>>> Dane tekstu >>>
Autor Wacław Anczyc
Tytuł O dawnym Zakopanem
Pochodzenie XV tom «Wierchów», rocznika Polskiego Tow. Tatrzańskiego
Data wyd. 1938
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Galeria grafik w Wikimedia Commons Galeria grafik w Wikimedia Commons
WACŁAW ANCZYC
O DAWNYM ZAKOPANEM
KRAKÓW 1938
DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE
Osobne odbicie z XV tomu «Wierchów»,
rocznika Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego





O dawnym Zakopanem
Kilka wspomnień

Na początku lat siedemdziesiątych, które już niewielu z dawnych miłośników Tatr pamięta, w Zakopanem mieszkało wszystkiego zaledwie 100 do 150 «gości». Byli to przeważnie goście z Krakowa, spędzający tu letnie miesiące z rodzinami. Zostawali zawsze aż do jesieni, kiedy rozpoczynały się szkoły, bo wyprawa rodziny z Krakowa i potrzebne do tego zagospodarowanie byłoby na krótki pobyt niemożliwe i niepraktyczne. Z Warszawy zjawiał się rzadko i tylko na krótko przygodny turysta, zwykle przez Kraków gdzieś dalej za granicę dążący.
Goście nasi, to była wyłącznie tylko inteligencja, profesorowie, urzędnicy i artyści. Daleka podróż, trwająca góralską «budką» całe dwa dni[1], odstręczała krócej bawiących turystów, z wyjątkiem zamiłowanych w cudownej, pierwotnej przyrodzie tatrzańskiej Krakowiaków. Tam czekała nas nieograniczona wolność, swoboda i gościnna a życzliwa ludność Podhala.
Z tych czasów wspominam na pierwszym miejscu mego ojca Władysława Ludwika, autora «Tyrteusza» i «Kościuszki pod Racławicami», z naszą liczną rodziną. Rozmiłowany od dawna w Tatrach, był jednym z założycieli Towarzystwa Tatrzańskiego, które powstało w Zakopanem w r. 1873 i członkiem Wydziału aż do śmierci w r. 1883. Jego znany wiersz: «Hej! dalej za mną w ziemię czarów!», wydrukowany w pierwszym roczniku T. T. daje najlepszy obraz zapału i miłości, jaką żywił dla Tatr.
Zachowałem w pamięci wielu stałych bywalców ówczesnego Zakopanego. A więc mieszkali tam Juliuszowie Grossowie, u Walczaka pod stuletnim jesionem przy ulicy Kościeliskiej, malarz Walery Eljasz, autor pierwszego przewodnika po Tatrach i wielu obrazów i rysunków tatrzańskich, z młodą i piękną żoną, filolog słowiański Bronisław Grabowski z Częstochowy oraz największy miłośnik Tatr prof. Leopold Świerz. Filolog, profesor Gimnazjum Nowodworskiego w Krakowie, dzielny Polak-patriota, poszedł wraz z całą swoją klasą do powstania w r. 1863, w którym był ranny. Zawzięty wróg niemczyzny, ówczesnemu austriackiemu ministrowi oświaty Gautschowi, który wizytował krakowskie gimnazjum, odmówił egzaminowania uczniów po niemiecku. Zapalony badacz Tatr, był od założenia T. T. aż do śmierci sekretarzem Towarzystwa przez lat kilkadziesiąt. Był żywą kroniką Zakopanego i Podhala.

Tu stanie Zakopane...
Giewont sponad Równi Krupowej.
Fot. St. Krygowski.
Bywali dalej w Zakopanem Karolowie Estreicherowie, Adam Asnyk, który pisał wtedy właśnie swoje najpiękniejsze utwory z Tatr, «Noc pod Wysoką» i inne, muzyk dr Franciszek Bylicki, astronom a długoletni podskarbi Twa Tatrzańskiego dr Daniel Wierzbicki, prof. Erard-Ciechomski, X. Sutor, katecheci z Krakowa X. Nowiński i X. Chmielewski, mineralog prof. Alth, proboszcz z Poronina X. Roszek, historyk dr Ludwik Kubala ze Lwowa oraz znakomita artystka dramatyczna Antonina Hoffmannowa z synami. Zoolog prof. Maksymilian Nowicki, Mieczysławowie Pawlikowscy z Medyki z dwoma młodymi synami, z których starszy, dziś zasłużony uczony i badacz twórczości Słowackiego, prof. Jan Gwalbert, był jednym z najśmielszych wspinaczy tatrzańskich i pierwszy wszedł na Mnicha w towarzystwie Macieja Sieczki. Nie mogę też zapomnieć olbrzymiej postaci X. Józefa Stolarczyka,
Leopold Świerz w otoczeniu honornych górali
Fot. St. Eljasz Radzikowski
Dzięki uprzejmości prof. dr Jana Gw. Pawlikowskiego możemy podać nazwiska zebranych na zdjęciu osób:
PIERWSZY RZĄD: Od lewej strony: 1) Jędrzej Pęksa (klęczy), 2) Wojciech Roj, znany przewodnik Chałubińskiego (zmarł w r. 1924, życiorys jego podano w Wierchach, t. II), 3) Jędrzej Wala młodszy, przewodnik (później wyniósł się na węgierską stronę, gdzie kupił majątek), 4) Maciej Sieczka, jeden z najstarszych przewodników zakopiańskich (chodził po Tatrach z Janotą, Nowickim i z ks. Stolarczykiem), 5) Jędrzej Gąsienica Krzeptowski (rodzony brat Sabały, ojciec Wojciecha Krzeptowskiego, obecnego prezesa «Związku Górali» i dyrektora «Banku Podhalańskiego» w Zakopanem), 6) Szymon Tatar starszy (jeden z najstarszych przewodników wraz z Walą starszym i Sieczką, potem wraz z Wojtkiem Rojem przewodnik Chałubińskiego; niegdyś jeden z najśmielszych kłusowników-koziarów), 7) Wojciech Giewont.
DRUGI RZĄD: 1) Wojciech Gąsienica Gładcan (w latach późniejszych był listonoszem w Zakopanem), 2) nieznana góralka (prawdopodobnie żona poprzedniego). 3) Jędrzejowa Walowa starsza, 4) Stanisław Gąsienica Staszeczek (właściciel pierwszego hotelu w Zakopanem, zwanego potem «Pod Giewontem» jeden z bogatszych gazdów zakopiańskich), 5) Jan Krzeptowski Sabała, znany przewodnik, pieśniarz i muzykant, 6) Jędrzej Wala starszy, jeden z najdawniejszych przewodników po Tatrach (patrz wyżej uwagę, odnoszącą się do Macieja Sieczki), 7) Brońcia Sobczakówna (później zamężna Harendzka, jedyna żyjąca w 1933 roku spośród osób znajdujących się na fotografii; teściowa Jaciny, obecnego wiceburmistrza Zakopanego), 8) Brońcia Staszeczkówna (później zamężna za Pawlicą, leśniczym Uznańskiego, potem znanym i wpływowym radnym gminy Zakopanego; synem ich był młodo zmarły zdolny geolog i badacz Tatr Władysław Pawlica), 9) Wojciech Bednarz Jasinków (klęczy).
TRZECI RZĄD: 1) Wojciech Ślimak Kościelny (pomocnik dr. Chałubińskiego w leczeniu chorych w zakresie czynności felczerskich; aprowizator i kuchmistrz na wyprawach górskich dr. Chałubińskiego), 2) prof. Leopold Świerz, pierwszy i długoletni sekretarz Towarzystwa Tatrzańskiego (1874 1903), 3) nieznany góral.
również wielkiego na owe czasy taternika. Kroczył wolno przez wieś, zatrzymywany co krok przez górali i góralki, chcące koniecznie ucałować ręce surowego, lecz umiłowanego pasterza.

Z przejezdnych widziałem raz Adolfa Tetmajera, z Ludzimierza, blisko Nowego Targu. Piękny, wysoki mężczyzna, dawny ułan polski, o sumiastym siwym wąsie, przyjechał z dwoma synami, Włodzimierzem, znakomitym później malarzem «bajecznie kolorowych» obrazów i typów podkrakowskich chłopów i z młodszym Kazimierzem, potem wielkim autorem homeryckich typów «Na Skalnem Podhalu».
Dalej pamiętam dra Tytusa Chałubińskiego, wówczas jedynego lekarza w Zakopanem, zapalonego taternika, Helenę Modrzejewską z synem Ralfem dziś jednym z najsławniejszych inżynierów i konstruktorów olbrzymich mostów w Stanach Zjednoczonych, oraz Roberta Wolffa, znanego księgarza i wydawcę, założyciela firmy Gebethner i Wolff. Innych bywających wtedy gości dziś już nie pamiętam.
Cała ta niewielka gromadka mieszkała prawie wyłącznie na ulicy Kościeliskiej, od starego drewnianego kościółka aż po dom Wójciaka ku Krzeptówce. Na tej chacie kończyło się zabudowane Zakopane. Dalej ku Kościeliskom stał jeszcze niedaleko Potoka jedyny dom, leśniczówka Homolacsów. Potem już tylko bujne, ciemne lasy świerkowe aż do Doliny Kościeliskiej.
Główne środowisko gości mieszkało wtedy w okolicy «Domu Kraszewskiego», własności Józefa Sieczki i stąd po koniec ulicy Kościeliskiej. Poza kilkunastu domami na Kasprusiach sięgało całe ówczesne Zakopane w kierunku Krupówek tylko po ostatni dom Kuby Kołodzieja (nieco poniżej dzisiejszej poczty). Ten to dom Kuby był ostatnią granicą osiedlenia gości. Poza nim nikt już nie mieszkał, chodziło się tylko na przechadzki lub przejeżdżało do «Hamrów» (Kuźnic).
Krupówki ówczesne przedstawiały wspaniały, romantyczny widok pierwotnego tatrzańskiego krajobrazu. Wartkie i głośno szumiące strumienie, swobodnie rozlane na polanie zupełnie niezabudowanych Krupówek, pieniły się białymi kaskadami wśród łąk i moczarów. Muzyka tych wód, to głośno szumiących, to bulgocących łagodnie wśród niczym nie zamąconej ciszy starego Zakopanego, była najpiękniejszą melodią, jaką kiedykolwiek słyszałem.

Za polaną rozciągał się ku «Hamrom» zwarty, ciemny, stary las a żadna nowoczesna budowla nie psuła pięknego krajobrazu. Część tego lasu ku Kuźnicom po prawej stronie zajmował wysoko oparkaniony zwierzyniec Homolacsów, gdzie w przejeździe do Kuźnic podziwialiśmy łagodne, półoswojone jelenie i daniele. Powyżej późniejszej «Księżówki» kończył się nieprzerwany, ciemny bór, aż z lewej strony pierwsza huta żelazna otwierała dopiero wrota «cywilizacji».
Pierwsza willa na Krupówkach, zbudowana w r. 1877 r. przez Walerego Eljasza, nabyta w 1881 r. przez Balbinę Zalewską z Warszawy, zgorzała w czasie pożaru w Zakopanem dnia 21 stycznia 1899 r. Fotografia z roku 1891
Fot. Walery Eljasz

Kuźnice, popularnie zwane wówczas Hamrami, wrzały pełnym ruchem i życiem. Siedem budynków fabrycznych, rozrzuconych po obu stronach drogi prowadzącej na Kalatówki, stanowiło dla nas, dzieci, niesłychany urok wielkiej osady przemysłowej, tak odległej od naszego krakowskiego świata. To też nie mogliśmy się dość napatrzyć i napodziwiać widoku osmolonych hutników, w skórzanych fartuchach, osmarowanych węglem i sadzą. Rudę żelazną sprowadzano tam małymi jednokonnymi wózkami z Jaworzyny, Małej Łąki i Miętusiej, a hutnikami byli przeważnie Niemcy, sprowadzani gdzieś z Austrii. Mieszkali w małych, prymitywnych chatach, rozrzuconych po lewej stronie drogi wiodącej do starego kuźnickiego dworu. Z biegiem czasu, z rozwojem nowoczesnego hutnictwa, nowoczesna wielka produkcja światowa zabiła nierentujący się przemysł zakopiański z jego małoprocentową rudą żelazną.
Ale wówczas buchały jeszcze wielkie ognie w hutach, sypiąc wieczorem snopami iskier. Z podziwem patrzyliśmy, jak olbrzymie młoty drewniane, okute żelazem, poruszane wodą z młynówki, «biły żyda», jak popularnie nazywali tę robotę górale, a walcownie wypuszczały do czerwoności rozżarzone sztaby metalu. Ostatki tych hut zilustrował jeszcze Stanisław Witkiewicz w swojem nieporównanym opowiadaniu «Na przełęczy».
Zanim jednak sięgnę do ówczesnej topografii Zakopanego, muszę powrócić do dziejów podróży w Tatry, która dla nas, dzieci, przedstawiała niesłychany urok.
A więc przede wszystkim udaliśmy się z ojcem na Kleparz na wyszukanie «fury». Kleparz ówczesny stanowiła gromada małych, przeważnie parterowych, często drewnianych domków, zajazdów, garkuchni i szynkowni. Tu się odbywały co wtorek i piątek targi włościańskie. Nie było wtedy oczywiście ani Akademii Sztuk Pięknych, ani piętrowych domów murowanych. Ówczesne drobnomieszczańskie środowisko Kleparza odmalował wybornie Michał Bałucki w swoich «Typach i Opowiadaniach Krakowskich».
W drewnianej stajni zgodziliśmy furę i mieszkanie u gospodarza z Zakopanego Wojciecha Jaczaka (przezwał się po ślubie Sierocki od nazwiska swej żony, bo nazwisko «pikne» lepiej się mu widziało). Z Wojciechem, wysokim i zgrabnym góralem, zawarliśmy potem długoletnią i zażyłą przyjaźń. Teraz obiecał nam przysłać konie za kilka dni, bo właśnie wyjeżdżał nazajutrz z umówionymi gośćmi do Zakopanego. Taka podróż kosztowała wtedy sześć «papierków» (guldenów), tj. 12 koron, a to za dwa dni drogi z Zakopanego po gości do Krakowa i dwa dni z powrotem! Później już «znacznie podrożało», bo wypadło płacić osiem guldenów za furę.
W kilka dni potem zajechał przed dom zamówiony Wojciech wczesnym rankiem, w śliczny dzień lipcowy, ozłacający różowym wschodem Marjacką Wieżę. Ojciec z Wojciechem zaczęli pakować rzeczy. Czegóż w tej wielkiej dwukonnej furze, okrytej białym płótnem, niebyło! A więc woźnica, dwoje rodziców, czworo dzieci i służąca. No i całe kufry i paki pościeli i zapasów. Trzeba bowiem było zabrać na całe lato warsztat kuchenny, garnki i rondle, talerze i szklanki, cukier i mąkę na cały czas pobytu, różne kasze, wiktuały i przyprawy. Wojciech ostrzegał, że w Zakopanem jest tylko mały sklepik Riegelhaupta, gdzie oprócz gwoździ, podków i batów mało co więcej się znajdzie. Olbrzymia fura Wojciecha połknęła wszystko. Z pościeli ułożono siedzenia, a paki i kufry zniknęły w głębi obszernego wozu.
Dla nas chłopców najważniejszą jednak była mała skrzyneczka, zawierająca mnóstwo niezbędnych «na wakacje» przedmiotów. A więc były tam «koziki» czerwone i zielone, nabyte po 3 centy w kramach dominikańskich, ogromny zapas wędek i haków «na ryby», krzesiwka z krzemieniem i hubką do rozpalania ognia na wycieczkach. Dalej łuki i strzały oraz długie żelazne szydła-dzidy, których można (i trzeba) użyć w razie napadu zbójców, o co przecież w Tatrach nie trudno. No i mnóstwo innych bardzo potrzebnych drobiazgów. Tej paczki pilnowaliśmy przede wszystkim i wbrew przykremu lekceważeniu zajętych pakowaniem rodziców, umieściliśmy ją wreszcie pod siedzeniem Wojciecha, co on nam w tajemnicy życzliwie załatwił, zadzierzgając w zamian węzły naszej wiecznej wdzięczności i przyjaźni.
O szóstej z rana ruszyliśmy przez Kazimierz, zatykając nosy chustkami od «wonnego» powietrza. Zaraz poza Podgórzem i Borkiem, na pierwszej górze starego wiedeńskiego traktu, wysiedli chłopcy z ojcem z wozu, aby koniom ulżyć. I tak po wszystkich górach przez Libertów, Gaj, Mogilany, przez Luboń i Obidową lub Niwę wędrowaliśmy ochoczo piechotą, czemu Wojciech biegnący z lejcami koło wozu przypatrywał się z uznaniem.
Pierwszy odpoczynek dla koni w Mogilanach i kufel piwa dla Wojciecha. Dzień jasny, słoneczny, prześliczny. Z góry Mogilańskiej żegnamy bez zmartwienia zamglony Kraków, podziwiamy wspaniałą panoramę Kalwarii i Lanckorony. Z dala majaczą ośnieżone Tatry. Nadzieja nieznanej podróży, długie, czekające nas wakacje po dobrych świadectwach, rozsadzają piersi z radości.

Karczma w Zaborni około 1895 r.
(Ze zbiorów Witolda Paryskiego w Zakopanem)
Fot. Walery Eljasz

W Myślenicach popas. Zjadamy obiad u mieszczanina Kleina i z niecierpliwością oczekujemy, aby konie prędzej zjadły obrok i siano. Ale im się nie spieszy. Żują powoli, systematycznie, a Wojciech też rad konisk oszczędza. A potem dalej w drogę przez Stróżę i Pcim nad Rabą. Podwieczorek w Lubniu, gdzie mili, starsi państwo Puszyńscy częstują nas po kawie owocami. Podziwem moim jest wisząca nad łóżkiem stara karabela oraz olbrzymi rewolwer bębenkowy o 20 nabojach. Cudna broń! Ilużby to zbójów można położyć w razie napadu!
Minąwszy bystry szczyt góry Luboń, już samym wieczorem dojeżdżamy na nocleg do Zaborni, na skrzyżowaniu drogi wiodącej do Rabki. Dwie drewniane obszerne karczmy z starożytnymi podsieniami dają nienajgorszy nocleg. Dziś jeszcze dziwię się, jak te dwie karczmy mogły potem pomieścić liczną nieraz i niedającą się przewidzieć ilość gości i noclegów, zanim otwarto kolej do Chabówki.
Wcześnie rano budzi nas Wojciech. Po krótkim śniadaniu mijamy most i rozpoczynamy w górę pieszą wędrówkę bystrymi zakosami gościńca biegnącego pod kościółek Św. Krzyża. Piękny, stary drewniany kościół odmyka nam kościelny. Ale mało nas ten kościół zajmuje. Wszystko gaśnie wobec świeżo odsłoniętego widoku na Tatry, o wiele już bliższe, białe i tajemnicze. Co za góry! Co za skały! Pierwszy raz oglądamy te cuda z bliska.
Po kilku godzinach niezbyt szybkiej jazdy, bo Wojciech wciąż oszczędza koni, staczamy się z ostatniego garbu Obidowej ku Klikuszowej i Nowemu Targowi. Miasto imponuje obszernym rynkiem, a jedyny hotel Herza zaprasza na obiad.
W Nowym Targu kończy się szosa, jedziemy teraz noga za nogą, bo ogromne «kocie łby» granitowe, rozrzucone luźno w niebywałej ilości, trzęsą i rzucają bryką raz po razu. Gdyby nie szczelnie upakowane rzeczy, wszystko by się rozsypało na szczątki. Nasze panie jęczą i wzdychają.
Ale i to ma swój koniec. Mijamy piękny park i pałacyk Uznańskich w Szaflarach, brniemy dwa razy przez dosyć wezbrany Dunajec, bo wtedy jeszcze mostów nie było, wleczemy się wolno przez nieskończenie rozciągnięty Biały Dunajec, potem Poronin. Ojciec wskazuje i wylicza góry, grupę Łomnicy, Lodowy, Świnicę. Ale nam najwięcej podobają się gładkie i strome ściany Giewontu. Toż to dopiero szczyt! Jakby się tam wydrapać?
Wtem Wojciech wskazuje biczem przy drodze owalną tablicę z napisem «Zakopane». Cóż za radość, a więc już Zakopane! Ale tymczasem mija godzina i więcej, a my wciąż jedziemy i jedziemy. Cóż to? Ciągle jeszcze Zakopane? Pokazuje się, że od tablicy «Zakopane» do domu Sierockiego przy Kościeliskiej to jeszcze prawie mila drogi. Aż nareszcie bryka wtacza się przed dom gospodarza. Gospodyni i młoda córka witają nas z uśmiechem i nieśmiałością. Wnet schodzi się kilkunastu sąsiadów i sąsiadek. Wszyscy chcą podziwiać gości z Krakowa i ciekawie oglądają nasze pakunki.
Domek nasz zajmuje dwie nieduże izby i maleńką kuchnię w głębi. Obie izby wyheblowane i czyściutko wymyte. Podziwiamy gładkie drewniane tafle, bo w naszych podkrakowskich chałupach znamy tylko bielone, a nie zawsze białe ściany. Jedna, najlepsza «izba biała» widocznie przez cały rok niezamieszkana, druga, w której przez zimę «siedzą» gospodarze, również czysta, ale już nieco przyczerniała wiekiem. Kuchnia mała, z okienkiem na drogę do «miasta», gotować trzeba razem z gospodarzami, choć ci na całe lato przenoszą się do szopy. Oba pokoje gościnne mają małe okna, mocno okratowane. «Bo tu dawniej bywali zbójcy» objaśnia Wojciech. Dowodzą tego drzwi wejściowe, grube i mocne, jak do fortecy. Zwraca mą uwagę, że w sieni są dwa olbrzymie progi. Dla nas, dzieci, są te progi jakby ławki, gdzie możemy wygodnie siedzieć. Widać, że w razie napadu zbójników można było jeszcze bronić wejścia do obu izb, prócz sieni już zatarasowanej potężnymi drzwiami. Cena mieszkania: 3 reńskie (guldeny = 6 koron) za pokój i za tydzień, kuchnia się nie liczy.
Całe umeblowanie to proste łóżka drewniane z siennikami wypchanymi sianem. W każdej izbie stół, bardzo wysoki, starej konstrukcji, z nogami związanymi (model kopiowany potem przez Szkolę Rzeźbiarską). Wzdłuż ścian ławy stale umocowane, niesłychanie wysokie i trudne do wydrapania się dla dzieci. Nad łóżkami długi żerdzie drewniane «na przyodziewę». Kilka wielkich oszklonych obrazów świętych, dość brzydkich i duża półka zasuwana kratką na «statki». Nad nią parę starych fajansowych talerzy o prymitywnych motywach kwiatowych. To wszystkie meble. Ano, trzeba się jakoś urządzić i zadomowić.
Gospodarze weseli, mili i pogodni, uczynni i chętni. Atmosfera prosta i życzliwa, u ludzi, którzy jeszcze nie nauczyli się oceniać wszystko dla zysku i wyzysku. Przez wiele lat mieszkaliśmy w tym domu, aż do śmierci Wojciecha i jego żony Maryny, a zawsze łączyły nas wzajemne, najmilsze uczucia szczerej i zażyłej przyjaźni.
Nazajutrz rano zwiedzamy wieś i wszelkie nieznane nam dotąd nowości. Chaty osobliwej formy ze spadzistymi dachami i «pazdurami», odrzwia ozdobnie związane, z drewnianymi kołkami, różne urządzenia gospodarskie. Idziemy do «miasta», co można kupić. Więc można mieć mięso, ale nie codzień, tylko «kiedy biją». Sklepów ani towarów niema wprawdzie, ale jedyny kram Riegelhaupta obiecuje zamówić co trzeba w Nowym Targu. To daleko i niewygodnie. Na szczęście o wszystkim pamiętali rodzice. Restauracji żadnej prócz karczmy niema, dopiero później otworzono jadłodajnię w Staszeczkówce. Potem w wybudowanym w r. 1882 Dworcu Tatrzańskim gazdował i stołował gości Józef Sieczka, wójt gminy i zamożny gospodarz.

Aprowizacja w Zakopanem łatwa. Góralki przynoszą codziennie «kohutki» po kilkanaście centów, czasem «łońskiego koguta», który nie daje się ugryźć mimo naszych ostrych młodych zębów. Jaja kupujemy 6 sztuk za 5 dudków (dudek = 2 centy, powszechnie tak nazywana moneta).
Ulica Kościeliska w 1860 r.
Fot. Miletius Dutkiewicz
(Reprodukcja z oryginału w zbiorach Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem)
Poziomek i malin w bród i za bezcen. Jakaś gospodyni z Orawy nosiła nam maliny, oferując je po 40 centów «za putnię». Mniej nie opłacało jej się przynosić, bo poto szła przez cały dzień do Zakopanego. Gorzej było z pieczywem. Piekło się przeważnie w domu, czasem Riegelhaupt przywoził z Nowego Targu chleb i bułki, które rozrywano. Dla ludności miejscowej były one luksusem i zbytkiem. Wszyscy jedli tylko «moskale», twarde i suche placki z owsa, mocno podobne w smaku i twardości do tektury. Kawałek chleba lub bułkę sprzedająca jaja i kurczęta gospodyni chowała starannie w chustkę dla dzieci, dziękując z radością za ten przysmak. Na przednówku nasz Wojciech, gdy brakło mąki na «moskale», przywoził z Węgier kukurydzę.
Kuba Gąsienica Kloryk, długoletni listonosz w Zakopanem († 1904 r.)
Fot. St. Bizański
(Ze zbiorów Witolda Paryskiego w Zakopanem)

Ale i na brak wiktuałów była rada. Jakób Gąsienica, zwany pospolicie Kubą, nasz sąsiad, ubogi komornik, chętnie bywał posłańcem po zapasy do Nowego Targu (odległość 24 km). Zbierał codziennie kilku gości i wczesnym rankiem wyruszał, biegnąc pieszo równym, lekkim truchtem całą drogę. Przynosił listy z poczty w Nowym Targu (poczty w Zakopanem jeszcze nie było) i wracał znów pieszo wieczorem. Dostawał za to «papierka» a czasem i więcej od gości i bardzo chwalił sobie ten szczodry zarobek. W parę lat później, kiedy dzięki długoletnim zabiegom Tow. Tatrzańskiego przeprowadzono pocztę i szosę do Zakopanego, a w roku 1882 nawet telegraf, (do którego słupy zapłaciło T. T.) «Kuba poccios» roznosił listy z poczty, bo listonoszów jeszcze w Zakopanem nie znano. Zabierał więc co rano paczkę listów z poczty i gościom doręczał. Atoli najciekawszym było, że Kuba, choć «listonosz», czytać nie umiał. Każdy więc z gości odbierał swoje listy, a dawał wskazówki Kubie, komu dalsze ma rozdać. Wkrótce jednak Kuba niezwykłym sprytem, po kopercie lub formie raz nadesłanego listu, już wiedział, dla kogo jest; często wskazując mi listy udawał, że czyta, choć czasem trzymał rzekomo odczytany list «do góry nogami».
Biedak miał jeszcze inne zmartwienie. Stale uskarżał się nam na «okrutny ból zębów». Nic nie pomagało. «A ni mocie ta troche haraku?». Podawaliśmy mu więc często to jedyne lekarstwo. Kuba popłókał zęby, potem «harak» połykał. «Kuba, jakże to? Przecieście od wódki ślubowali?» «Ano ślubowołek od wódki, ale, wicie, od haraku ni». A lekarstwo zawsze leczyło, choć na krótko, okrutny ból zębów.

Furkami do Morskiego Oka
Fot. Stan. Eljasz Radzikowski

Tego Kubę, naszego przyjaciela, opisał zabawnie ojciec wierszem w formie listu Kuby do artystki P. Hoffmannowej. Zacytował ten list komedjopisarz Zygmunt Przybylski w książce «Z rozwoju polskiego teatru».
Większe wycieczki w Tatry były wówczas rzadkie. Zwiedzaliśmy małe dolinki jak ku Dziurze, Strążyska, za Bramką. Chodziło się do Jaszczurówki po bezdennym błocie, na Kalatówki, do Małej Łąki. Dalsze wyprawy i dla starszych i dla dzieci były bardzo utrudnione. Nie było zupełnie dróg i ścieżek. Więc nieliczni odważniejsi goście zwiedzali jeszcze tylko Czarny Staw Gąsienicowy, Krzyżne nudną drogą przez Pańszczycę, Morskie Oko przez Waksmundzką lub przez Stary Zawrat i Świstówkę. Najdalszą trudniejszą imprezą była Świnica. Wycieczka do Morskiego Oka — to była cała wyprawa. Wyruszało się wozem, wczesnym rankiem, przez Poronin, Bukowinę, Głodówkę, Łysą Polanę, drogą fatalną, wyboistą i kamienistą. Ledwo późnym wieczorem, pozostawiwszy konie na Łysej, dochodziło się do Roztoki (gdzie już było schronisko T. T.) przez wykroty i kamienie. Rano pieszo lasem do Morskiego Oka. Gorzej było, kiedy wcale nie było jeszcze schronisk w górach. Dopiero zaraz po założeniu Tow. Tatrzańskiego wybudował Wydział T. T. w sierpniu 1874 r. pierwsze skromne schronisko nad Morskim Okiem. Przedtem nieliczni turyści nocowali «pod smrekami». Drugie małe i bardzo prymitywne schronisko wybudowano w Roztoce w r. 1876. A więc bez przewodnika i tragarzy nikt głębiej nie zapuszczał się w Tatry.

Najstarsi przewodnicy tatrzańscy, w młodości «polowace» na kozice: Maciej Sieczka (siedzi), zmarły w r. 1897 i Jędrzej Wala (stoi), zmarły w r. 1896. Fotografia z grudnia 1869 r.
Fot. w zakładzie A. Szuberta w Krakowie
(Ze zbiorów Witolda Paryskiego w Zakopanem)

Do najlepszych przewodników należeli: Maciej Sieczka, Jędrzej Wala (ojciec), Szymon Tatar i Wojciech Roj. Potem Ślimak (nadworny golarz Chałubińskiego) i niezapomniany Klimek Bachleda, z którym później kilka większych wycieczek odbyłem. Dwaj pierwsi przewodnicy, Sieczka i Wala, byli pierwszymi zaprzysiężonymi strażnikami kozic i świstaków. Obaj dawni kłusownicy, znali Tatry na wylot i wiedzieli o wszystkich zakątkach i terenach kłusowników. Tow. Tatrzańskie pierwsze zorganizowało straż pilnującą kozic i świstaków, bo kozice, trzebione wtedy zawzięcie przez kłusowników, były już na wymarciu. Pamiętam, jak z ojcem kupowaliśmy dla straży tatrzańskiej strzelby i stare austriackie bagnety od krakowskiego rusznikarza Höffelmajera. Wynagrodzenie straży opłacało Tow. Tatrz., ono również miało nadzór nad strażą i ono zorganizowało pierwszych przewodników.
Pamiętam dobrze założenie Towarzystwa, w r. 1873, w którym ojciec mój brał gorący udział. Był jednym z założycieli Twa, potem członkiem Wydziału i wiceprezesem. Wspominam, jak na naszym wozie wieźliśmy z Krakowa pierwszych dwanaście naftowych latarni. Cóż to był za niezwykły wypadek, gdy te latarnie zabłysły po raz pierwszy przy ul. Kościeliskiej (co prawda, co kilkaset kroków jedna od drugiej). Dotychczas jednak wieczorem chodziło się tylko z latarką, a częściej z kapiącą świeczką, okrytą parasolem od wiatru, po obfitym błocie, skacząc przez kałuże z kamienia na kamień. O chodnikach, choćby na skraju drogi, nie było mowy. Za dnia w najgorszych miejscach znosiliśmy ochoczo z potoka płaskie kamienie, które jak wyspy umożliwiały ominięcie największych dziur i kałuż. Wspomnienie tych stosunków, to dziś prastara legenda dla obecnych bywalców Zakopanego.

Krupówki u zbiegu ul. do Rynku ok. 1901 r. Na pierwszym planie jedna z lamp naftowych, ustawionych sumptem Tow. Tatrzańskiego z drogowskazem «Do doliny Białego»
Walery lub Stanisław Eljasz Radzikowski
(Ze zbiorów Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem)

Brak zupełnie było jakiegoś lokalu w Zakopanem, gdzieby w dnie słotne, tak tutaj częste, można było się zebrać, pogadać i przejrzeć gazety. To też Towarzystwo Tatrzańskie zaraz po założeniu urządziło kasyno, najpierw w domu Krzeptowskiego, potem w Staszeczkówce. Dopiero to prowizorium zastąpiła w r. 1882 budowa Dworca Tatrzańskiego[2], gdzie była duża sala na zgromadzenia i odczyty, a w sezonie co sobota «reuniony» z tańcami i zabawy.

Nakoniec — jeszcze kilka anegdotycznych wspomnień z Dawnego Zakopanego. Dotyczą one późniejszych już czasów, niż te, które skreśliłem w początku mego opowiadania. Lecz i te wspomnieć miło.
Dom Krzeptowskiego przy ul. Kościeliskiej. Ok. 1870 r. pierwsze kasyno zakopiańskie
Fot. Stan. Eljasz Radzikowski
(Ze zbiorów Witolda Paryskiego w Zakopanem)

Pierwszym gospodarzem i restauratorem dawnego, potem spalonego w r. 1900 Dworca Tatrzańskiego był Józef Sieczka, sprytny i inteligentny wójt gminny, który, jak opowiadano, ukończył kilka klas gimnazjalnych w Krakowie. Była to jedyna wówczas lepsza jadłodajnia w Zakopanem, a gospodarz sam potrawy podawał. Raziło mię (może niesłusznie?), że gospodarz, trzymając talerz, zawsze wielki palec miał zanurzony w zupie. Widząc, że to już codzienny system, zwróciłem mu grzecznie uwagę na ten proceder. «A bo jo chcę spróbować, cy zupa lo gości nie za zimno». Racja, której zaprzeczyć trudno, pomyślałem.
«Panie Sieczka — rzekłem raz — ten sznycel nieświeży!» «jak Pon chcą — odpowiedział zapytany. Goście ta i tak zjedzą». Sznycel powrócił do kuchni, bo nowego nie dostałem, a innego dania też nie było. No i dla mnie — obiadu.
Od czasu do czasu pojawiała się w jadłodajniach pieczeń z kozicy. Oczywiście, były to kozy, co się «same zabiły». Jeden z mych znajomych, myśliwy, w innej restauracji, gdzie również był «hotel», zapragnął skosztować tej rzadkiej dziczyzny i poprosił właściciela, który właśnie roznosił potrawy, o porcję kozicy. «Jo mom kozice lo moich gości z hotelu». «A przecież ja mieszkam u was!» odrzekł zapytany. «jo ta o tym nie wim». No i kozicy gość nie dostał.

W sklepie u Riegelhaupta, szukając gwoździ, spotkałem raz wysokiego pana, średniego wieku, w ciemnych okularach, przyprószonego lekką siwizną. Pytał właśnie w sklepie, czy nie mógłby nabyć paru kul do dubeltówki. Kupiec nie miał. Mając zawsze na składzie różnorodny arsenał, podszedłem do kupującego z gotowością posłużenia mu tym drobiazgiem. Poznaliśmy się wzajemnie. Był to Bolesław Prus, z którym w ten sposób przypadkowo zawarłem pierwszą znajomość. W wiele lat później nawiązałem z Prusem i jego redakcją «Kuriera Codziennego» stosunki z okazji druku jego dzieł, wydawanych przez firmę Gebethnera i Wolffa w Warszawie.

W cukierni Skowrońskiego, gdzie koło południa codziennie zbierało się grono literatów i dziennikarzy, spotkałem Henryka Sienkiewicza. Było to w czasie, gdy upolowałem krokodyla[3] w Wiśle w Łęgu koło Mogiły pod Krakowem. Pisały o tym wszystkie dzienniki, nawet wiedeńska «Neue Freie Presse». Sienkiewicz dowiedział się o tym z lwowskiego «Łowca» i prosił abym mu szczegółowo opowiedział o polowaniu w Polsce na krokodyle. Skrzywiłem się, bo nagabywany ciągle przez znajomych i nieznajomych, musiałem już w Krakowie kilkadziesiąt razy tę historię opowiadać. «No tak — rzekł Sienkiewicz — ale mnie pan jeszcze raz musi to opowiedzieć, bo mię to bardzo interesuje. Za to opowiem panu o mojem polowaniu na niedźwiedzie, które nam urządził hr. Zamoyski». Trudno było odmówić genialnemu pisarzowi. Opowiedziałem więc całą tę przygodę myśliwską. I jak prof. Wierzejski, zbadawszy okaz, orzekł, że to nie krokodyl, lecz aligator, samica, mająca czterdzieści kilka lat wieku. I dodałem humorystyczne epizody, towarzyszące tej imprezie.
Wieźliśmy krokodyla na wozie do Krakowa. Woźnica a polowy naszej spółki myśliwskiej, zaczepił przechodzącego koło karczmy żydka, aby się przyjrzał, co wiozą na słomie. Żydek popatrzał: «No co? To jest krokodyl». Machnął ręką z lekceważeniem, jak gdyby codziennie widywał upolowane krokodyle. «Jabym — rzekł do mnie — ściągnął z niego skórę i sprzedał. A co pan chce za nią?».
Poważniejszy był epizod na rogatce akcyzowej miejskiej. Przewidując trudności, uprzedziłem urzędującego na rogatce strażnika, że wieziemy krokodyla, który wolny jest od opłaty podatku konsumcyjnego. Strażnik w mundurze nasrożył się i odrzekł: «Proszę sobie ze mnie nie kpić, ja jestem urzędnik miejski!». Okazałem mu na to leżącego na słomie płaza. Wydobył taryfę, przestudiował dokładnie i widząc, że takiej pozycji w niej nie ma, puścił nas wolno do miasta.
W kilka dni potem przyszedł do mnie komisarz starostwa w mundurze i ze szpadą. Z polecenia p. Delegata Namiestnictwa w Krakowie. Oświadczył, że według obowiązujących paragrafów Ustawy Łowieckiej, krokodyl nie jest zwierzyną łowną, a więc nie jest własnością myśliwego, lecz winien być zwrócony władzy politycznej. Uspokoiłem go, że po wypchaniu daruję go gabinetowi zoologicznemu Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie też dotąd spoczywa.
Sienkiewicz wzajemnie opowiedział mi o polowaniu na niedźwiedzie w Tatrach. Postrzelony niedźwiedź uszedł na stronę węgierską i słuch o nim zaginął.

Korzystając z wakacyj wpadłem raz na krótki czas do Zakopanego. Ulokowałem się w małym pokoiku koło Starego Kościoła i poszedłem do Dworca Tatrzańskiego na obiad. Spotkałem tam samych znajomych, wśród nich znanego muzyka i utalentowanego kompozytora popularnych pieśni, Stanisława Niedzielskiego z Warszawy.
— Jak się masz? Kiedy przyjechałeś? Gdzie mieszkasz? Niedzielski z zasady mówił do wszystkich młodszych «ty». Wymieniłem swoją kwaterę.
— A to co znowu? Będziesz mieszkał u mnie, w Szopenówce. Zaraz cię tam przewiozę.
Przed rokiem P. Stanisław kupił kawał gruntu u wylotu Chramcówek (potem ulicy Jagiellońskiej). Wybudował tam osobliwy, dziwaczny, drewniany domek, stawiany według własnego pomysłu. Kawał lasu świerkowego, nad brzegiem dzikiego potoku z Kuźnic, niezeszpeconego późniejszą regulacją. Naokoło domów jeszcze nie było, dość daleko od Szopenówki, przy późniejszej Przecznicy (dziś ulicy Witkiewicza), stała dopiero piękna willa P.P. Gnoińskich z Kresów, otoczona obszernym lasem wiodącym dalej do Kuźnic.
P. Stanisław, miły, już niemłody romantyk, nie uznawał żadnego autorytetu, prócz swych własnych poglądów. Nie pomogły moje obiekcje, zaraz po obiedzie gospodarz zajechał budką i kazał moje rzeczy zabierać. Spakowałem omnia mea i znalazłem się w Szopenówce.
Cały régime gospodarza był osobliwy. Nie mogąc spać, wstawał już rano o 5-tej i natychmiast mnie budził. «Wstawaj, bo już robię kawę». W kwiecistym, pąsowym szlafroku mój amfitrion mełł sam kawę, w oryginalnym, długim, mosiężnym młynku tureckim. Kawę sam sprowadzał i sam palił. Była wyborna. Piliśmy ją po turecku, mocno osłodzoną, razem z drobno zmielonymi ziarnami.
— Słuchaj Wacuś! Śliczna dziś pogoda. Możebyśmy sobie strzelili z moździerza?
— Ależ i owszem! — odpowiedziałem.
Olbrzymi moździerz kilkunastofuntowy, jakiego wówczas ogólnie używano podczas odpustów na Podhalu, stał w lasku koło werandy. Odmierzyłem dobre dwie garści gruboziarnistego prochu, przyciąłem siekierą duży kołek świerkowy jako zatyczkę i wbiłem obuchem w moździerz. Podsypawszy panewkę, rozpaliłem do czerwoności pogrzebacz i ustawiwszy pod odpowiednim kątem działo w kierunku lasów, dałem ognia.
Potężny huk przerwał ciszę. Potem jedno echo po drugim powtarzało co kilka sekund odbite od gór, długimi falami huczące odgłosy. Gospodarz asystował mi uradowany.
Huk tych strzałów rozchodził się po całym Zakopanem i po Reglach, aż daleko, «Za Bramkę». Ale nikogo to nie dziwiło, ani raziło. — Aha, to Niedzielski strzela — opowiadali goście. To też prawie co dnia pogodnego witaliśmy Tatry moździerzem. Przecież to było w Zakopanem, «gdzie swoboda czeka na cię».
P. Stanisław prowadził osobliwe gospodarstwo. Wszystko było obmyślone i ułożone z góry, nie wolno było nic zmienić. Duża szafka z nalewkami robionymi własnoręcznie «z dziwnymi sekrety» czekała na gości, bo choć — sam gospodarz rzadko używał alkoholu, lubił być podziwianym fabrykantem tych osobliwych kordiałów. Pamiętam, że jego specjalnością była wódka «gruszkówka» («muzykówka»), którą muzyk prawdziwych znawców częstował. Stara kucharka prowadziła kuchnię ściśle według przepisów pana. Szczególną osobliwością była «zbójecka pieczeń», robiona może kiedyś według recepty Robinsona. Gospodarz zapewniał, że jest to «najlepsza potrawa na świecie».
Wieczorami, w pogodny dzień po kolacji, wynosiliśmy do lasu fisharmonię, gdzie nasz znakomity meloman śpiewał pieśni lub przegrywał ulubione organowe tematy. Księżyc przeświecał przez stare świerki otulone cieniem nocy, a szum potoku wtórował dyskretnie melodiom zasłuchanego gospodarza. Śliczne to były wieczory!
Kilkanaście dni minęło, niestety, za szybko. Trzeba było wracać do pracy, do miasta. Zaprzężona budka już czekała. Ostatnie pakunki umieszczono za siedzeniem, a woźnica nakreślił biczem krzyż przed końmi i przed podróżą. Już wsiadaliśmy na furę, gdy naraz zjawił się jakiś woźny w mundurze, pytając o Pana Niedzielskiego.
— A cóż tam?
— To jest pozew do sądu w Nowym Targu do Pana.
— Jaki pozew? O co chodzi?
— Ano Pan sędzia mówił, że Pan strzela kołkami do Pani Gnoińskiej, więc ona Pana skarży.
Rzeczywiście czasem nasze kołki wystrzelone z moździerza spadały na dach lub werandę sąsiadki, przeciw czemu protestowała przez swego kamerdynera P. Gnoińska. «No, przecież taki kołek jej nie zabije!» odpowiadał P. Stanisław, a myśmy dalej strzelali z moździerza.
— Mój przyjacielu! — rzekł do woźnego gospodarz, ja nie mam teraz czasu, bo jadę do Warszawy.
Poczem dał znak woźnicy i ruszyliśmy ku Nowemu Targowi. Jaki był dalszy przebieg incydentu z moździerzem i kołkami, już nie pamiętam.

Jednym z wielkich przyjaciół Zakopanego był dobry znajomy naszej rodziny, Erard-Ciechomski, emigrant francuski i nauczyciel tegoż języka w Krakowie. Hr. Władysław Zamoyski, właściciel Zakopanego, zaproponował mu kierownictwo Spółki Handlowej, którą założył. Prof. Erard gorliwie, choć może niezbyt fachowo, przez kilka lat prowadził Spółkę. Chcąc rozszerzyć zbyt krajowych wyrobów, postanowił zwrócić się do jednej wielkiej firmy angielskiej, by wprowadzić tam podhalańskie oszczypki. Przeprowadził korespondencję, wysłał na okaz kilka serków. Firma odpowiedziała przychylnie i zażądała «na próbę» 500 kg oszczypków. Tableau! Pięćset kilo oszczypków! Tego nie potrafiłby profesor nabyć wogóle, a nie tylko — «na próbę» dla grosisty. I tak zawiódł eksport naszego przemysłu.

W roku 1873 nawiedziła w jesieni epidemia cholery także i Zakopane. Kilka tysięcy wypadków było już w Krakowie, przyszła zaraza z kolei w jesieni i na Zakopane. Wiadomo, że wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze nic o bakteriologii, ani o konieczności izolowania chorych. Dr Chałubiński pozostał przez całą jesień w Zakopanem i z poświęceniem ratował ludność. Nie ominęła choroba także przyjaciela naszego Wojciecha Sierockiego. Zapobiegliwa żona czym prędzej zakupiła mu «godną» trumnę i postawiła mężowi koło łóżka «lo wygody». Ale cóż, kiedy Wojciech, mimo przygotowania, umierać nie chciał. Dr Chalubiński go uratował i wyleczył. Trumnę schowała żona ad feliciora tempora. W rok potem oglądałem ją na strychu.

Zacny dr Chałubiński własnym sumptem postawił po wygaśnięciu epidemii żelazny krzyż na Gubałówce. Było więc poświęcenie i wielka uroczystość, potem przyjęcie dla gazdów. Był też na nim i nasz Wojciech. «No i cóż Wojciechu, jakże się to odbyło?» Wojciech chętnie rozpowiadał, a w końcu rzekł: «Sytko, wiecie, było fajnie. Pon Chałubiński nukoł nos do jedzenia. Była pieceń wołowo z jakiemisik takimi okrągłymi chrobakami (makaron włoski). Ale kieby nom tak, wiecie, nie piecenie, ino kiełbasy doł, toby my se godniéj pojedli».
Na szczycie Gubałówki po epidemii cholery w roku 1873
Fot. St. Krygowski

Jeszcze kilka słów o najszlachetniejszym Polaku-obywatelu, hr. Władysławie Zamoyskim. Byłem z nim przez parę lat w Wydziale Tow. Tatrzańskiego, gdzie pracowałem wtedy jako podskarbi Twa. A było to właśnie w okresie zaognionego sporu o Morskie Oko pomiędzy Galicją a Węgrami, który to spór tak świetnie wygrał potem Prof. Oswald Balzer. Stąd moje bliższe zetknięcie z Hr. Zamoyskim. Wybraliśmy się razem na komisję, którą z polecenia Wydziału Tow. Tatrzańskiego trzeba było przeprowadzić na terenie spornym. Książę Hohenlohe, ówczesny właściciel węgierskich Tatr, polecił zrąbać las przy brzegu spornej granicy Żabiego, aby stworzyć fakt dokonany i zaznaczyć woje prawo własności. Trzeba było więc koniecznie komisyjnie zbadać sprawę na miejscu i spisać protokół urzędowy, potrzebny dla obrońcy naszych praw, prof. Balzera.
A więc pewnego dnia wybraliśmy się na komisję z polecenia T. T. Przewodniczył nam komisarz starostwa z Nowego Targu, ze zbrojną asystą dwóch żandarmów austriackich. Ponieważ zarządca Hohenlohego z góry zapowiedział, że nikogo z obcych na sporne terytorium nie puści, a granicy pilnowała bezwzględnie straż książęca, tak zwani popularnie przez górali «Tyrole», postanowiliśmy ominąć ścieżki, iść lasem, przebrnąć w bród przez Białkę i tak dotrzeć na miejsce «czynu».
Obaj żandarmi, przyszedłszy nad Białkę, oświadczyli urzędowo komisarzowi, że według ich przepisów nie wolno im przekraczać obcej węgierskiej granicy, chyba w razie, gdy ścigają przez granicę zbrodniarzy. Poczem pięknie zasalutowali i odeszli z powrotem «do Galicji». Mimo tego jednak przebrnęliśmy szczęśliwie Białkę nie napotkawszy nigdzie «Tyrolów». Zbadaliśmy teren na miejscu. Wróciwszy przez las do Morskiego Oka opisaliśmy znalezioną sytuację o naruszeniu granicy i sporządzili potrzebny protokół. Chodziło bowiem wówczas w sporze z Węgrami najpierw o prawo własności prywatnej, którego dowodził dokumentami Hr. Zamoyski, a potem dopiero o spór co do granicy politycznej obu krajów.
W ten sposób zaznajomiłem się bliżej z dziedzicem Zakopanego. Hr. Zamoyski był równocześnie właścicielem dóbr Kórnickich koło Poznania. Jako poddany francuski był solą w oku Niemcom. Były to czasy najostrzej srożącego się terroru Bismarcka i wydalania Polaków z Poznańskiego. Z trudem tylko uzyskiwał co pewien czas hr. Zamoyski paszport na kilkudniowy wjazd do Kórnika, gdzie go czasem wzywały pilne interesy. Podczas krótkiego pobytu cały czas asystował mu żandarm niemiecki aż do wyjazdu. Nie dość na tem. Banki niemieckie wypowiedziały mu pożyczki hipoteczne ciążące na Kórniku, z nakazem zwrotu znacznych sum w przeciągu dwóch tygodni, albo zlicytowania klucza kórnickiego. Ledwo z najwyższym wysiłkiem finansowym zdołał Zamoyski z tą sprawą się uporać, tym więcej. że niedawno nabył Zakopane, aby wyrwać Niemcom i Żydom ten kawał polskiej ziemi.
Hr. Zamoyski był niesłychanie oszczędny, niemal skąpy. Ale tylko dla siebie. Równocześnie wspierał zapomogami pieniężnymi cały szereg ubogich akademików w Krakowie. Wiem to z najlepszego źródła, bo od jego zastępcy prawnego, a mego przyjaciela. Dobroczyńca jednak ani jemu, ani nikomu nie wymienił nigdy nazwisk wspieranych przezeń osób. To niezwykle piękny i szlachetny rys tego nieporównanego, a czasem tak dziwacznego charakteru.
I tak, z oszczędności jeździł zawsze III klasą (wówczas jeździło się tylko do Chabówki). Raz, wracając z Krakowa, zapytał oczekującego tam na gości górala, co chce za odwiezienie go do Zakopanego. Miał ciężką walizę w ręku, a góral uważając, że od «pana» należy się więcej, nie chciał się zgodzić na niską oferowaną cenę. Wtedy Zamoyski w milczeniu zabrał w rękę walizę i poszedł piechotą z Chabówki do Zakopanego. Opowiadał mi to przy sposobności ze zgorszeniem sam woźnica.
Kiedy wypadło z polecenia Wydziału T. T. udać się osobiście do Wiednia w sprawie sporu z Węgrami, wybrała się nasza delegacja do stolicy Austrii. Przybyli wiceprezes Twa T. dr Stanisław Ponikło, dr Tadeusz Bednarski oraz ja, wszystko członkowie Wydziału. Przyjechał również i Hr. Zamoyski. Po licznych audiencjach i rozmowach z referentami w Ministerium, zmęczeni i głodni, bo już było po 3-ej z południa, zaczęliśmy szukać obiadu i wybrali jakąś restaurację na Ringu. Hr. Zamoyski spojrzał krytycznie na piękny lokal i zatrzymał się. «To dla mnie za drogo». Wszedł do małej «Schwemme», gdzie jadają dorożkarze i tam się samotnie pożywił. Taki był surowy i skąpy hr. Zamoyski — dla siebie.

W dawnych Kuźnicach (w głębi budynki starej «hamerni»)
Fot. Stan. Eljasz Radzikowski

Po nabyciu Zakopanego zamieszkał w Kuźnicach w jednym małym pokoiku nad pocztą. Nowy dziedzic zwrócił uwagę na obelisk, stojący w ogrodzie kuźnickim. Pomnik ozdobiony napisem z metalowych liter, umocowanych na kamieniu, stanowił, jak to głosił niemiecki napis, pamiątkę pobytu Arcyksięcia Karola, który tam bawił w r. 1823 i zwiedzał huty zakopiańskie. Ten napis niemiecki nie dawał hr. Zamoyskiemu spokoju. A usunąć go lub zniszczyć niepodobna. bo byłby to «crimen laesae majestatis», co źle byłoby widziane u rządu i tak politycznie niedobrze usposobionego dla hrabiego. Sam pomnik był dość zniszczony. Już kilku liter w napisie brakowało. Niebawem zarząd kuźnicki ogłosił, że na pomniku arcyksięcia brak kilku liter, które zarząd postanowił uzupełnić. Za każdą literę metalową znalezioną wypłaci więc zarząd oddawcy guldena.
Po kilku tygodniach wszystkie litery «znalezione» wykupił skrupulatnie zarząd po cenie nagrodą wyznaczonej. Pomnik został bez liter, a potem, jako ogołocony z napisu, zwykły kamień, gdzieś zaginął.
Opowiadał mi hr. Zamoyski, jak po nabyciu Zakopanego przyjechał do niego kuzyn jego hr. *, aby obejrzeć Zakopane i skorzystać z gościny dziedzica. «Przeprosiłem, że jestem bardzo zapracowany i nie mogę zająć się oprowadzeniem gościa. Ale dałem mu na cały dzień do dyspozycji budkę góralską z koniem i przewodnika, aby sobie jeździł i chodził, gdzie zechce. Nazajutrz zaprosiłem go na obiad, gdzie moja matka i siostra codziennie jadały wraz ze mną i naszymi oficjalistami. A był to właśnie dzień postny. Więc zjedliśmy jakąś zupkę, potem kaszkę i coś jeszcze. Cóż, kiedy kuzyn oświadczył mi nazajutrz, że musi nagle wyjechać «w pilnym interesie»! Widocznie kaszka kuzynowi nie smakowała, a furka zanadto trzęsła.
Oto garść moich wspomnień o «Dawnym Zakopanem».

Wacław Anczyc
Stary kościół w Zakopanem
Obraz od Z. Stankiewicza
(Ze zbiorów W. Anczyca w Krakowie)




  1. Kolej żelazną doprowadzono do Zakopanego dopiero w r. 1899.
  2. Był to nie dzisiejszy murowany budynek — lecz poprzednia, obszerna, drewniana budowla.
  3. Krokodyla przypadkowo ubiłem kulą w korycie Wisły koło wsi Mogiła pod Krakowem. Jak się dopiero znacznie później okazało, krokodyl uciekł z menażerii w Podgórzu podczas pławienia go w Wiśle. Właściciel menażerii umknął z Krakowa, nie donosząc o tem, gdyż obawiał się złych skutków. Tymczasem krokodyl kilka tygodni używał wolności w Wiśle i pojawił się jako postrach gęsi i kaczek, w Łęgu, 10 km poniżej Krakowa. Tam go wyśledził dozorca naszej Spółki Myśliwskiej «Wisła».





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Anczyc.