<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Odprawa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. La Curée
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

U Saccardów był bal kostiumowy, zapowiedziany na ów czwartek. Nie bal wszakże sam, ale poemat zatytułowany: „Miłość pięknego Narcyza i nimfy Echo“ w trzech obrazach, budził główną ciekawość tego wieczora; przedstawić go miały panie. Autorem poematu był pan Hupel de la Noue przyjeżdżający już od miesiąca ze swej prefektury do pałacu w parku Monceau, dla nadzorowania prób i wyrażania swej opinii w przedmiocie kostiumów. Pierwotnie zamierzał on napisać swój poemat wierszami; następnie wszakże zdecydował się na żywe obrazy: to będzie szlachetniejsze, powiadał, bliższe daleko starożytnego piękna.
Panie nie mogły sypiać z tego powodu po nocach. Niektóre z nich po trzy razy zmieniały kostiumy. Odbywano nieskończone narady, którym przewodniczył prefekt. Długo naprzód omawiana była osoba Narcyza. Ma ją przedstawiać mężczyzna, czy kobieta? Nakoniec na usilne prośby Renaty, zdecydowano, że rolę tę powierzy się Maksymowi; ale też on będzie jedynym mężczyzną a jeszcze i wówczas pani de Lauwerens mówiła, że nie zgodziłaby się nigdy, gdyby nie to, „że ten Maksymek wygląda doprawdy na dziewczynę“. Renata miała być nimfą Echo. Kwestya kostyumów była daleko zawilszą i więcej sprawiała im pracy. Maksym pomagał nie na żarty prefektowi, który był w prawdziwych opałach pośród dziewięciu kobiet; szalona ich imaginacya nie na żarty bowiem zagrażała klasycznej czystości linii jego dzieła. Gdyby ich zechciał słuchać, jego Olimp musiałby wystąpić w upudrowanych koafiurach. Pani d’Espanet chciała mieć koniecznie suknię z trenem, celem ukrycia nóg cokolwiek za grubych, kiedy natomiast znów marzeniem pani Haffner było wystąpić w skórze zwierzęcej. Pan Hupel de la Noue musiał być energicznym; raz nawet rozgniewał się na dobre. Pewnem było, mówił że jeśli wyrzekł się napisania poematu swego wierszem, to na to, aby go odtworzyć „umiejętnem skombinowaniem materyi i wdzięcznemi pozami najpiękniejszych kobiet“.
— Całość, moje panie — powtarzał przy każdem nowem wymaganiu — zapominacie zupełnie o całości... Nie mogę przecież poświęcić całego dzieła na rzecz wolantów, o które mnie prosicie.
Schadzki odbywały się w saloniku barwy jaskru. Spędzano tam całe poobiedzia na omawianiu formy jakiejś spódniczki. Worms przyzywany był kilkakrotnie. Nakoniec wszystko zostało ułożone, kostiumy stanowczo wyznaczone, pozy wyuczone i pan Hupel de la Noue oświadczył wreszcie, że jest już teraz zadowolony zupełnie. Wybór pana de Mareuil mniej już chyba sprawił mu kłopotu.
Miłość pięknego Narcyza i nimfy Echo miała się rozpocząć o jedenastej godzinie. Od wpół do jedenastej salon cały był już zapełniony, a ponieważ po ukończeniu żywych obrazów, miał się zaraz bal rozpocząć, na fotelach, ustawionych w półkole, zasiadły kostiumowane kobiety przed zaimprowizowaną sceną, estradą, ukrytą po za szerokiemi firankami z czerwonego aksamitu o złotych frendzlach, rozsuwaną na dwie strony na pierścieniach.
Po za rzędami foteli stali w zbitych szeregach mężczyźni. O dziesiątej tapicerzy poprzybijali ostatnie draperye. Estrada wznosiła się w głębi wielkiego salonu, zajmując jeden z końców długiej tej galeryi. Do sceny dochodziło się przez fumoir, zamieniony na foyer dla artystów. Prócz tego na pierwszem piętrze panie te miały oddane do swego rozporządzenia kilka pokojów, gdzie cała armia garderobianych sposobiła tualety do następujących obrazów.
Było już wpół do dwunastej a firanki nie rozsuwały się dotąd jeszcze. Szmer półgłośny napełniał salon. Szeregi foteli przedstawiały najdziwaczniej zmięszany tłum margrabin, kasztelanek, hiszpanek, pasterek, sułtanek; dalszy plan natomiast, zapełniony czarnemi frakami, kładł ciemną, wielką plamę na ten obraz jaskrawy, mieniący się jasnemi materyami i obnażonemi ramiony, migocący żywemi iskrami klejnotów. Kobiety tylko były poprzebierane charakterystycznie. Było już okropnie gorąco. Trzy żyrandole zapalały złotem ociekające ściany salonu.
Nakoniec ujrzano pana Hupel de la Noue wychodzącego przez furtkę, zarezerwowaną z boku estrady. Od ósmej wieczorem dopomagał on już tym paniom. Frak jego na lewym rękawie miał ślady trzech palców zaznaczonych biało, pamiątka drobnej jakiejś rączki, która tam widocznie spoczęła, nie pamiętna, że przed chwilą zaledwie zanurzała się w puszce z pudrem. Ale prefekt nie pytał w tej chwili o takie toaletowe drobnostki! Oczy miał rozszerzone, twarz nabrzmiałą i cokolwiek pobladłą. Zdawało się, że nie widzi nikogo. A podchodząc do Saccarda, którego spostrzegł wśród jednej z grup wielce poważnych panów, rzekł mu półgłosem:
— Do licha, pańska żona zgubiła swoją przepaskę z liścia... Ładna teraz dla nas perspektywa!
Klął, gotów był bić ludzi. Potem, nie czekając na odpowiedź, nie spojrzawszy nigdzie, odwrócił się, zagłębił po za draperyą i zniknął znowu. Panie uśmiechnęły się ze szczególniejszego pojawienia się tego pana.
Grupa, pośród której znajdował się Saccard, utworzyła się po za fotelami. Przysunięto tu nawet po za szeregami siedzeń, fotel dla barona Gouraud, któremu od niejakiego czasu puchnęły nogi. Był tam pan Toutin-Laroche, którego cesarz niedawno powołał był do senatu; pan de Mareuil, którego wybór powtórny izba raczyła usankcyonować; pan Michelin, w przededniu niemal obdarzony orderem; a nieco w tyle, opodal, panowie Mignon i Charrier, z których jeden miał ogromny brylant u krawata a drugi większy jeszcze na palcu. Panowie ci rozmawiali. Saccard opuścił ich na chwilę, aby zamienić kilka słów po cichu z siostrą, która wchodziła właśnie i zabierała miejsce między Ludwiką de Mareuil i panią Michelin. Pani Sydonia przebrana była za czarnoksiężniczkę; Ludwika miała zuchwały nieco kostium pazika, który jej nadawał minę prawdziwego lamparta; ładna Michelin, przebrana za almeę wschodnią, uśmiechała się miłośnie z poza swych woali, haftowanych złotemi nićmi.
— Czy wiesz już co? — spytał z cicha Saccard siostry.
— Nie, dotąd nic jeszcze — odpowiedziała mu. — Ale ptaszek musi się przecież tu znajdować... Wytropię go dziś wieczór, bądź spokojny.
— Uwiadomisz mnie natychmiast, nieprawdaż?
I Saccard, zwracając się na prawo i lewo, zasypał komplementami Ludwikę i panią Michelin. Jedną porównał do huryski Mahometa, drugą do małego Henryka III-go. Akcent jego prowansalski wyśpiewywał, zda się, z zachwytu. Kiedy powrócił do grupy ludzi poważnych, pan de Mareuil wziął go na stronę i począł mówić o małżeństwie ich dzieci. Nic nie zmieniło się, następna niedziela naznaczoną była na podpisanie kontraktu.
— Doskonale — rzekł Saccard. — Zamierzam nawet dziś już zawiadomić naszych przyjaciół o tym fakcie, jeżeli pan nie masz nic przeciw temu... Oczekuję tylko z tem na przybycie brata mego, ministra, który przyrzekł mi, że będzie.
Świeży deputowany wyraził swój zachwyt. W tejże chwili pan Toutin-Laroche podniósł głos, nabrzmiały widocznie żywem oburzeniem:
— Tak, moi panowie — mówił on do pana Michelin i dwu antreprenerów, którzy się zbliżyli — byłem tak dobroduszny, że pozwoliłem wmięszać moje nazwisko do takiej sprawy.
A ponieważ Saccard i Mareuil przystąpili napowrót do nich:
— Opowiadałem właśnie tym panom opłakaną historyę generalnego towarzystwa portów marokańskich, wiesz przecie, Saccardzie?
Ten ani drgnął. Towarzystwo, o którem mówiono, w tym czasie właśnie zbankrutowało z okropnym skandalem. Akcyonaryusze, zbyt ciekawi, chcieli dowiedzieć jak daleko zaszły urządzenia sławnych owych stacyj handlowych na wybrzeżach morza Śródziemnego i ankieta sądownicza wykazała, że porty marokańskie istnieją wyłącznie tylko na planach inżynierów, prześlicznych planach, rozwieszonych na ścianach biur Towarzystwa. Od tej chwili pan Toutin-Laroche krzyczał zapamiętalej jeszcze od akcyonaryuszów, oburzał się, domagał, aby zwrócono mu jego nazwisko, wolne od wszelkiej zakały. I wyrabiał tyle hałasu, że rząd, ażeby uspokoić a zarazem zrehabilitować w opinii publicznej tego człowieka, tak pożytecznego sobie, zdecydował się wysłać go do senatu. Tak to udało mu się wyłowić ten fotel tyle upragniony, w sprawie, która oniemal nie zaprowadziła go pod sąd policyi poprawczej.
— Za dobry pan jesteś, że się tem wszystkiem zajmujesz — mówił Saccard. — Wskaż pan tylko na wielkie twe dzieło, na kredyt gruntowy, ten bank, który wyszedł zwycięzko ze wszystkich przesileń finansowych.
— Tak — poszepnął Mareuil — to najlepsza na wszystko odpowiedź.
„Kredyt gruntowy“ w samej rzeczy wyszedł był właśnie świeżo z wielkich ambarasów, starannie ukrywanych. Pewien minister, wielce czuły dla tej instytucyi finansowej, która trzymała miasto Paryż za gardło, obmyślił nagłą hausę, którą pan Toutin-Laroche znakomicie się posłużył. Nic nie łechtało więcej jego próżności, jak pochwały oddawane pomyślnemu rozwojowi gruntowego kredytu. Wywoływał je sam zazwyczaj. Podziękował panu de Mareuil wzrokiem i pochylając się ku baronowi Gouraud, na którego fotelu opierał się poufale, spytał go:
— Czy dobrze tu panu, czy czasem nie za gorąco?
Baron wydał mruk jakiś lekki.
— Spada, spada wciąż — dodał pan Toutin-Laroche półgłosem, zwracając się w stronę tych panów.
Pan Michelin uśmiechał się, przymykając od czasu do czasu powieki, ruchem łagodnym, aby się przyjrzeć czerwonej swej orderowej wstążeczce. Mignon i Charrier silnie ustawieni na wielkich nogach, zdawali się daleko już swobodniej nosić fraki, odkąd przyozdobili się brylantami. Była już wszakże bez mała północ, zgromadzenie poczynało się niecierpliwić; nie pozwalało sobie wprawdzie szemrać, ale wachlarze poruszały się jakoś nerwowiej i szmer rozmów wzrastał.
Nakoniec pan Hupel de la Noue pojawił się ponownie. Wysunął był już ramię przez wązki otwór, kiedy spostrzegł panią d’Espanet, wchodzącą nakoniec na estradę; panie te wszystkie zajęły już miejsca do pierwszego obrazu i czekały tylko na nią jedną. Prefekt odwrócił się plecami do publiczności i widać było jak rozmawiał z margrabiną, ukrytą za firankami. Zniżył głos i z ukłonami, które przesyłał końcami palców mówił:
— Serdeczne moje powinszowania, margrabino, kostium pani jest czarowny.
— Mam pod nim jeszcze daleko piękniejszy! — odpowiedziała nieco ryzykownie piękna pani, wybuchając mu w sam nos śmiechem, tak jej się wydawał pociesznym w tych draperyach.
Śmiałość tego żartu zadziwiła na chwilę pana Hupel de la Noue, ale uspokoiwszy się, coraz więcej zaczął się słówkiem tem zachwycać w miarę, jak je pogłębiał:
— Ach! ach! znakomite, znakomite! — szepnął z miną szczerego uwielbienia.
Spuścił róg zasłony, przyłączył się do grupy poważnych panów, zamierzając nacieszyć się swem dziełem. Nie był to już ten sam człowiek, co biegał pomięszany w poszukiwaniu opaski z liścia „nimfy Echo“. Promieniał cały, sapał, ocierał sobie czoło. I teraz jeszcze miał biały kontur małej rączki na rękawie fraka; a w dodatku jeszcze prawa rękawiczka poplamiona była różem na wielkim palcu; niezawodnie zamaczał koniec palca w słoiku z różem której z tych dam. Uśmiechał się, wachlował, bąkał:
— Zachwycająca jest, porywająca, zdumiewająca prawdziwie!
— Kto taki? — spytał Saccard.
— Margrabina. Wyobraź sobie, co mi w tej chwili powiedziała...
I opowiedział jej dowcip. Uznano go za znakomity. Panowie powtarzali go sobie. Nawet pełen godności zawsze pan Haffner, który się zbliżył do tej grupy, nie mógł się powstrzymać od przyklaśnięcia.
W tej chwili fortepian, ukryty tak, że mało kto go widział, począł grać walca. Wówczas głęboka cisza zaległa cały salon. Walec miał jakieś zawroty kapryśne, nieskończone, a jedna fraza rozkoszna, upajająca, taż sama, powtarzała się w nim i gubiła w trelu słowiczym; potem głosy ciche, zgłuszone podejmowały ją znowu powolniej. Było to dziwnie zawrotne. Panie z głowami nieco pochylonemi, uśmiechały się. Odgłos ten fortepianu natomiast spłoszył wesołość pana Hupel de la Noue. Spoglądał na aksamitną czerwoną firankę z trwogą, mówił sobie, że powinien był ustawić sam panią d’Epanet, tak jak ustawił był inne.
Zasłona rozchyliła się zwolna, fortepian przycichł, jakby echem tylko powtarzając walec zmysłowy. Szept tłumiony przebiegł salon. Panie pochyliły się naprzód, mężczyźni wysuwali głowy a zachwyt przejawiał się tu i owdzie jakimś zbyt głośno wypowiedzianem słowem, jakiemś mimowolnem westchnieniem, stłumionym śmieszkiem. Trwało to wszystko pięć długich minut pod jarzącym blaskiem trzech żyrandoli.
Pan Hupel de la Noue, uspokojony, uśmiechał się z błogością do swego poematu. Nie mógł powstrzymać się, aby otaczającym go nie powtórzyć tego, co powtarzał już od miesiąca:
— Miałem zamiar pierwotnie napisać to wierszem... Ale nieprawdaż? tak jest to szlachetniejsze, czystszych linij, bliższe starożytnego klasycyzmu.
Potem kiedy walc kołysał bez końca swą melodyę upajającą, on dawał wyjaśnienia. Mignon i Charrier przybliżyli się i słuchali go uważnie.
— Znacie państwo wszyscy przedmiot, nieprawdaż? Piękny Narcyz, syn strumienia Cefizus i nimfy Liriope, wzgardził miłością nimfy Echo... Echo była w orszaku Junony, którą zabawiała swemi rozmowy przez ten czas kiedy Jowisz biegał po świecie... Echo, córa Powietrza i Ziemi, jak wiecie...
I upajał się poezyą baśni. Potem więcej poufnym już tonem:
— Sądziłem, że imaginacyi mojej mogę cokolwiek puścić wodze... Nimfa Echo prowadzi pięknego Narcyza do Wenery, do groty morskiej, po to, aby go bogini zapaliła płomieniem swych ogni. Ale bogini jest tu bezsilną. Młodzieniec okazuje swem zachowaniem, że bynajmniej nie został wzruszony.
Tłómaczenie nie było potrzebne bynajmniej, mało osób bowiem ze zgromadzenia rozumiało właściwe znaczenie grup obrazu. Skoro prefekt wymienił osoby półgłosem, unoszono się więcej jeszcze. Mignon i Charrier wytrzeszczali wciąż z całej siły oczy. Oni nic tu nie zrozumieli.
Na estradzie, między firankami z czerwonego aksamitu widać było wydrążenie skały. Dekoracya zrobiona była z jedwabiu łamiącego się w wielkie fałdy, naśladujące załomy skały, na której wymalowane były muszle, ryby, wielkie trawy morskie. Podłoga wznosiła się nakształt wzgórka i pokryta była tym samym jedwabiem, na którym dekorator przedstawił piasek cienki, narzucony perłami i źdźbłami srebra. Była to rezydencya bogini. Tam, na wierzchołku wzgórza, pani de Lauwerens w kostiumie Wenery stała wyprostowana; nieco tęga, nosiła różowe trykoty z dostojeństwem księżniczki Olimpu, pojęła swą rolę, jako władczyni miłości z wielkiemi oczyma surowemi i pożerającemi. Po za nią ukazywała tylko główkę złośliwą, skrzydła i kołczan, drobna pani Daste, uśmiechająca się, stanowiąc milutkiego kupidyna. Potem z jednej strony wzgórza trzy gracye: pani de Guende, Teissière, de Meinhold, całe w muślinach, uśmiechały, porozumiewały się wzajem, obejmując uściskiem jak w grupie Pradiera; z drugiej znów strony magrabina d’Espanet i pani Haffner owinięte w tenże sam zwój koronek, ujęte w pół ze zmięszanemi włosami stanowiły ryzykowną partyę obrazu, wspomnienie Lesbos, które pan Hupel de la Noue objaśniał cichszym już głosem, dla mężczyzn wyłącznie, powiadając, że przez to chciał wykazać potęgę Wenus.
U stóp pagórka hrabina Vanska przedstawiała Rozkosz; wyciągała się, wstrząsana ostatnim spazmem z oczyma wpółotwartemi, zamierającemi, jakby znużona; mocna brunetka rozwiązała czarne swe włosy a tunika jej, narzucona płomykami płowemi ukazywała miejscami płonącą skórę. Gamma kostiumów, począwszy od śnieżystej bieli zasłony Wenery aż do ciemnej purpury tuniki Rozkoszy, przechodziła łagodnie, stopniowo rozpływając się w ogólnym tonie różowym, koloru ciała. A pod promieniem elektrycznym, umiejętnie skierowanym na scenę przez jedno z okien od ogrodu, gaza, koronki, wszystkie te powiewne lekkie materye przezrocze spływały tak doskonale harmonijnie z ramionami i trykotami, że różowawa ta biel zdawała się żyć i że nie wiedziało się już czy te panie nie posunęły czasem plastyki prawdy aż do zaniechania zupełnie trykotów.
To była tylko apoteoza; dramat rozgrywał się na pierwszym planie. Na lewo Renata, w roli nimfy Echo, wyciągała ramiona ku potężnej bogini, z głową nawpół zwróconą w stronę Narcyza, błagalna, jakby go chciała skłonić, aby popatrzał na Wenus, której sam widok zapala straszliwe serca płomienie; ale Narcyz, stojący po prawej stronie, odmawiał gestem jej prośbie, oczy przysłaniając ręką, stał zimny jak bryła lodu. Kostiumy dwu tych osób nieskończony kłopot sprawiały wyobraźni pana Hupel de la Noue. Narcyz, w postaci pół-boga leśnego, miał na sobie kostyum idealnego myśliwca, trykot zielonkawy, krótka westka przystająca, gałązka dębu we włosach. Suknia nimfy Echo była sama w sobie już kompletną alegoryą; były na niej wielkie drzewa, wielkie góry, miejsca, gdzie głosy Ziemi i Powietrza odpowiadają sobie wzajem; była skałą ze względu na biały atłas swej sukni, lasem — z przepaski z liścia, która okrążała stan jej, niebem przeczystem przez mgłę niebieskiej gazy stanika. A wszystkie grapy zachowywały nieruchomość posągów, cielesna nuta Olimpu śpiewała tonami tych linij w olśniewającym szerokim światła promieniu, kiedy tymczasem fortepian wciąż zawodził miłosną melodyę, przenikającą skargą, przerywaną głębokiem westchnieniem czasami.
Ogólnie uznano, że Maksym był zachwycająco zbudowany. W tym odmownym geście występowało lewe jego biodro plastycznie i zwracano na nie ogromnie uwagę. Wszystkie pochwały jednak zachowano głównie dla wyrazu twarzy Renaty. Wedle wyrażenia pana Hupel de la Noue, była ona „boleścią niezaspokojonej żądzy“. Miała cierpki jakiś uśmiech na ustach, poddającej się pokornie kobiety, czatowała, zda się na swoją zdobycz z błagalnem spojrzeniem zgłodniałej wilczycy, która w połowie tylko zakrywa zęby. Pierwszy obraz poszedł dobrze z wyjątkiem tylko tej waryatki Adeliny, która poruszała się i z wielkim trudem zaledwie powstrzymywała niepokonaną ochotę śmiechu. Firanka zasunęła się i fortepian umilkł.
Wtedy dopiero poczęto oklaskiwać dyskretnie i rozmowy ponownie podjęto. Szeroki powiew miłości, powstrzymywanej na wodzy żądzy, powiał od tych nagich ciał na estradzie na cały salon, w którym kobiety na swych fotelach coraz więcej omdlewające przybierały pozy a mężczyźni szeptali sobie wzajem coś do ucha z uśmiechami. Był to szept sypialni, półcisza dobrego towarzystwa, pożądanie rozkoszy, formułujące się zaledwie drżeniem ust; i w niemych tych spojrzeniach, spotykających się wśród zachwytu towarzyskiej przyzwoitości, było brutalne zuchwalstwo miłości ofiarowanych i przyjmowanych od jednego spojrzenia.
Oceniano bez końca doskonałości fizyczne każdej z tych pań z osobna. Ich kostiumy nabierały tu takiej samej niemal wagi, jak ich ramiona. Kiedy panowie Mignon i Charrier chcieli o coś jeszcze zapytać pana Hupel de la Noue, zdumieni zostali nie zastając go już obok siebie, zniknął napowrót, poza estradą.
— Opowiadałam ci więc, moja prześliczna — mówiła pani Sydonia, nawiązując przerwaną przez pierwszy obraz rozmowę — że otrzymałam list z Londynu, już wiesz? w sprawie owych trzech miliardów... Osoba, której powierzyłam poszukiwania, donosi mi, że o ile jej się zdaje, znalazła kwit bankiera. Anglia zatem widocznie miałaby zapłacić... Przyprawiło mnie to o chorobę, czuję się niezdrową od dziś rana.
Była w rzeczy samej źółtszą jeszcze niż zazwyczaj w tej sukni czarnoksiężniczej, posianej gwiazdami. A ponieważ pani Michelin jej nie słuchała, mówiła dalej już ciszej znacznie, mrucząc sobie, że to niepodobieństwo, aby Anglia miała dobrowolnie zapłacić i że stanowczo trzeba jej będzie wybrać się samej do Londynu.
— Kostium Narcyza był bardzo ładny, nieprawdaż? — spytała Ludwika pani Michelin.
Ta uśmiechnęła się. Patrzała na barona Gouraud, który zdał się odmłodzonym istotnie w swym fotelu. Pani Sydonia, widząc gdzie biegły jej spojrzenia, pochyliła się i szeptała jej w ucho, tak, żeby dziecko nie posłyszało:
— Czy dotrzymał?
— Tak — odpowiedziała młoda kobieta omdlewająco, odgrywając do złudzenia rolę almei. — Wybrałam sobie domek w Louvecienne i otrzymałam już dowód własności od jego adwokata... Ale zerwaliśmy już z sobą, nie widuję go...
Ludwika miała słuch szczególniej delikatny, tam zwłaszcza, gdzie chodziło o podchwycenie tego, co przed nią ukryć chciano. Popatrzała na barona Gouraud z wyzywającym wyrazem pazika i rzekła spokojnie do pani Michelin:
— Czy pani nie uważa, że ten baron jest okropny, ohydny prawdziwie?
Potem dodała, wybuchając śmiechem:
— Nieprawdaż pani, jemu powinni byli powierzyć rolę Narcyza. Wyglądałby przecudnie w bladozielonych trykotach...
Widok Wenus, tego zakątka rozkoszy Olimpu, w samej rzeczy ożywił starego senatora. Zachwytem błyszczące jego oczy obiegały salę, wpół obrócony winszował Saccardowi. W zgiełku, który napełniał salon, gromadka poważnych mężów w dalszym ciągu rozmawiała o interesach i polityce. Pan Haffner mówił, że mianowany został prezydentem sądu, utworzonego do regulowania kwestyj indemnizacyjnych. Wtedy rozmowa przeszła na nowe prace Paryża, na ten bulwar księcia Eugeniusza, o którym poczynano już na seryo mówić wpośród publiczności. Saccard pochwycił w lot sposobność; mówił o jednej znajomej sobie osobie, o pewnym właścicielu, który zapewne zostanie również wywłaszczonym. I patrzał w twarz tych panów. Baron kiwnął zlekka głową; pan Toutin-Laroche posunął się tak dalece, że oświadczył, iż nie ma nic nieprzyjemniejszego jak zostać wywłaszczonym; pan Michelin potakiwał i zezował jeszcze więcej, wpatrując się w swój order.
— Indemnizacya bez względu na jej wysokość nie opłaci człowiekowi przykrości wywłaszczenia — zakonkludował mądrze pan de Mareuil, który chciał być przyjemnym dla Saccarda.
Zrozumieli się. Ale Mignon i Charrier wysunęli naprzód swe interesa osobiste. Zamierzali oni, jak mówili, wyprowadzić się wkrótce do Langres, prawdopodobnie, pozostawiając sobie tylko mieszkanie, na wypadek przyjazdu, w Paryżu. Wywołali uśmiech tych wszystkich panów opowiadając im, że po wystawieniu wspaniałego pałacu na bulwarze Malesherbes, uznali go tak pięknym, że nie mogli oprzeć się chęci sprzedania go natychmiast. Brylanty były dla nich zapewne pociechą, na którą sobie pozwolili po tej stracie. Saccard śmiał się z przymusem; dawni jego wspólnicy zebrali olbrzymie zyski w interesie, w którym on odegrał rolę wywiedzionego w pole. A ponieważ antrakt się przedłużał, zdania o piersiach Wenus i sukni nimfy Echo przerywały rozmowę poważnych mężów.
Po upływie dobrej pół godziny, pan Hupel de la Noue ukazał się ponownie. Szedł tryumfalnie a nieporządek jego tualety wzmógł się jeszcze bardziej. Powracając na swe miejsce poprzednie, napotkał pana de Mussy. Uścisnął mu rękę w przelocie, potem zawrócił po to, aby go spytać:
— Nie wiesz pan jeszcze o najświeższym dowcipie margrabiny?
I opowiedział mu go, nie czekając na odpowiedź. Coraz więcej był nim przejęty, komentował go, nakoniec począł znajdować niesłychanie naiwnym. „Mam pod spodem jeszcze daleko piękniejszy!“. Był to okrzyk mimowolnie płynący z serca.
Ale pan de Mussy nie był bynajmniej tego zdania. Uznał ten dowcip za wielce nieprzyzwoity. Przed niedawnym czasem został on wcielony jako attaché do ambasady angielskiej, gdzie jak mu zapowiedział minister zachowanie poważne było nieodzowną koniecznością. Odmawiał teraz, kiedy mu proponowano prowadzenie kotyliona, udawał daleko starszego, nie wspominał już o swojej miłości dla Renaty, której kłaniał się z głęboką powagą skoro ją spotkał.
Pan Hupel de la Noue przyłączał się właśnie do gromadki, stojącej po za fotelem barona, kiedy fortepian ozwał się marszem tryumfalnym. Głośny podkład akordów zabrzmiał na klawiszach, rozpoczynając śpiew szeroki, rozległy, w którym chwilami słychać było jakiś dźwięk kruszczowy. Po każdej frazie, głos donośniejszy poczynał znowu, akcentując rytm. Było to brutalne a wesołe.
— Zobaczycie panowie — szepnął pan Hupel de la Noue — może posunąłem cokolwiek za daleko licencyę poetycką, ale zdaje mi się, że mi się to zuchwalstwo powiodło... Nimfa Echo, widząc, że Wenus jest bezsilną wobec pięknego Narcyza, prowadzi go do dziedzina Plutona, boga bogactw i kosztownych kruszców... Po pokusach ciała, pokusa złota.
— To klasyczne — odpowiedział suchy pan Toutin-Laroche z ujmującym uśmiechem. — Znasz pan swoje czasy, panie prefekcie...
Firanki roztwierały się, fortepian coraz odzywał się głośniej. Było to formalne olśnienie. Promień elektryczny padał na przepych blasków, w których widzowie w pierwszej chwili dojrzeli tylko ognisko, gdzie się topiły sztaby złota.
Nowa grota wydrążała się w głębi; ale to już nie był pełen świeżości przybytek Wenery, skąpany w blaskach zamierających na piasku, posianym perłami pierwszego planu; ta tutaj widocznie znajdować się musiała gdzieś we wnętrzu ziemi, w pokładzie jakimś gorejącym a głębokim, szczelinie starożytnego piekła, rozpadlinie jakiejś miny topiących się kruszców, zamieszkiwanej przez Plutona. Jedwab, naśladujący skałę, poprzerzynany był metalicznemi pręgami, ściekami, które były niby tyłami starego świata, kędy dopływały nieobliczone skarby i wieczyste życie ziemi. Na dole, dzięki zuchwałemu anachronizmowi pana Hupel de la Noue rozsypane były złote dwudziesto-frankówki; luidory rozłożone, istny potop luidorów nagromadzonych w stos wielki.
Na szczycie tego stosu złota siedziała pani de Guende w roli Plutona. Pluton kobieta, Pluton ukazujący obnażone piersi z pancerza sukni, zapożyczonej od wszystkich metali. W około boga grupowały się stojące lub w pół leżące, połączone w grona lub wykwitające na osobności czarodziejskie kwiaty tej groty, kędy kalifowie z „Tysiąca i jednej nocy“ zsypali snać swe skarby: pani Haffner, jako Złoto, w spódnicy sztywnej i połyskującej jak szata biskupia; pani d’Espanet, jako Srebro, błyszcząca księżycowem światłem; pani de Lauwerens, gorącym błękitem jaśniejąca jako Szafir a tuż obok niej mała pani Daste jako Turkus uśmiechniony, delikatnie błękitniejący; dalej rozsypywały się Szmaragd, pani de Meinhold, i Topaz, pani Teissière; poniżej zaś hrabina Vanska użyczała ciemnego swego żaru Koralowi, rozciągnięta, z ramionami wzniesionemi w górę, obciążonemi koralowemi wisiorkami, podobna do potwornego a zachwycającego polipa, ukazującego niewieście ciało z rozchylonej różowej skorupy. Panie te miały naszyjniki, bransoletki, kompletne garnitury, wykonane z tego kruszcu, który każda z nich przedstawiała. Wielce zwracały uwagę powszechną na siebie oryginalne biżuterye pani d’Espanet i Haffner, złożone wyłącznie z drobnych pieniążków złotych i srebrnych, nowiuteńkich.
Na pierwszym planie dramat rozgrywał się tak samo i w tem samem jeszcze znajdował stadium: nimfa Echo kusiła Narcyza, który wciąż jeszcze odtrącał pokusę gestem. I oczy widzów przywykały, zachwycone, do tej rozwartej przepaści płonącego wnętrza globu, do tego stosu złota, na którym tarza się bogactwo świata.
Drugi ten obraz miał większe jeszcze powodzenie niż pierwszy. Pomysł wydał się wszystkim niezmiernie dowcipny i zręczny. Zuchwała myśl stosu sztuk dwudziestofrankowych, ten strumień nowoczesnych kas, wylewający się na urywek dawnej mitologii greckiej, zachwycił zwłaszcza wyobraźnię pań i finansistów tu zebranych. Słowa: „co tu złota! co tu pieniędzy!“ obiegały wśród uśmiechów, wśród dreszczy zachwytu; i niezawodnie każda z tych pań i każdy z panów marzył o tem, aby to wszystko zabrać do siebie i zamknąć w jakiej piwnicy.
— Anglia wypłaciła, to miliardy pani — szepnęła złośliwie Ludwika do ucha pani Sydonii.
Pani Michelin, z ustami nieco rozchylonemi pożądaniem i zachwytem, odsłaniała welony almei, pieściła ten stos złota błyskającemi oczyma; grupa ludzi poważnych promieniała. Pan Toutin-Laroche szepnął coś do ucha baronowi, na którego twarz wystąpiły żółte plamy. Mignon i Charrier zaś, mniej wstrzemięźliwi, wymówili z naiwnością grubiańską:
— Do dyabła, byłoby tu za co zburzyć cały Paryż i odbudować go na nowo!
Słowo to uznał głębokiem Saccard, który poczynał wierzyć, że Mignon i Charrier drwili sobie ze świata, udając głupców. Kiedy firanka zasunęła się i fortepian zakończył marsz swój tryumfalny wielkim hałasem nut, sypiących się jedna na drugą jak ostatnie zsypywanie się talarów, wybuchły oklaski, daleko teraz żywsze, o wiele przedłużone.
W trakcie drugiego tego obrazu jednakże ukazał się we drzwiach salonu minister ze swoim sekretarzem panem de Saffré. Saccard, który niecierpliwie wyczekiwał na pojawienie się brata, śledząc ciągle wejście, chciał rzucić się na jego spotkanie. Ale ten gestem prosił go, aby się nie ruszał z miejsca. I sam podszedł teraz do gromadki poważnych mężów. Skoro kurtyna zapadła i spostrzeżono go, długi szept przebiegł salon, wszystkie głowy się odwróciły, minister był przeciwwagą powodzenia „Miłości pięknego Narcyza i nimfy Echo“.
— Pan jesteś poetą, panie prefekcie — rzekł, uśmiechając się do pana Hupel de la Noue. — Ogłosiłeś dawniej już tom wierszy, zatytułowanych „Volubilis“, jeśli się nie mylę?... Widzę, że administracyjne kłopoty nie wysuszyły pańskiej wyobraźni...
Prefekt poczuł w tym komplemencie ostrze epigramatu. Nagłe pojawienie się przełożonego zdetonowało go tem więcej, że rzuciwszy okiem po swojem ubraniu, aby się przekonać czy porządnie wygląda, spostrzegł na rękawie fraka ślad małej białej rączki, którego nie śmiał już teraz zetrzeć. Pochylił się głębokim ukłonem i wybąknął coś niezrozumiałego.
— Prawdziwie — ciągnął dalej minister, zwracając się do pana Toutin-Laroche, barona Gouraud i innych osób otaczających go — całe to złoto było czarownem widowiskiem... Dokazalibyśmy wielkich rzeczy, gdyby tak pan Hupel de la Noue bił dla nas pieniądze...
Było to w języku ministeryalnym żywcem toż samo, co panowie Mignon i Charrier wypowiedzieli po prostu.
Wówczas pan Toutin-Laroche i inni poczęli mu asystować, opierając się na ostatnich słowach ministra: Cesarstwo i tak już dokazało cudów; nie złota to mu brakło, dzięki wysokiemu doświadczeniu władzy; nigdy chyba Francya nie zajęła piękniejszej pozycyi w obec całej Europy. I panowie ci płaszczyli się tak okropnie, że sam minister zmienił w końcu przedmiot rozmowy. Słuchał ich ze spuszczoną głową, z kącikami ust nieco wzniesionemi w górę, co nadawało szerokiej jego białej twarzy, wygolonej starannie wyraz powątpiewania i uśmiechnionej pogardy.
Saccard, który chciał naprowadzić rozmowę na oznajmienie małżeństwa Maksyma i Ludwiki, manewrował, żeby znaleźć zręczne przejście. Udawał wielką poufałą zażyłość a brat jego grał rolę dobrodusznego człowieka, godził się na oddanie mu przysługi okazywania, że go bardzo kocha. Był on rzeczywiście wyższym, po nad ten tłum cały, z jasnem, bystrem swem spojrzeniem, z widoczną wzgardą dla maluczkich szalbierstw, z szerokiemi ramionami, które jednem wstrząśnieniem mogły cały ten świat wywrócić. Kiedy wreszcie rozmowa doszła do kwestyi małżeństwa, okazał się ujmującym, dał do zrozumienia, że ma w pogotowiu dla synowca podarek weselny; mówił o nominacyi Maksyma na audytora w Radzie stanu. Powtórzył nawet po dwakroć bratu z miną serdecznej otwartości:
— Powiedzże, proszę, twemu synowi, że będę mu świadkiem przy ślubie.
Pan de Mareuil rumienił się z radości. Winszowano Saccardowi, pan Toutin-Laroche ofiarował się na drugiego świadka. Potem nagle poczęto rozmawiać o rozwodach. Jeden z członków opozycyi miał właśnie tę „smutną odwagę“, mówił pan Haffner, bronienia tej hańby społeczeństwa w Izbie. I wszyscy poczęli się oburzać. Ich moralność znajdowała niesłychanej głębokości orzeczenia na potępienie rzeczy tak ohydnej. Pan Michelin uśmiechał się przez ten czas nieśmiało do ministra a Mignon i Charrier zauważyli ze zdziwieniem, że kołnierz ministeryalnego fraka był zużyty.
Pan Hupel de la Noue przez ciąg tej rozmowy stał zaambarasowany, opierając się o fotel barona Gouraud, który zamienił z ministrem tylko milczące uściśnienie dłoni. Poeta nie śmiał opuścić swego miejsca. Nieokreślone uczucie, obawa okazania się śmiesznym, lęk utracenia łaski swego przełożonego zatrzymywały go tu wbrew szalonej ochocie oddalenia się, aby poustawiać do ostatniego obrazu te panie na estradzie. Oczekiwał, aby jakieś słówko zręczne przyszło mu na myśl, które napowrót przywróciłoby mu łaskę szefa. Ale na złość nic nie mógł wynaleźć. Z każdą chwilą czuł się więcej zażenowanym, skoro spostrzegł wreszcie pana de Saffré; ujął go pod ramię, przyczepił się do niego, jak do deski wybawienia. Młody człowiek przyszedł dopiero, była to zatem świeża ofiara.
— Nie słyszałeś pan dowcipu margrabiny? — spytał go prefekt.
Ale był już tak pomieszany, że nie umiał przedstawić rzeczy w sposób zręczny, zaciekawiający. Mięszał się.
— Powiedziałem jej: „Pani masz prześliczny kostium“ — a ona odpowiedziała mi...
— „Mam inny daleko piękniejszy pod spodem“ — dopowiedział spokojnie pan de Saffré. — To stare, mój drogi, okropnie stare.
Pan Hupel de la Noue popatrzał na niego zmięszany. Ten dowcip był stary a on zamierzał jeszcze pogłębić swój komentarz co do naiwności niezmiernej tego okrzyku, wyrywającego się wprost z serca!
— Stary, stary jak świat — powtarzał sekretarz. — Pani d’Espanet powtórzyła go już dwa razy w Tuileryach.
Był to cios ostateczny. Prefekt już drwił sobie z ministra, z całego tego salonu. Zwrócił się ku estradzie, kiedy fortepian rozpoczął jakieś smutne preludyum, którego nuty drżały i płakały razem; następnie skarga ta rosła, wlokła się powolnie a kurtyna rozsunęła się. Pan Hupel de la Noue, który już zniknął był za nią w połowie, zawrócił do salonu, posłyszawszy lekki zgrzyt pierścieni. Blady był, zrozpaczony; zadawał sobie gwałt niezmierny, aby nie połajać tych pań wszystkich. Ustawiły się same! To pewnie ta mała d’Espanet kierowała tym spiskiem, aby przyśpieszyć tylko zmianę kostiumów i obyć się całkiem bez niego. Ależ to nie było to, co być miało, to nic nie było już warte!
Powrócił, tłumiąc w sobie słowa gniewne. Poglądał na estradę, wzruszając ramionami, pomrukując:
— Nimfa Echo jest zanadto na brzegu... A ta noga pięknego Narcyza, nic szlachetności, nic a nic szlachetności linij...
Mignon i Charrier, którzy przystąpili, aby posłyszeć „wyjaśnienie“ odważyli się na pytanie:
— Co tam robią młodzieniec i kobieta, leżący na ziemi?
Ale nie odpowiedział im nic, nie chciał już dalej tłomaczyć swego poematu, a kiedy przedsiębiorcy nacierali:
— Eh, to mnie już nie obchodzi, odkąd te panie ustawiły się same, bezemnie! — wyrzekł.
Fortepian łkał miękiemi, rzewnemi dźwięki. Na estradzie polanka wśród lasu, gdzie szeroki promień elektryczny kładł się słoneczną plamą na liście drzew i ziemię, otwierając całą długą perspektywę zieleni. Była to polanka idealna z niebieskiemi drzewami i wielkiemi kwiatami żółtemi i czerwonemi, które wyrastały w górę na równi z dębami. Tu na skraju gazonu Wenus i Pluton stali tuż obok siebie, otoczeni całym rojem nimf, co się zbiegły z okolicznych lasów po to, aby im dwór utworzyć. Były tam córy lasów, córy strumieni, córy gór, wszystko śmiejące i nagie bóstwa leśne. A bożek i bogini tryumfowali, karali chłód dumnego, który wzgardził ich władzą; otaczające ich nimfy przypatrywały się ciekawie, z świętą trwogą, tej zemście Olimpu na pierwszym planie. Tu było rozwiązanie dramatu. Piękny Narcyz, leżący nad brzegiem strumienia, który spływał z dalszego planu sceny, przeglądał się w jasnem jego zwierciadle; prawdę posunięto tu do tego stopnia, że położono taflę prawdziwego lustra w głębi strumienia.
Ale nie był to już ów swobodny młodzieniec, wolny wędrowiec leśny; śmierć nachodziła nań pośród upodobania, z którem przyglądał się odbiciu własnej postaci w łożysku wód, śmierć odbierała mu siły a Wenus, wyciągniętym palcem jak wieszczka w alegorycznych teatralnych obrazach, skazywała go na ten los okrutny.
Zamieniał się w kwiat, członki jego zieleniały, wydłużały się, w tym obcisłym kostiumie z zielonego atłasu; łodyga giętka, nogi zlekka wygięte niebawem miały zanurzyć się w ziemi, zapuścić korzenie, kiedy natomiast biust, przyozdobiony szerokiemi płatkami białego atłasu, rozwijał się w cudną koronę kwiatu. Jasno-blond włosy Maksyma dopełniały złudzenia, tworząc długiemi swemi zwojami żółte słupki pośród białości listków korony. I wielki ten kwiat rodzący się, człowieczy jeszcze, pochylał główkę ku źródłu z oczyma rozmarzonemi, z twarzą uśmiechnioną pod wpływem rozkosznej ekstazy, jak gdyby piękny Narcyz w śmierci nakoniec zadowolnił tę potrzebę, tę żądzę trawiącą, którą sam w sobie wytworzył.
O kilka kroków dalej nimfa Echo zamierała także, zamierała z niezaspokojonych pragnień serca; czuła jak zwolna twardość ziemi ją ogarnia, czuła jak płonące jej członki lodowacieją i twardną. Nie była zwyczajną skałą, mchem porosłą, ale białym marmurem pięknemi swemi ramionami, śnieżystą bielą swej długiej sukni, z której przepaska z liści i błękitny obłoczek gazy osunęły się na ziemię. Opadła pośród atłasów swej sukni, załamującej się w szerokie fałdy, podobne do zrębów paryjskiego marmuru, pochylała się osłabła, nie mając nic już w sobie żywego w tem ciele, zamienionem w posąg, jak tylko oczy kobiety, oczy błyszczące, utkwione nieruchomie w kwiat wodny, pochylony omdlewająco nad zwierciadlaną taflą strumienia.
I zdawało się, że wszystkie szmery miłosne lasu, wszystkie echa polanek, tajemnicze dreszcze liści, głębokie westchnienia niebotycznych dębów roztrącały się o marmurowe ciało nimfy Echo, której serce się krwawiło wciąż w złomie marmuru i powtarzało w dal najlżejsze skargi Ziemi i Powietrza.
— Oh, jakże go też dziwacznie ubrali, tego biednego Maksyma! — szepnęła Ludwika. — A pani Saccard, przysięgłabym, że umarła...
— Cała pokryta jest pudrem — ozwała się pani Michelin.
Inne, niezbyt uprzejme zdania były w obiegu. Ten trzeci obraz nie miał już powodzenia dwu pierwszych. Było to przecież tragiczne rozwiązanie, które entuzyazmowało właśnie pana Hupel de la Noue; zachwycał się tu głównie swym talentem. Uwielbiał w nim sam siebie, jak jego Narcyz, rozkoszujący się odbiciem swego obrazu w wodach strumienia. Włożył weń całą masę intencyj poetycznych i filozoficznych.
Kiedy firanki zasunięto po raz już ostatni i kiedy widzowie poczęli klaskać jako ludzie dobrze wychowani, przejął go żal niezmierny, że uległ popędowi gniewu, nie chcąc tłomaczyć ostatniej kartki swego poematu. Zapragnął wówczas osobom, co go otaczały dać klucz do rzeczy uroczych, wzniosłych lub po prostu drastycznych tylko, które przedstawiali piękny Narcyz i nimfa Echo i spróbował nawet tłomaczyć co znaczyli ta Wenus i Pluton w głębi polanki; ale ci panowie i panie, których umysły trzeźwe i praktyczne zrozumiały grotę zmysłów i grotę złota, nie troszczyli się już bynajmniej o zgłębienie mitologicznego wątka i zawiłości mitu prefekta. Tylko Mignon i Charrier, którzy chcieli wszystko rozumieć, byli tyle dobrodusznymi, że jęli go wypytywać. Pochwycił ich coprędzej i trzymając we framudze okna przez dwie godziny blizko opowiadał o „Metamorfozach“ Owidyusza.
Minister jednak opuszczał już zebranie. Usprawiedliwiał się, że nie może już czekać dłużej na piękną panią Saccard, aby jej powinszować skończonej gracyi, z jaką wykonała rolę nimfy Echo. Dwa czy trzy razy okrążył był salon dokoła, wsparty na ramieniu brata, witając tu i owdzie którego z mężczyzn uściskiem dłoni, kłaniając się paniom. Nigdy dotąd jeszcze nie kompromitował się tak dalece dla Saccarda. Pozostawił go rozpromienionego, kiedy na progu salonu powiedział doń głośno:
— Czekam cię jutro rano. Przyjdź do mnie na śniadanie.
Bal miał się rozpocząć. Służba ustawiła wzdłuż ścian fotele pań. Wielki salon wydłużał się teraz, począwszy od małego żółtego saloniku aż do estrady, pełen blasków, ściekających strumieniami z trzech wielkich żyrandoli. Gorąco wzrastało, czerwone obicia przyciemniały złoto mebli i plafonu swemi odblaskami. Oczekiwano z rozpoczęciem balu na powrót tych pań, nimfy Echo, Wenery, Plutona i reszty, które zmieniały jeszcze swe kostiumy.
Pani d’Espanet i pani Haffner ukazały się pierwsze. Przywdziały napowrót kostiumy z drugiego obrazu; jedna była Złotem, druga Srebrem. Otoczono je, poczęto winszować; a one opowiadały znów o swoich emocyach.
— Ja omal nie przepadłam — mówiła margrabina — ledwie mogłam się wstrzymać od śmiechu widząc z daleka wielki nos pana Toutin-Laroche wpatrzony we mnie!
— Zdaje mi się, że mam reumatyczny ból w karku — zapewniała omdlewająco jasnowłosa Zuzanna. — Nie, doprawdy, gdyby to było potrwało jeszcze jedną minutę dłużej, byłabym poruszyła głową i przybrała naturalną pozycyę, tak mnie strasznie już kark bolał.
Pan Hupel de la Noue we framudze, w którą wepchnął Mignona i Charrier, rzucał niespokojne spojrzenia w stronę grupy, która się utworzyła dokoła dwu kobiet; lękał się, aby tam nie żartowano sobie z niego. Reszta nimf przybywały jedna po drugiej; wszystkie przybrane były w kostiumy drogich kamieni; hrabina Vanska miała jako Koral szalone powodzenie, skoro zblizka przypatrzono się wytwornym szczegółom jej kostiumu. Potem wszedł Maksym, w czarnym fraku, elegancki, z uśmiechem na twarzy i w tejże chwili otoczyła go cała fala kobiet; postawiono go w pośrodku koła, poczęto żartować na temat jego roli kwiata i zamiłowania w zwierciadłach; on, niezmieszany bynajmniej, jakby przejęty uwielbieniem dla swej osoby, uśmiechał się ciągle, odpowiadał na żarty, przyznawał, że się sam uwielbia i że dostatecznie już jest obecnie uzdrowiony z swego upodobania w kobietach, aby nad nie przenosić samego siebie. Śmiano się coraz głośniej, grupa ta urastała wciąż, zajmowała cały środek salonu a młody człowiek tonął w powodzi ramion i świetnych kostiumów.
Skoro przecież Renata zeszła nareszcie, nastała jakaś pół-cisza nagle. Przywdziała nowy kostium tak oryginalnego wdzięku i takiej zarazem dziwnej śmiałości, że wszyscy ci panowie i panie, nawykli przecież do ekscentryczności i wybryków młodej kobiety, doznali jako pierwszego wrażenia — zdziwienia. Przebrana była za mieszkankę wyspy Otaiti. Kostium ten, jak się zdaje, należy do najprymitywniejszych; trykot cielistego koloru, poczynający się u piersi a kończący na nogach, pozostawiał szyję i ramiona odkryte; a na tym trykocie prosta bluza z muślinu, krótka i przybrana dwoma falbanami, aby nieco przysłonić biodra. Na głowie wieniec z polnych kwiatów; przy kostkach i u dłoni złote obręcze. I nic więcej. Była nagą. Trykot uginał się i przystosowywał do ciała pod bladym obłoczkiem bluzy; czyste linie tej nagości zacierały się zlekka pod obłoczkiem wolantów od kolan do połowy bioder, ale występowały znów i ukazywały się z po za przezroczy koronek przy najlżejszym ruchu. Była to dzikość urocza, córa ludu barbarzyńska a rozkoszna, zaledwie przysłonięta białą parą, owinięta we mgłę morską, wśród której odgadywało się każdą część jej ciała.
Renata, zarumieniona, zbliżała się szybkim krokiem. Celestyna, ubierając ją, rozdarła pierwszy trykot; na szczęście młoda kobieta w przewidywaniu tego wypadku, zaopatrzyła się była poprzednio już w drugi. Ten trykot rozdarty był przyczyną jej opóźnienia. Zdawała się mało troszczyć o swój tryumf. Dłonie jej płonęły, oczy połyskiwały gorączką. Uśmiechała się jednak, odpowiadała krótkiemi frazesami mężczyznom, którzy ją zatrzymywali po drodze, składając powinszowanie, zachwycając się gracyą każdej jej pozy w żywych obrazach. Pozostawiała za sobą istny ślad statku prującego fale, znaczący się czarnemi frakami mężczyzn zdziwionych i zachwyconych przejrzystością jej muślinowej bluzy. Kiedy doszła do grupy kobiet, co otaczały Maksyma, podniosły się urywane wykrzyki a margrabina poczęła jej się przyglądać od stóp do głowy z wyrazem rozrzewnienia na twarzy, szepcząc:
— Cudnie jest zbudowana...
Pani Michelin, której kostium almei stawał się straszliwie ciężkim wobec tej prostej obsłonki, skrzywiła usta, kiedy tymczasem pani Sydonia pomarszczona w czarnym czarnoksięzkim stroju, szeptała jej w ucho:
— Ale to już najwyższa nieprzyzwoitość, nieprawdaż, moja prześliczna?
— Ach, okropne! — rzekła, nakoniec ładna brunetka — jakżeby mąż mój się gniewał, gdybym ja się tak rozebrała!
Gromada poważnych mężów nie była bynajmniej tego zdania. Unosili się zdaleka. Pan Michelin, którego żona wmieszała tak nie w porę w tę sprawę, rozpływał się, aby zrobić przyjemność panu Toutin-Laroche i baronowi Gouraud, których zachwycał widok Renaty. Prawiono komplementów bez liku Saccardowi z powodu doskonałości kształtów jego żony. Kłaniał się, okazywał niezmiernie wzruszonym. Ten wieczór stanowczo szczęśliwym był dla niego i gdyby nie jakaś myśl uparta, która chwilami przebłyskiwała w jego oczach, kiedy rzucał szybkie spojrzenia swej siostrze, wydawałby się doskonale szczęśliwym.
— Powiedz pan, nigdy nam jeszcze tyle nie pokazała — powiedziała żartobliwie Ludwika Maksymowi do ucha, ukazując mu z pod oka Renatę.
Poprawiła się i z nieokreślonym uśmiechem dodała zaraz:
— Mnie przynajmniej.
Młody człowiek popatrzał na nią z niepokojem w twarzy, ale uśmiechała się dalej tak pociesznie jak uczeń szkolny, zadowolony, że mu się udało powiedzieć jakiś dowcip zanadto drażliwy cokolwiek.
Otworzono bal. Spożytkowano estradę od żywych obrazów, umieszczając na niej małą orkiestrę, w której dęte instrumenty przeważały; i głosy trąb rozlegały się wpośród idealnego lasu o błękitnych drzewach. Pierwszym był kontredans: „Ah! il a des bottes, il a des bottes, Bastien!“ który podówczas obiegał wszystkie sale taneczne. Polki, walce i mazurki następowały po kontredansach. Pary rozkołysane przesuwały się tam i napowrót zapełniając długą galeryę, podskakując pod biczem trąb, kołysząc przy śpiewie skrzypiec. Kostiumy, ta fala kobiet wszystkich krajów i wszystkich epok toczyły się jak mrowisko, pstrocizna żywych materyj. Rytm tańca, uniósłszy barwy w mozajce miarowej, sprowadzał nagle przy pewnem pociągnięciu smyczka tęż samą tunikę z różowego atłasu, tenże sam stanik z niebieskiego aksamitu do tegoż samego czarnego fraka. Potem inny znów ton smyczka, inny dźwięk trąby popychał pary, i długim szeregiem posuwał je dokoła salonu z kołysaniem łodzi, niby pod wiatru powiewem, co zerwał przywiązującą ją do brzegu linę. I tak ciągle, bez końca, przez przeciąg całych godzin. Czasami, między dwoma tańcami, która z pań przybliżała się do okna, aby odetchnąć lodowatem powietrzem; para jakaś odpoczywała na kozetce małego saloniku barwy jaskru, lub schodziła do oranżeryi, obchodząc do koła piaskiem wysypane jej aleje. Pod sklepieniem altan z lianów, w głębi ciepłych cieniów, gdzie dochodziły forta trąb, zaledwie widać było brzegi sukien i słychać omdlewające śmiechy kobiet.
Kiedy otwarto salę jadalną, przetworzoną w bufet z stolikami, zastawionemi przy ścianach i długim stołem pośrodku, gdzie się mieściły zimne mięsa, cały tłum wkroczył, popychając się i dusząc. Wysoki, piękny mężczyzna, który był tyle nieśmiałym, że trzymał kapelusz w ręku, tak przygwożdżony został do muru, że nieszczęsny kapelusz pękł z głuchą skargą. Zdarzenie to wywołało śmiech powszechny. Rzucano się na pasztety, drób nadziewany truflami, wzajem rozpychając się łokciami grubiańsko. Był to istny rabunek, ręce spotykały się pośród mięs i lokaje nie wiedzieli już komu podawać wpośród tej zgrai ludzi eleganckich, których wyciągnięte ręce wyrażały jedyną obawę spóźnienia się i zastania półmisków opróżnionych. Jakiś pan podeszłego wieku gniewał się, że nie było bordeaux a szampan, jak zapewniał, zawsze mu sen odbiera.
— Powoli, panowie, powoli — mówił Baptysta poważnym swym głosem. — Wystarczy dla wszystkich.
Ale nikt go nie słuchał. Sala jadalna była przepełnioną a czarne fraki tłoczyły się u drzwi, zaniepokojone. Tu i owdzie gromadki stawały, jadły szybko w tłoku. Bardzo wielu jadło, nie pijąc wcale, nie mogli bowiem docisnąć się do kieliszków. Inni przeciwnie znowu pili tylko, daremnie nabiegawszy się bodaj za kawałkiem chleba.
— Słuchajcie, panowie — mówił pan Hupel de la Noue, którego Mignon i Charrier, znużeni wykładem mitologii, pociągnęli wreszcie do bufetu — nie dostaniemy nic, jeżeli nie zawiążemy spółki... Gorzej jeszcze jest w Tuilleryach i tam nabyłem niejakiego doświadczenia... Panowie podejmijcie się dostawy wina a ja postaram się o mięso.
Prefekt upatrzył sobie pieczeń baranią: Wyciągnął rękę w dobrą chwilę, kiedy się nieco rozsunęły ramiona i uniósł ją spokojnie, naładowawszy sobie poprzednio kieszenie bułkami. Przedsiębiorcy powrócili znów ze swej wyprawy, Mignon z jedną, Charrier z dwoma butelkami szampana pod pachą; ale nie mogli zdobyć więcej nad dwa kieliszki; powiedzieli wszakże, że to nic nie szkodzi, że będą pić z jednego. I panowie ci zabrali się do kolacyi na rogu żardiniery, gdzieś w kącie. Nie zdejmowali nawet rękawiczek, kładli sobie plastry baraniny na bułki a butelki trzymali wciąż pod pachą, z obawy aby im z kolei nie zabrano zdobyczy. Stojąc, rozmawiali z pełnemi ustami, pochyleni, z brodami zagłębionemi w kamizelki, aby sos spadał na dywan.
Charrier, skończywszy swoją butelkę a widząc że pozostały mu jeszcze bułki, poprosił któregoś z lokajów o kieliszek wina.
— Trzeba czekać, panie! — odpowiedział z gniewem służący, oszołomiony, który formalnie stracił już głowę tak dalece, że zapomniał, iż nie znajduje się w czeladniej izbie. — Wypito już trzysta butelek!...
Jednakże odgłos orkiestry coraz wyraźniej dobiegał tu od chwili do chwili, niby nagły powiew. Tańczono polkę „Pocałunków“, słynną na balach publicznych, której rytm każdy tancerz miał zaznaczyć pocałowaniem tancerki. Pani d’Espanet ukazała się we drzwiach sali jadalnej, czerwona, z cokolwiek potarganym włosem, ciągnąc za sobą z pełnem wdzięku znużeniem długi tren srebrnej swej sukni. Zaledwie nieco usuwano się jej z drogi, zmuszona była łokciami torować sobie przejście. Okrążyła stół, niepewna, z nadąsaną minką. Potem podeszła wprost do pana Hupel de la Noue, który skończył był jeść właśnie i ocierał sobie usta chustką.
— Jakże pan byłbyś uprzejmy — rzekła z czarownym uśmiechem — gdybyś mi znalazł gdzie krzesło! Obeszłam dokoła stół nadaremnie...
Prefekt miał do margrabiny urazę, ale wrodzona mu galanterya nie pozwalała się zawahać; podążył śpiesznie, znalazł krzesło, usadowił panią d’Espanet i pozostał za jej plecami, posługując. Zażądała tylko kilku krewetek, cokolwiek masła i naparstek szampana. Jadła z minką delikatną z niechcenia pośród żarłoctwa mężczyzn. Stół i krzesła wyłącznie zachowane były dla pań. Ale jak zawsze i teraz robiono wyjątek dla barona Gouraud. Siedział on sobie, wygodnie rozparty, przed kawałkiem pasztetu, którego ciasto żuły powolnie jego szerokie szczęki.
Margrabina podbiła sobie napowrót prefekta, oświadczając, że nie zapomni nigdy swych emocyj artystycznych w „Miłości pięknego Narcyza i nimfy Echo“. Usprawiedliwiła się przed nim nawet, dlaczego na niego nie czekała, w sposób, który pogodził go z nią w zupełności; oto panie dowiedziawszy się, że minister był obecnym, uważały, że nie wypadałoby przedłużać antraktu. Nakoniec poprosiła go, aby poszedł poszukać pani Haffner, która tańczy teraz z panem Simpson, człowiekiem brutalnym, który, jak mówiła, nie podoba jej się zupełnie. A kiedy przyszła już Zuzanna, piękna margrabina nie patrzała na pana Hupel de la Noue zupełnie.
Saccard a za nim panowie Toutin-Laroche, de Mareuil i Haffner obiegli jeden ze stolików. Ponieważ nie było ani jednego miejsca u stołu a pan de Saffré przechodził właśnie, prowadząc pod rękę panią Michelin, zatrzymał ich, proponując ładnej brunetce, aby podzieliła z nimi kolacyę. Chrupała ciastka, uśmiechniona, obdarzając spojrzeniami jasnych swych oczu wszystkich pięciu mężczyzn którzy ją otaczali. Pochylali się ku niej, dotykali jej obsłon almei haftowanych złotem nićmi, przypierali do ściany, o którą oparła się wreszcie, nabrawszy pełne garście petits four’ów, słodziutka, pieszczotliwa, z tą miłosną uległością niewolnicy pośród swych władców. Pan Michelin kończył sam w drugim końcu sali puszkę sztrasburskiego pasztetu, który udało mu się pochwycie wcześniej.
W tej chwili pani Sydonia, która krążyła bezustannie wśród balowników od pierwszego pociągnięcia smyczka, weszła do sali jadalnej, wzrokiem przywołując Saccarda.
— Ona nie tańczy — powiedziała mu z cicha. — Wydaje się zaniepokojona jakaś. Zdaje mi się, że obmyśla jakiś krok stanowczy.... Ale dotąd nie odkryłam jeszcze nikogo... Muszę zjeść tu cokolwiek i znowu iść na czaty.
I zjadła też, stojąc, jak mężczyźni, udko drobiu, które kazała sobie podać panu Michelin, skoro tenże załatwił się z swoim pasztetem. Nalała sobie malagi w sporą szampanową czarkę; potem, otarłszy sobie usta końcem palców, powróciła do salonu. Tren czarnej jej czarnoksięzkiej sukni zebrał już, jak się zdawało, na siebie cały kurz posadzki.
Bal słabnął, na orkiestrze znać było strudzenie, kiedy nagle przebiegł szmer:
— Kotylion, kotylion — który ożywił tancerzy i instrumenty. Przychodziły coraz nowe pary ze wszech stron oranżeryi; wielki salon napełnił się tak jak podczas pierwszego kadryla; i pośród rozbudzonego tłumu poczęły się żywe rozprawy. Był to ostatni już płomień balu. Mężczyźni nietańcujący przypatrywali się z framug okien z pewnem życzliwem zajęciem gorąco rozprawiającej grupie, co wciąż urastała pośrodku salonu a ci, którzy byli zajęci kolacyą w sali jadalnej, nie rzucając talerzy, wyciągali głowy, żeby widzieć, co się tam dzieje.
— Pan de Mussy nie chce — mówiła jedna z pań. — Przysięga się, że go już nie prowadzi... No, spróbujemy raz jeszcze: panie de Mussy, jeszcze ten jeden raz tylko, ten raz ostatni i nie bardzo długiego. Zrób to pan dla nas...
Ale młody attaché ambasady siedział poważnie wciśnięty w połamany swój kołnierzyk. Prawdziwie to niepodobieństwo. Był to przykry zawód. Maksym odmawiał również, tłómacząc się, że żadną miarą nie może, że jest okropnie zmęczony. Pan Hupel de la Noue nie śmiał się ofiarować; z urzędowej swej powagi, zstępował tylko do poezyi wyłącznie. Któraś z pań wspomniała pana Simpson, ale ją zaraz zagłuszono: pan Simpson był najdziwaczniejszym przewodnikiem kotyliona, jakiego sobie tylko wyobrazić można, dawał się powodować swej wyobraźni i miewał pomysły fantastyczne i złośliwe, opowiadano sobie, że w pewnym salonie, gdzie byli tak nieostrożni, że mu powierzyli prowadzenie kotyliona, zmusił damy do skakania przez krzesła, i że jedną z ulubionych jego figur było kazać wszystkim chodzić na czworakach dokoła sali...
— Czy pan de Saffré już wyszedł? — spytał naraz jakiś głos dziecięcy.
Wychodził właśnie, żegnał piękną panią Saccard, z którą był w jak najlepszych stosunkach, odkąd go odrzuciła. Ten ujmujący sceptyk podziwiał zawsze i szanował kaprysy innych. Przyprowadzono go w tryumfie z przysionka. Wzbraniał się, mówił z uśmiechem, że go kompromitują, że przecież jest człowiekiem poważnym. Potem wobec tych wszystkich białych rączek wyciągniętych ku niemu, musiał skapitulować:
— A więc — zawołał — proszę zająć miejsca... Ale uprzedzam z góry, że ja jestem klasycznym. Nie mam za dwa grosze imaginacyi!...
Pary posiadały dokoła salonu, na wszystkich krzesłach, jakie tylko można było zebrać; młodzież poznosiła wszystko aż do żelaznych krzeseł z oranżeryi. Był to kotylion monstre. Pan de Saffré, który miał minę namaszczoną celebrującego księdza, wybrał sobie za tancerkę hrabinę Vanską, ze względu, że jej kostium Korala wpadł mu w oko. Kiedy już wszyscy byli na swoich miejscach, rzucił okiem po całym tym szeregu okrążających salon spódniczek, u których boku mieścił się zawsze frak czarny — dał znak orkiestrze, a trąby jej zadźwiękły też zaraz. Głowy pochyliły się wzdłuż sznura uśmiechniętych twarzy.
Renata nie chciała brać udziału w kotylionie. Była nerwowo wesołą, podnieconą od samego początku już balu, tańczyła bardzo niewiele, mięszając się w coraz to inne grupy, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Przyjaciółki zauważyły, że jest szczególniejszą jakąś. Mówiła w ciągu wieczora, że zamierza odbyć podróż balonem z pewnym słynnym aeronautą, którym się cały Paryż zajmował.
Kiedy rozpoczął się kotylion, ona, znudzona, że już nie może krążyć wedle upodobania, stanęła we drzwiach przedsionka, żegnając uściskami dłoni wychodzących mężczyzn, rozmawiając z najzażylszymi przyjaciołmi męża. Baron Gouraud, którego unosił właśnie lokaj, poobwijanego w futra, zdobył się jeszcze na ostatnią pochwałę dla jej kostiumu mieszkanki wyspy Otaiti.
W tym samym czasie pan Toutin-Laroche ściskał rękę Saccarda.
— Maksym liczy na pana — mówił ten ostatni.
— Ależ oczywiście — odpowiedział nowy senator.
I zwracając się do Renaty:
— Pani nie złożyłem jeszcze mojego powinszowania. Nareszcie więc to kochane nasze dziecko ustala się w własnem ognisku!
A kiedy na te słowa uśmiech zdziwienia okrążył jej usta:
— Moja żona nie wie jeszcze — wtrącił Saccard... — Dzisiejszego wieczora dopiero ułożyliśmy małżeństwo panny de Mareuil z Maksymem.
Uśmiechała się wciąż jeszcze, pochylając ukłonem przed panem Toutin-Laroche, który wychodził mówiąc:
— Podpisujecie kontrakt w niedzielę, nieprawdaż? Wyjeżdżam do Nevers w sprawie kopalni, ale powrócę.
Pozostała przez chwilę sama w pośrodku przysionka. Nie uśmiechała się już, i w miarę jak poczynała ogarniać myślą to, o czem się dowiedziała przed chwilą, drżała coraz mocniej. Patrzała na obicia z czerwonego aksamitu, na rośliny egzotyczne, na majolikowe wazony wzrokiem nieruchomym, zamarłym. Potem wymówiła na cały głos:
— Trzeba mi z nim pomówić.
I powróciła do salonu. Ale musiała zatrzymać się u wejścia. Figura jakaś kotyliona tamowała przejście. Orkiestra grała, stłumiona, melodyę walca. Panie trzymały się za ręce, tworząc koło, jak małe dziewczynki, kiedy to śpiewają „Lata ptaszek po ulicy“ i kręciły się jak mogły najszybciej, ciągnąc się za ręce, śmiejąc, ślizgając. W pośrodku jeden z tancerzy, a był to właśnie ów złośliwy pan Simpson, trzymał w ręku długą różową szarfę i podnosił ją w górę z gestem rybaka, który zamierza zarzucić wędkę, ale nie śpieszył się, bawiło go widocznie, że te panie muszą tak długo kręcić się, że je pomęczy. Dyszały, błagały jak o łaskę, żeby już skończył. Wówczas zarzucił wreszcie szarfę a zarzucił ją tak zręcznie, że okręciła się dokoła ramion pani d’Espanet i pani Haffner, stojących tuż obok siebie w kole. Był to żarcik amerykanina. Chciał potem tańczyć walca naraz z obu paniami i objął je już wpół obie, jedną prawem, drugą lewem ramieniem, kiedy pan de Saffré wyrzekł surowym swym głosem króla kotylionu:
— Nie można tańczyć z dwoma damami naraz!
Ale pan Simpson nie chciał puścić obu tancerek. Adelina i Zuzanna pochylały się w jego objęciach ze śmiechem. Poczęto oburzać się, kobiety się gniewały, wrzawa się przedłużała a czarne fraki we framugach okien zadawały sobie pytanie, jakim sposobem pan de Saffré wybrnie ku swojej chwale z tego trudnego wypadku. Zdawał się w samej rzeczy zmięszany przez chwilę, namyślając się, jakimby zręcznym obrotem przeciągnąć na swoją stronę rozśmieszone towarzystwo. Potem uśmiechnął się, ujął za rękę panią d’Espanet i panią Haffner, zapytał ich o coś po cichu, otrzymał od nich również cichą odpowiedź a zwracając się następnie do pana Simpson, spytał:
— Co pan wolisz werbenę, czy barwinek?
Pan Simpson, oryentujący się cokolwiek trudno, oświadczył, że woli werbenę. Wówczas pan de Saffré podał mu rękę margrabiny, mówiąc:
— Masz pan werbenę.
Przyklaśnięto ogólnie. Wszyscy uznali to za bardzo ładne i zręczne. Pan de Saffré był powszechnie uznany za aranżera kotylionowego, któremu „nigdy nie zbraknie konceptu“; tak orzekły panie. Przez ten czas orkiestra głośno poczęła grać walca a pan Simpson, okrążywszy w walcowem tempie salon z panią d’Espanet, odprowadził ją na miejsce.
Renata mogła przejść nakoniec. Pogryzła sobie usta do krwi, patrząc na wszystkie te „głupoty“. Uważała, że wszystkie te kobiety i męzczyźni są przeraźliwie głupi, kiedy mogą rzucać sobie jakieś szarfy i przybierać jakieś nazwy kwiatów! W uszach jej szumiało, szał niecierpliwości ją ogarniał tak dalece, że chwilami miała ochotę rzucić się na przebój w ten tłum i głową utorować sobie wpośród niego drogę. Przeszła salon śpiesznym krokiem, potrącając zapóźnione pary, dążące na swe miejsca. Poszła wprost do oranżeryi. Nie widziała ani Ludwiki, ani Maksyma pośród tańczących, powiedziała sobie więc, że tam być muszą w jakimś cieniu roślin, w tym cieniu, którego szukali zawsze, wiedzeni instynktem figli i swywoli, ilekroć zeszli się razem. Daremnie wszakże przebiegała półcień oranżeryi. W głębi jednej z altan tylko dostrzegła wysokiego młodego mężczyznę, który obcałowywał gorliwie rączki małej pani Daste, szepcząc:
— Słusznie mówiła mi pani de Lauwerens, że pani jesteś aniołem!
Te oświadczyny u niej, w jej cieplarni, ubodły ją, raziły okropnie. Nie, doprawdy, pani de Lauwerens powinna była sobie gdzieindziej szukać areny dla swego ohydnego handlu! I Renata czuła, że doznałaby niemałej ulgi, gdyby tak mogła teraz rozpędzić ze swoich apartamentów całą tę wrzeszczącą hałastrę. Stanąwszy przed basenem, poglądała w wodę i zadawała sobie pytanie, gdzie też Ludwika i Maksym mogli się ukryć. Orkiestra wciąż grała tego walca, którego zwolnione tempo dziwnie ściskało jej serce. Ach to nieznośne, nie można było nawet we własnym domu zebrać myśli. Nic już nie wiedziała zgoła. Zapominała, że młodzi ludzie nie byli jeszcze po ślubie i mówiła sobie, że najprawdopodobniej po prostu poszli się położyć. Potem przyszła jej na myśl sala jadalna, żywo wbiegła po schodach oranżeryi. Ale u drzwi wielkiego salonu zatrzymana została powtórnie figurą kotyliona.
— To są „czarne punkty“, moje panie — mówił uprzejmie pan de Saffré. — To własny mój pomysł i wobec państwa pierwszy raz to produkuję.
Śmiano się ogromnie. Mężczyźni tłómaczyli paniom tę aluzyę. Cesarz w tym czasie miał był mowę, w której skonstatował istnienie „pewnych czarnych punktów“ na horyzoncie politycznym. Te czarne punkty, niewiadomo dlaczego miały wielkie powodzenie. Dowcip paryzki w lot pochwycił to wyrażenie do tego stopnia, że od tygodnia przystosowywano do wszystkiego „czarne punkty“. Pan de Saffré ustawiał panów z jednej strony salonu, każąc im się zwrócić plecami do dam, ustawionych w drugim końcu. Potem zakomenderował, żeby połami nakryli sobie tył głów. Operacya ta dokonała się pośród szalonej wesołości. Zgarbieni, ze ściśniętemi ramionami, z połami fraków dostającemi zaledwie do pasa, tancerze wyglądali istotnie okropnie.
— Nie śmiejcie się, moje panie — krzyczał pan de Saffré, z najkomiczniejszą w świecie powagą — bo każę wam pozakrywać sobie koronkami sukien głowy.
Wesołość zdwoiła się. I zmuszony był użyć na dobre swej władzy względem kilku panów, którzy nie chcieli ukryć sobie głowy.
— Wy jesteście „czarnemi punktami“ — mówił — zasłońcie głowy a ukażcie tylko plecy, trzeba, ażeby panie nie widziały nic tylko czarny kolor... Teraz zmięszajcie się wszyscy, aby was nie można było poznać.
Wesołość była u szczytu, śmiano się głośno. „Czarne punkty“ przechodziły wciąż, zmieniały miejsca, na chwiejnych, wątłych swych nóżkach, kołysząc się jak kruki bez głów. Widać było koszulę jednego z panów wraz z kawałkiem szelek. Wtedy panie poczęły już błagać o litość, dusiły się ze śmiechu a pan de Saffré przystał wspaniałomyślnie, aby poszły wreszcie poszukać sobie tancerzy wśród „czarnych punktów“. Pobiegły jak stado kuropatw z wielkim szelestem sukien. Potem, dobiegłszy, każda pochwyciła pierwszego kawalera, który jej wpadł pod rękę. Zamięszanie było nieopisane. I koleją zaimprowizowane pary długim szeregiem puściły się w taniec pośród głośniejszego teraz walca orkiestry.
Renata oparła się o ścianę. Patrzała, blada, z zaciśniętemi usty. Któryś ze starszych panów przystąpił, pytając ją uprzejmie, dlaczego nie tańczy. Trzeba było uśmiechnąć się, odpowiedzieć coś. Wymknęła się, weszła do sali jadalnej. Pokój ten był próżny. Pośród zrabowanych bufetów, porozstawianych talerzy i butelek, Maksym i Ludwika zajadali spokojnie kolacyę na rogu stołu, siedząc tuż obok siebie, nakrywszy sobie serwetą. Wyglądali bardzo zadowoleni z siebie, śmieli się wśród całego tego nieładu, tych brudnych szklanek, tych półmisków zawalanych tłuszczem, tych resztek ciepłych jeszcze po żarłoctwie biesiadników w białych rękawiczkach. Wystarczyło im, że zmietli tylko na swojem miejscu okruchy. Baptysta przechadzał się poważnie w około stołu ani patrząc na ten pokój, przez który, jak się zdawało, przeszła gromada wilków; czekał, żeby lokaje przyszli uporządkować cokolwiek bufety.
Maksym zdołał zgromadzić jeszcze wcale przyzwoitą kolacyę. Ludwika przepadała za nugatem pistacyowym, którego cały talerz pełen ocalał na którejś z górnych półeczek. Mieli przed sobą trzy butelki szampana napoczęte.
— Mój ojciec może już wyszedł — mówiła młoda dziewczyna.
— Tem lepiej! — odpowiedział Maksym — ja panią odprowadzę.
A ponieważ śmiała się:
— Pani wiesz, że stanowczo już chcą, żebym się z tobą ożenił. To już nie żarty teraz, to na seryo... I cóż my będziem robili, skoro się pobierzem?
— A cóż, to co robią inni!
Żart ten wymknął się jej cokolwiek pośpiesznie; i podjęła żywo, jakby pragnąc go cofnąć:
— Pojedziemy do Włoch. To mi pomoże na piersi. Ja jestem bardzo chora... Ach, mój biedny Maksymie, będziesz pan miał wcale nieciekawą żonę! Nie jestem ja grubsza jak kawałek masła za dwa sous.
Uśmiechała się z lekkim odcieniem smutku, w tym swoim swywolnym kostiumie pazia. Suchy kaszel napędził jej na twarz rumieniec.
— To ten nugat — ozwała się — w domu nie pozwalają mi go jeść nigdy... Podaj mi pan talerz, napakuję sobie wszystkie kieszenie.
I wypróżniała talerz właśnie w chwili, kiedy weszła Renata. Przystąpiła wprost do Maksyma, zadając sobie gwałt niesłychany, żeby nie zakląć, żeby nie obić tego „garbusa“, którego zastała przy stole z swoim kochankiem.
— Mam z tobą pomówić — wybąknęła głuchym głosem.
Wahał się, przejęty trwogą, lękając się tego sam na sam.
— Z tobą samym tylko, natychmiast — powtórzyła Renata.
— Idźże przecież, panie Maksymie — wymówiła Ludwika z szczególniejszem swojem nieokreślonem spojrzeniem. — Może zechcesz zarazem odszukać mego ojca. Zawierusza mi się gdzieś zawsze na każdym wieczorze.
Podniósł się, próbował zatrzymać młodą kobietę na środku sali jadalnej, pytając co tak pilnego miała mu do powiedzenia. Ale ona odpowiedziała mu z poza zaciśniętych zębów:
— Idź za mną, albo powiem wszystko wobec zebranych gości!
Pobladł okropnie, szedł za nią już teraz z posłuszeństwem obitego zwierzęcia. Zdawało jej się, że Baptysta patrzy na nią, ale w tej chwili nie troszczyła się już bynajmniej o jasne spojrzenie tego lokaja!
U drzwi kotylion powstrzymał ją po raz trzeci.
— Czekaj — mruknęła. — Ci głupcy nie skończą nigdy chyba!...
I przytrzymała go za rękę, żeby się jej nie wymknął.
Pan de Saffré ustawiał księcia Rozan plecami do muru, w kącie salonu, obok drzwi od sali jadalnej. Postawił przed nim damę, potem znów kawalera plecami do damy, potem znów przed tymże drugą damę, całym rzędem tak, para za parą, w długiego węża. Ponieważ tancerze spóźniali się, rozmawiali:
— Proszę — wołał — panie teraz na miejsca do „kolumn“.
Podążyły, utworzono „kolumny“. Nieprzyzwoitość tej pozycyi między dwoma mężczyznami, z których na plecach jednego się opierało, a przyciskało do piersi drugiego, bawiła niezmiernie te panie. Brodawki piersi dotykały niemal fraków, nogi panów gubiły się w spódnicach tancerek a skoro nagła jakaś wesołość pochyliła naprzód głowę, przeciwległe wąsy musiały się usuwać, aby nie doprowadzić rzeczy aż do pocałunku. Jakiś żartowniś nagle musiał pchnąć cały szereg, bo wąż się skrócił niespodziewanie, fraki zagłębiły się bardziej w spódnicach; powstały lekkie okrzyki i śmiechy, śmiechy bez końca. Słyszano, jak baronowa Meinhold mówiła:
— Ależ, panie, pan mnie dusi; nie ściskajże mnie tak mocno! — co wydało się tak zabawne wszystkim, że cała „kolumna“ wybuchnęła śmiechem i omal nie poszła w rozsypkę. Pan de Saffré, z rękami podniesionemi, w pogotowiu do klaśnięcia, czekał. Potem uderzył w dłonie. Na to hasło wszyscy odwrócili się, ujęli wpół stojące przed nimi tancerki i walc popłynął falą dokoła salonu. Jeden tylko nieszczęsny książę de Rozan odwracając się zobaczył przed sobą ścianę. Żartowano sobie z niego.
— Chodź — rzekła Renata do Maksyma.
Muzyka grała wciąż walca. Ten rytm mięki, monotonny, nużący na dłuższą metę, powiększał jeszcze rozjątrzenie młodej kobiety. Doszła do małego saloniku, wciąż trzymając za rękę Maksyma; popychając go ku schodom, które prowadziły do gotowalnianego gabinetu:
— Idź na górę — rozkazała mu.
Ona szła za nim. W tej chwili pani Sydonia, która przez cały wieczór krążyła dokoła bratowej, zdziwiona temi ciągłemi przechadzkami po wszystkich pokojach, wchodziła właśnie po schodach od oranżeryi. Zobaczyła nogi męzkie zagłębiające się w ciemności kręconych schodów. Słaby uśmieszek rozświecił twarz jej woskową, i unosząc w górę suknię czarnoksięzką, aby módz iść prędzej, poszła poszukać brata, mięszając kotylionową figurę, pytając każdego spotkanego po drodze lokaja. Nakoniec znalazła Saccarda z panem de Mareuil w przyległym do sali jadalnej pokoju który zamieniono dziś prowizorycznie na fumoir. Obadwaj ojcowie umawiali się o posag, o kontrakt ślubny. Ale skoro siostra szepnęła mu słowo do ucha, Saccard podniósł się, przeprosił i zniknął zaraz.
Na górze gabinet tualetowy pełen był nieładu. Na krzesłach porozrzucane były kostiumy nimfy Echo, podarty trykot, strzępy zgniecionych koronek, stos zrzuconej bielizny, wszystko to, co pośpiech oczekiwanej kobiety pozostawia za sobą. Drobne utensylia tualetowe z kości słoniowej i srebra porozrzucane były potrosze wszędzie; szczotki i pilniki pospadały na dywan a mokre jeszcze ręczniki, mydła rozproszone po marmurze umywalni, flakony poodkorkowywane napełniały ten namiot koloru ciała przejmującym, silnym zapachem. Młoda kobieta, aby spłukać z ramion i szyi warstwę blanszu, zanurzała się w wannie z różowego marmuru, po skończeniu żywych obrazów; smugi tęczowe wystąpiły kręgami na powierzchnię wychłodłej wody.
Maksym potknął się o gorset, omal nie upadł, spróbował roześmiać się. Ale dygotał cały wobec surowej, twardej twarzy Renaty. Postąpiła ku niemu, popychając go i mówiąc cichym głosem:
— A więc żenisz się z garbusem?
— Ale ani myślę — wyszeptał. — Kto ci to powiedział?
— Eh, nie kłam, to bezpotrzebne...
Głuchy bunt podniósł się w nim. Niepokoiła go, zapragnął raz z nią skończyć.
— A więc tak, żenię się z nią. I cóż dalej?... Alboż nie jestem panem moich czynności?
Postąpiła o krok ku niemu, z głową nieco w dół pochyloną, z szyderczym, złośliwym śmiechem i chwytając go za obie ręce zawołała:
— Panem, ty panem!... Dobrze to wiesz, że nie. To ja tu jestem panem jedynie. Połamałabym ci ręce, gdybym była złą z natury; toć ty nie masz więcej siły od wątłej dziewczyny.
A ponieważ chciał się wyrwać, ścisnęła mu silnie ręce u kostek, z całą gwałtownością nerwową, którą obudził w niej gniew. Wydał krzyk lekki. Wówczas puściła go i mówiła dalej:
— Nie próbujmy bić się, widzisz, ja zawszebym cię zmogła.
Stał pobladły, wściekły i pognębiony wstydem tego bólu, który czuł u swych dłoni. Patrzał na nią jak przebiegała tam i napowrót gabinet. Ona potrącała meble, zastanawiając się snać, układając plan, który krążył w jej głowie od chwili, kiedy mąż zawiadomił ją o tem małżeństwie.
— Zamknę cię tutaj — rzekła nareszcie — a skoro rozednieje, wyjedziemy do Hawru.
Pobladł jeszcze bardziej z niepokoju i zdumienia.
— Ależ to szaleństwo! — zawołał. — Nie możemy przecie uciekać razem. Tracisz głowę...
— Być może. W każdym razie to ty i twój ojciec doprowadziliście mnie do tego, że ją straciłam... Jesteś mi potrzebny i zabieram cię. Tem gorzej dla niedołęgów!
Czerwone blaski migotały w jej oczach. Mówiła dalej, zbliżając się więcej jeszcze do Maksyma, paląc mu twarz płomiennym swoim oddechem:
— Cóżby stało się ze mną, gdybyś ty się ożenił z garbusem! Drwilibyście sobie ze mnie, byłabym zmuszona może wziąć napowrót tę lalę, de Mussy’ego, który nie rozgrzałby mi nóg nawet... Skoro popełniło się to, co myśmy popełnili, nie można się rozstawać. Zresztą, to jasne, nudzę się kiedy ciebie niema a ponieważ wyjeżdżam, uprowadzam cię z sobą... Możesz powiedzieć Celestynie, co ci ma przynieść z twego mieszkania.
Nieszczęśliwiec wyciągnął do niej ręce, błagając teraz.
— Posłuchaj mnie, droga moja Renato, nie rób tego głupstwa. Opamiętaj się... Zastanów się cokolwiek nad skandalem...
— Drwię sobie ze skandalu! Jeżeli odmówisz, zejdę na dół do salonu i krzyczeć będę na cały głos, iż jesteś moim kochankiem i że teraz jesteś tyle nikczemnym, iż chcesz zaślubić garbusa.
Pochylił głowę, słuchał, ustępując już, poddając się tej woli, która mu się narzucała tak energicznie.
— Pojedziemy do Hawru — mówiła ciszej, pieszcząc się ze swem marzeniem — a ztamtąd dostaniemy się do Anglii. Nikt nas już nie będzie nudzić. Jeśli to jeszcze nie oddali nas dostatecznie, wyjedziemy do Ameryki. Mnie, która zawsze tak ziębnę, będzie tam doskonale. Nieraz zazdrościłam kreolkom...
Ale w miarę, jak ona szerzej kreśliła swój projekt, przestrach przejmował Maksyma. Opuścić Paryż, wyjechać tak daleko z kobietą, która, to rzecz pewna, była waryatką, pozostawić za sobą historyę, której strona hańbiąca wygnałaby go na zawsze z kraju! Myśl ta, jak zmora dręcząca, dławiła go. Rozpaczliwie szukał sposobu wydostania się z tego gabinetu, z tej różowej reduty, w której biły cmentarne dzwony Charentonu[1]. Zdało mu się, że go znalazł wreszcie.
— Ale, kiedyż ja nie mam pieniędzy — wyrzekł łagodnie, aby jej nie rozjątrzać. — Jeśli mnie zamkniesz, nie będę się nawet mógł postarać o nie. — Ja je mam — odpowiedziała z tryumfem w głosie. — Mam sto tysięcy franków. Wybornie wszystko się składa.
Wyjęła z lustrzanej szafy akt cesyi, który jej mąż pozostawił z nieokreśloną nadzieją, że skoro jej przyjdzie jaka inna fantazya, podpisze go jeszcze. Przyniosła go, położyła na marmurze tualety, prosiła Maksyma, aby jej podał pióro i kałamarz, które znajdowały się w sypialni i odsuwając na bok mydełka, podpisała akt.
— I otóż — zawołała — głupstwo już dokonane. Jeżeli okradzioną jestem, to dlatego, że tak chcę sama... Wstąpimy do Larsonneau, jadąc na dworzec... Teraz, mój drogi Maksymku, zamknę cię a nad ranem uciekniemy przez ogród, skoro tylko wyrzucę za drzwi całą tę hałastrę. Niema potrzeby nawet zabierać kufrów.
Była znów wesołą. Ta awantura zachwycała ją. Był to szczyt ekscentryczności, zakończenie, które w tej gorączce, co ją trawiła, wydawało jej się niesłychanie oryginalnem. To przecież daleko pyszniejsze, niż projektowana przez nią wycieczka balonem. Podeszła i, obejmując Maksyma, szeptała mu:
— Sprawiłam ci ból przed chwilą tutaj, mój biedny chłopczyno! Ale bo też sprzeciwiałeś mi się... Zobaczysz, jak to będzie pięknie. Albożby ten twój garbusek kochał cię tak, jak ja cię kocham? Toć to nie kobieta ten zdechlaczek...
Śmiała się, przyciągała go do siebie, rolowała go w usta, kiedy lekki szmer znaglił ją do odwrócenia głowy. Saccard stał na progu drzwi.
Nastała straszliwa cisza. Zwolna Renata rozplotła ręce z szyi Maksyma i nie spuszczała głowy, nie pochylała czoła, patrzała wprost oko w oko mężowi wielkiemi swemi, nieruchomemi oczyma umarłej; młody człowiek, natomiast przybity, przerażony, chwiał się na nogach, z głową schyloną teraz, kiedy go już nie podtrzymywał jej uścisk. Saccard, jakby gromem rażony tym najstraszniejszym ciosem, który nakoniec szarpnął w nim jakąś resztkę uczuć małżonka i ojca, nie poruszył się; zsiniały, palił ich zdaleka ogniem swych spojrzeń. W powietrzu wilgotnem i wonnem pokoju trzy świece kandelabra płonęły bardzo wysoko, płomień prawej wystrzelił w górę, jak ostrze żarzące. I przerywając jedynie ciszę, tę ciszę straszliwą, pełną grozy, przedostawał się przez ciasne wschody powiew dalekiej muzyki; walc, wijący się, jak jaszczurka, wślizgał się, owijał, kładł się senny na śnieżystym kobiercu, obok rozdartego trykotu i rozrzuconych na podłodze spódnic.
Potem mąż postąpił. Potrzeba brutalstwa pocentkowała mu twarz, ściskał pięści, aby się rzucić na winnych. Gniew w tym drobnym, ruchliwym człowieczku, wybuchał, jak ogień rotowy wystrzałów. Śmiech urągliwy, zdławiony, wydarł mu się z gardła, podchodził wciąż ku nim:
— Oznajmiałeś jej o twojem małżeństwie, nieprawdaż?
Maksym cofnął się, oparł się o mur.
— Słuchaj — bąknął — to ona...
Miał już obwinić ją podle, zrzucić na nią całą zbrodnię, powiedzieć, że chciała go porwać, uwieźć, bronić się z upokorzeniem, z drżeniem dziecka, pochwyconego na przewinieniu... Ale nie miał siły, słowa wysychały mu w gardle. Renata zachowywała nieruchomość posągu, nieme jakieś wyzwanie. Wówczas Saccard, niezawodnie szukając jakiej broni, szybko rozejrzał się dokoła. I na rogu tualety, pośród grzebieni i szczotek, spostrzegł akt cesyi, którego papier stemplowy żółtą plamą odznaczał się na marmurowym blacie. Popatrzał na akt i na winnych. Następnie, pochylając się, zobaczył, że akt był już podpisany. Oczy jego przebiegły od otwartego kałamarza do pióra niezaschłego jeszcze, na podstawie kandelabra pozostawionego. Stał wyprostowany przed tym podpisem, namyślając się.
Cisza zdawała się wzmagać, płomienie świec wydłużyły się, walc ślizgał się wzdłuż obić z większą jeszcze miękością. Saccard niedostrzeżenie wzruszył ramionami. Patrzał jeszcze na żonę i syna głębokiem spojrzeniem, jakgdyby chciał wydrzeć ich twarzom wytłomaczenie, którego sam nie znajdował. Potem powoli złożył akt i włożył do kieszeni fraka. Twarz jego pobladła strasznie.
— Dobrze zrobiłaś, moja kochana, żeś podpisała — rzekł łagodnie do żony — zyskałaś przez to sto tysięcy franków. Dziś wieczorem przyniosę ci pieniądze.
Uśmiechał się niemal i tylko ręce mu drgały. Postąpił kilka kroków, dodając:
— Jakże tu duszno. Cóż to za dziwaczny pomysł, żeby przychodzić tutaj obmyślać znów jakąś waszą farsę w tej łaźni!...
A zwracając się do Maksyma, który podniósł był głowę, zdziwiony zmienionym głosem nagle ułagodzonego ojca:
— Chodźże — zawołał. — Widziałem, jakeś szedł na górę i szukałem cię właśnie, żebyś się przyszedł pożegnać z panem Mareuil i jego córką.
Obaj mężczyźni zeszli, rozmawiając najserdeczniej. Renata pozostała sama, stojąca pośrodku gabinetu, zapatrzona w rozwartą otchłań schodów, w której widziała znikające plecy ojca i syna. Nie mogła odwrócić oczu od tego otworu. Jakto, wyszli najspokojniej, po przyjacielsku, w największej zgodzie! Ci ludzie nie zdławili się, nie zgnietli w śmiertelnym uścisku. Nadstawiła ucha, słuchała, czy czasem jakaś straszna walka nie wywiąże się między nimi, czy nie posłyszy toczących się ciał po stopniach schodów. Nic. Cisza. Z ciemności tylko dobiega szmer tańca i falą kołyszącą się melodya walca. Zdało się jej, że zdala słyszy śmiechy margrabiny i donośny głos pana de Saffré. A zatem dramat był skończony? Jej zbrodnia, pocałunki w szaro-różowem, wielkiem łożu, noce dzikiej rozkoszy w oranżeryi, cała ta miłość przeklęta, co ją paliła przez ciąg miesięcy zakończyła się ostatecznie tą scena finalną, tak płaską, tak nieszlachetną! Mąż jej wiedział o wszystkiem i nawet jej nie bił. A w koło niej cisza, ta cisza, w której ciągnie się tylko w nieskończoność walc — ta cisza przeraża ją więcej jeszcze, niż wrzawa morderstwa. Strach ją zdjął przed tym spokojem, strach przed tym gabinetem, pełnym miłostek i tajemnic, pełnym upajającej zmysłowej woni.
Spostrzegła się w wysokiem zwierciadle szafy. Zbliżyła się, zdziwiona swoim widokiem, zapominając o mężu, zapominając o Maksymie, cała zajęta tylko tą dziwną jakąś kobietą, którą miała przed sobą. Szaleństwo ją poczęło ogarniać. Żółte jej włosy, podniesione u skroni i karku, wydały jej się nagością, sprośnością. Zmarszczka czoła żłobiła się tak głęboko, że aż kładła ciemną kresę po nad oczyma, pas sinawy i cienki, jak ślad po uderzeniu szpicrutą. Któż to ją tak naznaczył? Mąż przecież nie podniósł na nią ręki. I wargi dziwiły ją swą bladością, oczy jej krótkowidza zdały się jej zamarłemi teraz. Jakaż ona była stara! Pochyliła głowę i kiedy zobaczyła się w tym trykocie, w tej lekkiej bluzie gazowej, przypatrywała się sobie ze spuszczonemi powieki, z nagłym, gorączkowym rumieńcem. Któż to ją tak obnażył? Co ona robiła w tem rozebraniu ulicznicy; co się obnaża aż po brzuch? Nie wiedziała już nic. Przyglądała się swoim udom, które zaokrąglał trykot, biodrom, których wdzięczne linie śledziła po przez gazę tuniki, swemu biustowi szeroko odkrytemu; zawstydziła się sama siebie i pogarda własnego ciała przepełniła ją głuchym gniewem przeciw tym, co jej dozwolili tak się obnażyć, z prostemi obręczami złotemi tylko u kostek nóg i dłoni za całe okrycie ciała.
I w tej chwili szukając wytłomaczenia na to, co tu robi taka naga przed tem zwierciadłem, z tą uporną, wyłączną myślą tonącego w pomroce rozumu, nagłym skokiem pamięci przerzuciła się w dni swego dzieciństwa, zobaczyła się siedmioletniem dzieckiem w poważnych, ciemnych komnatach pałacu Béraud. Przyszedł jej na pamięć dzień, w którym ciotka Elżbieta ubrała je obie, ją i Krystynę w szare, wełniane sukienki w czerwone krateczki. Było to Boże Narodzenie. Jakież one były szczęśliwe z tych dwu jednakowych sukienek! Ciotka je psuła pieszczotami i dała każdej z nich nawet naszyjnik i bransoletkę z korali. Rękawki tych sukienek były długie, stanik dochodził aż pod brodę, klejnoty spoczywały na materyale sukien, co im się wydawało tak pięknem wówczas. Renata przypominała sobie wtedy, że ojciec jej był przytem i uśmiechał się do nich smutnym swym uśmiechem. Tego dnia obie z siostrą przechadzały się po dziecinnym pokoju, jak dorosłe osoby, nie bawiąc się, aby nie splamić sukienek.
Potem u sióstr Wizytek koleżanki żartowały z jej „sukien pajaca“, których rękawy dochodziły im do końców palcy a kołnierze aż na uszy. Poczęła płakać podczas lekcyi. W czasie rekracyi, ażeby z niej się już nie śmiano, zawinęła rękawy i odłożyła kołnierz stanika, a naszyjnik i bransoletka koralowa wydały jej się ładniejszemi na ciele szyi i ręki. Czyżby od tego dnia poczęła obnażać się coraz to więcej?
I życie jej poczęło rozsnuwać się przed jej pamięcią. Przypatrywała się temu długiemu szaleństwu, temu zgiełkowi i rozpasaniu złota i zmysłów, którego fala wznosiła się coraz wyżej koło niej, sięgając do kolan, do brzucha, wreszcie do ust, a którego nurty, czuła obecnie, iż rozbijają się o jej czaszkę z łoskotem głuchym, przepływając po nad jej głową.
Była to fala zatrutych soków; znużyła jej członki, serce napełniła naroślami haniebnych uczuć; w mózgu wyradza się chorobliwemi lub zwierzęcemi kaprysami. Te soki — korzenie stóp jej wciągały w siebie z dywanu karety, salonów, z tych wszystkich jedwabi i aksamitów, po których stąpała od czasu swego małżeństwa. Kroki innych musiały pozostawić widocznie zarodki tej trucizny, co się rozwinęły w tej chwili w jej krwi i teraz krążyły w jej żyłach. Dobrze przypominała sobie dziecięce swe lata. Kiedy była małą, była w niej tylko ciekawość. A i później nawet, po tem zgwałceniu, które rzuciło ją w zło, zawsze jeszcze ulękłaby się takiego ogromu hańby. Nie, to pewna, byłaby stała się lepszą, gdyby pozostała w domu i przy ciotce Elżbiecie robiła pończochę. Słyszała regularny ruch drutów ciotki, wpatrując się wciąż nieruchomie w taflę zwierciadła, w której odczytać chciała tę cichą przyszłość, jaka jej się wymknęła bezpowrotnie. Ale nie widziała nic, prócz własnych ud różowych, różowych bioder, prócz tej dziwnej jakiejś kobiety z różowego jedwabiu, która stała przed nią a której delikatne ciało, obciśnięte w szczelnie przylegający trykot, zdawało się być stworzonem do miłostek pajaców i lalek. I doszła do tego, że stała się wielką lalką, z której rozdartej piersi jeden tylko dźwięk wychodzi. Wtedy, wobec tych potworności jej życia, krew ojcowska, ta krew starego mieszczaństwa, która ją dręczyła w chwilach przesileń ciężkich, ozwała się w niej wielkim krzykiem buntu. Ona, co zawsze drżała na myśl o piekle, powinna była żyć w głębi tych ponurych murów i surowości pałacu Béraud. Kto to ją tak obnażył?
I w błękitnawym cieniu lustra zdało się jej, iż ujrzała podnoszące się postacie Saccarda i Maksyma. Saccard, czarniawy, z szyderczym uśmiechem na ustach, o barwie żelaza i zgrzycie kleszczy, na wątłych nóżkach. Ten człowiek był wolą. Od lat dziesięciu widziała go w kuźni, w blaskach rozpalonego do czerwoności metalu, z ciałem popalonem, dyszącego, kującego bez przerwy, podnoszącego w górę młoty o wielekroć przenoszące siły jego ramion, narażającego się na zmiażdżenie w każdej chwili pod ich naciskiem. Rozumiała go teraz; wydało jej się, że rośnie, że jest większy jakiś w tych nadludzkich wysiłkach, wśród tych olbrzymich szachrajstw, tej myśli upornej, tej idei fixe natychmiastowego zebrania niezmiernej fortuny. Przypomniała go sobie, przeskakującego przeszkody, nurzającego się w błocie i nie pozwalającego sobie bodaj na tyle choćby czasu, ile go potrzeba na otarcie się; byle tylko przybyć przed oznaczoną godziną; nie zatrzymującego się ani na chwilę choćby dla użycia zdobytych bogactw, ale w biegu tylko żującego złoto.
Potem, po za twardem ramieniem ojca ukazała się jasnowłosa, ładna twarz Maksyma; miał na ustach jasny, promienny uśmiech dziewczyny, w oczach niespuszczających się nigdy, próżnię szurgotów ulicznych, przedział na środku głowy, ukazujący białość czaszki. Drwił sobie z Saccarda, z tej burżuazyi, co go znagla do zadawania sobie tylu trudów dla pozyskania tych pieniędzy, które on pochłania z tak zachwycającem próżniactwem. On był męzką utrzymanką. Białe, miękie i długie jego dłonie, opowiadały o jego występkach. Ciało, nie pokryte włosem, miało znużoną pozę zaspokojonej żądzy kobiety. Przebijało to w całej tej istocie znikczemniałej, tchórzliwej i miękiej, gdzie zepsucie płynęło łagodnie, jak ciepła woda, nie połyskując choćby ciekawością złego. On się poddawał tylko.
Renata, widząc te dwie postacie, występujące z bladych cieniów zwierciadła, cofnęła się o krok wstecz, widziała, że Saccard rzucił ją jak stawkę, jako fundusz podkładowy gry giełdowej i że Maksym znalazł się tam, aby zbierać luidory, spadające z kieszeni spekulanta. Ona, jako papier procentowy, pozostała w pugilaresie swego męża; on ją popychał do tualet wytwornych na jedną noc, do miłostek jednosezonowych; rzucał ją w płomienie swej kuźni, posługując się nią, tak jak drogocennym metalem, aby nim ozłocić sobie żelazo swych rąk. Po trochu tak ojciec uczynił ją dość szaloną, dość nędzną do pocałunków syna. Jeśli Maksym był krwią zwyrodniałą, skarlałą Saccarda, to ona czuła się produktem, robaczywym owocem tych obu mężczyzn, infamią, którą oni jak przepaść wyżłobili między sobą a w której tarzali się jeden i drugi.
Wiedziała już teraz. To ci ludzie tak ją obnażyli. Saccard odpinał stanik a Maksym spuścił z niej spódnicę. Potem obadwaj, wspólnemi siły zdarli z niej koszulę. A teraz ot, stała bez jednego strzępa, ze złotemi obręczami tylko, jak niewolnica; patrzyli na nią przed chwilą obaj, nie powiedzieli jej: „Jesteś naga“. Syn drżał, jak nikczemny tchórz, dygotał na myśl posunięcia zbrodni swej do samego końca, odmawiał iść z nią razem w namiętność. Ojciec, zamiast ją zabić, okradł ją; ten człowiek karał ludzi opróżnianiem ich kieszeni; podpis niby promień słoneczny padł rozświecając czarne chmury brutalnego jego gniewu i za całą zemstę, unosił z sobą ten podpis. Potem widziała ich plecy, zanurzające się w ciemnościach. Jakto, ani śladu krwi na kobiercu, ani jednego krzyku, ani jednej skargi. Podli! To oni tak ją obnażyli.
I powiadała sobie, że raz jedyny tylko udało jej się czytać w swej przyszłości, tego dnia, kiedy wobec szemrzących cieniów parku Monceau straszna mysl błysnęła w jej głowie, że mąż ją zbruka a potem rzuci w szaleństwo. Ach, jakże biedna jej głowa cierpiała w tej chwili, jak czuła w tej okropnej godzinie fałszywość tej ułudy, że żyje w błogosławionej sferze boskich uciech i bezkarności! Żyła w kranie sromu, hańby ostatecznej i ukaraną została opuszczeniem całego ciała, śmiercią całej dogorywającej jej istoty. Płakała, że nie posłuchała wówczas tych głosów drzew parku.
Ta nagość drażniła ją. Odwróciła głowę, popatrzała dokoła siebie. Gabinet gotowalniany wciąż był tak samo duszny i wonny, cisza w nim panowała, przerywana tylko wbiegającemi frazami walca, niby ostatnie zamierające kręgi na powierzchni wód. Ten słaby, oddalony śmiech rozkoszy zdał się jej strasznem urągowiskiem. Zatkała sobie uszy, by już tego nie słyszeć. Następnie rozejrzała się po przepychu tego gabinetu. Podniosła oczy na namiot różowy, aż do srebrnej korony, w środku której ukazywał się pyzaty amorek, przysposabiający strzałę; zatrzymywała wzrok na meblach, na marmurze tualety, zarzuconym słoikami, utensyliami, których już nie poznawała; przystąpiła do wanny, pełnej jeszcze wody; strącała nogą suknie, porozkładane na białym atłasie foteli; kostium nimfy Echo, spódnice, porozrzucane ręczniki. A z każdej z tych tkanin, podnosił się głos hańby: kostium nimfy Echo mówił jej o tej roli, którą przyjęła dla oryginalności narzucania się publicznie Maksymowi ze swą miłością; wanna wyziewała zapach jej ciała, woda, w której się zanurzała, rozsiewała w tym pokoju gorączkę chorej kobiety; tualeta z mydłami i olejkami, meble ze swą okrągłością łoży, mówiły brutalnie o kształtach jej ciała, o jej miłostkach, o wszystkich tych plugastwach, o których chciała zapomnieć.
Powróciła na środek gabinetu, z twarzą purpurową, nie wiedząc, gdzie uciec przed tą wonią sypialni, tym zbytkiem, co się obnażał z bezwstydem publicznej kobiety, który roztaczał dokoła cały ten różowy gabinet kolorytu ciała. Pokój ten nagi był, jak ona; różowa wanna, różowe obicia, różowe marmury dwu stolików — ożywiały się, rozciągały w nieskończoność, to znów owijały w kłębek, otaczały taką rozpustą żywych rozkoszy, że przymknęła oczy, pochylając czoło, przygnieciona, zda się, ciężarem koronek plafonu i ścian.
Ale i w tej ciemności jeszcze wciąż widziała cielistą plamę gabinetu a po za nią łagodne półświatło jeszcze szarej sypialni, delikatny złoty odcień małego saloniku, jaskrawą zieleń cieplarni, wszystkie te bogactwa, co brały udział w jej hańbie, co były jej współwinowajcami. Tam to właśnie wsiąknął w nią jad tych soków zatrutych. Nie byłaby położyła się z Maksymem na barłogu w głębi poddasza. Tam byłoby to zbyt ohydne! Jedwab dopiero otoczył aureolą kokieteryi jej zbrodnię. I marzeniem jej było teraz zerwać wszystkie te koronki, oplwać ten jedwab zdradziecki, rozbić nogą wielkie łoże sypialni, powlec ten cały przepych w jakiś rynsztok, z którego wyszedłby tak zużyty i zbrudzony jak ona.
Kiedy otworzyła oczy, przystąpiła znowu do zwierciadła, przyjrzała się sobie raz jeszcze, badała się zblizka. Stargana była ostatecznie. Z nią już koniec. Widziała się umarłą. Cała twarz jej zwiastowała rozprzężenie mózgowe, które się już dokonywało. Maksym, to ostateczne skażenie jej zmysłów, dokonał dzieła zniszczenia, wyczerpał jej ciało, rozprzęgł inteligencyę. Nie miała już teraz przed sobą żadnej radości, którejby mogła zakosztować jeszcze, nie miała żadnej nadziei zbudzenia się do życia. Na tę myśl gniew dziki w niej zawrzał na nowo. I w ostatnim przystępie żądzy, zamarzyła o pochwyceniu napowrót swej zdobyczy, o skonaniu w jego objęciach i uniesieniu go z sobą gdzieś daleko. Ludwika nie mogła go zaślubić, wiedziała bowiem dobrze, że on nie do niej należy, ponieważ widziała ich, jak się całowali. Zarzuciła więc na ramiona futro, aby nie przechodzić wśród tłumu balowników nagą. Zeszła.
W małym saloniku spotkała się twarz w twarz z panią Sydonią. Ta, aby się nacieszyć wywołanym przez siebie dramatem, zajęła napowrót stanowisko na wschodach od oranżeryi. Ale nie wiedziała już, co myśleć, kiedy Saccard ukazał się z Maksymem i kiedy na jej zadawane mu po cichu pytania, odpowiedział grubiańsko, że śniło się jej, iż nie było „nic zgoła“. Potem zwęszyła prawdę. Żółta jej twarz poszarzała, rzecz wydała jej się istotnie trochę za grubą. I po cichutku przyszła przyłożyć ucho do drzwi wschodów, spodziewając się, że posłyszy płacz Renaty na górze. Kiedy młoda kobieta otworzyła drzwi z impetem, skrzydło ich nieomal nie spoliczkowało zacnej pani Sydonii.
— Szpiegujesz mnie — rzekła jej z gniewem Renata.
Ale pani Sydonia odparła ze wspaniałą pogardą:
— Alboż ja się zajmuję twojemi brudami!
I podnosząc w górę suknię, oddaliła się z majestatycznem spojrzeniem:
— Moja mała, nie moja to wina, jeśli cię spotykają przykre przypadki... Ale ja nie mam do ciebie urazy, słyszysz? A wiedz dobrze, że byłabyś znalazła we mnie i znaleźć możesz jeszcze drugą matkę. Czekam cię u siebie, kiedy ci się tylko podoba.
Renata nie słuchała jej zupełnie. Weszła do wielkiego salonu, przeszła wśród jakiejś wielce skomplikowanej figury kotyliona, nie widząc nawet zdziwienia, które wywoływało jej futro. W pośrodku salonu stały grupy kobiet, powiewające chorągiewkami a donośny głos pana de Saffré mówił:
— Baczność, moje panie, „wojna Meksykańska“. Trzeba, aby te damy, które przedstawiają krzaki, rozszerzyły jak można najbardziej swe spódniczki i pozostały na ziemi... A teraz kawalerowie okręcają się dokoła krzaków... Potem, skoro uderzę w dłonie, każdy zacznie tańczyć ze swoim krzakiem.
Uderzył w dłonie. Trąby zadźwiękły, walc raz jeszcze okręcił wszystkie pary dokoła salonu. Figura ta nie miała wielkiego powodzenia. Dwie damy pozostały na podłodze, pani Daste oświadczyła, że w tej figurze bawiło ją najwięcej to kręcenie się i przysiadanie potem we wzdętych spódnicach, które jej przypominało czasy pensyonarskie.
Renata, doszedłszy do przedsionka, zastała Ludwikę i jej ojca, których Saccard i Maksym odprowadzali do wschodów. Baron Gouraud już wyszedł. Pani Sydonia oddaliła się z panami Mignon i Charrier, kiedy tymczasem pan Hupel de la Noue odprowadzał panią Michelin, za którą nieco w oddali, dyskretnie szedł mąż. Prefekt spożytkował resztę wieczoru na zaloty do ładnej brunetki. Właśnie udało mu się skłonić ją do spędzenia jednego z letnich miesięcy w stolicy jego departamentu, „gdzie widzieć można było starożytności prawdziwie ciekawe“.
Ludwikę, która chrupała pokryjomu nugat, zabrany do kieszeni, napadł kaszel gwałtowny w chwili wyjścia.
— Okryjże się dobrze — mówił ojciec.
A Maksym coprędzej począł ściskać jeszcze mocniej sznury kapturka przy jej okryciu. Podnosiła brodę, pozwalając mu się owijać do woli. Ale kiedy pani Saccard ukazała się, pan de Mareuil powrócił, by się z nią pożegnać. Zatrzymali się wszyscy jeszcze na chwilę, rozmawiając. Chcąc wytłomaczyć swoją bladość i drżenie, mówiła, że zrobiło jej się tak zimno, iż musiała pójść do siebie i zarzucić sobie to futro na ramiona. A wciąż upatrywała chwili, gdzie będzie mogła pomówić po cichu z Ludwiką, która przyglądała się jej ze swym zwykłym spokojem zaciekawienia. Ponieważ mężczyźni żegnali się jeszcze uściskami dłoni, pochyliła się ku niej szybko, korzystając z chwili i szepnęła:
— Wszakże go nie zaślubisz, powiedz? To niepodobna. Wiesz dobrze...
Ale dziecko przerwało jej, podnosząc się na palce i szepcząc do ucha:
— Och, bądź pani spokojna, ja go wywożę... Przecież to nic nie szkodzi, skoro wyjeżdżamy do Włoch.
I uśmiechnęła się nieokreślonym uśmiechem sfinksa, świadomego wszelkich występków.
Renata stała zmięszana. Nie pojmowała, wyobraziła sobie, że ta garbata szydzi z niej. Potem, kiedy Mareuil z córką już wyszedł, powtarzając kilkakrotnie: „do niedzieli!“, popatrzała na swego męża, następnie na Maksyma przerażonemi oczyma a widząc ich spokojnych, zadowolonych, ukryła twarz w obie dłonie i uciekła, kryjąc się w głębi cieplarni.
Tu aleje były puste. Wielkie liście palm drzemały a na ciężkiej powierzchni basenu dwa pąki nymfei rozchylały się powolnie. Renata chciałaby módz zapłakać, ale to wilgotne gorąco, ta woń przenikliwa, chwytały ją za gardło, dławiły w niej rozpacz. Popatrzała na ziemię u nóg swoich, na brzegu basenu, na to miejsce, gdzie na żółtym piasku rozściełała przeszłej zimy niedźwiedzią skórę. A kiedy, podniosła oczy, widziała jeszcze jedną figurę kotyliona w głębi po przez dwoje drzwi rozwartych na oścież.
Hałas był ogłuszający, tłok zmięszanych z sobą postaci, wśród którego nie odróżniała nic z początku prócz fruwających sukien i nóg czarnych, kręcących się i drepcących. Głos pana de Saffré krzyczał: „Zmiana dam, zmiana dam!“. I pary przebiegały pośród obłoków żółtawego kurzu: każdy tancerz zrobiwszy, dwa lub cztery obroty walca, rzucał swą damę w objęcia swego sąsiada, który znów oddawał mu swoją. Baronowa de Meinhold w kostiumie Szmaragdu padała tak z rąk hrabiego de Chibray w ręce pana Simpsona, on podchwytywał ją jedną ręką, kiedy końce rękawiczek tymczasem wsuwały się po za stanik. Hrabina Vanska, czerwona, pobrzękiwała wisiorami swych korali, jednym skokiem dostając się z piersi pana de Saffré na pierś księcia de Rozan, którego obejmowała, przymuszała okręcać się z sobą przez pięć obrotów, ażeby potem znów zwiesić się na ramieniu pana Simpsona, który właśnie rzucił był Szmaragd prowodyrowi kotylionu. I pani Teissière, pani Daste, pani de Lauwerens, połyskiwały jak wielkie, żywe klejnoty, razem z bladością jasną Topazu, delikatnym błękitem Turkusu, gorącym Szafiru, oddawały się na chwilę, wyprężały w objęciu tancerza, potem odbiegały znów dalej, w nowy uścisk, kolejno z rąk do rąk podawane każdemu mężczyźnie. Pani d’Espanet wszakże udało się przed orkiestrą pochwycić panią Haffner, z którą walcowała teraz, nie myśląc jej puścić. Złoto i Srebro tańczyły razem, złączone z sobą miłośnie.
Renata zrozumiała wówczas ten wir różnokolorowych sukien, to kręcenie się nóg czarnych. Ona stała poniżej, widziała zatem ten szał nóg, chaos lakierków i białych kostek, wychylających się z nad pantofelków. Chwilami zdawało jej się, że podmuch wiatru uniesie wszystkie te wirujące suknie. Te nagie ramiona, te obnażone plecy, te włosy rozrzucone, które powiewały w powietrzu, wirujące, brane, rzucane i znowu pochwytywane w głębi tej galeryi, gdzie walc orkiestry szalał coraz to gwałtowniej, gdzie czerwone obicia rozemdlewały pod tchem gorączkowym ostatnich chwil balu, wszystko to wydało jej się, jakby burzliwym obrazem jej własnego życia, tej nagości, tych oddawań się. I doznała takiej boleści na myśl, że Maksym tak samo, po to, aby wziąć garbatą w swoje objęcia, rzucił ją tutaj, w tych samych miejscach, gdzie się kochali, że zapragnęła zerwać łodygę Tanghinu, którego liście twarz jej muskały i pożuć ją aż do pnia. Ale co było w niej tchórzostwa, to nie dopuściło wprowadzić w czyn tego pragnienia; stała przed krzewem, drżąca pod swem futrem ciepłem, które drobne dłonie owijały mocno dokoła jej postaci z wymownym gestem przerażonego wstydu.







  1. Dom obłąkanych pod Paryżem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Aleksandra Callier.