Obłomow/Część druga/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obłomow |
Podtytuł | Romans w dwu tomach |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Rawita-Gawroński |
Tytuł orygin. | Обломов |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Śród leniwego leżenia w różnych pozycjach, śród tępej drzemki i śród natchnionych uniesień, na pierwszym planie zawsze zjawiała się Obłomowowi kobieta, jako żona, niekiedy — jako kochanka.
W jego marzeniach unosił się obraz wysokiej, kształtnej kobiety, z rękoma spokojnie złożonemi na piersi, ze spokojnem ale dumnem spojrzeniem, niedbale spoczywającej śród bluszczów w gaju, lekko stąpającej po dywanie, po piasku alei, z gibką talją, z głową z wdziękiem spoczywającą na szyi, z zamyśloną twarzą — jako ideał, jako wcielenie życia, pełne rozkoszy i uroczystego spokoju, jak sam spokój.
Najprzód śniła mu się cała w kwiatach przed ołtarzem, w długim woalu, potem u wezgłowia małżeńskiego łoża, ze spojrzeniem wstydliwie spuszczonem, wkońcu jako matka, otoczona dziećmi.
Marzył mu się jej uśmiech na ustach nie namiętny zgoła, oczy nie wilgotne od pragnień, ale uśmiech pełen sympatji dla niego, dla męża, a pełen wyrozumiałości dla innych; spojrzenie dobre tylko dla niego, dla innych wstydliwe, a nawet surowe.
On wcale nie pragnął widzieć w niej wzruszeń, namiętnych marzeń, wybuchów łez, tęsknot, niemocy, potem szalonego przeskoku do radości. Nie miała nagle okrywać się bladością, omdlewać, przebywać wstrząśnień nerwowych.
— Takie kobiety miewają kochanków — myślał. — Dużo z niemi kłopotu: doktorowie, wyjazdy do wód i mnóstwo innych fantazyj. Przy nich spać nie można spokojnie.
Obok dumnie wstydliwej, spokojnej żony może człowiek zasypiać spokojnie. Zasypiać z tą pewnością, że obudziwszy się, spotka to samo łagodne, sympatyczne spojrzenie. Przez dwadzieścia, trzydzieści lat, na swoje życzliwe spojrzenie, spotkałby, jako odpowiedź, w jej oczach, ten sam łagodny, miękko świecący promień sympatji. I tak aż do grobu!
— Czyż to właśnie nie jest tajemniczym celem każdego — myślał — znaleźć w swoim przyjacielu niezmienny obraz spokoju, wieczną i równą zawsze falę uczucia? Jest to stała norma miłości; kto tylko ją przekracza, zmienia się lub ochładza, przechodzi cierpienie. A zatem mój ideał jest ogólnoludzkim ideałem. Czyż to nie jest ostatecznym wynikiem, wyjaśniającym wzajemne stosunki obu płci?
Dać namiętności prawidłowe ujście, wskazać kierunek życia — jak rzece — dla pożytku całego kraju, jest to zadanie wszechludzkie, szczyt postępu, na który wspinają się George Sand’y, ale spadają. Po rozwiązaniu tej zagadki, niema już ani zdrady ani ochładzania się stosunków, lecz zawsze tylko równomierne bicie spokojnie szczęśliwego serca — a zatem życie całkowicie wypełnione, wieczny tok życia, wieczne zdrowie moralne.
Bywają przykłady takiego szczęścia, ale rzadkie. Są to zjawiska wyjątkowe. Powiadają, że trzeba się do tego urodzić. Kto wie, czy nie przez odpowiednie wychowanie można je osiągnąć świadomie?
Namiętność! To rzecz bardzo piękna w poezji, a nawet na scenie, gdzie w płaszczach, z nożami przechadzają się aktorowie, a potem i zabici i mordercy idą razem na kolację.
Gdyby też i namiętności tak się kończyły! Ale po nich pozostaje dym, swąd, a szczęścia niema! Jako wspomnienia pozostają wstyd i rozpacz.
Jeśli kogo spotka takie nieszczęście — namiętność — to tak samo, jak się zdarza nieraz trafić na górzystą, ciężką drogę, na której i konie padają i ludzie się męczą, a wieś rodzinną już widać. Nie trzeba jej tracić z widoku, ale prędzej, prędzej wydobyć się z takiej drogi!
Tak, namiętność trzeba ująć w karby, zadusić, utopić w życiu małżeńskiem!
Obłomow z przestrachem uciekłby od kobiety, gdyby ona nagle przeszyła go wzrokiem, albo sama jęknęła i upadła mu na ramię z zamkniętemi oczyma, a potem ocknęła się i objęła za szyję tak, że ledwie nie udusi... To ogień sztuczny, wysadzenie w powietrze beczki z prochem, a potem — co? Ogłuszenie, opalenie włosów, oślepienie!
Jakąż kobietą jest Olga?
Długo po wyrwaniu się mu tego wyznania nie widzieli się ze sobą na osobności. On chował się, jak uczeń, gdy tylko ujrzał Olgę, ona zmieniła się w obecności jego: nie bywała zbyt ożywioną i zbyt chłodną, ale raczej zamyśloną.
Zdawało się, iż żałowała tego, że się stało coś, co przeszkodziło jej dręczyć Obłomowa, utkwiwszy w niego zaciekawiony wzrok i dobrodusznie szpilkować go dogadywaniem o jego lenistwie, niezręczności i ciągłem leżeniu.
Ogarniało ją uczucie komizmu, ale miało ono charakter uczucia matki, która uśmiecha się, patrząc na dziwaczne ubranie dziecka swego. Sztolc wyjechał. Przykro jej było, że niema komu śpiewać. Fortepian był zamknięty — słowem, obojgu ciężył jakiś przymus, okowy, oboje odczuwali skrępowanie.
A wszystko tak się dobrze rozpoczęło! Jak łatwo zbliżyli się do siebie! Charakter Obłomowa był mniej skomplikowany od Sztolca i miększy. Nie śmieszył jej jak tamten i żarty łatwo przebaczał.
Sztolc, wyjeżdżając, prosił ją, by czuwała nad Obłomowym, przeszkadzała mu przesiadywać w domu. W jej rozumnej, pięknej głowie już powstał był cały plan, w jaki sposób odzwyczaić Obłomowa od spania po obiedzie; nietylko spać — ona nie pozwoli mu położyć się nawet na kanapie w ciągu dnia. Zobowiąże go do tego słowem.
Marzyła o tem, że „każe mu przeczytać książki“, które Sztolc zostawił, wyjeżdżając, potem czytywać codziennie dzienniki i opowiadać jej nowiny, pisywać dyspozycje staroście, dokończyć wypracowanie planu urządzenia majątku, przygotować się do wyjazdu zagranicę, — słowem, nie pozwoli mu drzemać. Wskaże mu cel życia, zmusi go pokochać znowu wszystko, dla czego zobojętniał, a Sztolc, powróciwszy, nie pozna go.
I tego cudu dokona sama — milcząca, trwożliwa, której dotychczas nikt nie słuchał, która jeszcze nie rozpoczęła życia sama. Ona to właśnie dokona takiego przeobrażenia.
Już się ono rozpoczęło z chwilą, kiedy po raz pierwszy śpiewała. Obłomow już był inny.
Będzie zatem żyć, działać, błogosławić ją i życie. Powróci umarłego do życia. Jakaż to chwała dla doktora, który śmiertelnie choremu powróci zdrowie! A przecież jest czemś większem jeszcze uratować moralnie marniejący rozum i duszę!
Radosne drżenie dumy opanowywało ją na myśl, że będzie mogła spełnić wielkie zadanie, przeznaczone jej losem. Już go w myśli robiła swoim sekretarzem, bibljotekarzem...
I nagle wszystko to mogło runąć! Nie wiedziała, jak wyjść z tego położenia i dlatego milczała, spotkawszy się z Obłomowym.
Obłomow zaś dręczył się tem, że ją przestraszył, obraził i oczekiwał piorunowych spojrzeń, zimnego traktowania, drżał ujrzawszy ją, uciekał przed nią.
W tym czasie już zamieszkał na letnisku i przez trzy dni chodził przez krzaki i błota do lasu, na wieś lub siadywał przed wrotami chałup chłopskich, przypatrywał się biegającym dzieciom, pasącym się cielętom, patrzył, jak kaczki pluskają się na jeziorku. Przed domem był staw, park wielki, ale lękał się iść tam, ażeby się nie spotkać z Olgą.
— Skorciło mnie wyrwać się! — myślał.
Nie stawiał nawet sobie pytania, czy wyrwała mu się w samej rzeczy z ust prawda, czy to był tylko chwilowy wpływ muzyki na nerwy.
Uczucie niezręczności, wstydu, jak on się wyrażał, z powodu jego zachowania się, przeszkadzały mu zastanowić się nad tem, czy to było uniesienie się tylko i czem dla niego była Olga? Nie zastanawiał się zupełnie nad tem, że do serca jego coś przylgnęło, czego nie było przedtem. Wszystkie uczucia skręciły się u niego w jeden węzeł — wstyd.
Jeśli zaś chwilami zjawiała się w jego wyobraźni, wtedy stawał przed nim także ów ideał spokoju i szczęścia w życiu. W obrazie tym dostrzegał Olgę. Wszystko zlewało się w jednolitą całość.
— Ach, co ja narobiłem! — mówił. — Wszystkom zmarnował! Chwała Bogu, że Sztolc wyjechał. Jeszcze nie miała czasu mu opowiedzieć. Wtenczas choć pod ziemię się chowaj! Miłość, łzy — czy to mnie do twarzy? I ciotka Olgi nie zaprasza mnie... pewnie już wie wszystko... O, Boże!
Tak myślał, zdążając w parku w najdalszą boczną drożynę.
Olga zastanawiała się jedynie nad tem, jakie będzie jej spotkanie z Obłomowym, jak minie? Czy trzeba zamilczeć, jak gdyby nic nie zaszło, czy też coś mu powiedzieć!
Ale co powiedzieć? Zrobić zagniewaną minę, spojrzeć na niego wyniośle, czy też wcale nie patrzeć, lecz dumnie i sucho zauważyć, że nigdy nie spodziewała się po nim... za kogo on ją ma, pozwalając sobie na taką zuchwałość? Tak Soniczka w czasie mazura odpowiedziała jakiemuś kornetowi, chociaż wszelkiemi siłami usiłowała zamącić mu głowę.
Właściwie, cóż w tem jest — zuchwałego? — pytała sama siebie. — Jeżeli on w samej rzeczy żywi to uczucie, dlaczegoż nie wypowiedzieć? Ale — jakże to tak nagle, ledwie się poznajomił... Tego nikt inny za nicby nie powiedział, widząc kobietę zaledwie dwa razy, nikt nie mógłby tak prędko pokochać. To mógł zrobić tylko Obłomow...
Przypomniała sobie, że kiedyś czytała i słyszała, jak miłość nagle ogarnia człowieka.
Tak, była to chwila uniesienia. Teraz on oczu nie pokazuje — wstyd mu... Chyba to nie zuchwałość? A któż winien? — myślała. — Naturalnie Andrzej Iwanycz, boć to przecie on zmusił ją do śpiewu.
Ale Obłomow z początku nie okazywał chęci słuchania. To ją gniewało... i ona starała się... Mocno poczerwieniała, tak, usiłowała ze wszystkich sił rozruszać go trochę...
Sztolc mówił o nim, że jest apatyczny, że nic go nie zajmuje, że wszystkie uczucia w nim wygasły... Chciała się przekonać, czy już w nim nic niema — i oto śpiewała, śpiewała... jak nigdy...
Mój Boże! Przecież ja sama jestem winna... poproszę go o przebaczenie... Czego? — nasuwało się pytanie. Co mu powiem? M-sie Obłomow... winną jestem... wciągałam pana... Jaki wstyd! „To nieprawda! — powiedziała, uniósłszy się. — Kto śmie tak myśleć! Czyż wiedziałam, jak się to zakończy? A gdyby tego wszystkiego nie było? Gdyby „to“ nie wyrwało mu się... co wtedy? — pytała sama siebie. — Nie wiem“.
Od tego dnia począwszy, doświadczała dziwnego jakiegoś uczucia... widocznie była obrażoną... Jakiś żar ją pali... na policzkach wykwitają rumieńce...
— Rozdrażnienie... maleńka febra... — mówił doktór.
Czego narobił ten Obłomow! O, trzeba mu dać dobrą lekcję, ażeby się coś podobnego nie powtórzyło! Poproszę ciotki, ażeby mu wypowiedziała nasz dom. On nie powinien się zapominać! Jak on śmiał... — myślała, przechadzając się w parku z roziskrzonem okiem.
Nagle usłyszała czyjeś kroki.
— Ktoś idzie... — pomyślał Obłomow.
I stanęli wprost naprzeciwko siebie.
— Olga Siergiejewna... — przemówił on drżąc, jak liść osiny.
— Ilja Iljicz... — wymówiła nieśmiało.
— Dzień dobry pani — rzekł Obłomow.
— Dzień dobry!
— Pani dokąd idzie?
— Ja... tak... — odpowiedziała, nie podnosząc oczu.
— Przeszkadzam pani?
— O, wcale nie! — odrzekła, spojrzawszy na niego bystro i ciekawie.
— Pozwoli pani towarzyszyć sobie? — spytał nagle, bystre na nią rzuciwszy spojrzenie.
W milczeniu szli dalej. Ani przed karą od nauczyciela, ani przed ściągniętemi brwiami dyrektora nie biło nigdy tak mocno serce Obłomowa, jak teraz. Chciał coś powiedzieć, zmuszał się, ale słowa nie zrywały się z języka. Tylko serce biło mocno, jak przed przeczuwanem nieszczęściem.
— Nie otrzymał pan listu od Andrzeja Iwanycza? — spytała.
— Otrzymałem.
— Cóż on pisze?
— Czeka na mnie w Paryżu.
— Cóż pan na to?
— Pojadę.
— Kiedy?
— Już... może jutro... gdy się wybiorę.
— Dlaczego tak prędko? — spytała.
Obłomow milczał.
— Nie podoba się panu letnisko... a może... Niech pan powie: dlaczego chce pan jechać?
— Zuchwały! On jeszcze chce wyjechać... — myślała.
— Czegoś mi bardzo przykro... jakoś nieswojo... coś mnie pali — odpowiedział nie patrząc.
Olga milcząco zerwała gałązkę bzu i wąchała ją, zakrywszy sobie nos.
— Proszę powąchać... jak ślicznie pachnie — powiedziała i dotknęła gałązką nosa.
— Ach! Oto konwalje... Proszę poczekać, ja narwę — rzekł Obłomow, nachylając się do ziemi. — Są milsze, gdyż mają zapach pól i gajów... więcej mają w sobie przyrody, a bez tylko koło domu rośnie... ciągle się wciska do okien jego mdły zapach... Widzi pani, jeszcze rosa nie wyschła na płatkach konwalji.
Podał jej kilka konwalij.
— A rezedy nie lubi pan? — spytała.
— Nie, zbyt mocny zapach. Nie lubię ani róż, ani rezedy. Wogóle — nie lubię kwiatów. W polu jeszcze ujdzie, ale w pokoju tyle z niemi kłopotów, śmiecia...
— A pan lubi czystość w pokoju? Niecierpi pan śmiecia? — spytała złośliwie spoglądając na niego.
— Tak, ale mam służącego, który... — bąknął. — „O, złośliwa dziewczyna!“ — pomyślał.
— Pojedzie pan wprost do Paryża?
— Tak. Sztolc już dawno czeka na mnie.
— Napiszę list do niego — odwiezie pan — rzekła.
— Ale proszę dziś napisać... Jutro wracam do miasta.
— Jutro? — spytała. — Dlaczego tak prędko? Zdaje się, że pana ktoś pędzi.
— Tak, pędzi...
— Kto?
— Wstyd — szepnął.
— Wstyd — powtórzyła Olga machinalnie. — „Teraz mu powiem — myślała — mesje Obłomow, nigdy nie oczekiwałam...“
— Tak, Olgo Siergiejewna — rzekł z przymusem. — Ja myślę, że pani się dziwi, gniewa się...
— Teraz powiem — myślała — stosowna chwila.
Serce bije mocno.
— Ach, Boże mój! Nie mogę.
Obłomow starał się w twarz jej spojrzeć, odgadnąć jej myśli, ale Olga wąchała konwalje i bez i nie wiedziała, co począć, co powiedzieć?
— Ach, Soniczka natychmiast cośby wymyśliła — myślała, — a ja jestem taka głupia.
— Ja zapomniałam zupełnie... — rzekła wreszcie.
— Proszę mi wierzyć, stało się to zupełnie mimowoli... nie mogłem się powstrzymać... — począł mówić, nabierając śmiałości. — Gdyby wówczas pioruny biły, kamień spadłby na mnie — ja byłbym wyrzekł to słowo. Niepodobna było utrzymać go żadną mocą... Na miłość Boga, niech pani nie myśli, abym ja chciał... Za chwilę potem nie wiem cobym był dał, ażeby wycofać ten nieostrożny wyraz...
Olga szła, schyliwszy głowę, i wąchała kwiaty.
— Niechże pani zapomni o tem — ciągnął dalej — zapomni tem bardziej, że jest to nieprawda.
— Nieprawda? — powtórzyła nagle, wyprostowawszy się i kwiaty wypadły jej z rąk.
Oczy jej otworzyły się szeroko i błysnęły zdziwieniem.
— Więc nieprawda? — powtórzyła.
— Tak, na miłość Boga, proszę się nie gniewać i zapomnieć. Upewniam panią, było to tylko chwilowe uniesienie... skutek muzyki.
— Więc muzyka winna!
Twarz Olgi zmieniła się. Dwie różowe plamki na twarzy znikły, oczy pobladły.
— Zatem, nic niema... — myślała. — On odwołał swoje nieostrożne słowo, więc niema się o co teraz gniewać... I bardzo dobrze... Teraz spokój... Można, jak dawniej, rozmawiać, żartować...
Przechodząc koło drzewa, szybko wyciągnęła rękę i urwała gałązkę, potem listek jeden oderwała ustami i gałązkę rzuciła na ziemię.
— Pani nie gniewa się? Zapomniała? — pytał Obłomow, schylając się ku niej.
— O co tu idzie? Czego pan prosi? — ze wzruszeniem i gniewem pytała, odwracając się od niego. — Już zapomniałam... złą mam pamięć...
Obłomow milczał i nie wiedział, co począć. Widział tylko gniew nagły, ale nie wiedział przyczyny.
— Mój Boże! — myślała Olga. — Wszystko wróciło do porządku. Całego zdarzenia — jakby nie było... i chwała Bogu... Ach, Boże mój... Cóż to jest? Ach, Soniczko, Soniczko, jaka ty szczęśliwa!
— Wrócę do domu! — rzekła, przyśpieszając kroku i wchodząc w inną aleję.
Łzy ją dusiły, bała się zapłakać.
— Nie tędy... tu bliżej... — zauważył Obłomow.
— Dureń jestem! — pomyślał smutnie. — Trzeba było wyjaśnić wszystko! Jeszcze więcej tem ją teraz obraziłem. Nie trzeba było przypominać... tak wszystkoby minęło, samo się zapomniało. Teraz niema co długo myśleć, trzeba wyprosić przebaczenie!
— Dlatego zapewne było mi przykro — myślała, — że nie powiedziałam mu: „M-sie Obłomow, nie oczekiwałam, ażeby pan pozwolił sobie... On uprzedził mnie....
„Nieprawda!“ — pomyśleć tylko... więc on kłamał... Jak on śmiał!
— Czy rzeczywiście pani zapomniała? — spytał cicho.
— Zapomniałam! Wszystko zapomniałam! — mówiła szybko, wracając do domu.
— Proszę dać rękę na dowód, że pani się nie gniewa.
Olga, nie patrząc na niego, podała mu końce palców, a ledwie je dotknął, cofnęła rękę.
— Nie, pani się gniewa! — rzekł westchnąwszy. — Jak ja mam przekonać panią, że to było uniesienie, że nie pozwoliłbym sobie zapomnieć się. — Nie, już widocznie nie będę mógł słuchać śpiewu pani...
— Niech pan nie zapewnia, niepotrzebne mi pańskie zapewnienie — przemówiła prędko, z akcentem niezadowolenia. — Ja też śpiewać nie będę...
— Dobrze, będę milczał — rzekł — tylko na miłość Boga niech pani tak nie odchodzi, bo na duszy mojej ciężyć będzie to jak kamień...
Olga zwolniła kroku i poczęła uważniej przysłuchiwać się jego słowom.
— Jeśli to prawda, że pani zapłakałaby, nie usłyszawszy mego „ach“ po śpiewie, to teraz, jeśli pani tak odejdzie, nie uśmiechnie się, nie poda mi ręki po przyjacielsku, ja... Niech mi pani wybaczy, Olgo Siergiejewna... ja zachoruję... nogi drżą pode mną... ledwie stoję...
— Dlaczego? — spytała nagle Olga, patrząc na niego.
— Ja nie wiem... — wstyd mnie opuścił... ja się nie wstydzę mego słowa... zdaje mi się, że w niem...
Znowu mrówki przeszły mu pod sercem, znowu zdało mu się, że coś niepotrzebnego wymknęło mu się, znowu jej dobre i ciekawe spojrzenie paliło go.
Ona z wdziękiem zwróciła się do niego i niecierpliwie czekała odpowiedzi.
— Cóż w niem? — spytała.
— Boję się mówić... pani się rozgniewa.
— Proszę mówić! — rzekła rozkazująco.
Obłomow milczał.
— Więc cóż!
— Ja chcę płakać, patrząc na panią... Widzi pani, ja nie mam miłości własnej, nie wstydzę się serca...
— Dlaczegoż płakać! — pytała, a na policzkach jej znowu zakwitły dwa rumieńce.
— Ja ciągle słyszę głos pani... ja czuję...
— Co? — i łzy popłynęły jej z oczu. Z naprężeniem czekała odpowiedzi.
Zbliżyli się do ganku.
— Czuję... — śpieszył dopowiedzieć Obłomow, i zatrzymał się.
Olga powoli, jakby z trudem, szła po wschodkach.
— Tę samą muzykę... to same wzruszenie... to samo uczucie... — proszę mi wybaczyć, doprawdy nie umiem panować nad sobą...
— M-sie Obłomow... — zaczęła ostro, a twarz jej nagle zajaśniała uśmiechem — nie gniewam się... przebaczam — rzekła łagodnie — tylko innym razem...
Olga, nie odwracając się, wyciągnęła do niego rękę. Obłomow pochwycił ją i w dłoń pocałował. Ona cicho zacisnęła usta i w jednej chwili znikła za drzwiami.
Obłomow został, jak gdyby wrósł w ziemię.