<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zemsta zelintów
Pochodzenie Sosenka z wydm
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha w Poznaniu
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Zemsta zelintów.

W języku rybaków naszych „zelint“ z niemieckiego „Seehund“ — oznacza psa morskiego czyli fokę.
Foki na wodach polskich nie mieszkają stale, ale pokazują się od czasu do czasu tak samo, jak i ryby, które w morzu naszem są przeważnie wędrowne. Rzecz jasna, że foki, żywiące się rybami, za niemi ciągną. To też gdy na morzu naszem są ryby, nie brak fok, gdy ryb niema — fok niema, tak samo zresztą, jak i ptaków. Rybak chętnie na zelinty poluje, ponieważ prócz skóry kosztownej dają mu one w zysku tran znakomity do robienia skorzni w całem znaczeniu słowa nieprzemakalnemi i miękkiemi, przyczem tran ten jest zupełnie bezwonny, gdy tran delfinów bałtyckich cuchnie niemożliwie. A ponieważ foki u wybrzeży naszych nie pojawiają się masowo, przeto zyskowne rozprzedanie między rybaków tranu wytopionego z jednej czy dwóch fok jest zawsze rzeczą łatwą. Prócz tego zelint wyrządza rybakowi wielkie szkody, wyżerając ryby z manc.
Gdy fok jest więcej, zastawia się na nie specjalne sieci w postaci jakgdyby skrzynek plecionych bez jednego boku. Na przynętę daje się szproty. Foka wchodzi w tę sieć, a uczuwszy, że jest złowiona, zwyczajem swoim chce uciec pod wodę i w ten sposób zaplątuje się w sieć, z której się nie może wydostać.
Drugi sposób polowania jest zupełnie przypadkowy. Oto zdarza się, że wiatr złamie naraz w zatoce lody i część ich odniesie ku Helowi. Przebywające w zatoce foki, korzystając ze swobody ruchów, wychodzą sobie spokojnie na pozostałą część lodu we wiku, skąd nieraz w nocy słychać ich skowyczące szczekanie. Wtem wiatr się zmieni, i zanim foki się opatrzą, przypędzi zpowrotem całą masę lodu, zewrze ją z pozostałą i w ten sposób osadzi foki na lodzie. Spłoszone zwierzęta, nie widząc nigdzie żadnej przerębli, zaczynają rozgłośnie szczekać, czem oznajmiają się rybakom, którzy też natychmiast przypinają łyżwy do butów, uzbrajają się w pałki, „remy“ (wiosła) lub „karkulce“ (pałki do zabijania łososi), na wyścigi pędzą ku stadu, a dopadłszy go, rozpoczynają rzeź.
Jest jeszcze jeden sposób polowania na foki, o którym pomówimy później, ponieważ właśnie użyty był w tem opowiadaniu.
A teraz:
Mało komu wiadomo, że dla tych czy owych przyczyn, wyjąwszy parę gatunków, w naszem morzu ryb właściwie niema. Węgorze, śledzie, szproty i łososie — to ryby wędrowne, których pojawienie się na wodach naszych zależy od warunków klimatycznych i atmosferycznych, to jest od wiatru, który przypędza rybę do naszych wybrzeży. Szczegółowo na tem miejscu mówić o tem nie możemy. Należy to jednak podać do wiadomości, aby ułatwić zrozumienie niniejszej historji.
Pewnego roku połów węgorzy na naszych wodach wypadł świetnie, a zaledwie się skończył, już pojawiły się tłuściutkie, dorodne szproty w ilości dostatecznej, lecz nie za dużej, tak że „priz“ był stale „wysoki“. To też tak jesień, sezon węgorzowy, jak i adwent, w którym ryby mają wielki zbyt, przyniósł rybakom znaczne dochody. Z tych szczęśliwych początków rokowano sobie w głębi dusz rok szczęśliwy, prosząc żarliwie Boga, aby zesłał rybę w dostatecznej ilości na okres wielkiego postu.
Tuż przed Bożem Narodzeniem nastały naraz silne mrozy, które ścisnęły Małe Morze i zatokę pancerzem lodowym.
Rozumie się, że za rybami przyciągnęły foki, których skowyt nocami wyraźnie było słychać. Gdy jednak mrozy stały się jeszcze sroższe, skowyt ich ucichł. Każdy rybak domyślił się z łatwością, iż zelinty nie mogą już wychodzić na lód z powodu jego grubości, i każdy wiedział, że siedząc pod lodem, jako ssaki, potrzebujące powietrza, wychuchują sobie w lodzie pęcherze, przez które czerpią świeże powietrze; każdy też wiedział, iż jest to rzadka sposobność do polowania. Ponieważ jednak w wioskach panował dostatek, nikt zelintów nie niepokoił.
Był jednak pewien chciwy rybak, któremu zawsze wszystkiego było mało, i ten z bólem serca myślał, że ludzie nie korzystają z tak znakomitej sposobności. Nikt mu wprawdzie iść na foki nie zabraniał, ale ponieważ wogóle nie szedł nikt, jego rybacka „era“ (cześć) nie pozwalała mu iść samemu.
Tak to trwało do nadejścia świąt Bożego Narodzenia.
Ale w wigilję, gdy wieczorem poszli spać wszyscy, rybak nie wytrzymał, lecz ubrawszy się jak do wyjazdu na morze, w ciepłych rękawicach i futrzanej czapie, wziąwszy na plecy saneczki, spory zwój lejpra, a do ręki „bekę“, to jest długi hak stalowy na długiej żerdzi, poszedł nad zatokę.
Mimo że wioska już spała, szedł cicho, starając się przemknąć uliczkami tak, aby go nikt nie słyszał.
Noc nie była wprawdzie księżycowa, ale nie była też ciemna. Na ziemi leżała blado świecąca przezroczysta mgiełka. Wiatru nie było, zato mróz był okropny. Rybak szedł długo, aż wreszcie zatrzymał się nad brzegiem cichej, bladej od lodu zatoki. Postał tak chwilę, a potem zdecydowanym ruchem złożył saneczki na wybrzeżu, umocował „bierdżadła“ (rodzaj „żabek“, umożliwiających chodzenie po lodzie) pod podeszwami i, przywiązawszy silnie lejper do rękojeści beki, ostrożnym, lecz pewnym krokiem zaczął iść przez zatokę.
Gdy się po kilku minutach obejrzał, brzegu już widać nie było. Gdzie okiem rzucić — rozciągała się blado świecąca pustynia lodowa. Panowała zupełna, martwa cisza. Tylko bliża Oksywska mrugała białem okiem.
Kierując się nią, rybak szedł. Starał się stąpać jak najciszej. Szedł tak długo, sam jeden, za towarzysza mając tylko nikły swój cień. W pewnem miejscu położył się na lodzie i zaczął się powoli i ostrożnie czołgać. Trwało to bardzo długo, ale rybacy są wytrwali. Wreszcie rybak przywarł do lodu i przyłożył doń ucho. Od tej chwili pełzł naprzód, tylko od czasu do czasu z uchem przy lodzie. Po długim czasie pokazała się na lodzie wypukła „błona“, to jest pęcherz wydmuchany przez zelinta. Słychać było, jak zelint sapie w nim i dyszy.
Rybak ścisnął bekę w garści.
— Człowiecze! — szepnął mu jakiś głos w duszy. — To stworzenie nie ma czem oddychać. Własnym tchem wychuchało sobie tę błonę, a prócz tego dziś wigilja Bożego Narodzenia, Bóg się rodzi!
— Sama skóra warta trzysta złotych, a cóż dopiero tran! A czy zła jest tłusta zelintowa wątroba? A czy mięso nie smakuje, jak „olowina“ (wołowina)? A czy zelint nie jest największym szkodnikiem rybaka? Czy nie przyciągnął tu, aby wyjadać nam nasze ryby?
Podpełznął bliżej, ukląkł i zamachnąwszy się beką, czekał.
W błonie znowu dało się słyszeć sapanie.
Beka świsnęła, cienka skorupa błony prysnęła jak szkło, i rozległo się głuche „chlup“, poczem beka zniknęła pod lodem ciągnąc za sobą naprzód już rozwinięty lejper, który rybak szybko popuszczał.
Po krótkim czasie błona już więcej lejpra nie wciągała.
A wówczas rybak przyniesionym „izaksem“[1] rozszerzył błonę i wyciągnął zelinta.
Namordował się przy tem niemało, bo zelint ważył co najmniej około czterech centnarów.
Ten sposób polowania polega na tem:
Foka, raniona śmiertelnie, zawsze idzie na dno, a wypływa na powierzchnię dopiero wówczas, gdy żółć w niej pęknie, to znaczy — kiedy jest już niemożliwa do przeróbki. Przy polowaniu zapomocą beki ma się możność śmiertelnego jej zranienia, a zarazem uniemożliwienia ucieczki.
Rybak, wyciągnąwszy zelinta na lód, był w pierwszej chwili bardzo ucieszony, kiedy jednak podniósł głowę, aby się zorjentować, w którym kierunku ma teraz iść, doznał wrażenia, jakgdyby wszystko dokoła niego poszarzało. Zdawało mu się nawet, że słyszy dokoła siebie głosy żałosne, wymawiające słowa, których nie rozumiał, ale których znaczenia się domyślał. Było mu, jakgdyby popełnił morderstwo.
Lecz zelint, szybko obmarzając, leżał u jego stóp.
Rybak obwiązał go dobrze lejprem i, nie skradając się już więcej, poszedł ku brzegowi. Bez trudu ciągnął za sobą po lodzie obłe, śliskie ciało. Na brzegu włożył je na saneczki i tak zaciągnął do domu, pewny, że nie spotka nikogo.
Zelinta ukrył narazie w budzie, wiedząc, że przy tym mrozie nie musi śpieszyć się z oprawianiem go.
Zmęczony i utrudzony poszedł spać.
Zobaczymy, co z tego wynikło.
Wieść o krwawym mordzie, popełnionym w samą noc wigilijną, rozeszła się szybko po obu morzach, rozniesiona przez ryby i ptaki, i wzbudziła powszechne oburzenie. Mieszkańcy mórz pożerają się wzajemnie, bo takie jest prawo, ale czynią to bez nienawiści, przeciwnie, zasadniczo żyją razem. Nic tedy dziwnego, że gdy zelinty, boleśnie dotknięte zdradliwym mordem, zaczęły agitować za ukaraniem bezbożnych rybaków, którzy świętej nocy nawet nie chcą uszanować, ludność obu mórz opowiedziała się za niemi. Wszyscy głosowali za karą.
Jakaż to miała być kara?
Oto postanowiono ukarać rybaków w sposób dla nich najboleśniejszy, a mianowicie przez sprzątnięcie im z przed nosa przebywającej właśnie w tych wodach ogromnej ławicy szprotów, nie tak jednak, aby szproty odrazu zniknęły, lecz aby rybacy wiedząc, że one są, namęczyli się, goniąc za niemi nadaremnie.
To był ten słynny, tajemniczy raid ławicy szprotowej tylekroć wspominany przez rybaków. Raid niepojęty, który
Fot. Jan Bułhak, Wilno.
najdoświadczeńszych nawet za nos wodził i wyprowadzał w pole, kpiąc sobie z najgenjalniejszych kombinacyj. Ławica była, przesuwała się to tu, to tam, pozostawiając po sobie w mancach ślady. Rybacy osaczali ją wszelkiemi możliwemi sposobami, a jednak szproty wymknęły się im i obleciawszy cały półwysep, poszły w morze i przepadły.
Stało się to na skutek delegacji zelintów i morszwinów. Ssaki te pożerają wprawdzie szprotki, równocześnie jednak są ich nierozłącznymi towarzyszami, szczerymi przyjaciółmi ławic. Prócz tego maleńka, mieniąca się tęczowo szprotka, zdrowa, tłuściutka, z natury jest figlarna, lekkomyślna i lubi „kawały“ przyczem, licząc się na biljony, nie dba o straty. Przewodnicy ławicy, pojąwszy w czem rzecz, przyrzekli swą pomoc.
Jak tylko wilgotne, ciepłe wichry, wiejące od Atlantyku, skruszyły lody, ławica, jakby nigdy nic, pojawiła się na zwykłem miejscu wpobliżu Helu, gdzie stała przez dwa dni, poczem zniknęła bez śladu. Napróżno rybacy całe Małe Morze zastawili mancami, nigdzie ani ogona bretlingowego nie było.
Zaczęli tedy szukać szprotów w morzu. Podglądali się wzajemnie, śledząc, co która wioska robi i dokąd baty wyjeżdżają, telefonowali na wszystkie strony, zastawili mancami ogromną przestrzeń koło Helu, następnie na „Kamerunie“, odległym o kilka godzin jazdy od Helu terenie połowów, oraz z wielkiem niebezpieczeństwem dla manc „bujtenkant“, to jest zewnętrzną część półwyspu — napróżno. Chodzili po wioskach źli i posępni, bo przecie dotychczas szproty były, inni zaś całemi godzinami wystawali na wydmach, wypatrując znaków, któreby świadczyły o pobycie ławicy. Wreszcie zniechęceni wzięli mance do domu.
Ledwie to zrobili, całe stada mew zaczęły ze wszystkich stron lecieć ku Helowi. Wiadomo, że ptaki mają swą organizację, żywność zdobywają trudno, więc jej wciąż poszukują, a jeśli gdzieś lecą tłumnie, to nigdy bez interesu. To też rybacy, zauważywszy ten ciąg mew ku Helowi, natychmiast pośpieszyli za niemi i ku wielkiej swojej radości zauważyli, iż mewy z zapałem rzucają się na morze na „bujtenkancie“. Czem prędzej postawili tam mance, ale jak tylko byli z tem gotowi, przyszła gwałtowna zyda, która przez kilka dni nie pozwoliła im nawet zbliżyć się do sieci. A prawie równocześnie rybacy z Kuźnicy, którzy nie zapomnieli postawić manc na zatoce, dostali każdy po parę centnarów szprotek.
Jakże to być może? Jeśli mewy, zleciawszy się ze wszystkich stron, rzucają się na morze, to znak nieomylny, iż tam jest ławica. Niezawodnie tedy szproty na bujtenkancie były, ale czemże w takim razie wytłumaczyć sobie ich obecność w zatoce?
— Zyda je tam zagnała! — tłumaczyli starzy rybacy.
Nie wiedzieli, że szproty były we wiku, a rzucanie się mew na morze na bujtenkancie było tylko demonstracją obliczoną na nadciągającą zydę.
Gdy zobaczono, że woda na bujtenkancie jest próżna, wszyscy rzucili się do zatoki w stronę Kuźnicy. Cośniecoś tam mieli dostane, ale było to niczem w porównaniu z połowem, który tego dnia wydarzył się po drugiej stronie, pod Mechlinkami. Mance były tam oblepione szprotami. Wobec tego następnego dnia cała flotylla rybacka wyruszyła wczesnym rankiem na drugą stronę, żeglując z trudnością pod wiatr i do siódmych potów ciągnąc „antrybami“ (mniejsze wiosła), ale przynajmniej z nadzieją połowu w sercu. Lecz gdy na drugi dzień łodzie przyjechały zwijać mance, pokazało się, że znowu są próżne. A tegoż dnia Kuźniczanie mieli obfity połów.
— To jest zupełnie jasne! — tłumaczyli starzy rybacy. — One pod Mechlinkami były, ale westa przygnała je do Kuźnicy i teraz będą tu siedziały!
Nei! Nie siedziały. Znowu gdzieś poszły. A potem przez pięć dni trwała norda i na morze nikt nie wyjechał.
Należało się spodziewać, że norda poniesie ławicę ku Helowi.
Tak też było. Gdy rybacy zaczęli posuwać się ku Helowi od „Kamerunu“ — złapali ławicę. Wkrótce jednak dano im znać, że na zatoce widać, jak zelinty i morszwiny tańczą po morzu, a nad niemi krążą wielkie stada mew. Wobec tego opuścili tonie pod Helem, nie przypuszczając nawet, że wyzwalają ławicę, która tam leżała, i pośpieszyli do zatoki.
Znowu cała doba pracy i oczekiwania — napróżno.
Łatwo się o tem wszystkiem mówi. Ale kto musi dzień w dzień zrywać się o czwartej rano, wkładać na siebie ciężkie ubranie rybackie, dźwigać na łódź centnary lejpra, manc i innych przyborów, wiosłować kilka godzin, szamotać się z mancami, a potem wracać do domu przemoczony i zziębnięty, aby tuż u brzegu „kricować“ (płynąć zygzakiem przeciw wiatrowi) godzinę, „mając dostane“ szprotów wszystkiego „na miskę“ czyli na jeden obiad, aby na drugi dzień powtórzyć to samo, ten zrozumie głuchą wściekłość i rozpacz rybaków. Morza bywało nieraz tak dużo, że fale zalewały łodzie, a rybacy powracali do domu przemoczeni do nitki i, zaziębiwszy się, chorowali, skutkiem czego szeregi ich rzedły i często trzech musiało robić, co robiło czterech. Praca szła przez to wolniej, a ludzie wracali później do domu, głodni, zziębnięci, przemoczeni. Priz był wysoki, ale mało kto miał szproty. Pieniędzy nie było, zaczęto się zadłużać do tego stopnia, że nieliczni kupcy odmawiali dalszego kredytu.
— Doch nasze niewody są na morzu! — oburzali się rybacy, dając do zrozumienia, że choć dziś nic nie mają, jutro mieć mogą.
Ale ubodzy kupcy wioski rybackiej nie jutro, lecz dziś potrzebowali pieniędzy na zakupno towaru. Więc na „borg“ nie dawali.
A tymczasem nadszedł wielki post, zapasy mąki kończyły się, w wielu domach dawano na obiad już tylko bulwę podlaną „lakiem“ czyli słonym sosem z pod śledzi. Nie było na opał, na naftę, na żadne drobne wydatki. Nawet namiętni palacze przestawali palić.
A szproty były. To ten, to ów dostał parę centnarów, ale zwykle zdarzało się jakoś tak dziwnie, że jak tylko szproty się pojawiły i rybacy zastawili na nie mance — wybuchała burza.
A potem ławica znowu znikała.
Szukano ich, bo głód zaczął dokuczać. Wzięto się na sposób.
Wiadomo, że Helanie przez cały rok poławiają łososie na tak zwane „takle“, to jest długie na kilometry wędki z poprzyczepianemi haczykami, do czego jako przynęty używają żywych śledzi. Z tego powodu przez cały rok zastawiają mance na śledziki. Mance te mają oczka większe od szprotowych, skutkiem czego szproty łatwo się przez nie prześlizną. Zdarza się jednak, że ten i ów tak zwany dziki szprot, idący na skrzydle ławicy w rozsypce, utknie w mniejszych o połowę oczkach obramowania manc śledziowych. Z kierunku, w którym zwrócona jest jego głowa, rybacy wnoszą o kierunku posuwania się ławicy.
Ryby o tem nie wiedziały, bo, jak większa część stworzeń, mają instynktowny pęd parcia naprzód. Na znajomości tego instynktownego pędu oparte jest właśnie rybołówstwo przy pomocy sieci. Ryba, zawadziwszy o sieć głową, nigdy się nie cofa, ale przeciwnie, całą siłą prze naprzód, chcąc zaporę rozerwać, i przez to w niej więźnie. Gdyby było inaczej — nie byłaby rybą.
Ale wiedziały o tem doskonale mewy, które, przyrzekłszy swój współudział w ekspedycji karnej na rybaków, miały za zadanie zakończenie dzieła, to jest wyprowadzenie ławicy poprzez tkwiące wciąż w wodzie mance na pełne morze.
Zabrały się do tego z chytrością ptasią. Wyprosiwszy sobie mniejszą „latającą“ kolumnę szprotów, powiodły je na mance śledziowe w ten sposób, że niektóre z nich utknęły w oczkach obramowania, zwrócone głowami w stronę Gdańska. Rozumie się, już na drugi dzień rano cała flotylla rybacka pogoniła w tę stronę, aby zastawić drogę dążącej tam rzekomo ławicy.
W ten sposób droga na morze została otwarta.
W kilka dni później rybacy, obserwujący morze, ujrzeli na niem wspaniałe widowisko.
Oto w dość znacznem oddaleniu od brzegu ciągnęła ku północnemu wschodowi smuga mew latających tuż nad wodą, w której przewalały się okrągłe czarne grzbiety delfinów i obłe ciała wesoło szczekających zelintów.
Natychmiast cała wieś wysypała się na strąd z niewodami, które zaczęto gorączkowo zaciągać. Cośniecoś zagarnięto, ale nie było tego wiele, a tymczasem ławica triumfalnie szła swoją drogą.
A była to taka niezwykła ławica, że aż się jej całe morze dziwowało.
Szproty chichotały, mewy śmiały się złośliwie, zelinty skowytały tak radośnie, że prawie z tego śmiechu wyły, a głupie morszwiny wywijały w wodzie salto mortale.
Rybacy zaś siedzieli w oberżach i po domach i grubemi palcami kreśląc po stole, opowiadali sobie:
— Była norda, miały iść do zydy na Hel, na Kamerun, a tymczasem one były we wiku. Przyszedł west, zapędził je pod Kusfeld (Kuźnica), a one były pod Mechlinkami. A potem, kiedy przyszedł nord-ost —
Opowiadali sobie tak o wszystkich manewrach ławicy i opowiadają do dziś dnia, nic nie rozumiejąc.
Jasne było tylko jedno, mianowicie — głód.
Była to bardzo ciężka i głodna zima.
Ale rybacy wytrzymywali ją z właściwą sobie pokorą i wiarą, mówiąc:
— Będzie, jak Bóg da! A On da z pewnością, bo musi dać!
I dał — łososie, które z wiosną dopiero przyszedłszy i nic o mordzie zimowym nie wiedząc, z ludźmi wojny nie wszczynały.








  1. Siekiera na długiem toporzysku do wyrębywania przerębli podczas zimowego połowu węgorzyków puckich na ościenie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.