<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Odprawa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. La Curée
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

W trzy miesiące później, smutnym, wiosennym rankiem, kiedy to wraca do Paryża brudna wilgoć zimy, Arystydes Saccard wysiadał z powozu na placu Château-d’Eau i wchodził wraz z czterema innymi panami w wyłom świeżych zburzeń, kędy miał przechodzić przyszły bulwar Księcia Eugeniusza. Była to komisya, jaką jury indemnizacyjne zsyłało na miejsce, dla oceny niektórych nieruchomości, których właściciele nie mogli ułożyć się polubownie z miastem.
Saccard ponawiał szczęśliwą spekulacyę z ulicy Pépinière. Ażeby imię jego żony zniknęło całkowicie, obmyślił naprzód sprzedaż gruntów i koncertowej kawiarni. Larsonneau sprzedał wszystko mniemanemu wierzycielowi. Akt sprzedaży opiewał na kolosalną cyfrę trzech milionów. Cyfra ta, oczywiście, była tak nadmierną, że komisya ratuszowa, kiedy agent ekspropriacyjny w imieniu fikcyjnego właściciela zażądał ceny kupna, jako indemnizacyi, nie chciała żadną miarą przyznać więcej nad dwa i pół miliona franków, pomimo cichej a wytrwałej pracy w tym kierunku pana Michelin i wymownych obron pana Toutin-Laroche, oraz barona Gouraud. Saccard spodziewał się tego niepowodzenia; odrzucił ofiarowaną mu cenę i dopuścił, aby akta poszły przed jury, którego on i pan de Mareuil byli właśnie członkami w tej chwili, dziwnym przypadkiem, któremu prawdopodobnie musiał dopomódz. I tak to powierzono jemu, oraz czterem innym jego kolegom przeprowadzenie śledztwa na własnych gruntach.
Pan de Mareuil towarzyszył mu. Z pomiędzy trzech innych przysięgłych jeden był lekarzem, który palił sobie obojętnie cygaro, nie troszcząc się ani odrobinę o ten gruz, przez który musiał przeskakiwać a dwaj inni przemysłowcami; z tych jeden był fabrykantem narzędzi chirurgicznych a do niedawna jeszcze obracał szlifierski kamień na ulicach miasta.
Droga, przez którą kroczyli ci panowie, była okropna. Deszcz padał noc całą. Grunt rozmiękły zamienił się w istną rzekę błota między rozwalonemi domami, na tej drodze, wytkniętej przeważnie przez ziemie miękie, gdzie wozy, przeznaczone do wywózki gruzu, grzęzły aż po osie. Po obu stronach sterczały złomy murów, podziurawione oskardami; wysokie budynki rozpłatane, ukazując sine wnętrzności, świeciły opróźnionemi klatkami schodowemi, rozwartemi pokojami, zawieszonemi gdzieś w górze, na podobieństwo wyłamanych szuflad jakiegoś wielkiego a brzydkiego mebla. Nie było nic bardziej opłakanego chyba nad tapety tych pokoi, kwadraty żółte lub niebieskie, które odpadały w strzępach, znacząc w wysokości pięciu do sześciu piętr, aż po dachy, ubożuchne, szczupłe gabineciki, ciasne dziurki, które mieściły może całe istnienie człowieka. Na obnażonych murach wstęgi kominów odznaczały się tuż obok ponurą czernią. Chorągiewka od wiatru, zapomniana, zgrzytała na brzegu któregoś z wiązań dachu a rynny deszczowe, nawpół oderwane, wisiały, jak łachmany. I wyłom zagłębiał się ciągle pośród ruin, niby szczerba po armatniej kuli; szosa, zaledwie zaznaczona dopiero, zasypana zwaliskami, miała jeszcze wypukłości wzgórzyste, głębokie kałuże wody i wyboje i ciągnęła się w dal pod szarem niebem w bladawem, ponurem świetle unoszącego się w powietrzu wapiennego pyłu.
Ci panowie, w połyskujących, starannie wyczyszczonych butach, tużurkach i wysokich kapeluszach, dziwacznie odbijali od tego błotnistego krajobrazu, brudno-żółtego, po którym uwijały się postacie robotników, o sinawej cerze, z włosami obłoconemi po karki, wózki, których ładunek znikał pod powłoką pyłu. Szli oni jeden za drugim, przeskakiwali z kamienia na kamień, unikając kałuży ciekącego błota, w których czasami nogi ich zanurzały się do kostki, co wywoływało klątwy i gwałtowne otrząsanie nóg. Saccard proponował przejść ulicę Charonne, coby ich uchroniło od tej przechadzki pośród zwalisk i rozkopów; nieszczęściem wszakże, mieli obejrzeć kilka posesyj na długiej linii bulwaru; ciekawość ich popychała i postanowili przejść samym środkiem podjętych robót. Zresztą, to zajmowało ich bardzo. Zatrzymywali się czasami na jakimś złomie gruzu, podnosili nosy, przywoływali się wzajem, aby sobie pokazać jakąś rozwartą czeluść pułapu, jakiś komin pozostały i sterczący w powietrzu, belkę opadłą na dach sąsiedni. Ta ustroń zburzonego miasta, przytykająca tuż do ulicy Temple, wydawała im się bardzo zabawną.
— To ciekawe, doprawdy — mówił pan de Mareuil. — Patrz, Saccardzie, na tę kuchnię, tam w górze; pozostał tam stary piec, zawieszony pod ogniskiem... Widzę go wybornie.
Ale lekarz, z cygarem w ustach, stanął przed jednym ze zburzonych domów, z którego pozostały tylko jeszcze pokoje parterowe, zapełnione szczątkami innych piętr. Jedyny odłam muru wznosił się z pośród stosu zwalisk, aby go zwalić za jednym zamachem, okręcono go liną, którą ciągnęło ze trzydziestu robotników.
— Nie zwalą go — pomrukiwał lekarz — ciągną zanadto na lewo.
Czterej inni zawrócili jeszcze, aby się przypatrzeć zwaleniu muru. I wszyscy pięciu, z oczyma wytężonemi, z urywanym oddechem, czekali na ten upadek z drżeniem rozkoszy. Robotnicy rozluźniali, to znów wyprężali się nagle mocniej, z przeciągłemi okrzykami.
— Nie zwalą — powtarzał doktór.
Potem, po kilku chwilach niespokojnego wyczekiwania, zawołał radośnie jeden z przemysłowców:
— Porusza się, porusza!
A kiedy mur uległ nareszcie i padł z przerażającym łoskotem, podnosząc chmurę wapna, panowie ci popatrzeli na siebie z uśmiechem. Byli zachwyceni. Surduty ich pokryły się cieniutkim pyłkiem, który obielił im rękawy i ramiona.
Teraz, idąc dalej pośród bagniska, rozmawiali z sobą o robotnikach. Nie było wielu dobrych. Wszystko to byli próżniaki, darmozjady a przytem uparci, marzący tylko o upadku przedsiębiorców. Pan de Mareuil, który od chwili już przypatrywał się z drżeniem dwóm biedakom, uczepionym na rogu dachu i rozbijającym oskardami mur, wyraził zdanie, że jednak ci ludzie szaloną mają odwagę. Reszta zatrzymała się znowu; wszyscy podnieśli oczy na tych pochylonych, zawisłych w górze robotników, kujących mur niemal w powietrzu; popychali cegły nogą i spokojnie patrzyli, jak się rozbijają w dole na miazgę; gdyby oskard uderzył fałszywie jeden jedyny zamach ręki strąciłby ich w przepaść.
— Ba! to rzecz nawyknienia — ozwał się lekarz, kładąc napowrót do ust cygaro. — To bydlęta...
Doszli teraz wreszcie do jednej z nieruchomości, którą winni byli obejrzeć. Odbyli całe zadanie w ciągu kwadransa i rozpoczęli napowrót swą przechadzkę. Potrosze oswoili się już nieco z błotem; szli przez kałuże, porzucili nadzieję uchronienia swych butów. Kiedy przeszli ulicę Ménilmontant, jeden z przemysłowców, dawny szlifierz, począł się jakoś niepokoić. Przyglądał się bacznie ruinom dokoła, nie mógł się już rozpoznać w tej dzielnicy. Mówił, że gdzieś tu w tej stronie mieszkał kiedyś, przed trzydziestu może laty, kiedy przybył do Paryża i że sprawiłoby mu to prawdziwą przyjemność, gdyby mógł odnaleźć to miejsce. Wciąż przebiegał okiem zwaliska, kiedy nagle widok domu, który oskard burzycieli przeciął już na dwoje, zatrzymał go pośrodku drogi. Przyglądał się jego bramie uważnie, to znów oknom. Potem, ukazując palcem jeden kąt burzonego domu w samej górze, zawołał:
— To tam, poznaję go!
— Co takiego? — spytał lekarz.
— Mój pokój, do licha! Toćto on!
Był to na piątem piętrze maleńki pokoik, który musiał dawniej wychodzić na podwórze. Otwarta ściana ukazywała go w całej nagości, z tapetą w wielkie żółte desenie, której oderwany kawał drżał na wietrze. Widać było jeszcze wgłębienie ściennej szafy, na lewo, wyklejonej niebieskim papierem. Obok zaś był otwór, gdzie niegdyś stał piec z kawałkiem rury.
Wzruszenie przejmowało dawnego robotnika.
— Przeżyłem tam pięć lat — mruknął. — Nietęgo to tam szło w tych czasach, ale wszystko to jedno, byłem wówczas młody... Widzicie panowie tę szafę; tam to złożyłem pierwsze trzysta franków oszczędności, grosz za groszem. A ten otwór pieca, przypominam sobie jeszcze ten dzień, kiedy go wyżłobiłem. W pokoju nie było kominka a zimno było psie istotnie, tem więcej, że nieczęsto bywało nas dwoje.
— Dajże pan pokój — przerwał mu lekarz żartobliwie — nie żądamy od pana zwierzeń. Popełniałeś niejedną farsę, jak inni.
— Tak, to prawda — mówił naiwnie poczciwiec. — Przypominam sobie jeszcze prasowaczkę z tego domu naprzeciwko... Widzisz pan, łóżko stało tu ot, na prawo, koło okna... Ach, biedny mój pokoiku, co mi oni z tobą zrobili!...
I posmutniał rzeczywiście.
— Daj pan pokój — ozwał się Saccard — nieźle to, doprawdy, że zwalają te stare rudery. Na tem miejscu powstaną piękne domy ciosowe... Albożbyś pan dziś jeszcze mieszkał w takiej norze? Kiedy tymczasem będziesz mógł bardzo dobrze osiedlić się na nowym bulwarze.
— Tak i to prawda — odpowiedział znów fabrykant, jak się zdało, kompletnie uspokojony.
Komisya zatrzymała się jeszcze w dwóch posesyach.
Lekarz pozostawał we drzwiach, paląc cygaro i patrząc w niebo. Kiedy doszli do ulicy des Amandiers, domy poczynały rzednąć, przechodzili głównie teraz koło parkanów, niezabudowanych gruntów, na których tu i owdzie tylko stała jakaś wpół rozwalona rudera. Saccarda zdawała się cieszyć ta przechadzka pośród ruin. Przypomniał sobie ów obiad, który jadł kiedyś, z pierwszą żoną jeszcze, na wzgórzach Montmartre i pamiętał wybornie, jak ukazywał jej ręką to nacięcie, które przecinało Paryż od placu Château-d’Eau aż do rogatki du Trône. Urzeczywistnienie tej, tak dawnej przepowiedni, zachwycało go. Przypatrywał się temu nacięciu z radością tajoną twórcy, jakgdyby sam pomagał robotnikom pierwszy dom rozwalać żelaznemi swemi dłońmi. I przeskakiwał grzązkie kałuże, myśląc o tem, że trzy miliony czeka go pod temi gruzami, na końcu tej błotnistej rzeki.
Panom tym wszakże wydało się, że są gdzieś na wsi. Droga biegła pośród ogrodów, których mury już zwalono. Widać było wielkie kląby bzu, pokrytego pączkami. Gazony rozściełały się jasną, delikatną zielenią. Każdy z tych ogródków zagłębiał się niby reduta liściasta z krzewów, z miniaturową fontanną tu i owdzie, kawałkami muru, na których sztucznie przedłużono perspektywę, malując błękitnawe pejzaże, altanki w skróceniu. Domki ukryte starannie i rozrzucone przypominały włoskie pawilony lub greckie świątynie; mech toczył podstawy kolumn gipsowych a trawa wyrastała nieraz z pośród murów frontonu.
— To są „domeczki“ — ozwał się doktór, mrugając okiem.
Ale widząc, że ci panowie niezrozumieli, wytłomaczył im, że margrabiowie za czasów Ludwika XV-go mieli zawsze takie ustronia do swych rozrywek i miłostek. Taka była moda podówczas.
I dodał:
— Nazywano to „domeczkami“. Cała ta dzielnica była ich pełną... Bywały tu czasem rzeczy wielce ciekawe!...
Komisya delegacyjna stała się bardzo uważną. Dwu przemysłowcom zaświeciły oczy, uśmiechali się, przyglądali się ogródkom z żywem zajęciem, tym pawilonom, na które nie spojrzeli nawet przed wyjaśnieniami kolegi. Jedna grota zatrzymała ich dłużej nieco. Ale kiedy doktór powiedział, widząc jedno z zabudowań, które już poczęto rozwalać, że to jest dom hrabiego de Savigny, słynny z orgij tego pana, cała komisya porzuciła bulwar, aby się przyjrzeć tym zwaliskom. Wstępowali na gruzy, wchodzili przez okna do parterowych pokoi a ponieważ robotnicy wyszli byli na śniadanie, mogli sobie swobodnie wszystko tam przeglądać. Pozostali tam z dobre pół godziny, rozpatrując się w sztukateryach plafonów, malowidłach odrzwi, fryzach i gipsaturach, pożółkłych od starości. Lekarz odbudowywał mieszkanie.
— Widzicie panowie — mówił — tu na prawo musiała być sala balowa. Tam, w tem wgłębieniu muru, z pewnością stała olbrzymia otomana. I patrzcie, pewien niemal jestem, że nad tą otomaną wisiało wielkie lustro; widać tu jeszcze nawet haki, co je podtrzymywały... Och, te łotrzyki umiały cudownie używać życia!
Nie byliby opuścili tych starych murów, które łechtały ich ciekawość, gdyby nie to, że Arystydes Saccard, zniecierpliwiony, zawołał ze śmiechem:
— Daremnie tu szukacie, tych pań i tak już nie znajdziecie, moi panowie.... Chodźmy do roboty.
Zanim się oddalili wszakże, doktór wszedł na kominek, aby młotkiem odbić ostrożnie główkę małego amorka malowaną al fresco, którą włożył do kieszeni paltota.
Doszli nareszcie do kresu swej wędrówki. Dawna posiadłość pani Aubertot była bardzo obszerna; kawiarnia koncertowa i ogród zajmowały zaledwie jej połowę, resztę zaś rozrzucone w odległościach domy; nowy bulwar wycinał w tym równoległoboku szeroki pas, co w zupełności uspokoiło obawy Saccarda, który lękał się pierwotnie, że nowa trasa zabierze tylko róg jeden placu, wziętego pod kawiarnię. To też Larsonneau otrzymał rozkaz bardzo głośnego domagania się, ponieważ po bokach pozostałe grunta w pięćkroć wzmagały wartość placu. Groził on nawet miastu, że w tym wypadku powoła się na rozporządzenie najświeższej daty, upoważniające posiadaczy do oddawania tylko tej części gruntu, która jest potrzebna na prace publicznego użytku.
Agent ekspropriacyjny przyjął na gruntach tych panów. Oprowadził ich po ogrodzie, prosił, żeby zwiedzili kawiarnię koncertową, pokazał im olbrzymie księgi. Ale dwaj przemysłowcy zeszli zaraz z doktorem, rozpytując go jeszcze o szczegóły, dotyczące domku hrabiego de Savigny, który nie na żarty zajął ich wyobraźnię. Słuchali go z otwartemi usty a on im opowiadał o pani Pompadour, o miłostkach Ludwika XV-go, kiedy tymczasem pan de Mareuil i Saccard sami prowadzili dalej śledztwo.
— No i załatwiliśmy już — powiedział ten ostatni, schodząc do ogrodu. — Jeżeli panowie pozwolicie, to ja mogę się podjąć zredagowania raportu.
Fabrykant instrumentów chirurgicznych ani słyszał nawet. Myśli jego były gdzieś daleko w czasach regencyi.
— Jakież to jednak dziwne były czasy! — powtarzał zcicha.
Nakoniec znaleźli dorożkę na ulicy Charonne i powrócili zabłoceni po kolana, zadowoleni ze swej przechadzki, jakby odbyli przyjemną wycieczkę na wieś. W dorożce rozmowa przeszła na inne pole, mówiono o polityce, powtarzano, że cesarz dokonywa wielkich rzeczy. Niewidziano nigdy chyba czegoś podobnego, jak to, co oni teraz zwiedzili. Ta olbrzymia ulica, tak prosta, będzie wspaniałą, skoro staną na niej domy.
Raport zredagował sam Saccard i jury akceptowało trzy miliony. Spekulant nasz też istotnie gonił już ostatkami, niemógłby był przetrwać i miesiąca dłużej. Pieniądze te ratowały go od ruiny a nawet potrosze i od sądów przysięgłych. Dał pięćkroć sto tysięcy na konto miliona, który winien był swemu tapicerowi i przedsiębiorcy budowlanemu za pałac w parku Monceau. Zatkał i inne dziury, rzucił się w nowe stowarzyszenia spekulacyjne, ogłuszył Paryż brzękiem prawdziwych talarów, które wyrzucał łopatką na blat żelaznej swej kasy. Rzeka złota poczęła płynąć wreszcie. Ale to nie był jeszcze trwały majątek, o przypływie stałym i bezustannym. Saccard, ocalony od przesilenia, czuł się nędzarzem z okruchami swoich trzech milionów, mówił naiwnie, że był za biednym jeszcze, aby już mógł odpocząć, że trzeba mu iść dalej na tej drodze. I niezadługo grunt znowu zachwiał się pod jego nogami.
Larsonneau zachował się tak znakomicie w sprawie Charonny, że Saccard, po krótkiem wahaniu, posunął uczciwość swą względem niego aż do wypłacenia mu dziesięciu procent i dodatkowo jeszcze trzydziestu tysięcy franków. Agent ekspropriacyjny wówczas otworzył kantor bankierski. Kiedy wspólnik jego szachrajstw oskarżał go w szorstkim tonie, że jest dziś bogatszym od niego, piękniś w żółtych rękawiczkach odpowiadał ze śmiechem:
— Widzisz, drogi mistrzu, pan umiesz znakomicie sprowadzać deszcz złoty luidorów, ale nie umiesz spadłych zbierać z ziemi.
Pani Sydonia skorzystała z powodzenia brata, aby od niego pożyczyć dziesięć tysięcy franków, z którą to sumą wybrała się na dwa miesiące do Londynu. Powróciła bez grosza. Nie dowiedziano się nigdy, na co przetraciła owe dziesięć tysięcy.
— Cóż u Boga, to kosztuje — odpowiadała, kiedy ją pytano. — Musiałam przepatrywać wszystkie biblioteki, archiwa. Miałam trzech sekretarzów do moich poszukiwań.
A kiedy ją pytano, czy nakoniec znalazła jakieś pewne dane w przedmiocie owych trzech miliardów, uśmiechała się naprzód z miną tajemniczą a w końcu mówiła:
— Wszyscyście niedowiarki... Nie znalazłam nic, ale to nie zmienia rzeczy. Zobaczycie, zobaczycie kiedyś...
Nie straciła przecież całkowicie czasu w Anglii. Brat jej, minister, skorzystał z tej jej podróży, aby jej powierzyć pewną delikatną misyę. Kiedy powróciła, otrzymała znaczne zamówienia z ministeryum. Było to przybranie nowej znów postaci. Handlowała teraz z rządem, podejmowała się wszelkich możliwych dostaw. Sprzedawała mu żywność i broń dla wojska, umeblowania do prefektur i biur administracyjnych, drzewo opałowe do biur i muzeów. Pieniądze zarabiane nie mogły ją zdecydować do zmienienia wieczystej czarnej sukni i zachowała zawsze twarz żółtą i ubolewającą. Saccard wówczas pewien już był, że to ją widział wychodzącą niegdyś tak śpiesznie od Eugeniusza. Musiała ona i dawniej już utrzymywać z nim tajemne stosunki, podejmować się zleceń, o których nikt w świecie nie wiedział.
Pośród tych interesów, tych pragnień palących, nienasyconych nigdy, Renata dogorywała. Ciotka Elżbieta umarła; siostra jej zamężna opuściła pałac Béraud, gdzie tylko wciąż jeszcze stał na swem stanowisku ojciec jej w poważnym cieniu obszernych komnat. Przetrwoniła w ciągu jednego sezonu przypadłe na nią po ciotce dziedzictwo. Grywała teraz namiętnie. Znalazła sobie salon, gdzie kobiety siadywały przy zielonym stoliku do trzeciej rano, tracąc sto tysięcy przez noc. Musiała probować i picia; ale nie mogła, doznawała nieprzepartego obrzydzenia. Odkąd znalazła się sama na świecie, rzucona w ten wir towarzyskiego życia, który ją unosił z sobą, puściła wodze zupełnie, niewiedząc, czem czas zabić. Kosztowała teraz wszystkiego. I nic nie wzruszało jej już w tej niezmiernej nudzie, co ją przygniatała swym ciężarem. Starzała się, oczy jej podkrążyły sine podkowy, nos jej się zaostrzał, usta miewały nagłe śmiechy, bez przyczyny. Był to koniec kobiety.
Kiedy Maksym zaślubił Ludwikę i kiedy młode małżeństwo wyjechało do Włoch, nie troszczyła się już więcej o swego kochanka, zdawało się nawet, że go już zapomniała całkowicie. A kiedy, po upływie pół roku, Maksym powrócił sam jeden, pochowawszy „garbuska“ na cmentarzu jakiegoś małego miasteczka w Lombardyi, okazała mu już tylko nienawiść. Przypomniała sobie „Fedrę“, przypomniała niezawodnie tę miłość zatrutą, której Ristori użyczyła swego szlochu. Wtedy, aby nie spotykać u siebie młodego człowieka, aby wykopać nazawsze przepaść hańby i wstydu między ojcem a synem, zmusiła swego męża, aby się dowiedział o kazirodztwie, opowiedziała mu, że w dniu, w którym zastał ją z Maksymem, ścigał on ją, jak oddawna już zresztą, swoją miłością, chciał ją zgwałcić. Saccardowi okropnie nieprzyjemną była, strasznie nie na rękę ta jej natarczywość, z którą pragnęła mu otworzyć oczy. Trzeba było zerwać stosunki z synem, nie widywać się z nim. Młody wdowiec, bogaty posagiem żony, zainstalował się w pałacyku na Avenue de l’Impératrice. Wyrzekł się Rady stanu, bawił się. Dla Renaty była to jedna z ostatnich jej przyjemności. Pomściła się, rzuciła w twarz tym dwu ludziom nikczemność, którą w nią wszczepili; mówiła sobie, że teraz przynajmniej nie zobaczy ich, śmiejących się z niej, idących pod rękę z sobą, jak dwaj dobrzy koledzy.
W tem zawaleniu się w gruzy wszystkich uczuć przyszła taka chwila, że Renata nie miała nikogo, kogoby lubić mogła, prócz jednej tylko swojej panny służącej. Miała coś w rodzaju macierzyńskiego przywiązania dla Celestyny. Może ta dziewczyna, która była wszystkiem, co jej pozostało po miłości Maksyma, przypominała jej chwile uciech, zamarłych nazawsze. Może poprostu wzruszała ją wierność tej sługi, tego uczciwego serca, którego poczciwej, spokojnej życzliwości, jak się zdawało, nic zachwiać nie mogło. Wdzięczną jej była w głębi wyrzutów swego sumienia za to, że patrzyła na jej hańbę a mimo to nie opuściła jej pod wpływem naturalnego obrzydzenia; wyobrażała sobie, że na to potrzebowała uczciwa ta dziewczyna prawdziwego zaparcia się siebie, że niejedną stoczyła walkę, niejedno poświęcić musiała, zanim doszła do spokojnego patrzenia na kazirodztwo, którego widok nie przeszkadzał jej przecież okazywać zawsze szacunku swej pani i otaczać ją jednakiem staraniem. A przywiązanie to służącej tem jej większą sprawiało przyjemność, że wiedziała o nieposzlakowanej uczciwości dziewczyny, porządnej, oszczędnej, niemającej kochanka.
Czasami, w chwilach smutku, mówiła jej:
— Tak, moje dziecko, to ty zamkniesz mi oczy.
Celestyna nieodpowiadała nic, tylko jakiś uśmiech szczególny przemykał się po jej ustach. Pewnego ranka zawiadomiła spokojnie panią, że odchodzi, że powracać musi do domu. Renatę wiadomość ta przejęła głęboko, zdawało jej się, że ją wielkie jakieś dotknęło nieszczęście. Nie chciała słyszeć o tem, zarzucała ją pytaniami. Dlaczego ją porzuca, kiedy się tak dobrze zgadzały z sobą przecież? I podniosła jej w dwójnasób zasługi.
Ale panna służąca na wszystkie te serdeczne słowa odpowiadała tylko spokojnym gestem przeczenia. Nie, nie może pozostać.
— Bo widzi pani — odpowiedziała nakoniec — choćbyś mi pani dawała wszystko złoto Peru, nie zostałabym tu już i tygodnia dłużej. Pani mnie nie zna ani trochę!... Osiem to lat już jestem u pani, nieprawdaż? A więc od pierwszej chwili, jak tu wstąpiłam w służbę, powiedziałam sobie: „Skoro tylko zdołam zebrać pięć tysięcy franków, powrócę do domu na wieś; kupię sobie domek w Lagache i będę tam żyła szczęśliwie.. Taką samej sobie zrobiłam z góry obietnicę, rozumie pani? A od wczoraj mam już pięć tysięcy franków, odkąd mi pani wypłaciła ostatnie zasługi.
Renatę przejęło zimno aż do głębi serca. Widziała Celestynę przechodzącą po za nią i Maksymem w chwili ich gorących pocałunków, z tą obojętnością, z tem absolutnem oderwaniem się, myślącą tylko o zamierzonem zebraniu pięciu tysięcy franków. Próbowała mimo to jednak powstrzymać ją jeszcze, przerażona tą pustką, jaka dokoła niej powstanie wraz z odjazdem tej dziewczyny; marzyła, że mimo wszystko zdoła zatrzymać przy sobie jeszcze to bydlę uparte, które uważała za przywiązane do siebie a które okazało się tylko egoistką. Tamta uśmiechała się tylko, wstrząsała wciąż głową i mówiła z cicha:
— Nie, nie, to niepodobna. Gdyby to była rodzona matka moja nawet, odmówiłabym jeszcze... Kupię sobie dwie krowy. Założę może mały handelek nićmi i wstążkami... U nas tak ładnie. Ach! chciałabym bardzo, żeby pani kiedy tam do nas zajrzała. To w pobliżu Caen. Pozostawię pani adres...
Wobec tego uporu Renata przestała już nacierać na nią. Rozpłakała się gorącemi łzami, kiedy pozostała sama. Nazajutrz, chorobliwym jakimś kaprysem zdjęta, zapragnęła odwieźć Celestynę na dworzec Zachodni w własnym powozie. Dała jej jedną ze swoich der podróżnych, podarowała jeszcze pieniędzy, kręciła się koło niej jak matka, która wyprawia córkę w daleką a uciążliwą podróż. W powozie poglądała na nią załzawionemi oczyma. Celestyna rozmawiała, mówiła jak bardzo się cieszy, że wyjeżdża. Potem, ośmielona, poczęła się zwierzać ze swych poglądów, udzielać dobrych rad swej pani.
— Ja, proszę pani, nigdy nie byłabym tak się zapatrywała na życie jak pani. Nieraz mówiłam sobie kiedy zastawałam panią z panem Maksymem: „Czy to podobna tak głupią być względem mężczyzn!“ To zawsze źle się musi skończyć... Ach, ja to, dzięki Bogu, umiałam strzedz się ich zawsze nie zaufałabym żadnemu!
Śmiała się, przechylając w róg powozu.
— Byłyżby też teraz tańczyły sobie gdzie tam moje talary! — ciągnęła dalej — a ja dziś wypłakiwałabym oczy. To też jak tylko zobaczyłam mężczyznę, brałam zawsze za miotłę... Nie śmiałam nigdy pani tego wszystkiego powiedzieć. Zresztą, cóż mnie to obchodziło. Pani była wolna a mnie chodziło o zarobienie sobie uczciwie trochy pieniędzy.
Na dworcu Renata zapłaciła jej drogę; wzięła dla niej bilet pierwszej klasy. Ponieważ przybyły zawcześnie, zatrzymała się jeszcze, ściskając jej ręce i powtarzając po kilkakroć:
— A uważaj tam na siebie, dbaj o zdrowie, kochana moja Celestyno.
Sługa pozwalała się pieścić. Rozpromieniona szczęściem poglądała spokojnie na załzawione oczy swej pani, z twarzą uśmiechnioną i świeżą. Renata mówiła jeszcze o przeszłości. Nagle tamta zawołała:
— Zapomniałam: nie opowiedziałam też pani historyi Baptysty, kamerdynera pana... Nikt pewnie nie powiedział pani tego w swoim czasie...
Młoda kobieta przyznała, że nie wiedziała nic pod tym względem.
— A no, przypomina sobie pani, jakie to on zawsze miny przybierał, jakie rzucał pogardliwe spojrzenia, sama pani mi kiedyś nawet o tem mówiła... A wszystko to była komedya... Nie lubił kobiet, nie schodził nigdy do oficyny do służby, kiedy myśmy tam były; a nawet, mogę to teraz pani powtórzyć, utrzymywał, że w salonie obrzydliwie było patrzeć na te wszystkie wydekoltowane suknie. Wierzę ja bardzo, że nie lubił kobiet!
I pochyliła się do ucha Renaty; sama zachowała spokój uczciwej dziewczyny, choć panią jej oblał gorący rumieniec.
— Kiedy nowy chłopak stajenny — ciągnęła dalej już głośno — zawiadomił pana o wszystkiem, pan wolał odprawić Baptystę, niż oddać go pod sąd i rozmazywać całą tę sprawę. Zdaje się, że wszystkie te obrzydliwości od wielu lat już działy się w stajniach... I powiedzieć, że ten drągal, hipokryta udawał, że tak lubi konie! Masztalerzy on lubił a nie konie.
Dzwonek przerwał rozmowę. Celestyna pochwyciła coprędzej osiem czy dziesięć pakunków, z któremi nie chciała się rozstać. Pozwoliła się ucałować. Potem poszła, nie obejrzawszy się nawet.
Renata pozostała na dworcu, dopóki świst lokomotywy nie oznajmił odejścia pociągu. A kiedy pociąg już ruszył, zrozpaczona, nie wiedziała już co ma począć teraz; zdawało jej się że dni jej odtąd ciągnąć się będą tak długie jak ta wielka sala, w której pozostała teraz sama jedna. Siadła do powozu i kazała stangretowi wracać do domu. W drodze jednak zmieniła zdanie; zlękła się pustki swego pokoju, nudy, która ją tam oczekuje; nie miała nawet tyle odwagi, aby tam wrócić dla zmienienia tualety, na zwykłą w koło jeziora przejażdżkę. Czuła potrzebę słońca, potrzebę tłumu.
Poleciła stangretowi jechać do Lasku.
Była czwarta. Lasek budził się z swej ociężałości gorącego popołudnia. Wzdłuż Avenue de l’Impératrice obłoczki kurzu wznosiły się w powietrzu i widać było w dali szerokie płaty rozściełającej się zieleni, którą odgraniczały stoki Saint-Cloud i Suresnes, ukoronowane szarym szczytem Mont-Valérien. Słońce wysoko na horyzoncie toczyło się, napełniając pyłkiem złotym wgłębienia gałęzi, zapalało wierzchołki drzew, zamieniało ten ocean liści w ocean złota. Ale po za fortami, w alei Lasku, prowadzącej do jeziora, świeżo skropioną była droga; powozy toczyły się po brunatnej ziemi jak po wełnianej ciemnej materyi w chłodzie i wilgoci odświeżonego gruntu. Po obu stronach drobne drzewka wrębów zagłębiały w gąszczu krzaków smukłe swe pnie, gubiąc się w półświetle zielonawem, które tu i owdzie dziurawiły wielkiemi smugami słoneczne promienie, kładąc się na żółtych polankach. A w miarę, jak się zbliżano do jeziora krzesła trotoarów były coraz liczniejsze; całe rodziny, zasiadłszy na nich, przypatrywały się ze spokojem na twarzy nieskończonemu szeregowi powozów. Potem, u zbiegu dróg przy jeziorze olśniewało kompletnie słońce; skośne jego promienie zamieniały okrągłą taflę jeziora w wielkie zwierciadło polerowanego srebra, odbijającą promienną twarz słońca. Oczy przymykały się lub nie rozróżniały nic zgoła, prócz na lewo ciemnej plamy łódek spacerowych. Parasolki powozów pochylały się wdzięcznym ruchem jednakim ku tej wspaniałości i nie podnosiły się już aż w alei wzdłuż jeziora, które od nadbrzeża przybierało tu czarność metalu pokreślonego złotawemi pasy. Na prawo, bukiety jodeł rysowały się kolumnadą wątłych i prostych łodyg, których fiolet delikatny rumieniły nieba płomienie; na lewo trawniki ciągnęły się zatopione w blaskach, niby całe pola szmaragdów, aż po koronkę bramy de la Muette w dali. Zbliżając się zaś do kaskady, kiedy z jednej strony poczynał się półcień zagajów, z drugiej wyspy po przeciwległej stronie jeziora wznosiły się w błękicie powietrza z wybrzeżami swemi oblanemi słońcem, energicznemi cieniami sosen, u stóp których widać było Szalet, niby zabawkę dziecinną, rzuconą w dziewiczym lesie. Cały las drżał ciepłem i śmiał się w słońcu.
Renata zawstydziła się, że jedzie w zamkniętej karecie i w ciemnej sukni w dzień tak piękny. Cofnęła się w głąb nieco, spuściwszy szyby, poglądając na tę falę światła spływającą na wodę i zieleń. Na zakrętach alei spostrzegła sznur kół, obracających się jak gwiazdy złote w długiej smudze oślepiających blasków. Lakierowane drzwiczki powozów, błyskawice bronzów i stali, żywe kolory tualet uciekały w dal w regularnem tempie truchtu koni i tworzyły w głębi Lasku szeroki pas ruchomy, promień tęczowy spadły z nieba, przedłużający się i kładący na wzgórzystej szosie.
I w tym promieniu, przymrużywszy oczy, młoda kobieta widziała chwilami to jasną fryzurę niewieścią odstającą na tle mozaikowem, to czarne plecy lokaja, to białą konia grzywę. Okrągłe parasolki mieniły się morą w tych blaskach, niby metaliczne księżyce.
W tej chwili, wobec tego dnia jasnego, tych szerokich kaskad słońca, przyszedł jej na myśl ów popiół delikatny, który kiedyś o zmroku widziała opadający na pożółkłe liście. Maksym towarzyszył jej wówczas. Było to w tym okresie, kiedy określone zapragnienie tego dziecka poczęło się w niej budzić. I przed oczyma wyobraźni jej stanęły znowu te trawniki, skąpane w wieczornej pomroce, te pociemniałe wręby Lasku, opustoszałe aleje. Szmer powozów przesuwał się z smutnym jakimś łoskotem wzdłuż szeregów pustych krzeseł, kiedy dziś tymczasem turkot kół, tentent kopyt końskich dźwięczał radosnemi fanfary. Potem stanęły jej na pamięci dawne przechadzki po Lasku. Ona tu spędziła część życia, Maksym tu wyrósł, obok niej, na poduszkach jej powozu. To był ich ogród. Deszcz nieraz ich tu zaskoczył, słońce sprowadzało napowrót, noc niezawsze z niego wypędzała. Przechadzali się tu zawsze, wśród wszelakiej pogody, kosztowali nudów i przyjemności życia. W tej pustce jej istnienia, w rozrzewnieniu, w które pogrążył ją odjazd Celestyny, wspomnienia te sprawiały jej gorzką jakąś radość. Serce jej mówiło: Nigdy już, nigdy już! I przejęło ją lodowate zimno, kiedy wywołała przed oczy ten krajobraz zimowy, to jezioro zastygłe i zaćmione, po którem ślizgali się; niebo miało wówczas kolor sadzy, śnieg narzucił na drzewa białą gipiurę, wiatr sypał im w oczy i na usta delikatny piasek mroźny.
Ale teraz po prawej stronie, na drodze przeznaczonej dla jeźdźców rozpoznała księcia de Rozan, pana de Mussy i pana de Saffré. Larsonneau wpędził do grobu matkę księcia, przedłożywszy jej w terminie wypłaty weksel na sto piędziesiąt tysięcy franków podpisany przez syna a teraz książę trwonił już drugą połowę miliona z Blanką Müller, pozostawiwszy pierwszą w rękach Laury d’Aurigny. Pan de Mussy, który opuścił ambasadę angielską dla włoskiej, wrócił do dawnych nawyknień galanteryi, prowadził kotyliona z nowym teraz wdziękiem. Co do pana Saffré, ten pozostał sceptykiem i światowcem najmilszym w świecie. Renata widziała jak zwrócił swego konia do drzwiczek powozu hrabiny Vanskiej, za którą szalał, jak mówiono, bez pamięci, od owego dnia, kiedy ją zobaczył w kostiumie Koralu u Saccardów.
Zresztą znajdowały się tu wszystkie panie zebrane w komplecie: księżna Sternich w odwiecznym swym ośmioresorowym powozie z baronową Meinhold i małą panią Daste; pani Teissière i pani Guende w szerokiej wiktoryi. A pośród tych pań Sylwia i Laura d’Aurigny rozpierały się na poduszkach wspaniałej karety. Pani Michelin przejechała nawet w głębi eleganckiej karetki; ładna brunetka pojechała zwiedzić stolicę departamentu pana Hupel de la Noue a za powrotem zobaczono ją w Lasku, w eleganckiej karetce, do której zamierzała niebawem dołączyć i odkryty powóz. Renata zobaczyła również margrabinę d’Espanet i panią Haffner, dwie nierozdzielne, przysłonięte parasolkami, które śmiały się czule i poglądały sobie w oczy, wyciągnięte tuż obok siebie wygodnie.
Dalej przesuwali się przed nią mężczyźni z galeryi jej znajomych: pan de Chibray w gigu; pan Simpson w dog-cart; panowie Mignon i Charrier, chciwi zawsze zysków, mimo marzenia o blizkiem wycofaniu się z interesów, w karetce, którą pozostawili na rogu alei, aby kawałek przejść pieszo, pan de Mareuil, jeszcze w żałobie po córce, czyhający na ukłony po pierwszem odezwaniu się, zaryzykowanem w przeddzień w ciele prawodawczem, obnoszący swą ważność polityczną w powozie pana Toutin-Laroche, co po raz już niewiadomo który ocalił był „Kredyt gruntowy“, postawiwszy go o dwa cale nad przepaścią zguby, wychudł on w senacie i stał się potężniejszym i bardziej imponującym jeszcze.
A jakby na uzupełnienie tej defilady, niby ostatnie jej dostojeństwo, baron Gouraud, rozpierający się, rozłożony jak słońce na podwójnych poduszkach, które wkładano do jego powozu. Renata doznała pewnego zdziwienia, połączonego z obrzydzeniem, poznając na koźle jego powozu, obok stangreta, Baptystę z twarzą bladą, z miną uroczystą. Sążnisty lokaj przyjął służbę u barona.
Drzewa lasu przemykały się wciąż przed jej wzrokiem, woda jeziora mieniła się tęczowemi blaski pod coraz to skośniejszemi promieniami słońca szereg powozów wydłużał ruchome swe refleksy. A młoda kobieta, pochwycona również w ten krąg wesela odczuwała niejasno cały ten stek pożądań przeróżnych, sunących tą drogą wśród słonecznego światła. Nie czuła oburzenia na widok tej raczącej się „odprawą“ psiarni. Ale nienawidziła ich wszystkich za ich radość, za ich wesele, za ten tryumf, który jej ukazywał ich wszystkich w pełni złotego pyłu, opadającego z nieba. Pyszni byli, wspaniali i uśmiechnięci; kobiety rozpierały się białe i tłuste; mężczyźni mieli spojrzenia ożywione, zachowanie pełne zachwytu szczęśliwych kochanków.
A ona w głębi swego pustego serca nie znajdowała już nic, prócz znużenia, prócz głuchej zazdrości. Byłaż ona więc lepszą od innych, skoro ją tak złamały te uciechy? Czy też przeciwnie tamtym należały się raczej pochwały za to, że mieli mocniejsze snać lędźwie, niż ona? Nie wiedziała, życzyła sobie nowych żądz jakich, aby na nowo rozpocząć życie, kiedy odwróciwszy głowę, spostrzegła tuż obok na trotuarze, biegnącym wzdłuż Lasku, widok, który ostatnim ciosem rozdarł jej serce.
Saccard i Maksym szli drobnemi kroki, jeden wsparty na ramieniu drugiego. Ojciec widocznie odwiedził syna i obadwaj, wyszedłszy na avenue de l’Impératrice, zaszli, gawędząc, aż do jeziora.
— Rozumiesz — powtarzał Saccard — z ciebie próżniak... Kiedy się ma, jak ty, pieniądze — nie pozwala się im zasypiać bezczynnie na dnie szuflad. W tym interesie, o którym ci mówię, można zarobić sto za sto. To umieszczenie pewne. Wiesz przecie, że nie chciałbym cię wciągnąć inaczej!
Ale młody człowiek zdawał się znudzony tem nastawaniem ojca. Uśmiechał się tym uprzejmym swoim, wdzięcznym uśmieszkiem i przyglądał się powozom.
— Widzisz tam tę kobietkę, ot tam, tę w fiołkowej sukni — zawołał nagle. — To praczka, którą to bydlę de Mussy puściło w świat.
Popatrzyli obadwaj na fiołkowo ubraną kobietę. Potem Saccard wyjął cygaro z kieszeni a zwracając się do Maksyma, który palił:
— Pozwól mi ognia — rzekł.
Zatrzymali się na chwilę, twarz w twarz, zbliżając ku sobie głowy. Kiedy cygaro zapaliło się:
— Uważasz — ciągnął ojciec dalej, ściskając silniej ramię syna pod swojem — byłbyś głupcem gdybyś mnie nie posłuchał. Cóż! Czy zgoda? Przyniesiesz mi jutro te sto tysięcy?
— Bardzo dobrze wiesz, że ja już nie przychodzę do ciebie — odpowiedział Maksym, krzywiąc usta.
— Ba, głupstwo, trzeba nareszcie koniec temu położyć!
A kiedy szli tak kilka kroków w milczeniu, w chwili, kiedy Renata, czując, że zemdleje, wcisnęła głowę w róg karety, aby nie być widzianą, szmer podniósł się w całym szeregu powozów, szmer coraz głośniejszy. Na trotoarach piesi zatrzymywali się, odwracali, z otwartemi usty, ścigając oczyma punkt jakiś zbliżający się w tę stronę. Koła zaturkotały żywiej, ekwipaże rozsunęły się z poszanowaniem na boki i ukazało się dwóch dojeżdżaczy, w zielonych ubiorach, w okrągłych czapeczkach z podskakującemi złotemi kwastami, których błyszczące nici opadały kaskadą. Pędzili, cokolwiek naprzód pochyleni na wielkich gniadych koniach. Po za nimi pozostawała próżnia. Nareszcie w tej próżni ukazał się cesarz.
Był on w głębi otwartego pojazdu sam jeden na ławeczce siedzenia. Ubrany czarno w długi anglez zapięty po szyję, miał na głowie kapelusz bardzo wysoki, lekko wygięty, którego jedwab połyskał w słońcu. Naprzeciw niego, na przedniem siedzeniu dwu panów, ubranych z tą wytworną elegancyą, która była dobrze widzianą w Tuileryach, siedziało z powagą, złożywszy na kolanach ręce przypominając w tej niemej pozycyi dwu gości, weselnych, obwożonych pośród ciekawości tłumu.
Renata zauważyła, że cesarz postarzał mocno. Pod wielkiemi wywoskowanemi wąsami usta otwierały się bardziej obwisłe. Powieki zapadały tak, że do połowy niemal przysłaniały przygasłe oko, którego żółtawo siwa barwa zdawała się mętniejszą jeszcze. Jeden nos tylko zachował kształt swój suchy, wybitny pośród całej bezbarwnej, startej twarzy.
Panie siedzące w powozach uśmiechały się, patrząc w stronę powozu dyskretnie, piesi przechodnie zaś ukazywali sobie wzajem monarchę.
Jakiś gruby jegomość utrzymywał, że cesarzem był ten pan, po lewej stronie, który plecami zwrócony jest do stangreta. Kilka rąk podniosło się do ukłonu. Ale Saccard, który zdjął kapelusz, zanim nawet dojeżdżacze przejechali, odczekał chwili, kiedy powóz cesarski zrównał się z nim właśnie i wtedy krzyknął grubym swym prowansalskim głosem:
— Niech żyje cesarz!
Cesarz, zdziwiony, obrócił się, poznał z pewnością entuzyastę i oddał ukłon z uśmiechem. I wszystko zniknęło w blaskach słońca, powozy posunęły znów zwartą linią, Renata nie zobaczyła już nic ponad grzywami końskiemi między plecami lokai prócz zielonych czapeczek dojeżdżaczy z podskakującemi złotemi kwastami.
Pozostała przez chwilę z szeroko rozwartemi oczyma, pełnemi tej wizyi, która jej przypomniała inną chwilę jej życia. Wydało jej się, że cesarz, wmięszawszy się w ten pochód powozów, nadał mu ostatni promień, potrzebny do uwydatnienia tryumfalności tego pochodu. Teraz była to już chwała. Wszystkie te koła, wszyscy ludzie wyorderowani, wszystkie te kobiety rozłożone w mdlejących pozach w powozie, odpływały w blasku cesarskiego pojazdu. Wrażenie to stało się tak dojmującem i bolesnem, że młoda kobieta poczuła nieprzepartą potrzebę schronienia się przed widokiem tego tryumfu, przed tym okrzykiem Saccarda, który brzmiał jej wciąż jeszcze w uszach, przed widokiem tego ojca i syna, wiodących się pod ręce. W myśli poczęła szukać gdzie uciec przed tem wszystkiem, przycisnęła ręce do piersi, jakby palonej ogniem wewnętrznym i z prawdziwą ulgą, z nagłą nadzieją uspokojenia, zbawczego jakiegoś powiewu, pochyliła się do woźnicy i zawołała:
— Do pałacu Béraud.
Dziedziniec wiał klasztornym chłodem. Renata obeszła dokoła arkady, szczęśliwa z tego wilgotnego powietrza, co jej opadało na ramiona. Przybliżyła się do basenu zielonawego od mchu, wypolerowanego na brzegach od używania; popatrzyła na głowę lwa nawpół zatartą, z rozchyloną paszczą, zkąd wypływał przez żelazną rurkę cienki strumień wody. Ileż to razy za dziecinnych czasów, ona i Krystyna brały tę głowę w drobne swe rączki, aby się wspiąć lepiej i poczuć ten prąd lodowo-zimnej wody, ściekającej im po palcach.
Następnie weszła po wielkich wschodach, pełnych ciszy, spostrzegła ojca w głębi długiej amfilady obszernych salonów; widziała wyniosłą jego postać, zanurzającą się zwolna w cień starych komnat, tej dumnej samotności, w której się zamknął szczelnie od śmierci siostry i przyszli jej na myśl ludzie spotykani przed chwilą w Lasku, ten baron Gouraud, który stare, ohydne swe ciało obwoził w słońcu na poduszkach powozu...
Poszła wyżej jeszcze, zapuściła się w kurytarz, potem w górę po schodach dla służby, doszła do pokoju dziecinnego. Klucz zastała na zwykłym gwoździu, wielki klucz zardzewiały, na którym pająki posnuły swe sieci. Zamek zaskrzypiał, wydając jakiś krzyk żałosny. Jakże smutnym był ten pokój dziecinny! Ścisnęło jej się serce, kiedy go zobaczyła tak pustym, szarym i oniemiałym. Zamknęła drzwiczki wielkiej klatki, stojące otworem z niejasną myślą, że temi to drzwiczkami uleciały może uciechy jej dziecięce. Przed koszami od kwiatów, pełnemi jeszcze ziemi stwardniałej i popękanej jak wyschłe błoto, zatrzymała się przez chwilę, ułamała kawałek gałązki rododendronu; ten szkielet rośliny, zaschły i zbielały pod warstwą kurzu był wszystkiem, co pozostało z ich żywych koszów zieleni. A nawet ta mata, wypełzła teraz, pogryziona przez myszy rozściełała się posępna, jak całun, który czeka od lat wielu na przyrzeczonego sobie trupa. W jednym kącie, pośród tej niemej rozpaczy, tego opuszczenia, którego cisza zdała się płakać, odnalazła jedną z dawnych swych lalek; wszystkie otręby wysypały się przez dziurę a porcelanowa główka przecież wciąż uśmiechała się jeszcze emaliowanemi usty po nad nieforemnym, rozprzęgającym się korpusem, który szaleństwa lalki snać wyczerpały.
Renata dusiła się w tem zepsutem powietrzu, pierwszych lat dziecięcych. Otworzyła okno, popatrzała na obszerny krajobraz. Tu nic nie było zbrukane. Odnajdowała wieczyste uciechy, wieczystą młodość przyrody. Po za nią musiało teraz zachodzić słońce, widziała tylko jego promienie, złocące z niesłychaną łagodnością ten kącik miasta, który ona znała tak dobrze. Była to niby ostatnia pieśń dnia zamierającego, wieczysta zwrotka wesela, zasypiającego powoli ponad wszystkiemi ludzkiemi sprawy.
W dole tama połyskiwała płowemi ognikami, Sekwana mieniła się złotą łuską, a most Konstantyny czarną koronką żelaznych swych wiązań odcinał się od białości filarów. Dalej na prawo, cienie hali winnej i ogrodu Botanicznego tworzyły wielką kałużę wód stojących i pokrytych mchami, której zielonawa powierzchnia rozpływała się we mgłach nieba. Na lewo wybrzeże Henryka IV-go i wybrzeże de la Râpée zakreślały się szeregami tych samych domów, na które dziewczynki poglądały tu przed dwudziestu laty, z temiż samemi ciemnemi plamami szop, temi samemi czerwonemi kominami fabrycznemi.
A ponad drzewami tam, w oddali, łupkowy dach ponurego gmachu Salpêtrière, błękitnawy w tem pożegnaniu słońca, wydał się jej nagle starym, dobrym przyjacielem. Co wszakże uspakajało ją najwięcej i świeżym orzeźwiającym powiewem pierś jej napełniało, to długie szare brzegi, to przedewszystkiem Sekwana, ta olbrzymka, którą widziała występującą z dalekich krańców horyzontu, kroczącą wprost ku niej jak za tych szczęśliwych czasów, gdzie to lękała się, że ona wzrośnie nagle i dojdzie aż do ich okna.
Przypominała sobie ich miłość dla tej rzeki olbrzymiej, te dreszcze wód rozhukanych, spadających u stóp ich kaskadą, rozbiegającej się po za niemi we dwa ramiona, których one już nie widziały, ale których czuły jeszcze zdrowy i czysty uścisk. Były już zalotnemi wówczas i mawiały w dni jasne, że Sekwana włożyła na siebie zieloną jedwabną suknię w białe płomyki, a tam, gdzie wody faliły się więcej, to były według nich atłasowe riusze; po za mostami zaś w dali Sekwana rozściełała się już złotogłowem materyi koloru słońca.
Podniósłszy oczy, Renata zobaczyła szeroki widnokrąg nieba, wydrążony w blado niebieską kopułę, topniejącą zwolna w zapadającym zmierzchu. Myślała w tej chwili o tem mieście, co było jej współwinowajcą, o jarzącej tysiącami świateł nocy na bulwarach, o gorących popołudniach w Lasku, o sinawem, rażącem świetle wielkich nowych pałaców. Potem, kiedy pochyliła głowę, kiedy objęła jednem spojrzeniem spokojny horyzont swego dzieciństwa, ten kącik stolicy mieszczańskiej i robotniczej, w którym roiła o życiu spokoju i ciszy, ostatnią gorycz jeszcze poczuła na ustach. Złożyła ręce i łkanie wybiegło z rozdartej jej piersi w tą noc zapadającą.
Następnej zimy, kiedy Renata umarła na zapalenie opon mózgowych, ojciec zapłacił jej długi. Rachunek Wormsa doszedł do dwóchkroć piędziesięciu siedmiu tysięcy franków.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Aleksandra Callier.