Od szczytu do otchłani/Część druga/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DRUGI.
BUDZĄCY SIĘ WULKAN.

W Charbinie zastałem już wielki ruch. Ludność organizowała się w różne związki. Najpotężniejszym liczebnie i pod względem jakościowym był związek kolejowy, obejmujący inżynierów, urzędników i robotników. Lecz wkrótce dowiedziałem się, że przybyli z Rosji europejskiej agenci policji politycznej utworzyli „Związek narodu rosyjskiego“. Na czele tego związku stali: rotmistrz Jerofiejew, jeden z miejscowych kupców i kilku popów. Do nich potajemnie przyłączyło się kilku inżynierów i urzędników kolejowych.
Przez miesiąc żadnych wystąpień rewolucyjnych nie było. Życie płynęło spokojnie. W związkach cała działalność była skoncentrowana na uświadamianiu członków w kwestjach społecznych i politycznych i na wykładach prawa konstytucyjnego i państwowego.
Na teatrze wojny zaszły też wielkie zmiany. Wojna była skończona. Armja pozostawała jeszcze pod dowództwem generała Liniewicza na pozycjach Sypingaju i oczekiwała na ewakuację. Jedyna kolej była bardzo zniszczona forsownem przewożeniem wojsk i materjałów wojennych, nie miała dostatecznej ilości wozów i, oprócz tego, za Uralem ciągle wybuchały strajki kolejowe, tamując ruch pociągów. Wojska więc, ewakuowane z Mandżurji, byłyby zmuszone zatrzymywać się w pociągach na stacjach kolei syberyjskiej, gdzie nie znalazłyby dostatecznego dla siebie pożywienia, co wywołałoby niezawodnie bunty, grabież mieszkańców i zamieszki. Wszystkie te przyczyny zmuszały generała Liniewicza zatrzymywać armję w Sypingaju i ewakuować stopniowo, małemi partjami. Jednak w armji już wiedziano o pokoju, który, dzięki szlachetnej interwencji prezydenta Stanów Zjednoczonych, p. Roosevelta, został podpisany przez Rosję i Japonję w Portsmuth’ie, i z niecierpliwością wyglądano prędkiego powrotu do Rosji. Zwłoka w ewakuacji budziła niezadowolenie i rozgoryczenie, które łatwo mogły przejść w bunt, jak to stało się już w niektórych pułkach.
Nie sądzone nam było jednak pozostać bezczynnymi świadkami wielkiej tragedji dziejowej, rozgrywającej się na olbrzymiej przestrzeni Rosji, od granicy niemiecko-austrjackiej aż do brzegu oceanu Spokojnego.
23-go listopada 1905 r.[1] związek kolejowy w Charbinie otrzymał telegram od centralnego związku kolejowego z zawiadomieniem, że od godziny 1-szej w nocy na 24-ty listopada ma się rozpocząć strajk wszystkich kolei, poczty i telegrafu, celem poparcia żądania zniesienia kary śmierci w szalejących wszędzie sądach polowych i zawieszenia stanu oblężenia w Polsce.
Tegoż dnia w sali klubu kolejowego odbył się olbrzymi wiec. Pierwszą mowę wygłosił jeden ze starszych inżynierów kolei wschodnio-chińskiej, Polak, p. Ignacy Nowakowski, wyjaśniając znaczenie protestu związku kolejowego i zbrodnie rządu, który doprowadził naród rosyjski i politycznie z nim związane narody, istniejące w granicach państwa, do krwawej i ponurej wojny domowej.
Pod wpływem tej bardzo energicznej mowy, wiec postanowił wyłonić z siebie Komitet Naczelny, który miał objąć administrację kraju. Do tego komitetu zostałem wybrany głosami ludności europejskiej w Mandżurji i przedstawicieli Władywostoku, powiadomionego telegraficznie o wypadkach. Oprócz mnie i Nowakowskiego, zostali wybrani Polacy: Sass-Tisowski, M. Łuszczyński, E. Ceglarski, A. Kozłowski, a z Rosjan pomocnik naczelnika kolei wschodnio-chińskiej B. Lepeszyński, główny naczelnik ruchu, inżynier K. von Dreyer i inni w liczbie 56 osób.
W godzinę później komitet zebrał się na pierwsze posiedzenie dla obrania prezydjum. Zaszczycony zaufaniem delegatów, zostałem wybrany na prezesa Komitetu Naczelnego. Natychmiast wyprawiłem telegram do naczelnego wodza, generała Liniewicza, do dowódcy tyłów armji, generała N. J. Iwanowa, i naczelnika kolei wschodnio-chińskiej, generała D. L. Horwatta, zawiadamiając ich, że Komitet ujmuje w swe ręce całe życie kraju, zawiesza ruch pociągów pasażerskich, natomiast zwiększa ilość pociągów wojskowych dla ewakuacji armji, która powinna w swoim kraju stanąć w obronie praw ludu i do walki z występnym rządem.
Natychmiast wszystko ruszyło do pracy i, doprawdy podczas tego dziwnego „strajku“ pracowano trzy razy więcej i staranniej, niż w zwykłym czasie!
Wkrótce po wysłaniu telegramu odwiedził mnie specjalnie wysłany przez generała Liniewicza jego adjutant. Miał ze mną długą i poufną rozmowę, w której wyjaśnił, iż tylko Komitet Naczelny może uprzedzić wybuch buntu w armji, i że generał Liniewicz całkowicie ufa Komitetowi i polega na nim. Na mocy tej rozmowy zwróciliśmy się do armji z proklamacją, wyjaśniającą obecną sytuację w Rosji i obowiązki żołnierza — obywatela.
W armji wszystko się uciszyło, i nasz wpływ zwiększał się z każdym dniem, tem bardziej, że przyśpieszyliśmy ewakuację, polepszyliśmy aprowizację oddziałów na etapach, pomoc lekarską i obejście się z żołnierzami.
Takie powodzenie charbińskiego komitetu rewolucyjnego zyskało dla niego uznanie innych komitetów na Dalekim Wschodzie i te uważały go za Centralny Komitet rewolucyjny na całym Wschodzie.
Na olbrzymiej przestrzeni — od granicy Mandżurji do oceanu Lodowatego i dalej na wschód, a więc kraj amurski, kraj usuryjski i Mandżurja — do frontu japońskiego, mające autonomiczne rządy, pozostawały jednak pod wpływem naszego komitetu.
Władze uznały nas również. General Liniewicz radził się nas we wszystkich ważnych sprawach, a niektóre rozkazy jego do armji szły z moim i jego podpisem: naczelnik drogi, generał Horwatt, był doradcą komitetu, uznając jego autorytet; policja z Polakiem, pułk. Zarembą na czele dobrowolnie przeszła pod rozkazy komitetu, zarówno jak wszystkie samorządy miast i osad.
Tylko dowódca tyłów armji, generał N. J. Iwanow, chociaż nie protestował, jednak trzymał się polityki wyczekującej.
Jednocześnie ten zdradziecki generał, który później tak nieudolnie w r. 1915 dowodził 4-ą armją rosyjską na froncie austrjackim, wszedł w konszachty z policją polityczną i ze „Związkiem narodu rosyjskiego“, chcąc wnieść rozłam do naszego komitetu.
Pierwszy cios otrzymaliśmy piątego dnia istnienia naszego komitetu, gdy połowa jego, złożona z robotników, wystąpiła, oświadczając, że „nie chce współpracować z burżuazją i inteligencją“ i że tworzy osobny komitet.
Nie mogłem dojść do porozumienia z przywódcami odłamu robotniczego i udało mi się tylko ściśle określić zakres działalności tego „robotniczego komitetu“, a mianowicie, że miał on kierować życiem warsztatów kolejowych, nie wtrącając się do ogólnego kierunku, nadawanego przez Komitet Naczelny.
Prezesem komitetu robotniczego został obrany przyjezdny z Rosji ślusarz, F. Iwanow.
Naczelnik policji, pułkownik Zaremba — Polak — i jego pomocnik, Niemiec, rotmistrz von Ziegler, pod sekretem donieśli mi, że Iwanow jest tajnym agentem policji politycznej i jest w bliskich stosunkach ze „Związkiem narodu rosyjskiego“. Miał on polecenie rozpoczęcia wojny domowej na Dalekim Wschodzie i wciągnięcia armji do tej walki mas robotniczych z inteligencją, aby tem samem dać rządowi możność wysłania z Syberji oddziału karnego dla zlikwidowania rewolucji na terenie mandżurskim.
Plan był pomyślany dobrze, z tą wyrafinowaną zdradliwością bizantyjską, która zawsze cechowała carski rząd rosyjski i cechuje — bez żadnych zmian — sowiecki rząd moskiewski.
Ujrzałem przed sobą zupełnie wyraźnie cały ogrom niebezpieczeństwa.
Młody byłem wtedy i niedoświadczony, ale zato miałem jedną cechę dobrą na „prezydenta“ rządu tymczasowego, jakim, wskutek zbiegu okoliczności, stał się nasz komitet.
Cechą tą była śmiałość.
Skorzystałem z niej w sposób bardzo prosty.
Zabrawszy ze sobą jednego z członków komitetu, młodego urzędnika kolejowego, Własienkę, wsiadłem do powozu, zaprzężonego w ślicznego, białego konia-araba, Nizama, mądrego i spokojnego, jak Ben-Akiba, i pojechaliśmy.
Dlaczego wybrałem Własienkę?
Przyczyna była następująca.
Zamierzałem zrobić trzy wizyty i to tego rodzaju, że, oprócz biletów wizytowych, grzecznych i przekonywających słów, potrzebowałem jeszcze pewnych argumentów. Te argumenty posiadał Własienko. Pewnego razu widziałem, jak podczas burzliwego posiedzenia komitetu, gdy partja robotnicza zaczynała dążyć do rozłamu, rozgniewany Własienko, słuchając nudnych i bezsensownych protestów robotników, nie wytrzymał i pięścią walnął w stół.
Otóż wtedy odłupał cały róg stołu, a ja dobrze sobie zapamiętałem, że ten człowiek w chwili potrzeby będzie mógł przekonać przeciwnika o słuszności swojej sprawy.
Własienko przed służbą na kolei był wachmistrzem w huzarskim pułku gwardji cesarskiej, gdzie słynął ze swojej fenomenalnej siły.
Z tym „przekonywającym“ towarzyszem wyruszyliśmy na wizyty.
Najpierw odwiedziliśmy rotmistrza Jerofiejewa.
Ten, gdy mnie zobaczył, zmieszał się, zdradzając się ostatecznie.
Powiedziałem mu, że wiem o jego podziemnej robocie, jako prezesa „Związku narodu rosyjskiego“, wiem, z kim się komunikuje i jakie ma plany.
— Przyjechałem poto, aby poznać rotmistrza i uprzedzić go o konsekwencjach jego działalności, gdyż nie chciałbym, aby one były dla niego zbyt przykre — rzekłem.
— Co mi może grozić? — zawołał dość hardym tonem.
— Sąd rewolucyjny, mój panie, i — przepraszam — stryczek! — odparłem surowym głosem, a Własienko bardzo obrazowo demonstrował rękoma nietylko samo powieszenie, ale nawet pokazał mu na swej twarzy, jak będzie wyglądał rotmistrz na stryczku.
Rozstaliśmy się grzecznie, a na odchodnem powiedziałem:
— To nie są żarty, rotmistrzu! Moja wizyta u pana jest pierwszą jaskółką. Jestem obecnie w roli anioła-zwiastuna śmierci... Do widzenia!...
Zupełnie taka sama była wizyta nasza u drugiego działacza „czarnej sotni“, kupca Czistiakowa.
Przyjął wizytę i oznajmienie moje ze spokojem i tylko, gdy odchodziliśmy, mruknął:
— Zobaczymy!
— Pewno, że zobaczymy — natychmiast odpowiedział Własienko — ale to zobaczenie będzie już ostatniem dla was, albo dla nas...
Trzecia wizyta była bardziej frapująca.
Prezesa komitetu robotniczego znaleźliśmy w towarzystwie trzech drabów. Siedzieli w mieszkaniu Iwanowa i pili. Butelki z wódką i resztki kiełbasy świadczyły o tem. Na nasz widok powstali w dość groźnej postawie, głośno sapiąc. Przypisałem to nietyle ich gniewowi, ile działaniu alkoholu.
— Pan, panie Iwanow, jest agentem policji politycznej i chce wywołać wojnę domową w Mandżurji, wmieszać w nią armję i zgubić całą sprawę. Wiem wszystko, a mogę przytoczyć dowody przed sądem robotniczym. Daję panu trzy dni do namysłu. Po tym terminie albo pan na zawsze porzuci Mandżurję, albo będzie aresztowany i...
Nie wiedziałem jeszcze, co mam mu powiedzieć, gdy Własienko swoim tenorowym, figlarnym głosem wypalił:
— ...i powieszony!...
Iwanowowi oczy błysnęły i zrobił ruch w stronę łóżka. Jednak Własienko uprzedził go. Skoczył i z pod poduszki wyciągnął duży rewolwer Nagana. Spokojnie otworzył go, wytrząsnął na dłoń naboje, wysypał je do kieszeni, a rewolwer położył na poprzedniem miejscu.
— Przepraszam... — mruknął przytem.

Mur miejski w Laojanie.

Obecni porozumiewawczo spojrzeli po sobie. Szybko włożyłem rękę do kieszeni tużurka, gdzie spoczywał Browning, ale Własienko odrazu zgasił namiętności naszych przeciwników. Schylił się i podniósł ciężką ławkę drewnianą, a uczynił to z taką czarującą gracją i czyniącą wrażenie łatwością, że ponura czwórka opuściła oczy ku ziemi i nie ruszała się z miejsca.
— Więc daję trzy dni do namysłu — powtórzyłem, i razem z Własienką opuściliśmy tę norę ohydnego agenta policji, gdzie przy butelce wódki obmyślano podły, zbrodniczy plan przelania krwi i zdrady tchórzliwej, podziemnej.
Nazajutrz doniesiono mi, że komitet robotniczy, czyli, jak go nazywano, „Mały Komitet“, obrał sobie innego prezesa, ponieważ Iwanow znikł bez śladu.
Widocznie, nastraszyły go narazie moje słowa i argumenty Własienki.
Jednak zmiana prezesa nie wniosła uspokojenia w masy robotnicze. Pokazywano mi kilka razy na dzień coraz to nowe proklamacje, wydawane przez „Mały Komitet“, a nawołujące żołnierzy i marynarzy do wymordowania wszystkich oficerów, do podziału zaopatrzenia bojowego i do napadu na miasta, gdzie miały swoje siedziby „znienawidzona burżuazja i inteligencja“. W innych odezwach „Mały Komitet“ żądał uzbrojenia robotników, rozpoczęcia wojny z burżuazją i inteligencją i konfiskaty ich majętności na rzecz „ludu“. Z telegramów dowiedziałem się, że takie odezwy wywierają silne wrażenie na robotników w innych miastach Syberji, szczególnie zaś we Władywostoku, Chabarowsku, Mikołajewsku nad Amurem i Błagowieszczeńsku, gdzie masy robotnicze zaczynają się burzyć i wyrywać z pod władzy naszego Centralnego Komitetu. W Mikołajewsku dzikie bandy wyrzutków społeczeństwa, złożone przeważnie ze zbiegów więziennych, a pracujące przy połowie ryb u ujścia Amuru do morza, zrabowały składy towarowe swoich gospodarzy i podpaliły ich domy; w Błagowieszczeńsku tłum pijanych robotników z kopalni złota napadł na bank, usiłując dostać się do cementowych lochów, gdzie przechowywano bloki złota. Generał Liniewicz pisał do mnie, że w wojsku odezwy komitetu robotniczego z Charbina też nie przechodzą bez echa i powodują surowe wyroki sądu polowego.
Wypadki tak się złożyły, że nasz Komitet nagle ujrzał przed sobą dwóch wrogów.
Jeden nadciągał już z zachodu. Były to karne oddziały dwóch najbardziej reakcyjnych generałów: Mellera i Rennenkampfa. Obaj mieli za zadanie zdławić ruch rewolucyjny na Syberji. Od Uralu do Zabajkala szalały sądy polowe, skazujące setki ludzi na śmierć przez powieszenie lub rozstrzelanie. Generał Rennenkampf szedł przez Zabajkale i zbliżał się już do granicy Mandżurji.
Drugim wrogiem był „Mały Komitet“. Zamierzał wszcząć wojnę domową i wnieść rozkład moralny do armji. Ten wróg był stokroć niebezpieczniejszy, gdyż rozumieliśmy, że po jego zwycięstwie, natychmiast nastąpi anarchja, tem straszniejsza, że rej w niej wodzić będą najdziksze, najniemoralniejsze i najokrutniejsze osobniki, których było pełno na rosyjskim Dalekim Wschodzie.
Działalność „Małego Komitetu“ była przepowiednią tego, co w 13 lat później uczynili Lenin i Trocki, oddawszy na początku okresu bolszewizmu władzę w ręce zbrodniczych wykonawców ich planów.
Wtedy jednak nic jeszcze nie słyszeliśmy o bolszewizmie i komunizmie, lecz rozumieliśmy całą grozę anarchji, do której dążył „Mały Komitet“, złożony z ciemnych i podżeganych przez policję polityczną i „Związek narodu rosyjskiego“, robotników.
Był jeszcze trzeci wróg, a była nim armja, która, w razie gdyby energicznie przez nas prowadzona ewakuacja zatrzymała się nagle, rzuciłaby się na nas z bronią w ręku, a wtedy w potokach krwi utonąłby Centralny Komitet, robotnicy, ludność po miastach i sama armja, która nie znalazłaby dla siebie pożywienia i w zimie niezdołałaby przedostać się do zaludnionych miejscowości Syberji.
Wypadki zmusiły nas stać się obrońcami porządku państwowego na całym Wschodzie, tego porządku, którego utrzymać i obronić nie mogły władze carskie i naczelne dowództwo armji.
Jednocześnie musieliśmy walczyć na trzy fronty, aby podołać naszemu zadaniu, wymagającemu od nas energji, stanowczości i dobrze obmyślonego planu.
Zaczęliśmy od walki z generałem Rennenkampfem. Generał szedł przez Zabajkale ze swym oddziałem, pozostawiając poza sobą trupy rewolucjonistów i dopuszczając się straszliwych okrucieństw. W rozsyłanych na wszystkie strony depeszach groził straszliwą zemstą Centralnemu Komitetowi, nazywając go „rządem rewolucyjnym“. Na Dalekim Wschodzie powstała panika i oburzenie. Nietylko „Mały Komitet“, ale niektórzy moi koledzy dowodzili konieczności wysadzenia w powietrze mostów kolejowych, aby zatrzymać pochód Rennenkampfa, gdy przekroczy granicę Mandżurji. Żądania tego rodzaju stawały się coraz bardziej natarczywe. Widząc to, zwróciłem się do naczelnego wodza, generała Liniewicza, aby zechciał zapobiec katastrofie i wstrzymać dalszy pochód Rennenkampfa. Liniewicz zrozumiał grożące niebezpieczeństwo i wydał rozkaz zbliżającemu się oddziałowi karnemu, aby się zatrzymał i wycofał z Zabajkala. A był potemu wielki czas! Oficerowie groźnego i okrutnego generała już prowadzili wywiad w Mandżurji i sporządzali listy tych działaczy rewolucyjnych, którzy mieli być po przyjściu oddziału karnego oddani pod sąd polowy i rozstrzelani. Na tej liście nazwisko moje, niestety, wbrew alfabetycznemu porządkowi stało na pierwszem miejscu.
Pomiędzy Rennenkampfem, opatrzonym w specjalne pełnomocnictwa, a generałem Liniewiczem wynikła ożywiona korespondencja; niewiadomo jednak, czemby się to wszystko skończyło, gdyby nie zupełnie nieoczekiwany wypadek. Syn jakiegoś urzędnika kolejowego, rozstrzelanego przez oddział Rennenkampfa, rzucił do wagonu generała bombę. Generał, chociaż nie był w tej chwili w swoim wagonie, a więc nie ucierpiał od wybuchu, jednak zrozumiał, że grozi mu niechybne niebezpieczeństwo, więc nagle przystał na żądania Liniewicza i bardzo prędko odjechał do Rosji europejskiej.
W ten sposób rozwiało się niebezpieczeństwo od zachodu.
Następnym etapem była walka z „Małym Komitetem“, coraz bardziej przybierającym formy anarchiczne. W swoim komitecie mieliśmy wiadomości, że nasz przeciwnik wzmocnił się, zwiększywszy ilość swoich członków nowymi osobnikami, podstawionymi przez policję polityczną oraz przez oficerów oddziału Rennenkampfa. Oprócz tego, do tej organizacji, pod maską socjalistów, wstąpiło kilku przybyłych z Rosji europejskiej czynnych członków bojówek „Związku narodu rosyjskiego“. Mały Komitet zaczął, jak nam doniesiono, tworzyć organizacje bojowe, skierowane przeciwko burżuazji i inteligencji, utrzymującej porządek państwowy i społeczny na rosyjskim Dalekim Wschodzie.
Trudno było znaleźć drogę do tego środowiska zupełnie zbuntowanych i oszalałych ludzi. Długo nie wiedzieliśmy, w jaki sposób można oddziałać na „Mały Komitet“. Drogę do niego znalazł białowłosy, poważany przez wszystkich, surowy z pozoru, rozumny inżynier Nowakowski.
Śród robotników kolejowych była znaczna ilość Polaków. Oddawna już pracowali w Mandżurji, dokąd ich sprowadzili, budujący kolej wschodnio-chińską, inżynierowie Polacy z p. S. Wachowskim na czele. Oprócz Polaków, było sporo innych cudzoziemców śród robotników: Łotyszów, Niemców, Włochów i Greków. Wszyscy cudzoziemcy, jako ludzie o kulturze europejskiej, byli naturalnymi przeciwnikami nieładu i nie mogli pogodzić się z anarchją, która zakradła się do „Małego Komitetu“, narzucającego wszystkim robotnikom swoją wolę.
Rozumny Nowakowski wykorzystał to. Zaprosił cudzoziemskich robotników do siebie i zorganizował bardzo poważną opozycję w „Małym Komitecie“. Jednocześnie, przez władze chińskie i agentów państw cudzoziemskich, postaraliśmy się oddziałać na Chińczyków i na robotników, przybyłych z zachodniej Europy. Udało się nam to w znacznym stopniu. Prezydjum „Małego Komitetu“, złożone z anarchistów, straciło dużo ze swych zwolenników i pomocników.
Byłem pewny, że przy nowych wyborach potrafimy przeprowadzić elementy bardziej lojalne.
Zdawało się, że z tej strony już nic nam nie grozi i że główne niebezpieczeństwo minęło, lecz zjawiło się nowe, w łonie naszego komitetu.
Rozpoczęły się niespodziewane konflikty pomiędzy różnemi odłamami: republikanami, monarchistami i socjalistami.
Zupełnie niespodziewanie zaczęliśmy odczuwać, iż coś się zepsuło w mechanizmie Komitetu Centralnego. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że przewrotna polityka wrogów rewolucji wtargnęła do komitetu i zaczęła tworzyć opozycję. Przeprowadzaliśmy jednak niewzruszenie wszystkie nasze postanowienia z tą tylko różnicą, że szło to z wielkim trudem, śród sporów, intryg i całej powodzi mów, któremi opozycja zamierzała zdyskredytować i osłabić autorytet komitetu. Dla przeprowadzenia najmniejszego projektu trzeba było wysłuchiwać długich mów, wniosków, kontrpropozycyj i t. p., a że członków komitetu było 63-ch, „zabawa w mały parlament“, jak to nazywałem, zabierała zbyt dużo czasu. Zaczęły się gromadzić stosy nierozpatrzonych a pilnych spraw. Pojąłem grożące niebezpieczeństwo, gdy ster życia na Dalekim Wschodzie wypadnie nam z rąk i gdy wypadki popłyną z prądem. Postanowiłem zrobić coup d’état. Naradziwszy się z kilkoma starszymi i bardziej wpływowymi kolegami z komitetu, z Nowakowskim, Łepeszyńskim i Dreyerem na czele, na najbliższem posiedzeniu, w obecności zaproszonych wyborców, wystąpiłem z oskarżeniem komitetu o obstrukcję i oznajmiłem, że rozwiązuję komitet, pozostawiając w nim tylko tych pięciu członków, którzy pełnią czynności faktyczne, kierując pewnemi prądami życia społecznego i państwowego na Dalekim Wschodzie. W tym momencie bardzo nas podtrzymała kolonja cudzoziemska w Charbinie i we Władywostoku, wyrażając swoje zaufanie „piątce“.
Narobiliśmy sobie nowych wrogów, lecz jednocześnie mieliśmy rozwiązane ręce, i praca nasza poszła szybko i pomyślnie. Generał Liniewicz był bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale zato dowódca wojsk, stojących na tyłach armji, generał N. I. Iwanow, który sympatyzował z reakcyjnym Związkiem narodu rosyjskiego, rozpoczął otwartą agitację przeciwko nam, jątrząc „Mały Komitet“ i grupy reakcyjne a bombardując Petersburg telegramami o konieczności dymisji Liniewicza i aresztowania „piątki“. Zmuszeni byliśmy uprzedzić generała Iwanowa, że jego działalność wywołała takie oburzenie, iż „piątka“ nie bierze na siebie odpowiedzialności, w razie jeżeli padnie on ofiarą zamachu terorystycznego. Nie był to bynajmniej wymysł, gdyż niedawny członek komitetu, Własienko utworzył oddział śmiałych ludzi, którzy tylko czekali chwili, aby wystrzelać reakcyjnych generałów: Iwanowa, Nadarowa i Batjanowa, oraz wszystkich wykrytych potrochu agentów policji politycznej z pułkownikiem żandarmów, Fiedorenką, na czele. W wykryciu tych ludzi dopomagali kierownicy policji miejscowej, pułk. Zaremba, rotmistrz von Ziegler i kapitan Arszaułow we Władywostoku. Tymczasem trzymaliśmy rękę na pulsie tej grupy i wstrzymywaliśmy ją od zbyt energicznych wystąpień.
Generał Iwanow uląkł się i wcale nie pokazywał się na mieście, nie wychodząc ze swego domu.
Tymczasem zwróciliśmy baczną uwagę na armję, starannie demoralizowaną przez „Mały Komitet“ i członków organizacyj reakcyjnych. Organizacje te zasypywały armję proklamacjami, nawołującemi do wymordowania oficerów, do rabunku domów burżuazji i inteligencji i do zemsty nad „piątką“ rządzącą.
Broń do walki z tem niebezpieczeństwem znaleźliśmy w psychologji samych żołnierzy, pozostających w Mandżurji. Wiedzieliśmy, że jedynem pragnieniem tych ludzi był jak najprędszy powrót do Rosji, i uderzyliśmy w tę strunę duszy wojska. Wydaliśmy proklamację, domagającą się zaufania dla „piątki“, ponieważ najgłówmejszem jej zadaniem jest utrzymanie spokoju i normalnego biegu życia na Dalekim Wschodzie, aby dokonać jak najszybszej ewakuacji armji i zagwarantować jej jak najlepsze utrzymanie i warunki przejazdu do domu.
Rzuciliśmy duże pieniądze, płacąc dodatkowe premje robotnikom za przygotowywanie ciepłych wagonów dla żołnierzy, zorganizowaliśmy intendenturę na froncie i przekonaliśmy naczelnego wodza, żeby oddał pod sąd niektórych urzędników i oficerów za nadużycia, a przytem zwiększyliśmy ruch pociągów ewakuacyjnych. Niebezpieczeństwo, grożące ze strony armji, stopniowo minęło. Żołnierze przybywali i odjeżdżali z Charbina z okrzykami „hurra“ na cześć „piątki“, a generał Liniewicz otrzymał nawet z Petersburga podziękowanie za doskonałą organizację ewakuacji armji mandżurskiej.

Brama miejska w Laojanie.

Na Dalekim Wschodzie nastała znowu cisza.
Wiedzieliśmy, że w Rosji i na Syberji rewolucja już była zdławiona i że tam już wieszano i rozstrzeliwano wszystkich kierowników tymczasowych rządów. Tylko nasza „piątka“ pozostawała w pełni swojej władzy. Postanowiliśmy rozwiązać nasz komitet i bezboleśnie przejść do dawnych form istnienia, lecz, gdy o tem rozmawiałem z sędziwym Liniewiczem, generał prosił, abyśmy tego nie robili, gdyż obawiał się nietaktownych zarządzeń żandarmów, nowego wybuchu oburzenia, nieporządków w armji i wprost klęski.
— Na moją odpowiedzialność — powiedział — prowadźcie dalej waszą pracę. Uważam ją za konieczną!
Powróciliśmy do naszych czynności, chociaż widzieliśmy już przed sobą krwawe widmo zemsty rządu carskiego.





  1. Według stylu gregoriańskiego 7 grudnia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.