rewę i miękki grunt — wszystko wymoszczone jest żywemi i tęskniącemi kamieniami. Jest to cmentarzysko żywych. Wędrowcy, jak i ty, dążyliśmy do tego bajecznego kraju, do tego nieodkrytego jeszcze kontynentu, któremu na imię „Dokądś“. Zmęczeni, daliśmy się skusić i wlecieliśmy w ten oto szur, w którym służymy za kolebki rybom. A gdzież jest nasze „Dokądś“? W słonecznych przestrzeniach, ocienione nieznanemi nam drzewami może tam gdzieś kwitnie, śmieje się i promienieje pod wielkim łukiem tęczy z trzema urwistemi skałami wolnej woli i z czapką wolności na najwyższym szczycie, opromienionym słońcem wschodzącem. Śnimy o tem, lecz nie wiemy, bo jesteśmy oślizgłe od porostów morskich, zielone z zawiści, której przedtem w sercach naszych nigdy nie było.
W szurze było mnóstwo rozmaitych ryb srebrnołuskich, które ocierając się o głaz, śpiewały przymilnie:
— Chodź do nas, kamyczku! Chodź do nas, ty grubasku! Aj, jaki to ma brzuszek wielki! A zaraz widać, że arystokrata! Błękitna w nim płynie krew, błękitna, a i srebrna! Pochodzisz prawdopodobnie z Upsali! Nie jesteś ty przypadkiem potomkiem Gotów?
— Ja jestem zupełnie i na wszystko gotów! — odpowiedział dobrodusznie głaz.
Mimo tej gotowości jednak nie zbierał się do skoku w szur, lecz siedział na zweli i czekał. I doczekał się.
Odmęty morskie wzburzyły się znowu i chwyciwszy pewnej nocy głaz, przeniosły go lekko na drugą, znacznie niższą stronę szuru.
Tam głaz leżał, spał, rozmyślał.
Był w tem szczęśliwem położeniu, że nie miał absolutnie nic innego do roboty. Zastanawiał się nad swoją wagą i przyszedł do przekonania. że stanowczo sprawia nią światu za wiele kłopotu. Zastanawiał się też nad tem, że on, kamień, pływa. Tu jednak wkrótce wpadł na tezę, że gdyby o to szło, to kamienie mogłyby latać, co też, jak słyszał, niejednokrotnie robią, wprawdzie narazie nie z własnego popędu, ale to nie ma nic do rzeczy. Faktem jest, że latają. Faktem także jest, że kamienie mówią. Cóż tedy stanowi o istocie kamienia? Milczący, głuchy i nieruchomy, jak głaz? To niemądry frazes! Czyż ludzie nie wiedzą, że kamienic kwitną jak kwiaty? Czyż niewiadomo, że posuwają się z miejsca na miejsce? Powoli? Wielkie rzeczy! Kto nie ma czasu, kto jest jednodniówką, jak człowiek, niech się śpieszy, ale kamień jest wielkim panem, który zawsze ma czas. Nie może się nigdy spóźnić, ponieważ zawsze wszyscy nań czekają.
Tak powoli głaz wyrabiał w sobie świadomość samego siebie, a tymczasem fale tulały go po dnie morskiem, które niezawsze jest piaszczystym dywanem, miękko wyścielonym sprężystemi, pachnącemi jodem porostami, ale czasem szczerzy też i twarde trzony skał podwodnych. I właśnie tak dziwnie jakoś jest, a niewiadomo czemu, że ku tym skałom podwodnym najchętniej idą sztromy (prądy), wszystkiego zawsze się po drodze czepiające. Taki łobuz nie pójdzie ci wprost przez morze, ale musi wszystko po drodze zobaczyć, o wszystko zawadzić i będzie ci się dziesięć razy około jednej skały kręcił, zanim ją opuści.
Na taką skałę wpędził prąd nasz czerwony głaz.
— Jak się masz, przyjacielu! — zaśmiała się skała podwodna, odtrącając brutalnie głaz od siebie. — Szweda, co?
Odtrącony ordynarnie głaz aż jęknął.
— Ładny mi przyjaciel! — odpowiedział. — Mało mi żeber nie połamałaś.
— Nie szkodzi! — roześmiała się zato podwodna, szczerząca niekształtne białe zęby. — Wyjdzie ci to tylko na dobre. Zostaniesz u mnie na wychowaniu przez jakiś czas, to wystarczy. Odejdziesz ode mnie, roniąc gorące łzy wdzięczności, a tak lekki, że z łososiem będziesz mógł zatańczyć „charlestona“.
W tej chwili wir podwodny znowu gwałtownie rzucił głazem o rafę. Rozpoczął się dziwny taniec. Głaz to przyskakiwał do rafy, to znów odskakiwał od niej. Mogłoby się zdawać, że rzuca się na nią. A tymczasem to wir rzucał tak głazem, nie wypuszczając go ze swego pierścienia, a tylko rytmicznie popychając na rafę. Ta nie miała już nic do stracenia: co na niej mogło być odłupane, dawno już odłupane zostało. Była czysta, jak pokład statku wojennego przed bitwą. Ale głaz miał bardzo dużo kantów i różnych narośli, które teraz odłupywały się i kruszyły.
Jak długo trwało to okrzesywanie głazu, trudno powiedzieć. Woda stawała się naprzemiany — to bladozielona, to czarna jak atrament, a głaz wciąż tłukł o rafę, tracąc kanty i zaokrąglając swe kształty.
Wreszcie wir wypuścił go z objęć, i głaz potoczył się dalej.
— Żegnaj, bracie! — wołała za nim rafa. — Teraz cię trochę oszlifują, a potem będziesz już zupełnie piękny!
Stało się, jak powiedziała.
Fale zaczęły toczyć okrzesany głaz i szlifować go na czystym piasku morskim, tak że z dniem każdym stawał się coraz gładszy i lżejszy. Teraz czasem, gdy chciał skoczyć, wystarczyło, by mniejsza nawet fala podała mu dłoń, a już zrywał się na równe nogi. Nie grzązł też już w porostach morskich, jak mu się to dawniej zdarzało, kiedy zawadziwszy kantami o gąszcz podwodny, nieraz długo się musiał borykać, aby się wyzwolić i móc ruszyć naprzód.
W pewnem miejscu, znalazłszy się na szweli, łagodnie opadającej ku ogromnemu szurowi, zauważył, iż nietylko dno morskie, ale cały szur pełen jest długich, falujących żywo, czarnych ciał. Były to węgorze. Miljony tych czarnych ryb ciągnęły na zachód, śpiewając cichutko swój hymn. Kamień, oswojony już z językiem morza, zrozumiał go.
Węgorze śpiewały:
— Jesteśmy łańcuchem, wiążącym wody lądu z głębiami oceanu. Jesteśmy posłańcami lądu do mórz i morza do wód słodkich. Ciągniemy ku wyspom dalekim, słonecznym, aby w larwach swych, które się wylęgną w ciepłych toniach oceanu, przesłać stawom i rzekom wieść i myśl o morzu. Łańcuchem, splecionych z czarnych, jędrnych, mocnych ciał naszych, opasany jest cały świat. Znajdziesz nas w stawach Polski, w oceanie Atlantyckim, w podskórnych wodach pod piaskami Flandrji i w pieczarach skalistych wybrzeży w Japonji. Cóż wy wiecie o tem, skąd my pochodzimy? Cóż wy wiecie o naszych drogach? Kto wam powiedział, że sobie tylko znanemi przejściami, między jednem morzem a drugiem, nie wędrujemy pod ziemią? Cóż wy wiecie o tajemnicach wody, wnikającej wszędzie, cóż wiecie o tajemnicach ziemi?
Jesteśmy łańcuchem, wiążącym wody lądu z głębiami oceanu!
Tysiącami więcierzy ludzie zastawiają nam drogę, ale my do krainy słońca dojdziemy, bo jesteśmy ciche, pokorne i zawsze trzymamy się głębi!
Tak węgorze śpiewały, a całe morze było od nich czarne.
Wtem kilka silniejszych fal popchnęło głaz, który zwolna zaczął się staczać w szur.
— Baczność! Góral! — ozwały się głosy.
— Góral! Góral! Góral! — rozlegało się po całem morzu i węgorze rozstępowały się pośpiesznie przed głazem, bojąc się, aby ich nie przygniótł.
Na dnie dopiero głaz zrozumiał, jakie niezliczone było mnóstwo tych ryb. Pokrywały one zupełnie wodorosty, o które wycierały się tak mocno, że je wyrywały z korzeniami. Ledwo głaz usiadł na dnie, już pokryła go ruchliwa czarna fala ciał, które trąc się oń z całych sił, puszczały białawy śluz. Nieprzywykłe do słonej wody ryby swędziła skóra, skutkiem czego korzystały z każdej sposobności, aby się móc wytrzeć.
— Zanadto gładki! — narzekały, wijąc się dokoła głazu. — Nie ma ostrych kantów.
Długo trwało, zanim głaz wreszcie został wyzwolony z tych brzydkich, oślizgłych objęć, ale wkońcu falanga węgorzy przeszła i głaz odetchnął wolniej.
Nastała w podróży przerwa. Szur był bardzo głęboki, tak że rzadko tworzył się tu jakiś ruch, a nawet gdy czasem powstawały fale, były zbyt słabe, aby głaz podźwignąć. Siedział tedy samotny w tem pustkowiu, drzemiąc i myśląc, co z tego wszystkiego wyniknie.
Zbudziwszy się, spostrzegł, że u dołu obrosły jest śliskim zielonym mchem. Równocześnie zauważył w wodzie wielce ożywiony ruch. Masy wody biegły ku południowi, jakby całe morze w tamtą stronę pędziło. Słychać było szum. Miało się wrażenie, że te masy wód uciekają, przerażone czemś, co nadchodzi z północy. Było to tak straszne, że głaz sam się zląkł i także postanowił zmykać. Ciężko mu było, ale zbudziwszy w sobie wolę, tak się zwolna rozhuśtał, iż podskoczył, i przebiegłszy szur, zaczął po drugiej stronie biec pod górę ku zweli. Często przystawał, ale im wyżej się wdrapywał, tem zwinniej, a gdy się tam dostał, popędził przed siebie jak opętany.
Na morzu szalał orkan północny, który wstrząsał wodami aż do dna. Tej nocy na całem wybrzeżu Bałtyku, w Szwecji, w Finlandji, w Estonji, Łotwie i Polsce, w nadbrzeżnych wioskach rybackich nikt nie spał. Wszędzie palono światła, ludzie niespokojni i strwożeni odwiedzali się wzajemnie, pytając, czy się przypadkiem co złego nie stało, czy kto o czem nie słyszał. Całą noc słychać było trzask gwałtownie zamykanych drzwi i głuche dudnienie ciężkich drewnianych korków po zmarzniętym piasku.
Długo tak wędrował Kamień Podróżnik i tyle miał przygód, że ich tu wszystkich wyliczyć niesposób. Tracił na wadze wciąż, pływał doskonale i zżył się z morzem i jego cudami.
Ale czasem zdarzały się rzeczy okropne.
Oto raz ujrzał dużego pomuchla, srebrnego, z białym brzuchem, wielką głową i z ogromnym żarłocznym pyskiem. W pysku tym tkwił mu do półciała, głową naprzód, drugi pomuchel, którego pierwszy widocznie chciał pożreć. Ale tak głęboko wciągnął rybę w paszczę, że teraz nie mógł jej zawrzeć. I tak konał z głodu, z rybą w zębach.
Kiedy indziej znów kamień wpadł na całą ławicę podwojów, małych szarych raczków. W środku ławicy leżał ogromny ich ruszający się pagór. Gdy kamień zbliżył się ku niemu, ujrzał z przerażeniem zwłoki ludzkie, toczone przez te raczki, obrzydliwe i znienawidzone przez rybaków, ale które dno morskie utrzymują w porządku i czystości, sprzątając z niego wszelką padlinę, jakaby wody morza zatruć mogła. Kiedy później znalazł po drodze szkielet, wiedział, kto go oczyścił.
To znów był świadkiem takiej sceny.
Do ryby, prawdopodobnie chorej, przyczepiły się minogi. Wessawszy się smoczkowatemi pyszczkami w jej ciało, wisiały tak u jej boków. Ryba pływała, a długie minogi ciągnęły się za nią, jak warkocz, tak że ryba była niby kometa.
Nieraz wpadał Kamień Podróżnik w ławice śledzików albo szprotów, tak gęste, że go czasem niosły. Zwinne małe rybki ciągnęły wesoło, śmiejąc się, żartując, chichocząc, bez względu na to, że wżerały się w nie foki i morszwiny, a z góry szarpały mewy. Łososie też się na nie rzucały. Ale one sobie z tego nic nie robiły, bo przecie były ich niezliczone miljony. Idąc ogromną zbitą ławą, ku krajom rozluźniały swe szeregi, tak że na skrzydłach szły już tylko szprotki „dzikie“, a cały ten pochód odbywał się nadzwyczaj wesoło, lekkomyślnie, nieporządnie i kapryśnie. Szprotki nie wiedziały nigdy, czego chcą, dokąd idą i poco. Ciągnęły cały dzień z wodą, a wieczorem zatrzymywały się i spały, wisząc w wodzie ogromnym, gęstym, cichym obłokiem.
Raz znów wychynął Kamień Podróżnik na powierzchnię wody. Było to zimą i po morzu pływały wielkie tarcze lodu. Burza wyrzuciła go na jedną z nich i oto głaz znów ujrzał niebo czarne, srebrne gwiazdy na niem i jasny księżyc. Od jego światła całe morze płonęło łuną srebrzystą, w której skakały wielkie bryły lodu, białe jak duchy. Powietrze było mroźne, rześkie. Daleko widać było światła płynącego statku, a po niebie miarowo przesuwała się świetlna smuga — prawdopodobnie z jakiejś bardzo oddalonej latarni morskiej.
Płynął tak kilka dni, poczem wioząca go bryła lodu stanęła, a całe morze zamarzło. Porobiły się na niem ogromne góry lodowe, zębate grzebienie i szczyty, dziwaczne groty. A wszystko to iskrzyło w dzień, jęczało w nocy, gdy wiatr się zrywał.
Naraz krzyknęła wielkim głosem norda. Ogromna masa lodu drgnęła i popędziła na południe. Posuwała się milcząca, lecz groźna, tak że statki na jej widok zaczynały wrzeszczeć przeraźliwie, i natychmiast zawróciwszy, zmykały. Zdaleka mogło się zdawać, iż to straszny zastęp białych, milczących rycerzy idzie morzem na podbój świata.
Pokazał się ląd: wysokie, strome, skaliste wybrzeże. Lody, uderzywszy o nie z niemałym hukiem, przywarły do niego i stały, nie mogąc się ruszyć, parte nordą. Gdy słońce zaszło i z nadbrzeżnej latarni morskiej trysnęły silne snopy elektrycznego światła, przyszedł wiatr północno-zachodni. Wówczas masy lodów zaczęły się posuwać ku wschodowi, poczem obsunąwszy się, szły dalej, wciąż wzdłuż lądu, na południowy wschód. Koło północy wiatr znowu się zmienił. Dmuchnął nord-ost tak przeraźliwie zimny, że nawet Kamień Podróżnik zapiszczał na swej bryle lodowej. Góry lodowe szły coraz wolniej, woda dokoła nich gęstniała, wkońcu wszystko stanęło. Tylko mróz cisnął coraz silniej.
I stała się cisza tak uroczysta, tak głęboka, że aż w uszach od niej dzwoniło.
Kiedy nastał dzień, blady pod ołowianem sklepieniem niebios, przygaszony, zgnębiony, Kamień Podróżnik, przymarznięty do swej góry, ujrzał, że morze daleko — szeroko zamarzło. Widział też niskie w tem miejscu, śniegiem przysypane wydmy nadbrzeżne, kilkanaście czarnych sosenek i tryskające z kominów dymy, białe na ciemnem tle chmurnego nieba. Pokazywali się też i ludzie. Wyszedłszy na wydmy w pierwszej chwili, stawali, jak oniemiali. przerażeni tą martwą ciszą, widokiem gór lodowych i zamarzniętego morza. Kiwali głowami, wzruszali ramionami, wskazywali ręką na morze, rozmawiali. Potem młodzi zaczęli próbować mocy lodu, grubości i czy ich udźwignie, a kiedy pokazało się, że tak, próbowali wśród wesołych okrzyków wejść na szczyty gór lodowych. Gdy się im to nie udawało, pobiegli do domu po „bierdżadła“ i beki, przy pomocy których łatwiej było utrzymać się na lodzie. Za rybakami przybiegły też i dzieci, podobne do krasnoludków w swych pstrych ubrankach i szlafmycach z fontaziami. Wszystko to rzuciło się do ataku na góry lodowe, które wkrótce zaroiły się wesołą młodzieżą.
Po kilku dniach mróz zelżał, lody na morzu spłynęły, Kamień Podróżnik wrócił na dno i wędrował w dalszym ciągu. Widział nanizane na wędki, przywieszone do sznurów długości kilku kilometrów, fląderki — serduszka morskie, trzepocące się na połkniętych haczykach. Jakiś czas spędził przytulony do spodu statku, który, wjechawszy na mieliznę, tkwił w niej zapomniany, pilnowany przez dwóch tylko marynarzy, którzy w nim mieszkali o głodzie i chłodzie, patrząc, jak dokoła nich krążyły baty i kutry rybackie pełne ludzi, radujących się dobremi połowami, owiane chmurami mew, gdy na burcie zapomnianego i ogłodzonego statku ani jeden ptak nie usiadł. Zdarzyło się raz w czas burzy, że piorun uderzył w statek węglowy i statek w tej chwili stanął w płomieniach. Szybko podbiegły ku niemu głośno i energicznie trajkocące kutry rybaków, którzy uratowali załogę, ale statek płonął przez dzień cały i całą noc, póki wreszcie nie pogrążył się w wodzie i nie poszedł na dno, wyrzuciwszy w niebo ogromny słup syczącej pary.
Cieszył się Kamień Podróżnik, gdy się czasem w wędrówce swej spotkał z drugim kamieniem. Zdarzało się to i rzadko wprawdzie, ale przecie od czasu do czasu miał sposobność uderzyć czołem o czoło brata, bo tak się witali. Byli to przeważnie jego bracia, pochodzący z tych samych stron, co i on — szwedzcy emigranci. Niektórzy bardzo długo już czekali na sposobność puszczenia się w dalszą podróż, niewiadomo dlaczego — wciąż nadaremnie. Rozmawiał z nimi, opowiadali wzajem przygody, obiecywali podróżować razem, ale zawsze tak się jakoś zdarzało, że gdy
Fot. Jan Bułhak, Wilno.
Kamień Podróżnik ocknął się i zauważył, iż płynie, brata przy nim nie było.
Pewnego razu zdarzyła się Kamieniowi Podróżnemu pocieszna przygoda. Zdawało mu się, że spostrzegł leżący na dnie kamień, napół w piasku zagrzebany, jak się to zwykle działo, gdy głaz dłuższy czas leżał na dnie piaszczystem. Uradowany spotkaniem rozchybotał się w wodzie i już skakał na domniemanego brata, gdy wtem ów błyskawicznie wyślizgnął się z pod piasku i falującym ruchem całego ciała popłynął ku górze.
Kamień Podróżnik aż się w skoku zatrzymał i zawisł w wodzie, bo takiego potwora jeszcze nie widział. Był to skarp, czyli jak go rybacy nazywają „sztajnbut“, ogromna okrągła flądra o średnicy przeszło półmetrowej. Pysk miała ta ohyda ordynarnie wykrzywiony, a oboje oczu po jednej stronie. Płynąc obejrzała się pogardliwie na kamień i z nieopisaną złością rzuciła mu jedno jedyne słowo:
— Cham!
Było to powiedziane tak jadowicie, iż Kamień Podróżnik pomyślał w pierwszej chwili, że ryba na niego plunęła.
Ale flądry wogóle znane są z braku uprzejmości i grubjaństwa, dlatego Kamień Podróżnik roześmiał się tylko rad, że wreszcie na własne oczy zobaczył tę dziwną rybę, o której wiele już był słyszał.
Drugim razem znowu okropnie się przestraszył. Płynął sobie, jakby nigdy nic, gdy wtem zaczęło koło niego krążyć coś niedużego, czarnego i podejrzanie ruchliwego. To coś w pewnej chwili podpłynęło tuż ku niemu, i wówczas Kamień Podróżnik tak się strasznie zląkł, że fiknął w wodzie kozła. Był to istny djabeł — czarny, najeżony płetwami, podobny z kształtu do wrzeciona, tylko że z ogromnym łbem, najeżonym grzebieniami kolczastemi, z olbrzymim strasznym pyskiem, siejącemi grozę wybałuszonemi oczami oraz czerwonemi i żółtemi smugami na łbie. Potwór wyglądał groźnie i snać wiedział o tem, że w każdem stworzeniu strach budzi — przynajmniej prawdopodobnie tak sobie wyobrażał — bo właśnie dlatego, że dziwaczny, nigdy nie widziany kształt pływającego kamienia wzbudził w nim trwogę, podsunął się tak blisko niego, aby go swym wyglądem przerazić. A był to najzwyklejszy w świecie, zgoła niewinny i nikomu nie straszny kur morski, mała rybka, nawet jako taka niejadalna, bo zdatna co najwyżej na rosół.
Kiedy indziej zaś widział Kamień Podróżnik scenę, która krew ścinała w żyłach, ale wesoło się skończyła.
Oto foka ścigała pięknego łososia. Srebrna ryba o czarnym grzbiecie śmigała w wodzie, jak biały płomień, za nią tuż-tuż czerniało długie, obłe ciało zelinta. Łosoś dokazywał cudów zręczności, wykręcał się gwałtownemi rzutami to w tę, to w ową stronę, latał w wodzie jak ptak, ale prześladowca jego był bardzo zwinny, a długie ciało dawało mu możliwość bardzo długich, błyskawicowych skoków. Już raz zelint skubnął łososia, już już miał go dopaść, gdy wtem płuca ssaka zawiodły i zmusiły go do wypłynięcia na powierzchnię dla zaczerpnięcia oddechu. Rozumie się, że nie wrócił, wiedząc, że łosoś na niego czekać nie będzie.
A tymczasem tak było:
Nieprzytomny z trwogi łosoś zwarjował czyli, jak mówią nasi rybacy, „dostał lichy rozum“. Ni stąd ni zowąd przypadł do dna i stanął dęba. Stał na głowie, chwiejąc się tylko trochę, w miarę jak go woda trącała, i stał tak długo.
Kamień Podróżnik zdziwiony i ciekawy, coby to być mogło, podpłynął ku łososiowi i trącił go zlekka. Łosoś posunął się trochę dalej i znowu stanął na głowie. I stał tak wciąż — jak długo, o tem się Kamień Podróżnik nie dowiedział, bo musiał się udać w inne strony.
A raz widział rzecz straszną.
W pewnej okolicy rybacy stawiali tak zwane „takle“ na łososie, to jest długie na kilka kilometrów sznury, obwieszone krótszemi sznurkami, na których końcu wisiały na haczykach żywe śledzie, służące za przynętę. Na te wędki łowiły się łososie, ryby bardzo cenne i dające rybakom wielki dochód. W miejscu gdzie Kamień Podróżnik wtedy leżał, nie było głęboko, co najwyżej sześć do siedmiu sążni, że zaś miał już wzrok znakomicie wyrobiony i poprzez wodę widział wybornie, nic nie uszło jego uwagi.
Śledziki jak żywe trzepotały się na haczykach, o których Kamień zupełnie nie wiedział. Tu i owdzie pojawiał się łosoś, który okrążywszy kilka razy śledzika, połykał go, a wówczas sam zaczynał się trzepotać, jak połknięty przezeń śledzik, i nie mógł dalej odpłynąć. Potem przyjeżdżali ludzie, zdejmowali łososia z wędki i koniec. Co się dalej działo, o tem Kamień oczywiście nie miał najmniejszego wyobrażenia.
W tym czasie zaprzyjaźnił się z pewnym bardzo pięknym łososiem. Ten Kawaler Mórz, wykwintny i wytworny elegant o iście rycerskiem sercu, chętnie ocierał swój srebrnoczarny pancerz o twardy strój kamienia, marząc w głos o czekającej go wkrótce szacie godowej i o tem, jak to on pomknie wgórę Wisły, ku czekającemu nań Rajowi, gdzie płynąć będzie zawsze przeciw wodzie choćby najbystrzejszej, ale słodkiej, „jedynie słodkiej“! — dodawał — gdzie skakać będzie na siklawy i wodospady, wgórę aż tam, gdzie się spełni, co ma być spełnione, w zimnych, spienionych, dzwoniących rozgłośnie, zuchwałych strumieniach górskich, wśród twardych skał i szumiących cicho ciemnozielonych świerków o pniach miedzianych.
— Ja tam nigdy nie byłem! — mówił. — Ale ojce mi powiadali, że tam jest nasz Raj i opowiadali, jak tam pięknie. Dlatego każdy z nas marzy o górach. Tam woda czysta, a my potrzebujemy czystości. Nie jesteśmy gadami jak węgorze, jesteśmy rycerzami morza, zbroje mamy srebrne. Tam woda słodka, a tu wszystko takie słone! Tyś z pochodzenia góral, wszak prawda? Góry znasz! Proszę, bądź łaskaw, zechciej mi coś o nich opowiedzieć.
I tańczył dokoła głazu i kłaniał mu się tak pięknie, jak to tylko szlachetne łososie umieją, i błyskał mu w oczy zbroją rycerską i prawił różne dusery i komplimenty, aż wreszcie głaz, rozbrojony tem wszystkiem, zaczynał opowiadać o Utklippan, o akademji filozofów na jego wierzchołku, o starych przemądrzałych ciotkach, stetryczałych, wiecznie plotkujących sosnach.
— A strumienie na tym twoim Utklippanie są?
— Nie! — odpowiedział głaz. — Tylko wiosną, gdy śniegi tają...
— Nic mi po brudnych wodach tających śniegów! — z żalem mówił łosoś. — Ja pragnę wody czystej, źródlanej, słodkiej.
Tymczasem jednak pragnął czasami przegryźć sobie dyndającym na haczyku śledzikiem. Trudno się dziwić, bywał nieraz porządnie głodny, a głód nie daje sił do skakania wgórę siklaw.
Kamień Podróżnik niejednokrotnie odwodził go od tego zamiaru, bo tym śledzikom nie ufał. Łosoś też zbytnio się nie kwapił, niedowierzając rybom, które tak długi czas potrafią „pływać“ w jednem i tem samem miejscu.
Pewnego wieczora przybiegł do kamienia z radosną wieścią:
— Wkrótce już wyruszamy! Pójdziemy do Raju! Pójdziemy wgórę rzek, coraz wyżej i wyżej, przeciw wszystkim wodom całego lądu! Roztrącimy je naszemi mocnemi piersiami i zdobędziemy góry, my, ryby morskie! Boże, jakiż ja jestem szczęśliwy, że jestem łososiem, a nie orłem! Jako łosoś jestem panem dna morskiego i szczytów górskich! Orzeł siada na szczytach gór, ale czyż potrafi łowić w toniach morskich? O, ty mój śliczny!
Tu łosoś otarł się kilka razy pieszczotliwie o głaz, a potem rzekł:
— Jak będę w górach, pokłonię się wszystkim głazom od Kamienia Podróżnika, czerwonego z błękitną i srebrną krwią. Stary z ciebie szlachcic, mój bracie! Taki sam, jak i ja. Pokłonię się i powiem: — Nie wiecie nawet, głazy i góry, że macie brata, który równy jest nam łososiom, a tylko mądrzejszy od nas. Pływa, jak ryba, a myśli mocno, jak głaz. O, jak ja się cieszę! I tak się im od ciebie ukłonię.
Tu łosoś zaczął swego przyjaciela obtańcowywać, a potem krzyknąwszy: — O, jak mi się strasznie chce jeść! — skoczył, połknął jednego z podejrzanych śledzików — i zawisł.
Z początku mocował się z tą jakąś dziwną siłą, która go trzymała na uwięzi, potem osłabł i od czasu do czasu charczał tylko:
— Hak wnętrzności mi szarpie. Straszny ból... Dławię się...
Kamień milczał. Cóż miał zrobić?
Przepysznie gorejące słońce zaszło, nastała noc, wzeszedł księżyc. Od jego promieni woda morska stała się zupełnie przezroczysta, widać było wszystko, co się na powierzchni morza dzieje. W niezbyt dalekiem sąsiedztwie kilka nowych łososi trzepotało się w wodzie, ruszyć z miejsca nie mogąc.
— Któż wie, jaki los je czeka! — pocieszał się Kamień Podróżnik. — Człowiek ryby zabiera, ale nikomu niewiadomo, co z niemi robi. Nie musi to być zaraz koniecznie to najgorsze — tak się pocieszał.
Ale koło północy wychynął z morza płaski łeb foki.
Ujrzawszy dyndające na haczykach łososie, ociekający wodą zwierz mruknął radośnie:
— I jak tu wątpić o istnieniu Boga? Wszak ci to On stworzył rybaków, którzy łowią dla nas łososie, bo dla kogoż innegoby to robili? Czczą nas i szanują, co jest słuszne, bo to się nam należy i dlatego zastawiają dla nas mance na tłuściutkie bretlinżki i delikatne śledziki, haczyki na soczyste fląderki i takle na sytne, tuczne, jędrne łososie. A nie należy zapominać też o żakach, w których gromadzą dla nas przepyszne węgorze. Ty zaś, kochany bracie zelincie, hulaj sobie po szerokiem morzu i patrz tylko, gdzie rybacy pracują, a potem wybieraj najsmaczniejsze kąski.
To rzekłszy zelint zbliżył się do naszego łososia, obejrzał go dokładnie, i sapiąc z zadowolenia, chciał się doń zabrać.
Ale wówczas napół ubezwładniony wisielec zrozumiał, co mu grozi, i postanowił się bronić.
Pozostała mu jedyna broń — ogon, w którym łososie są bardzo silne.
To też gdy zelint już chwytał za łososia, ten strzelił go ogonem w pysk z taką siłą, że aż daleko w morzu mlasnęło, a przerażony zelint dał w pierwszej chwili nura. Wyskoczywszy z wody, znów rzucił się na Kawalera. Posypały się policzki, jak z rękawa, a błyskawiczne jego uderzenia wymierzone były w najczulszą część ciała zelinta, to jest w nos. Mimo to zelint nie odstępował swej ofiary tak długo, póki nie udało mu się objąć jej przedniemi odnóżami i wgryźć się w brzuch. Wówczas pokręcił głową i silnie szarpnął. Na biały pancerz pociekła czarna krew, ciało zwisło i zelint zaczął obgryzać je żywcem. Konający Kawaler rzucał się jeszcze chwilami w konwulsyjnych podrygach, ale skutecznego oporu już nie stawiał. Zelint jadł wygodnie, chłepcząc krew, mlaszcząc, pomrukując i sapiąc. W pewnej chwili doleciało go dalekie skowyczące szczekanie. Odpowiedział rozgłośnie, triumfująco, z radością w głosie.
— Tamci też jedzą! — mruczał. — Dobra dziś noc!
Wiszące wpobliżu na haczykach łososie, widząc, co się dzieje, rzucały się i miotały, jak szalone, ale zelint nie zwracał na to uwagi. Po pewnym czasie, gdy z naszego Kawalera została tylko głowa, spokojnie zabrał się do drugiego łososia.
A Kamień Podróżnik leżał nieruchoma na dnie i patrzył obojętnie.
W pierwszej chwili na widok tego, co się dzieje, ścięła się w jego żyłach wszystka srebrnobłękitna krew. Było mu strasznie żal Kawalera Mórz. Gdyby mógł, zmiażdżyłby zelinta. Czasami wcale skutecznie mieszał się do takich walk, z których zresztą zawsze wychodził zwycięsko. Niejednego zelinta zdarzyło mu się palnąć w nos tak szczęśliwie, że rabuś morski szedł natychmiast na dno. Ale dziś morze było ciche, i Kamień Podróżnik nie mógł się z dna ruszyć. Więc patrzył.
A gdy tak patrzył, zdziwiło go, że choć Kawaler Mórz rzuca się i miota, na foce nie robi to najmniejszego wrażenia, przeciwnie, raczej drażni jej apetyt. Wogóle zelint zachowywał się tak, jakgdyby miał prawo robić to, co robi.
I tu Kamień Podróżnik zrozumiał:
Zelint miał istotnie prawo zjeść Kawalera Mórz. Kawaler Mórz miał prawo zjeść śledzika. Pomuchel ma prawo zjeść drugiego pumuchla. Głód musi być nasycony. Noc zjada słońce, słońce zjada noc. Takie jest Prawo, i niewątpliwie jest ktoś, kto zjada zelinta. Prawdopodobnie człowiek, bo przed nim zelint zawsze ucieka. Choć i to nieprawda, bo zuchwały zelint nieraz szczeka na człowieka i pokazuje mu na wodzie różne sprosności, a człowiek nic.
Kamień Podróżnik nie wiedział, że człowiek tylko dlatego nie strzela do zelintów, że postrzelone idą na dno i przepadają bez użytku. Gdyby jednak wiedział, ile „sealskinów“[1] człowiek ma w użyciu, zrozumiałby, że jest ktoś, kto zjada zelinty. Hierarchiczny łańcuch pożerania się jest doskonały, i tylko człowiek pokrzywdzony zapomina czasem, iż istnieje Ktoś, Kto wprawdzie nie wypłaca w sobotę, ale wypłaca zawsze z sowitym procentem.
Tej nocy zelinty użyły nadzwyczajnie, tak że z połowy łososi złożonych na wędki, zostały tylko głowy.
Potem morze poniosło głaz w inne strony. Wędrował znowu, to zwiedzając zatopione statki, smętne, milczące ruiny morza, to znów hasając po jego zielonych błoniach, lub nawiązując przyjazne stosunki z różnemi ludami morskiemi.
Nikomu nigdy krzywdy zrobić nie zamierzał, nie jadał ryb żywcem, wogóle był nadzwyczaj wstrzemięźliwy, a przecie zdarzyło mu się, że stał się przyczyną nieszczęścia.
Była „briża“[2], i morza wskutek tego było dość dużo. Szły fale małe, krótkie, ale mocne i porywcze, tak że Kamień Podróżnik płynął tuż tuż pod niemi. Mimo że wiatru było dużo, na morzu kręciły się łodzie rybackie. Jedna z nich, nie podejrzewając nic złego, szła wprost na głaz, który ustąpić jej nie mógł z drogi, bo niósł go silny sztrom. Chcąc się cofnąć, rozchybotał się jeszcze bardziej, a skacząc wtył czuł, że z każdym skokiem coraz bardziej wzrasta w nim siła, rozmach uderzenia i rozpęd. Przerażony tem, znowu odskoczył, i w tej chwili stała się rzecz dlań niepojęta. Nigdy jeszcze — a przecie walczył nieraz — nie uczuł się tak lekkim, zdolnym do ataku i chciwym go; nigdy jeszcze nie miał takiej pewności zwycięstwa. A naprzeciw niego wciąż biegła łódź, wysuwając naprzód dumnie przednią „stewę“[3], jakby przekonana, że ta jej pierś jest nie do zgruchotania.
Jakby ogień w nim jakiś rozgorzał, zerwał się nagle i nieomal wyskakując z wody, całym rozpędem i całą siłą swego niezłomnego ciała, gruchnął prosto w stewę.
Coś chrupnęło i łódź w mgnieniu oka pochyliła się nosem naprzód, i zadarłszy ogon, zaczęła tonąć.
Zawstydzony i przerażony swym uczynkiem Kamień Podróżnik odbił się od burty łodzi i usunął się na stronę. Widział, jak rybacy w bacie pośpiesznie ściągają z nóg skorznie i zrzucają z siebie grube ubrania, widział, jak obwiązują się lejprami, gdy wtem łódź przechyliła się gwałtownie wtył, i znajdujący się na niej ludzie padli.
Co się stało potem, nie wiedział, bo chichocące złośliwie fale poniosły go naprzód. Raz tylko mignął mu się bat z tyłem głęboko zanurzonym w wodzie i z zadartą do góry przednią stewą.
Smętnie i z bólem serca to zdarzenie wspominając, wędrował dalej, póki wreszcie fale nie przygnały go do niezbyt głębokiej beki wpobliżu brzegu nieznanego lądu. Tam leżał, rozmyślając nad wypadkami ostatnich czasów, w dzień ciesząc się sączącem się nań przez zielone fale złotem jak miód światłem słonecznem, w nocy zaś wdzięcznem sercem myśląc o białych światłach dwóch latarń morskich, których długie, jasne ręce pieściwie z obu stron gładziły jego stroskane czoło. Bolało go, co mimo woli zrobił.
Aż przyszedł dzień, w którym w głębokościach morza doszła go czarowna, słodka muzyka dzwonów. Przez ciche morze widział, iż niebo jest błękitne, a słońce na niem złote. Przypomniał sobie, że właśnie gdy tak było na niebie, w Utklippan, z czerwonych śpiczastych wież dwóch kościołków również rozlegała się taka muzyka. A wtedy na górę do akademji koralowoczerwonych głazów przychodziły młode, strojne dziewczęta z chłopcami, i cała ta młódź śmiała się, żartowała, śpiewała tak, że nawet głazy czuły, iż na świecie jest jakieś wielkie, dobre święto.
To wspomniawszy, Kamień Podróżnik zrozumiał, iż na lądzie prawdopodobnie dzwony grają na śpiczastych czerwonych wieżach i że ludzie są pewnie weseli i świątalnie ubrani, i że młodzi szukają kwiatów w trawie, a zaś starzy podają grzbiety grzejącemu słońcu.
On też leżał w swej bece, słodko zadrzemany, zamyślony i pławiący się z rozkoszą w ciepłej wodzie.
Zdarzyło się tak, że fale zniosły go prawie tuż ku brzegowi i rzuciły go w bekę, znajdującą się zaraz za „sachejem“, czyli płytką rewą przybrzeżną.
Tam dopiero zobaczył Kamień Podróżnik rzecz nadzwyczajną.
Wędrując morzem, niejednokrotnie widywał zastawione na „bańtki“, to jest fląderki, wędki obwieszone haczykami, na które nadziane były kawałki jakichś rybek, dziwne tem, że nietylko łuskę miały zieloną, ale i kościec. Skąd się takie rybki biorą, tego Kamień Podróżnik nie wiedział, ponieważ nigdy nigdzie ich nie spotykał. Dopiero mieszkając pewien czas w owej przybrzeżnej bece, zauważył, iż grunta przybrzeżne roją się od malutkich, ale bardzo żwawych, miluchnych rybeczek, srebrnych, jednak całych objętych zielonym płomieniem. Były tak małe, że Kamień Podróżnik, znający morze i jego „ludy“, odrazu domyślił się, iż takie rybki stworzone są tylko poto, aby służyć za pokarm drugim rybom, lub za przynętę rybakom.
Refleksja refleksją, ale ten lilipusi naradek rybi był nadzwyczaj sympatyczny, nabożny i miał też jeden bardzo piękny obyczaj.
Oto gdy słońce wschodziło, a pierwsze jego promienie muskały powierzchnię morza, cały ten przemnogi lud rybek, zwany „tobijaszkami“, zrywał się ze swej pościeli i wybiegał poigrać trochę z falami i nacieszyć się pierwszemi blaskami słońca. Te pierwsze, najświeższe, najczystsze promienie słoneczne, zaledwie ślizgające się po falach, stanowiły najwyższą rozkosz i upojenie tobijaszków, które w subtelności swej spijały tylko samą śmietankę słoneczną, samą różową piankę wschodzącego dnia, znikając i zarywając się w dno, jak tylko „sloneczko“ podniosła się wyżej, a tężejące promienie jego zmieniały się w dotkliwie palące, proste, złote druty.
Rano musiał wstać, kto chciał mieć choćby wiaderka tych rybek, małych, lecz bez których niemożliwy był wszelki połów na haczyki. One zaś raczyły bawić na powierzchni morza nie dłużej niż kwadrans; więc kto chciał mieć bańtki, musiał się naprzód o wschodzie słońca małym tobijaszkom przymilić.
Tak to od tych malusieńkich, metalicznie zielonych rybek zależały wielkie połowy i chleb ogromnych, silnych mężczyzn, ich żon i dzieci.
— Ty wielki! Chcesz być syty — Żyj w zgodzie z małym!
Tak mówi Prawo.
Aby zdobyć te rybki, niezbędne do połowów, rybacy wstawali przed świtem i biegli na strąd, gdzie je przez krótką tylko chwilkę podczas wschodu słońca łowili małym niewodzikiem, zwanym w ich języku „grooefts“. Rybki były tak maleńkie, że matnia tego niewodziku sporządzona była nie z „jadra“, czyli oczek sietnych, lecz z płótna.
Było lato. Łososie dawno poszły w góry, szproty i śledziki tylko pojedyńczo snuły się po morzu, węgorze jeszcze się nie pojawiały, a tylko płaskie, szorstkoskóre bańtki już dojrzewały. To też od wczesnego rana słychać było trajkotanie motorówek, ciągnących po morzu „trale“, czyli sieci włóczne, orzące dno morskie, i widać było baty, „wyjechane“ na fląderki z „cezą“, to jest włóczną denną siecią, jednakże pozbawioną skrzydeł, a składającą się tylko z matni, włóczącej po dnie zapomocą lejprów i w ten sposób zbierającej zeń płaskie, brunatne, drzemiące rybki. Innego rybołówstwa nie było, albowiem mieniąca się wszystkiemi kolorami woda była próżna. Było mianowicie lato, przednówek rybaka i odpoczynek po ciężkich trudach.
Kamień Podróżnik spał w swej bece.

Fot. Jan Bułhak, Wilno.
Ale i w lecie bywają na morzu burze, i otóż zdarzyło się, że jedna z nich niespodziewanie nadleciała, nakryła świat czarnemi skrzydłami, załopotała niemi w straszliwy sposób i drąc niebo, wodę i ziemię ostrym, twardym kluwem, z którego na wsze strony sypały się snopy długich zygzakowatych błyskawic, do dna poruszyła odmęty morskie.
W nocy, niby starodawna kula działowa, Kamień Podróżnik, pochwycony przez nieznaną sobie bliżej, opętaną falę, wyskoczył z morza, zakreślił łuk w powietrzu, i rypnąwszy całą siłą w miękki wał wydmowy, stoczył się na strąd.
Zauważyły go inne fale i przybiegły mu na pomoc, próbowały go dźwignąć, napowrót unieść w morze.
Napróżno.
Na lądzie Kamień Podróżnik był bardzo ciężki.
Podbiegały ku niemu z pomocą „denedżi“[4] przez całą noc, ale łatwiej rzucić, niż rzut cofnąć — nie mogły go już podźwignąć.
Nad ranem przybiegały doń zrzadka, pocieszając go tylko i obiecując, że powrócą, że będą o nim pamiętać, że go ściągną napowrót w morze. Kiedy zaczęło świtać, rzucały mu już tylko pożegnalne piosenki, a gdy dzień nastał i morze poskromione legło u stóp lądu, nie znały go już i nie śmiały się doń odzywać, jako do tego, który pozostawszy na lądzie — przestał należeć do morza, a stał się własnością lądu.
Ale to nic.
Bo właśnie wschodziło słońce, tak cudne, jak tylko może być po burzy. Jego czerwone promienie padły na „zoloj“, to jest to miejsce między strądem a morzem, po którem fale biegają, i zamieniło go w purpurową wstęgę, usypaną różnobarwnemi, świecącemi kamuszkami i muszelkami, białemi, błękitnemi, różowemi i lila, zgoła, jak kwiatuszki polne. Od strony lasu, rosnącego za wydmami, szedł śpiew dziękczynny, połączony z kadzidlaną, balsamiczną wonią żywicy. Od strony morza dolatywał cichy, stugłosy chór srebrnozielonych tobijaszków, które, na momencik mogąc wyrwać się z piasków przydennych na słońce, dziękowały za to Stwórcy. Zdyszane fale, ciężko przylegając do schłostanych piasków strądu, wzdychały miarowo. Czuło się, iż są zadowolone, że nareszcie trafiają na coś, o co mogą się bodaj na sekundę oprzeć. Były pobielałe od całonocnej gonitwy, a za lada zderzeniem wydzielały z siebie pianę gęstą jak śmietana. Były tak wyczerpane, że mimo gorejącego wschodu słońca rzadko która miała dość sił, aby pochwycić szkarłatne serpentyny, które na nie słońce zarzucało.
A tymczasem kamuszki, rozrzucone wzdłuż zoloju, śpiewały cichemi, krystalicznemi głosikami:
— Panie! Byłyśmy wszystkie ciężkiemi, olbrzymiemi głazami i zdawało nam się, że waga nasza ma w świecie wielkie znaczenie. Byłyśmy dumne, ale w sercach naszych nie było radości. Dłonią wszechpotężną raczyłeś nas, głazy twarde i szorstkie, strącić w głębiny swego stworzenia. I oto stałyśmy się małe i lekkie, a przez to zwinne jak ryby, a lotne jak ptaki. Dzięki Ci, Wielki Panie, iżeś nas starł na proch i uczyniłeś nas równemi maluczkim. Albowiem przez to w małości poznałyśmy twą nieskończoną wielkość. Nic istotnego z nas nie ubyło, a tylko przybyło nam duszy.
Leżymy tu teraz, w godzinie wschodu, na purpurowym zoloju, słuchając mnogo głośnej pieśni żywicznego lasu i ciężkich westchnień fal znużonych. Wyłonione przez ziemię z tajnych i ciepłych jej wąpi, głazy ciężkie, znamy odwieczną opowieść Ziemi i rytmiczną Pieśń Morza. Przeszłyśmy przez wszystkie srogie prawa, z których rodzą się kryształy, a skrystalizowawszy się ku chwale twej, a swemu szczęściu i błogości, dążymy do sproszkowania się.




  1. Skór fokowych.
  2. Z niem. Brise — silny powiew.
  3. Sztaba w przodzie łodzi.
  4. Fale — po rybacku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.