Obłomow/Część druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obłomow |
Podtytuł | Romans w dwu tomach |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Rawita-Gawroński |
Tytuł orygin. | Обломов |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
„Teraz albo nigdy!“ — stanęły przed Obłomowym groźne słowa, gdy tylko się obudził.
Wstał z łóżka, przeszedł się parę razy po pokoju, zajrzał do bawialnego pokoju — Sztolc siedzi i pisze.
— Zachar! — zawołał.
Nie słychać wcale zwykłego skoku z leżanki. Zachar się nie zjawia. Sztolc wysłał go na pocztę.
Obłomow zbliżył się do owego zakurzonego stołu, usiadł, wziął pióro, włożył do kałamarza, ale nie było atramentu; zaczął szukać papieru — także niema.
Zamyślił się i machinalnie począł rysować coś palcem na zapylonym stole; spostrzegł, że napisał: Obłomowszczyzna.
Szybko starł ten wyraz rękawem. Wyraz ten śnił mu się w nocy, wypisany ogniem na ścianie, jak Baltazarowe słowa.
Wrócił Zachar, a nie zastawszy Obłomowa, jak zwykle, w pościeli, zdziwił się bardzo, ujrzawszy go już na nogach. W jego tępem spojrzeniu błyszczał także wyraz „Obłomowszczyzna“.
— Jeden wyraz — myślał Ilja Iljicz, — ale jaki „jadowity!“
Zachar, jak zawsze, wziął grzebień, szczotkę, ręcznik i zbliżył się do Obłomowa, aby go uczesać.
— Idź do czorta! — głośno zawołał Ilja Iljicz — i wytrącił z rąk Zachara szczotkę — grzebień on sam już opuścił na podłogę.
— Czy pan się jeszcze położy? — spytał. — Poprawiłbym pościel.
— Przynieś mi atramentu i papieru — rzekł Obłomow.
I zamyślił się nad słowami: „teraz lub nigdy!“
Wsłuchując się w to rozpaczliwe wołanie rozumu i woli, uświadamiał sobie i ważył to, co jeszcze mu zostało jako resztki woli. Gdzie poniesie, gdzie złoży te ostatnie resztki.
Po milczącej zadumie, porwał pióro, wyciągnął z kąta książkę i w ciągu godziny chciał przeczytać, przemyśleć, wypisać wszystko, czego nie przeczytał, nie przemyślał, nie napisał w ciągu lat dziesięciu.
Co ma teraz robić? Iść naprzód, czy stać? To obłomowskie pytanie wydawało mu się głębszem od hamletowskiego. Iść naprzód — to znaczyło zrzucić szeroki chałat nietylko z plec, lecz także z duszy, z rozumu; razem z kurzem i pajęczyną na ścianach zrzucić pajęczynę z oczu, — i przejrzeć!
Który pierwszy krok uczynić? Od czego zacząć? Niewiem... nie mogę... nie! Ja się tylko wykręcam. Sztolc tu blisko — wszystko powie.
A co on powie? „Za tydzień — powie — napisać szczegółową instrukcję swemu pełnomocnikowi i wysłać na wieś. Na Obłomówkę zaciągnąć bankową pożyczkę, dokupić gruntów, podać plan budowy domu, opróżnić mieszkanie, wziąć paszport i jechać na pół roku za granicę, pozbyć się zbytecznego tłuszczu, zrzucić ten ciężar, odświeżyć duszę tem powietrzem, o którem niegdyś marzył z przyjacielem, żyć bez szlafroka, bez Zachara i Tarantjewa, samemu wdziewać skarpetki i zdejmować buty, spać tylko w nocy, podróżować, jak wszyscy, statkiem parowym lub koleją, potem... Potem... cieszyć się w Obłomówce, wiedzieć, co posiew, co młodźba, dlaczego chłop bywa ubogi lub bogaty, chodzić w pole, jeździć na wybory, na fabrykę, do młyna, do przystani. Niezależnie od tego czytać dzienniki, książki, troszczyć się o to, dlaczego Anglicy wysłali okręt na wschód...“
Oto, co mnie powie! To znaczy iść naprzód... I tak całe życie! Żegnaj mój poetyczny ideale życia! Będzie to jakaś kuźnia, nie życie; bezustanny płomień, gorąco, trzask, hałas... Kiedyż żyć? Czyż nie lepiej zostawić tak, jak było!
Zostać? To znaczy, wdziewać koszulę na wywrót, słuchać tupotu Zacharowego skakania z leżanki, jadać obiady z Tarantjewym, mniej myśleć o wszystkiem, nie doczytać do końca podróży do Afryki i spokojnie zestarzeć się w mieszkaniu kumy Tarantjewa.
„Teraz lub nigdy!“ „Być albo nie być!“ — Obłomow podniósł się na fotelu, ale nie trafił odrazu nogami w pantofle i usiadł znowu.
Po dwóch tygodniach Sztolc wyjechał do Anglji, wziąwszy słowo od Obłomowa, że przyjedzie wprost do Paryża. Ilja Iljicz paszport już miał w pogotowiu; zamówił nawet płaszcz podróżny, kupił czapkę. Tak się posunęło wszystko!
Już Zachar bardzo mądrze dowodził, że dość zamówić jedną parę butów, a do drugiej dać tylko podeszwy. Obłomow kupił kołdrę, wełnianą koszulę, podróżny neseser, chciał nawet kupić worek na prowizję, ale dziesięciu ludzi przekonało go, że zagranicą z workiem prowizji nie podróżują.
Zachar biegał do rzemieślników, do sklepów, pot go oblewał, ale niemało naskładał sobie grywien i piętaków, pozostałych z kupna w sklepach, choć przeklinał Andrzeja Iwanowicza i wszystkich, kto wymyślił podróże.
— Cóż on tam sam jeden będzie robił? — mówił w sklepiku. — Tam, jak powiadają, usługują państwu dziewki. Jakże dziewka potrafi buty ściągnąć? Jak będzie skarpetki panu wciągać na gołe nogi?
Uśmiechnął się tak szeroko, że bokobrody na strony mu się rozbiegły i głową pokiwał. Obłomow nie lenił się napisać, co ma wziąść ze sobą, a co w domu zostawić. Meble i różne sprzęty polecił Tarantjewowi odwieźć na nowe mieszkanie do kumy, na Wyborgską stronę, zamknąć w trzech pokojach i pilnować do jego powrotu z zagranicy.
Już znajomi Obłomowa, jedni z niedowierzaniem, inni z uśmiechem, niektórzy nawet z pewnego rodzaju przestrachem mówili: jedzie... Proszę sobie wyobrazić — Obłomow ruszył się z miejsca!
Ale Obłomow nie wyjechał ani za miesiąc, — ani za trzy.
W przeddzień wyjazdu obrzękły mu usta.
— Mucha ukąsiła! Nie mogę przecież z takiemi ustami jechać nad morze!
Nadszedł sierpień. Sztolc dawno już w Paryżu, pisze do niego wzburzone listy, ale odpowiedzi nie otrzymuje.
Dlaczego? Zapewne atrament wysechł w kałamarzu, może niema papieru?
Nie, kałamarz pełen atramentu. Na stole leżą listy, papier, nawet rządowy, z herbem państwa. Może dlatego, że w stylu obłomowskim często spotykają się ze sobą „który“ i „co“, a może Ilja Iljicz w stanowczych słowach — teraz lub nigdy, zatrzymał się na — nigdy, założył ręce pod głowę i — zasnął, a Zachar nadaremnie go budzi?
Zapisawszy kilka stron, nie użył wcale dwa razy przy sobie „który“, styl jego był gładki, a niekiedy nawet wykwintny i piękny, jak w te chwile, kiedy wraz ze Sztolcem marzył o życiu pełnem pracy — o podróży...
Wstaje o godzinie siódmej, czyta, nosi gdzieś książki. Na twarzy ani senności, ani zmęczenia, ani nudów. Na policzkach nawet pokazał się rumieniec, w oczach blask, coś w rodzaju odwagi, albo przynajmniej pewności siebie. Szlafroka nie wdziewa. Tarantjew zawiózł go do kumy wraz z meblami.
Obłomow siedzi z książką w ręku lub pisze w zwykłem codziennem ubraniu. Na szyi lekka krawatka. Wykładany kołnierzyk błyszczy białością, jak śnieg. Wychodzi w surducie bardzo ładnie skrojonym, w eleganckim kapeluszu. Wstał od biurka... coś podśpiewuje...
Siedzi przy oknie w swym pokoju — mieszkając na letnisku o kilka wiorst od miasta, — przed nim leży bukiet kwiatów. Pisze coś bardzo pośpiesznie, ale ciągle spogląda przez okno i krzaki na drogę — i znowu pisze.
Nagle na drożynie zachrzęścił piasek pod czyjąś lekką stopą. Obłomow rzucił pióro, chwycił bukiet i popędził do okna.
— To pani, Olgo Siergiejewna? Zaraz, zaraz! — rzucił w powietrze — pochwycił kapelusz, laskę, wybiegł do bramki, podał rękę jakiejś pięknej kobiecie i znikł z nią razem w lesie, śród olbrzymich jodeł.
Z poza jakiegoś kąta pokazał się Zachar, popatrzył za idącym, zamknął pokój i poszedł do kuchni.
— Poszedł! — rzekł do Anisji.
— A na obiad wróci?
— Kto go wie, — jak przez sen odpowiedział Zachar.
Zachar taki sam, jak dawniej: takie same wielkie bokobrody, nieogolony, ta sama szara kamizelka i rozprucie pod pachą, ale ożenił się z Anisją — czy skutkiem zerwania stosunku z kumą, czy też tak, z przekonania, że człowiek musi się ożenić. Ożenił się zatem, ale wbrew przysłowiu — nie odmienił się.
Sztolc zaznajomił Obłomowa z Olgą i jej ciotką. Gdy go przywiózł do domu ciotki Olgi po raz pierwszy, zastano tam gości. Obłomow, jak zwykle, czuł się jakoś niedość swobodnym, ciężkim.
— Dobrze byłoby zdjąć rękawiczki — pomyślał — przecież w pokoju ciepło... Jak ja się odzwyczaiłem od wszystkiego!
Sztolc usiadł przy Oldze, która siedząc w fotelu, oparta plecami, dość daleko od stołu, przy którym pito herbatę, obojętnie przyglądała się temu, co się koło niej działo.
Bardzo ucieszyła się przyjściem Sztolca. Chociaż oczy jej nie zapaliły się blaskiem, twarz nie okryła się rumieńcem, ale zajaśniał na niej równy, spokojny wyraz, a na ustach zjawił się uśmiech.
Nazywała go przyjacielem i lubiła za to, że ją zawsze pobudzał do śmiechu, nie pozwalając nudzić się, ale i lękała się go nieco, bo się czuła wobec niego trochę dzieckiem.
Gdy w umyśle jej budziło się jakieś pytanie, powstawała wątpliwość, ona zaraz wypowiadała się przed nim — uznawała jego wyższość nad sobą i nieraz czuła się upokorzona własną niedojrzałością umysłu i lat.
Sztolc zachwycał się nią bez żadnych zamiarów, jako pięknem stworzeniem, pełnem zapachu świeżości, rozumu i uczuć. W oczach jego była tylko prześlicznem dzieckiem, pełnem nadziei na przyszłość.
Mimo to rozmawiał z nią chętniej i częściej, niż z innemi kobietami, gdyż ona, chociaż nieświadomie, szła prostą, naturalną drogą życia, a dzięki szczęśliwej naturze, zdrowemu rozsądkowi, nieprzerafinowanemu wychowaniu, nie uchylała się od szczerego wypowiadania myśli, uczuć, woli aż do najmniejszego, ledwie dostrzeżonego poruszenia oczu, ust, ręki.
Może dlatego szła ona tak pewnym krokiem tą drogą, że od czasu do czasu słyszała obok siebie kroki jeszcze pewniejsze „przyjaciela“, któremu ufała i do jego kroku własny stosowała.
Mimo wszystko, u rzadko której dziewczyny można było spotkać tyle prostoty, naturalnej swobody spojrzenia, słowa, czynu. Nie można było nigdy wyczytać w jej twarzy i oczach: „teraz zacisnę trochę usta i zamyślę się — to mnie do twarzy. Spojrzę tam i przelęknę się, lekko krzyknę — zaraz się do mnie zbliżą. Siądę przy fortepianie i wysunę trochę koniec trzewika...“
Nie było u niej ani min żadnych, ani kokieterji, żadnego kłamstwa, żadnej sztucznej powłoki, ani zamiarów. Dlatego też ją cenił — tylko prawie jeden Sztolc, dlatego niejeden mazur przesiedziała sama, nie nudząc się, a patrząc na nią, najbardziej rozmowni panowie stawali się nieśmiałymi, nie wiedząc, jak do niej przemawiać.
Jedni uważali ją za kobietę bardzo prostą, zgoła nie głęboką, gdyż z ust jej nie spadały mądre sentencje o życiu, o miłości, ani też bystre, nieoczekiwane, śmiałe repliki, wyczytane lub podsłuchane sądy o muzyce lub literaturze. Mówiła mało, tylko to, co myślała, omijali ją przeto rozumni i wytrawni kawalerowie, niewytrawni zaś uważali za zbyt mądrą i obawiali się jej. Sztolc tylko rozmawiał z nią i rozśmieszał.
Lubiła ona bardzo muzykę, śpiewała najchętniej bez świadków, chyba w obecności Sztolca lub przyjaciółki z pensji, a śpiewała tak, jak według Sztolca, żadna dziewczyna nie śpiewa.
Ledwie usiadł on przy niej, w pokoju rozlegał się śmiech tak dźwięczny, tak szczery, tak zaraźliwy, że kto go usłyszał, z pewnością zaśmiał się sam, nie wiedząc, dlaczego.
Ale nie zawsze śmieszył ją Sztolc. Przez pół godziny nieraz słuchała ciekawie jego mowy, a później spojrzenie swoje jeszcze z większą ciekawością przenosiła na Obłomowa. Obłomow od tych spojrzeń rad byłby się schować pod ziemię.
— Co oni o mnie mówią? — myślał, patrząc na nich z ukosa niespokojnym wzrokiem. Chciał już odejść, ale ciotka Olgi wołała go do siebie i sadzała obok pod krzyżowym ogniem spojrzeń wszystkich rozmawiających.
Bojaźliwie zwrócił oczy na Sztolca, ale tego już nie było; spojrzał na Olgę — i spotkał się z tem samem, utkwionem w niego ciekawem spojrzeniem.
— Jeszcze patrzy! — pomyślał i z niepokojem począł oglądać własne ubranie.
Otarł chustką twarz, myśląc, że może ma zawalany nos, poprawił krawatkę — może się rozwiązała, co zdarzało mu się nieraz. Nie, zdaje się, wszystko w porządku, a ona patrzy!
Służący podał mu filiżankę herbaty i podsunął tacę z ciastkami. Chciał przygłuszyć w sobie niepokój, okazać się śmiałym i wziął taką ilość sucharków, biszkoptów i rogalków, że obok siedząca dziewczynka zaśmiała się. Inni spoglądali na tę masę, leżącą przed nim, z ciekawością.
— Boże mój! i ona patrzy! — myślał Obłomow. — Co ja z tą masą zrobię?
Nie patrząc nawet, widział, że Olga wstała i przeszła na inną stronę. Lżej mu się na sercu zrobiło.
A dziewczynka wpatrzyła się w niego, czekając, co on zrobi z sucharkami.
— Zjem jak najprędzej! — pomyślał i począł prędko zjadać biszkopty, które na szczęście same rozpływały się w ustach.
Zostały już tylko dwa sucharki, on westchnął swobodniej i zdecydował się spojrzeć w tę stronę, gdzie poszła Olga.
Boże! Ona stoi pod lustrem, oparłszy się o podstawę i śledzi go spojrzeniem. Zdaje się, że opuściła swój kącik tylko dlatego, aby mogła swobodnie patrzeć na niego. Dojrzała jego niezręczność z ciastkami.
Przy kolacji siedziała na drugim końcu stołu, rozmawiała, jadła i, zdawało się, że już się przestała nim interesować. Ale ledwie tylko Obłomow trwożliwie zwracał się w jej stronę w nadziei, że może już przestała patrzeć, spotykał się z jej wzrokiem, pełnym ciekawości, a jednak dobrym.
Gdy po wieczerzy Obłomow począł gorączkowo żegnać się z ciotką, ona poprosiła go na jutrzejszy obiad i poleciła zaprosić także w jej imieniu Sztolca.
Ilja Iljicz ukłonił się i, nie podnosząc oczu, skierował się ku drzwiom, obok których stał fortepian. Spojrzał — przy nim siedziała Olga i patrzyła na niego z wielką ciekawością. Zdało mu się, że się uśmiechała.
— Pewnie jej Andrzej nagadał o mnie różne głupstwa — że na nogach miałem odmienne skarpetki, że koszula była na wywrót — pomyślał i wrócił do domu nachmurzony swemi domysłami i zaproszeniem na obiad, które przyjął ukłonem, to znaczy, zgodził się na nie.
Od tej chwili uporczywe spojrzenia Olgi nie wychodziły mu z głowy. Nadaremnie położył się na grzbiecie, jak długi, nadaremnie starał się przybrać najbardziej niedbałe pozycje, najbardziej dla snu dogodne, nie mógł zasnąć — i tyle! Szlafrok wydał mu się wstrętnym; Zachar głupi i nieznośny; kurz z pajęczyną nie do zniesienia. Kazał wyrzucić z pokoju kilka obrzydliwych obrazów, które mu wmówił jakiś handlarz, opiekujący się biednymi artystami, poprawił roletę, która oddawna się nie podnosiła, zawołał Anisję i kazał wymyć okna. Potem położył się i przez całą godzinę myślał — o Oldze.
Najprzód pilnie począł badać jej powierzchowność, malował w pamięci jej portret.
Ściśle rzecz biorąc, Olga nie była wcale piękna, nie miała ani zbyt białej płci, ani jasnego kolorytu policzków i ust, a oczy nie paliły się zgoła promieniami wewnętrznego ognia. Nie miała korali na ustach, perłowych ząbków, ani malutkich jak u pięcioletniego dziecka rączek i paluszków, jak winograd.
Ale gdyby ją kto chciał uważać jako posąg, to byłaby posągiem gracji i harmonji. Dość słusznemu wzrostowi odpowiadała wielkość głowy, wielkości głowy — owal twarzy i jej proporcjonalność. Wszystko to razem wziąwszy, harmonizowało z ramionami, ramiona — z całością figury.
Kto ją tylko spotykał, nawet najbardziej roztargniony, chwilowo zatrzymywał się przed tą istotą tak prawdziwie artystycznie zbudowaną.
Nos tworzył ledwie widocznie wypukłą delikatną linję, usta cienkie i przeważnie ściśnięte — oznaka zawsze w jakimś kierunku zwróconej myśli. Ta sama obecność żywej myśli widoczna była w bystrem, zawsze czujnem spojrzeniu, jej ciemnych szaro-błękitnych oczu, przed któremi nic nie przeszło obojętnie. Brwi nadawały szczególniejszy wyraz oczom: nie były one łukowate, nie zaokrąglały oczu, nie były cieniutko sztucznie ułożone, ale przedstawiały się jako duże, jasne, puszyste wstążeczki, o włosach prosto stojących; lecz rzadko były symetryczne; jedna była ledwie dostrzegalnie wyższą od drugiej, a nad nią był ledwie widoczny fałdzik, który zdawał się mówić, że tu myśl się kończy.
Idąc, Olga lekko nachylała głowę naprzód — głowę pełną wdzięku i szlachetności, osadzoną na cienkiej, dumnej szyi. Poruszała się całem ciałem, idąc lekko, prawie niewidocznie.
— Dlaczego ona wczoraj tak uporczywie patrzyła na mnie? — myślał Obłomow. — Andrzej zaklina się, że ani o skarpetkach, ani o koszuli jeszcze nie mówił, ale opowiadał tylko o przyjaźni z nim, o tem jak rośli, uczyli się — wszystko, co było dobrego, a między innemi mówił i o tem, jak bardzo nieszczęśliwym był Obłomow — jak marnuje się w nim wszystko, co jest dobre, z braku czynnego pierwiastku życia, jakie jego życie blade, jak...
— Jakiż to powód do uśmiechów? — myślał dalej Obłomow. — Jeśli ona ma odrobinę serca, to powinno ono raczej zadrgać, krwią się oblać z żalu, a ona... ha, Bóg z nią! Przestanę myśleć! Pojadę tylko dziś na obiad, a potem — ani nogą!...
Mijały dnie za dniami, a on tam ugrzązł nietylko obiema nogami, ale z rękoma i głową.
Pewnego pięknego poranku Tarantjew przewiózł wszystkie jego sprzęty do swojej kumy, na Wyborgską stronę, a Obłomow trzy dni przeżył, jak nigdy — bez pościeli, bez kanapy, a obiady jadał u ciotki Olgi.
Nagle pokazało się, że naprzeciwko letniska, w którem obie mieszkały, jeden dom był wolny. Obłomow wynajął go nie patrząc i tam zamieszkał. Z Olgą spędzał dnie od rana do wieczora, czytał z nią, przynosił kwiaty, pływał łódką na jeziorze, chodził po górach... on, Obłomow.
Czegoż nie bywa na świecie? A jak się to stało? Bardzo prosto.
Gdy razem ze Sztolcem byli na obiedzie u jej ciotki, Obłomow w czasie obiadu tak samo się męczył, jak poprzednio, jadł pod jej spojrzeniem, mówił, czując, że na nim jak słońce spoczywa jej wzrok, pali go, trwoży, porusza nerwy, krew. Zaledwie na balkonie, zapaliwszy cygaro, udało mu się w dymie tytoniowym ukryć się przed tym milczącym, natarczywym wzrokiem.
— Co to takiego? — mówił kręcąc się na wszystkie strony. Przecież to męczarnia! Pocóż mam jej służyć za przedmiot rozrywki? Na nikogo tak nie patrzy — nie ma śmiałości. Ja jestem spokojniejszy, to też ona... Pomówię z nią i wypowiem raczej sam to wszystko, co ona z duszy mojej wyciąga swoim wzrokiem.
Nagle zjawiła się przed nim na progu balkonu. Podsunął jej krzesło — usiadła obok niego.
— Czy to prawda, że się pan bardzo nudzi? — spytała.
— Prawda — odpowiedział Obłomow, — ale niebardzo... Mam różne zajęcia...
— Andrzej Iwanycz mówił, że pan opracowuje jakiś plan.
— Tak. Chcę wyjechać na wieś, pomieszkać tam trochę... Przygotowuję się powoli.
— A za granicę pan nie jedzie?
— Z pewnością... Jak tylko Andrzej Iwanycz będzie gotów.
— Chętnie pan jedzie?
— Tak, bardzo chętnie...
Spojrzał na nią. Uśmiech przebiegał po jej twarzy: to błysnął w oczach, to na policzkach się prześlizgnął. Tylko usta były ściśnięte, jak zawsze. Zabrakło mu odwagi skłamać spokojnie.
— Leniwy jestem trochę... — powiedział, — ale...
Przykro mu było, że ona tak łatwo, prawie milcząco, wydobyła z niego wyznanie o lenistwie.
— Czem ona u licha, dla mnie? Boję się jej, czy co? — myślał.
— Leniwy... — powtórzyła Olga z ledwie dostrzegalną złośliwością. — Czy to może być? Mężczyzna leniwy? Nie rozumiem tego.
— Cóż w tem jest tak trudnego do zrozumienia? — myślał. — Rzecz bardzo prosta.
— Ja zawsze prawie siedzę w domu, dlatego Andrzej myśli, że ja...
— Ale pan pewnie dużo pisze — rzekła — czyta. Czyta pan?
Wpatrzyła się w niego pilnie.
— Nie, nie czytam... — wyrwało mu się z przestrachu, ażeby nie zechciała go egzaminować.
— Dlaczego? — zaśmiawszy się, spytała.
Obłomow także zaśmiał się.
— Myślałem, że pani pyta mnie o jakąś powieść. — Nie czytam powieści.
— Nie zgadł pan. Miałam na myśli podróże...
Obłomow pilnie spojrzał na nią. Cała jej twarz była roześmiana, lecz usta — nie.
— O, to sztuczka! — pomyślał. — Z nią trzeba być ostrożnym.
— Cóż pan czyta? — pytała zaciekawiona.
— Ja rzeczywiście... lubię więcej podróże.
— Do Afryki? — spytała złośliwie i cicho.
Obłomow poczerwieniał, domyślając się, nie bez słuszności, że wiedziała nietylko o tem, co on czyta, ale jak czyta.
— Pan muzykalny? — spytała, aby go wyprowadzić z zakłopotania.
W tej chwili wszedł Sztolc.
— Iljusza! Wiesz, powiedziałem Oldze Siergiejewnie, że ty namiętnie lubisz muzykę i prosiłem, aby coś zaśpiewała... Casta diva...
— Pocóż ty mnie ogadujesz? — odpowiedział Obłomow. — Ja wcale namiętnie nie lubię muzyki.
— Dobry jesteś! — przerwał Sztolc. — On zdaje się obraził się nawet! Ja go przedstawiam jako porządnego człowieka, a on stara się rozczarować wszystkich!
— Bronię się tylko przed rolą amatora. Jest to wątpliwa i trudna rola.
— Jakąż muzykę lubi pan najwięcej? — spytała Olga.
— Trudno na to pytanie odpowiedzieć! Wszelką! Czasem z przyjemnością wsłuchuję się w grę zwykłej katarynki, która poruszy jakiś miły mi motyw, zachowany w pamięci; innym razem uciekam w połowie opery; niekiedy wzruszy mnie Meyerbeer, nawet pieśń z barki rybackiej — stosownie do nastroju! A czasem i od Mozarta zatykam uszy...
— To znaczy, że pan rzeczywiście lubi muzykę.
— A więc, niech nam pani coś zaśpiewa, Olgo Siergiejewna — prosił Sztolc.
— A jeśli pan Obłomow teraz w takim nastroju, że uszy zatka? — rzekła, zwracając się do niego.
— Teraz należałoby powiedzieć jakiś komplement — odrzekł Obłomow. — Ja nie umiem, a gdybym nawet umiał, nie miałbym odwagi.
— Dlaczego?
— A jeśli pani źle śpiewa! — naiwnie zauważył Obłomow. — Potem byłoby mi nieprzyjemnie.
— Jak wczoraj z sucharkami! — wyrwało się jej — i poczerwieniała. Bóg wie, coby dała, aby tego nie powiedzieć. — Przepraszam... niegrzeczną jestem...
Obłomow nie oczekiwał tego i zmieszał się.
— Jest to złośliwa zdrada! — rzekł półgłosem.
— Nie, może tylko maleńka zemsta i to, jak mi Bóg miły, nie rozmyślna za to, że pan nie zdobył się nawet na komplement dla mnie.
— Może się zdobędę, gdy usłyszę.
— A chce pan, abym śpiewała? — spytała.
— Nie, to on chce — odrzekł Obłomow, wskazując na Sztolca.
— A pan?
Obłomow przecząco głową pokiwał.
— Ja nie mogę chcieć tego, czego nie znam.
— O, ty niegrzeczny jesteś, Iljusza! — zauważył Sztolc. — Oto co znaczy zasiedzieć się w domu i wdziewać skarpetki...
— Zmiłuj się, Andrzeju przerwał mu Obłomow, nie dając mu mówić. — Nic mnie nie kosztuje powiedzieć: „och, ja rad będę bardzo... szczęśliwy... pani zapewne pięknie śpiewa i t. d.“ Czyż to potrzebne?
— Ale pan mógłby przynajmniej życzyć sobie, abym śpiewała... chociażby z ciekawości.
— Nie śmiem — odrzekł Obłomow, — pani nie jest aktorką.
— A więc ja panu zaśpiewam — zwróciła się do Sztolca.
— Iljusza, przygotuj się na komplement.
Tymczasem nadszedł wieczór. Zapalono światło, które jak księżyc przeświecało przez kratki balkonu, owitego bluszczem. Zmierzch pokrył rysy twarzy i całą postać Olgi i narzucił na wszystko niby welon jakiś. Twarz jej była ukryta w cieniu, słychać było tylko miękki, ale mocny głos, z pewnem drżeniem uczucia.
Śpiewała różne arje i romanse według wskazówek Sztolca. W jednych odbijało się cierpienie, z jakiemś niejasnem przeczuciem szczęścia, w innych brzmiała radość, ale w dźwiękach głosu ukrywała się tęsknota.
Słowa, dźwięki tego czystego dziewiczego głosu wywoływały bicie serca, drżenie nerwów, oczy iskrzyły się albo napływały łzami. Chciałoby się umrzeć, zasnąć przy tych dźwiękach, ale w tej samej chwili serce pragnęło życia...
Na Obłomowa uderzały płomienie, tracił prawie przytomność, z trudnością powstrzymywał łzy, a jeszcze z większym trudem powstrzymywał uczucie jakiejś radości, która wyrywała mu się z duszy krzykiem. Dawno nie odczuwał on w sobie takiej świeżości, takiej siły, która, zdawało się, wyrwała się z głębin duszy, gotowa do czynu.
W tej chwili wyjechałby nawet za granicę, gdyby mógł tylko siąść i jechać.
Na zakończenie zaśpiewała Casta diva. Wszystkie zachwyty, wszystkie myśli, które jak błyskawica przelatywały w głowie, dreszcz, jak igły, kłujący ciało, — wszystko to tak przygnębiło Obłomowa, że prawie stracił przytomność.
— Czy dzisiaj zadowolony pan ze mnie? — spytała Sztolca, przestawszy śpiewać.
— Proszę zapytać Obłomowa, co on powie?
— Ach! — wyrwało się Ilji Iljiczowi.
Nagle pochwycił rękę Olgi, ale puścił natychmiast i zażenował się.
— Przepraszam... — wyszeptał.
— Słyszy pani? — rzekł Sztolc. — Powiedz sumiennie, Ilja, dawno przeżywałeś takie chwile?
— Mogło to być dziś rano, jeśli pod oknami grała zgrzytająca katarynka — wtrąciła do rozmowy Olga z takim akcentem dobroci, że nie było w nim ani szpilek, ani sarkazmu.
Obłomow z wymówką spojrzał na nią.
— U niego dotychczas w mieszkaniu podwójne okna, nie słychać, co zewnątrz się dzieje — dodał Sztolc.
Takiem samem spojrzeniem obrzucił Obłomow i Sztolca.
Sztolc ujął rękę Olgi.
— Nie wiem, z jakiego powodu, ale dzisiaj śpiewała pani tak, jak nigdy, przynajmniej ja dawno nie słyszałem. Oto mój komplement — rzekł, obcałowując każdy palec jej ręki.
Sztolc odjechał. Obłomow także chciał odjechać, ale Sztolc i Olga go zatrzymali.
— Ja mam pilną sprawę do załatwienia — zauważył, — a ty przecież pójdziesz leżeć... jeszcze wcześnie...
— Andrzeju! Andrzeju! — tonem proszącym przemówił Obłomow. — Nie, ja dzisiaj nie mogę zostać — jadę.
Wróciwszy, nie spał noc całą. Smutny, zamyślony chodził po pokoju. Ze świtem wyszedł z domu i błądził ulicami nad Newą, myśląc Bóg wie o czem.
Po trzech dniach znowu był tam z wizytą i wieczorem, kiedy inni gości zasiedli do stolika, on z Olgą przypadkiem znaleźli się przy fortepianie. Ciotkę bolała głowa; siedziała w drugim pokoju i wąchała lekarstwo.
— Chce pan, pokażę panu kolekcję rycin, jakie Andrzej Iwanycz przywiózł mi z Odesy — rzekła Olga. — On panu nie pokazywał?
— Pani, zdaje się, z obowiązku gospodyni, chce mnie bawić. Ale nadaremnie.
— Dlaczego nadaremnie? Pragnęłabym, ażeby się pan tutaj nie nudził, jak w domu, ażeby panu było dobrze, swobodnie, ażeby pan nie odjechał... leżeć.
— O jakież to złośliwie ironiczne stworzenie! — pomyślał Obłomow, zachwycając się mimowoli każdym jej ruchem.
— Pani chce, ażeby mnie było lekko, swobodnie, żebym się nie nudził? — powtórzył.
— Tak! — odpowiedziała, patrząc na niego z uczuciem jeszcze większej ciekawości i dobroci, niż onegdaj.
— W takim razie proszę przedewszystkiem nie patrzeć na mnie tak, jak teraz i jak onegdaj.
Ciekawość w jej oczach zwiększyła się.
— Oto mianowicie, z powodu takich spojrzeń jest mi nijako.
— Dlaczego nijako? — spytała miękkim akcentem i ciekawość znikła z jej oczu.
— Nie wiem, ale zdaje mi się, że tem spojrzeniem chce pani wydobyć ze mnie tajemnice, o których nie chciałoby się, aby wszyscy wiedzieli... szczególnie pani.
— Dlaczego? Pan jesteś przyjacielem Andrzeja, Andrzej moim, a zatem...
— A zatem niema powodu, ażeby pani wiedziała o mnie to, co wie Andrzej Iwanycz — dokończył.
— Przyczyny niema, ale jest możliwość...
— Dzięki zbytniej szczerości mego przyjaciela. Zła to usługa z jego strony.
— Czy między wami są tajemnice? — spytała. — Może są zbrodnie... — dodała, śmiejąc się i odsuwając się od niego.
— Może... — odpowiedział westchnąwszy.
— Tak, jest to wielkie przestępstwo, — rzekła bojaźliwie i cicho — wdziewać odmienne skarpetki na każdą nogę.
Obłomow wziął do rąk kapelusz.
— Nie mogę wytrzymać! — rzekł. — I pani chce, ażeby mnie było dobrze. Ja przestanę kochać Andrzeja! On i o tem pani opowiedział!
— Dzisiaj ogromnie rozśmieszył mnie tem... Ciągle mnie śmieszy. Przepraszam, nie będę mówić o tem... I patrzeć będę inaczej...
Przybrała wyraz twarzy złośliwie poważny.
— Ale to dopiero — ciągnęła dalej. — Nie patrzę, przedewszystkiem jak wczoraj, a zatem jest panu teraz swobodnie i lekko. Teraz — następnie: co trzeba robić, ażeby się pan nie nudził?
On spojrzał śmiało w jej szaro-błękitne oczy, pełne dobroci.
— Widzi pan... pan sam patrzy teraz na mnie tak dziwnie.
Obłomow w samej rzeczy patrzył na nią niby nie wzrokiem, lecz myślą, wolą, jak magnetyzer, ale prawie nieświadomie, nie mogąc oczu oderwać.
— Mój boże! jaka ona śliczna... — myślał. — I są przecież takie na świecie — i patrzył w jej oczy prawie przestraszonym wzrokiem. — Ta białość twarzy... te oczy, w których jak w głębinie jakiejś ciemno, a jednocześnie coś błyszczy, dusza pewnie... Uśmiech można odczytywać, jak książkę... za uśmiechem — te zęby, głowa... jak ona lekko spoczywa na ramionach, chwieje się, jak kwiat, oddycha zapachem... Tak, ja przecie coś wydobywam z jej głębi — myślał. — Coś z trudem od niej przechodzi do mnie. Pod sercem coś zaczyna ruszać się, bić. Zdaje się, że odczuwam coś niepotrzebnego, czego nigdy nie było... Mój Boże! jakie to szczęście patrzeć na nią! Oddech zapiera!
Jak wicher, przelatywały te myśli w jego głowie i patrzył na nią, jak się patrzy w przestrzeń nieskończoną, w bezdenną przepaść, w zupełnem zapomnieniu się, z rozkoszą pełną słodyczy.
— No, dosyć tego, panie Obłomow... jak się panu patrzy teraz... — mówiła z pewnem zacięciem odwracając głowę, ale ciekawość brała górę i ona też nie spuszczała z niego oka.
On nie słyszał tego, co mówiła.
Wciąż tylko patrzył i patrzył, milcząco kontrolując własne uczucia. W głowie huczały niby jakieś fale, przelewające się z niesłychanym pośpiechem. Nie zdołał pohamować własnych myśli. Uciekały jak spłoszone ptaki, a w lewym boku, pod sercem coś go zabolało.
— Niechże pan tak dziwnie na mnie nie spogląda — rzekła, — mnie to także drażni. I pan pewnie coś chce z mojej duszy wydobyć...
— Co ja mogę wydobyć... — zauważył machinalnie.
— Ja mam także plany rozpoczęte i niewykończone — zauważyła.
Ocknął się skutkiem tej wzmianki o niewykończonych planach.
— Dziwna rzecz — zauważył — pani jest złośliwą, a jednak spojrzenie pani dobre. Nie daremnie mówią, że kobietom wierzyć nie można — kłamią one z rozmysłem i bez rozmysłu — spojrzeniem, uśmiechem, rumieńcem na twarzy, nawet omdleniem.
Olga nie pozwoliła wzmocnić się temu wrażeniu; milcząco wzięła z rąk jego kapelusz i usiadła na krześle.
— Nie będę już, nie będę! — zawołała z żywością. — Ach, ten nieznośny język! Doprawdy, nie śmiałam się z pana. — Powiedziała to tak śpiewnie, że w mowie tej czuć było drganie uczucia.
Obłomow uspokoił się.
— Ach, ten Andrzej! — zawołał z wymówką.
— No, teraz możemy przystąpić do — następnie. A zatem: cóż robić następnie, ażeby się pan nie nudził? — spytała.
— Proszę zaśpiewać!
— Jest to właśnie ten komplement, którego oczekiwałam! — przerwała mu z radością. — Wie pan — mówiła dalej z ożywieniem — gdyby pan przed trzema dniami nie powiedział po moim śpiewie „ach“ — jabym całą noc nie spała, możebym nawet płakała.
— Dlaczego? — spytał Obłomow.
Olga zamyśliła się.
— Nie wiem.
— Pani posiada dużo miłości własnej — może dlatego.
— Tak, rzeczywiście dlatego — odpowiedziała w zamyśleniu, uderzając palcami jednej ręki o klawisze. — Ale miłość własna jest we wszystkiem... i dużo. Andrzej Iwanycz powiada, że jest to prawie jedyna siła, która wolą kieruje. Otóż, zdaje się, że panu braknie tej dźwigni, dlatego też wszystko...
Olga nie dokończyła frazesu.
— Co? — pytał Obłomow.
— Nic... tak... — zatarła domysł. — Ja lubię Andrzeja Iwanycza — ciągnęła — nie za to tylko, że on mnie rozśmiesza; czasem kiedy on mówi — ja płaczę. I nie dlatego, że on mnie lubi, lecz zdaje się za to, że on lubi mnie więcej, niż inne... Widzi pan, dokąd się wkradła miłość własna.
— Pani lubi Andrzeja? — spytał Obłomow — i naprężony pytający wzrok utkwił w jej oczy.
— Naturalnie. Jeżeli on przedkłada mnie nad inne, tem bardziej ja jego, — odpowiedziała poważnie.
Obłomow patrzył na nią milcząco; ona odpowiadała mu także milczącem spojrzeniem.
— Ale on lubi także Annę Wasiljewnę, i Zanaidę Michajłównę, ale inaczej — on z niemi nie przesiaduje po dwie godziny, nie rozśmiesza ich i nic nie opowiada szczerze. Z niemi rozmawia o interesach, o teatrze, o nowościach, a ze mną rozmawia, jak z siostrą — śpiesznie dodała. Niekiedy nawet zwymyśla mnie, gdy czegoś nie zrozumiem dość prędko lub nie zgodzę się na jego pogląd. A im nie wymyśla. Za to ja go jeszcze więcej lubię. Miłość własna... — dodała w zamyśleniu — nie rozumiem, w jaki sposób ona się łączy z moim śpiewem? O moim śpiewie inni już mi mówili dużo pięknych rzeczy, a pan nie chciałeś nawet słuchać, pana trzeba było dopiero zmuszać. Gdyby pan odszedł, nie powiedziawszy słówka, gdybym w twarzy pańskiej nic nie wyczytała, zachorowałabym, zdaje się... Tak, rzeczywiście — to miłość własna — powiedziała stanowczo.
— A czy pani rzeczywiście zauważyła coś w mojej twarzy? — spytał.
— Łzy, chociaż pan ukrywałeś je. To zły znak u mężczyzn — oni się wstydzą własnej miękkości. Jest to także miłość własna, ale fałszywa. Nie łez, ale swego rozumu powinni by się raczej wstydzić, on często się myli. Nawet Andrzej Iwanycz — i ten się wstydzi swego serca. Mówiłam mu o tem — i on się zgodził ze mną. A pan?
— Z czemże można się nie godzić, patrząc na panią? — spytał.
— Jeszcze komplement — i to jaki!
Wahała się, jak go określić.
— Banalny — dopowiedział Obłomow, nie spuszczając z niej oka.
Ona uśmiechem potwierdziła jego słowa.
— Otóż ja tego się lękałem, kiedy nie chciałem prosić pani o śpiew. Co można powiedzieć, słuchając po raz pierwszy? A coś powiedzieć trzeba. Trudno być rozumnym i szczerym równocześnie, osobliwie co do wyrażenia uczuć pod wpływem takiego wrażenia, jak wtedy...
— A ja rzeczywiście śpiewałam wówczas, jak rzadko mi się zdarza — może dotychczas nigdy... Proszę mnie o śpiew nie prosić, tak, jak wówczas ja już śpiewać nie będę... Jeszcze raz zaśpiewam... — rzekła i w tej chwili twarz jej, zdaje się, drgnęła, oczy błysnęły, usiadła, wzięła kilka mocnych akordów i zaśpiewała...
Mój Boże! Czego w tym śpiewie nie było! Nadzieja, niewyraźny lęk czegoś, burza, uniesienia szczęścia — wszystko to było w jej śpiewie — i głosie.
Długo śpiewała, od czasu do czasu odwracając się do niego i jak dziecko pytała: czy dosyć?
— Dosyć? Nie. Jeszcze to...
I śpiewała znowu.
Na policzkach jej wykwitały rumieńce ze wzruszenia. Niekiedy przez twarz przelatywały ognie serdecznych wrażeń, błysnął płomień tak dojrzałego uczucia, jak gdyby sercem przeżywała daleką przyszłość swego życia i nagle ten płomyczek zagasł, a głos znowu brzmiał świeżo, jak dźwięk srebra.
I Obłomow przeżywał takie same chwile. Zdawało mu się, że żyje, że przeżywa te wszystkie stany nie przez dzień lub dwa, ale przez lata całe.
Oboje, spokojni zewnętrznie, tłumili w sobie wewnętrzny ogień, przeżywali te same wzruszenia i nastroje. Były to objawy tych uczuć, które mogły widocznie kiedyś obudzić się w młodych duszach, teraz będących tylko pod wpływem chwilowych domysłów i wzlotów drzemiących sił życia.
Zakończyła śpiew długim akordem i głos jej w nim utonął. Wstrzymała się nagle, złożyła ręce na kolanach i, wzruszona, wzburzona spojrzała na Obłomowa.
Na twarzy jego jaśniała zorza zbudzonego, z głębin duszy wydobytego szczęścia. Oczy, błyszczące łzami, utkwione były w Olgę.
Teraz, jak on ongiś, wzięła go mimowolnie za rękę.
— Co panu? — spytała. — Ma pan twarz tak zmienioną. Dlaczego?
Olga wiedziała, dlaczego twarz jego była zmieniona i wewnętrznie triumfowała, ciesząc się wrażeniem, wywołanem jej siłą.
— Niech pan spojrzy do lustra — rzekła z uśmiechem, pokazując mu w zwierciadle jego własną twarz. — Oczy panu błyszczą... łzy... Boże! Jak głęboko odczuwa pan muzykę!
— Nie, to nie muzyka tak działa na mnie, to... miłość — rzekł cicho.
Olga nagle puściła jego rękę i wyraz jej twarzy zmienił się. Spojrzenie jej spotkało się z jego wzrokiem w twarz jej utkwionym. Był to wzrok nieruchomy, prawie szalony. To nie Obłomow patrzył, ale namiętność.
Olga zrozumiała, że słowo miłość wyrwało się z ust nieświadomie, że jest ono — prawdą.
Obłomow oprzytomniał. Chwycił kapelusz i, nie oglądając się, wybiegł z pokoju. Ona nie odprowadzała go już zaciekawionem spojrzeniem, lecz długo nieporuszona stała przy fortepianie, jak posąg, i uporczywie patrzyła w ziemię. Tylko pierś jej mocno podnosiła się i opadała.