Odprawa (Zola)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Odprawa |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | La Curée |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pocałunek, który złożył na szyi żony, zajmował teraz Saccarda. Nie korzystał on już ze swych praw małżeńskich oddawna; zerwanie nastąpiło najnaturalniej, ani jedno ani drugie nie dbało o związek, który właściwie tylko był dla nich przeszkodą. Po to, aby wejść do pokoju Renaty, musiał Saccard zawsze mieć jakiś dobry interes na dnie swych małżeńskich czułości.
Sprawa posiadłości w Charonne szła dobrze, niepokoił się tylko jeszcze jej rozwiązaniem. Larsonneau w swej nieposzlakowanej, olśniewającej czystości bieliźnie, miewał czasami uśmiechy, które mu się wielce nie podobały. Był on tu prostym pośrednikiem tylko, pożyczał swego nazwiska, za którą to uprzejmość płacić mu miał Saccard dziesięć od sta z przyszłych zysków. Jakkolwiek przecież agent expropriacyi nie włożył ani grosza w ten interes i jakkolwiek z drugiej strony Saccard, dostarczywszy funduszu na kawiarnię, obwarował się dostatecznie aktem odprzedaży, listami, których data pozostała niewypełnioną, kwitami wydawanemi naprzód, niemniej przeto ten ostatni uczuwał głuchą obawę, przeczucie jakiejś wiszącej w powietrzu zdrady. Węszył w swoim wspólniku intencyę szantażu, opartego na owych sfałszowanych księgach inwentarza, które tamten przechowywał starannie i którym zawdzięczał jedynie, że go dopuszczono do tego interesu.
To też dwaj poplecznicy ściskali się wzajem czule za ręce. Larsonneau używał zawsze względem Saccarda tytułu „kochanego mistrza“. Miał on zresztą w gruncie prawdziwe uwielbienie dla tego ekwilibrysty, którego produkcye po wyprężonej linie spekulacyi śledził bacznie okiem amatora. Myśl wyprowadzenia go w pole łechtała jego miłość własną, jak rozkosz rzadka, ponętna. Pieścił w duszy plan, niezupełnie jasny jeszcze, nie wiedząc dokładnie jak użyć posiadanej broni, którą lękał się sam zranić. Zresztą czuł on, że jest teraz zdany na łaskę dawnego swego kolegi. Grunta i posiadłości, które wedle umiejętnie ułożonych inwentarzy otaksowane były na dwa miliony bez mała a które niewarte były i czwartej części tej sumy, miały zatonąć w kolosalnem bankructwie, jeśli wieszczka expropriacyi nie zechce ich dotknąć złotą swą różdżką. Wedle planów pierwotnych, które udało im się zbadać, nowy bulwar, otwarty dla połączenia parku artyleryi w Vincenne z koszarami Księcia Eugeniusza ku temu, by stawić w danej chwili ten park w samem sercu Paryża, zwracając bulwar na przedmieście Saint-Antoine, zabierał pewną część owych gruntów; należało się wszakże lękać, aby nowa droga nie obkroiła zaledwie ich rogu i aby genialna spekulacya kawiarni-koncertowej nie zawiodła ich choćby dla samego swego bezwstydu. W takim razie Larsonneau pozostałby z wielce drażliwą sprawą na karku. To niebezpieczeństwo w każdym razie nie przeszkadzało mu, mimo roli przymusowo drugorzędnej, dręczyć się na myśl o nędznych dziesięciu od sta, które jemu przypadną w tej milionowej kradzieży. I w takich to chwilach nie mógł oprzeć się szalonej chętce wyciągnięcia ręki i ukrajania dla siebie części pokaźniejszej od przyrzeczonego procentu.
Saccard nie chciał nawet, aby to on pożyczył pieniędzy jego żonie, zabawiwszy się sam w tę sztuczkę melodramatyczną, w którą gnało go zamiłowanie do szachrajstw skomplikowanych.
— Nie, nie, mój drogi — mówił swym prowansalskim akcentem, który przesadzał jeszcze, ilekroć chciał zaostrzyć jakiś żarcik — nie gmatwajmy naszych rachunków... Ty jesteś jedynym człowiekiem w Paryżu, któremu, poprzysiągłem sobie, że nigdy nic nie będę winien.
Larsonneau zadowolnił się obserwacyą, że żona jego jest prawdziwą przepaścią. Radził mu, żeby już jej nie dawał ani grosza, ażeby im ustąpiła jaknajprędzej swoją część posiadłości. Wolałby z nim samym mieć do czynienia. Starał się go wymacać czasami, posuwał się nawet do tego, że głosem znużonym i obojętnym światowca i hulaki, mówił mu:
— Trzeba będzie zaprowadzić cokolwiek porządku w moich papierach... Twoja żona mnie przeraża, mój kochany. Nie chcę, żeby miano kiedy jeszcze kłaść u mnie pieczęcie na niektórych rzeczach.
Saccard nie należał do ludzi, którzyby tego rodzaju aluzye znosili spokojnie, zwłaszcza też kiedy wiedział wybornie czego się należy trzymać w kwestyi tak lękliwego porządku, który panował w biurach tej osobistości. Cała jego drobna osóbka, chytra a czynna, buntowała się przeciw groźbom, któremi chciał go zastraszyć ten wytworny lichwiarz w jasno-żółtych rękawiczkach. Co najgorsze, to że czuł jak go przejmuje lęk na myśl o możliwym skandalu; i widział się już wygnanym brutalnie przez brata, żyjącym w Belgii z dochodów jakichś niedających się wyznać pośrednictw. Pewnego dnia oburzył się już na seryo.
— Słuchaj, mój mały — rzekł do swego wspólnika — jesteś bardzo miłym chłopcem, ale zrobiłbyś lepiej, gdybyś mi oddał te papiery, co to wiesz. Zobaczysz, że te szpargały jeszcze nas kiedy z sobą poróżnią.
Tak zagadniony lichwiarz udał ogromnie zdziwionego, uścisnął obie dłonie „kochanego swego mistrza“, zapewniając go o swem zupełnem oddaniu i życzliwości. Saccard pożałował swego zniecierpliwienia. W tym to właśnie okresie pomyślał na seryo zbliżyć się do żony; może jej potrzebować kiedy przeciw swemu wspólnikowi i powiadał sobie jeszcze, że interesy odrabia się cudownie na poduszkach. Pocałunek ów w szyję stał się zwolna wstępem do całkiem nowej taktyki.
Zresztą, nie było mu śpieszno, należało oszczędnie używać swych środków. Przez całą zimę plan jego dojrzewał, pośród rozgwaru sta przeróżnych interesów coraz to więcej splątanych, któremi Saccard był przeciążony. Była to dla niego straszliwa zima, pełna wstrząśnięć, zdumiewająca wojna, podczas której każdodziennie trzeba było walczyć z bankructwem i każdodziennie je pokonywać. Ani myśląc ograniczyć stopy życia, dawał przeciwnie bal za balem, wieczór za wieczorem. Jeśli wszakże udawało mu się wszystkiemu stawić czoło, musiał z racyi tych zajęć, zaniedbać Renatę, którą zachowywał sobie na tryumf finalny, skoro już operacya z gruntami w Charonne dojrzeje w zupełności. Tymczasem przyspasabiał tylko rozwiązanie, nie dostarczając jej odtąd już inaczej pieniędzy jak przez pośrednictwo swego wspólnika Larsonneau. Skoro tylko miał kilka tysięcy do dyspozycyi a ona wyrzekała na nędzę, przynosił jej, powiadając że kapitaliści, których dostarczał Larsonneau, domagali się rewersów na sumę dwa razy większą od tej, którą otrzymywała. Proceder ten bawił go niesłychanie, komedia z owemi rewersami zachwycała ze względu na stronę romantyczną sprawy, którą od nich czynił zależną. Nawet w chwilach największych swych zysków wypłacał żonie pensyę jej bardzo nieregularnie, robił podarki książęce, sypał garściami banknoty a potem znów całemi tygodniami pozostawiał ją bez grosza. Teraz, kiedy w samej rzeczy w poważnych ciągle był kłopotach, mówił wciąż o tem, jakim to ciężarem jest utrzymanie domu, obchodził się z nią jak z wierzycielem, wobec którego nie chce się przyznać do ruiny a którego odprawia się najróżnorodniejszemi wymyślonemi historyjkami. Ona zaledwie słuchała tego, co jej mówił, podpisywała wszystko co chciał; żałowała jedynie tylko, że nie może podpisywać więcej.
Miał już jednak weksli jej na dwakroć sto tysięcy franków, które kosztowały go ogółem zaledwie sto dziesięć tysięcy. Kazawszy je przepisać panu Larsonneau, na którego imię były wystawione, puszczał w obieg weksle te ostrożnie, licząc na to że mu posłużą za broń w chwili stanowczej. Żadną miarą nie mógłby był przepchnąć do końca tej straszliwej zimy, pożyczać na lichwę żonie i utrzymywać dom na szalonej stopie, gdyby nie sprzedzż gruntu przy bulwarze Malesherbes, który panowie Mignon i Charrier wypłacili mu gotówką, strącając sobie coprawda za to dyskonto potworne.
Zima ta dla Renaty była jednem długiem pasmem uciech. Jedynem cierpieniem był brak pieniędzy. Maksym kosztował ją bardzo wiele; obchodził się z nią zawsze jak z „mateczką“, pozwalając jej płacić wszędzie. Ale ta ukrywana nędza była dla niej jedną więcej rozkoszą. Wysilała się, łamała sobie głowę, aby tylko „drogiemu jej dziecku“ nie zbywało na niczem; a skoro skłoniła tylko męża do wyszukania jej kilku tysięcy franków, roztrwaniała je natychmiast z kochankiem, wyrzucała na kosztowne szaleństwa, jak czynią dwaj uczniowie, co się puszczają na pierwszą awanturkę. Ilekroć nie mieli grosza, siedzieli spokojnie w domu, rozkoszowali się tym pałacem, pełnym przepychu tak świeżej daty i tak głupiego opustoszenia. Ojca nie było tam nigdy. Zakochani siedzieli u kominka częściej niż pierwej kiedykolwiek. Bo też Renata zapełniła nakoniec radością gorącą próżnię lodowatą tych wyzłoconych plafonów. Ten dom podejrzany rozrywek światowych stał się dla niej kaplicą, w której potajemnie wyznawała nową religię. Maksym nietylko zbudził w jej duszy tę strunę hałaśliwą, gwałtowną, która harmonizowała w zupełności z szalonemi jej tualetami, ale był on jeszcze kochankiem, jakby stworzonym do tego pałacu o szerokich szybach magazynów, o istnej ulewie rzeźb, zasypujących go od strychu do piwnic; ożywiał on ten gruz cały, począwszy od dwu amorków pyzatych, które w dziedzińcu zlewały z swej muszli strumień wody aż do wielkich nagich wielkich kobiet, podtrzymujących balkony i bawiących się przed fasadą z kłosami i jabłkami; był on wytłomaczeniem zbytnio bogatego przysionka, tego ogrodu zbyt ciasnego, tych wspaniałych salonów, pełnych przepychu, w których było zbyt wiele foteli a ani jednego przedmiotu sztuki. Młoda kobieta, która się tu nudziła dotąd, poczęła nagle się bawić tym pałacem, jak rzeczą, której dotąd nie pojmowała użytku. I nietylko już własny jej apartament, salon barwy jaskru i cieplarnia, ale cały pałac teraz stał się areną jej miłości. W końcu upodobała sobie nawet szeroką otomanę fumoaru; pozostawała tam długie nieraz godziny, twierdząc że ten pokój zachowywał słabą woń tytoniu bardzo przyjemną.
Dwa razy teraz w tygodniu, nie raz, jak dawniej, przyjmowała u siebie. W czwartek mieli tu wstęp wszelkiego rodzaju intruzy. Ale za to poniedziałek zachowany był dla serdecznych przyjaciółek. Mężczyźni nie byli tu dopuszczeni. Maksym jeden tylko uczestniczył w tych zamkniętych innym rozrywkach, które się odbywały w małym saloniku. Pewnego wieczora przyszła jej myśl dziwaczna przebrania go za kobietę i przedstawienia swoim gościom, jako przybyłą kuzynkę. Adelina, Zuzanna, baronowa Meinhold i inne przyjaciółki, które się tam znajdowały, podniosły się, skłoniły, cokolwiek zdziwione tylko jakiemś niejasnem podobieństwem twarzy, która wydawała im się nieobcą. Potem, skoro zrozumiały, naśmiały się serdecznie i nie dopuściły już żadną miarą, aby młody chłopak się przebrał. Poczęły go drażnić, puściły się na dwuznaczne żarty, do których upoważniał je ten strój kobiecy.
Z takich zebrań poufnych on wyprowadzał panie frontowemi drzwiami, przechodził park i powracał przez oranżeryę. I nigdy najserdeczniejszym przyjaciółkom nie mogło przyjść do głowy żadne podejrzenie. Kochankowie nie mogli już być z sobą poufalszymi jak byli zawsze, wówczas już byli dla siebie dobrymi tylko kolegami. A jeśli kiedy kto ze służby widział ich zbyt jakoś zbliżonych do siebie, w uścisku gdzieś we drzwiach, nie dziwił się temu bynajmniej znając zdawna figle i żarty pani z synem pana.
Ta swoboda zupełna, ta bezkarność rozzuchwalała ich jeszcze bardziej. Jeśli nocą zasuwali u drzwi zasuwki, we dnie za to całowali się po wszystkich pokojach pałacu. Wymyślali sobie tysiące gier rozmaitych w dnie słoty. Ale największą przyjemnością zawsze dla Renaty było kazać napalić okropnie na kominku i usadowić się wygodnie przed ogniem. Tej zimy posiadała całą moc najwykwintniejszej, zbytkownej bielizny. Nosiła koszule i peniuary szalonej ceny, których batyst i koronkowe wstawki zaledwie ją okrywały białym mgły obłoczkiem. I w czerwonym blasku ogniska siadała nieomal naga z różowem ciałem i różowemi od ognia koronkami, z ciałem skąpanem w płomieniach po przez cienki materyał ubrania. Maksym skurczony siedział u nóg jej, całował kolana ani czując bielizny, która miała w sobie ciepło i barwę pięknego ciała. Dzień kończył się, wpadał zmrokiem tylko do pokoju z szarego jedwabiu a Celestyna kręciła się po za nimi spokojnym, cichym swym krokiem. Stała się ich wspólniczką, oczywiście. Pewnego ranka, kiedy za długo pozostali w łóżku, zastała ich tam i zachowała obojętność służącej, w której żyłach płynie krew lodowata. Nie żenowali się też jej odtąd, wchodziła tu o każdej porze a na odgłos ich pocałunków nie odwracała nawet głowy. Liczyli na nią, że ostrzegłaby ich, gdyby potrzeba było mieć się na baczności. Była to dziewczyna niezmiernie oszczędna, bardzo uczciwa, o której nikt nie wiedział, ażeby miała jakiego kochanka.
Renata jednakże nie skazała się na klasztorne życie bynajmniej. Bywała, jak dawniej, w świecie, wlokąc za sobą wszędzie Maksyma, jak jasnowłosego pazia w czarnym stroju, owszem, sprawiało jej to nawet większą jeszcze przyjemność. Zimowy ten sezon był dla niej jednym długim tryumfem. Nigdy jeszcze wyobraźnia jej nie stwarzała śmielszych tualet, oryginalniejszych koafiur. Podówczas to odważyła się na słynną tę suknię koloru zieleni krzaków, na której wyhaftowane było całe polowanie na jelenia, z wszystkiemi atrybutami: rożkami do prochu, rogami myśliwskiemi, kordelasami. Wtedy to również wprowadziła ona w modę starożytne uczesanie włosów, które Maksym musiał iść kopiować dla niej w muzeum Campana, podówczas otwartem. Odmłodniała; była teraz w całej pełni rozrzuconej swej zgiełkliwej młodości. Kazirodztwo rzuciło w nią płomień, który połyskał w głębi jej oczu i rozgrzewał jej uśmiechy. Binokle impertynencko zakładała na koniec nosa i poglądała przez nie z góry na inne kobiety, serdeczne swe przyjaciółki, brnące w jakimś drobnym występku, z miną wyrostka, co się pyszni, z uśmiechem znaczącym: „Ja mam moją zbrodnię!“.
Maksym natomiast nudził się w towarzystwach śmiertelnie. Utrzymywał dla „chic’u“ przynajmniej, że się nudzi, bo w gruncie rzeczy istotnie nie bawił się on nigdzie. W Tuilleriach, u ministrów, ginął gdzieś w spódnicach Renaty. Ale stawał się natomiast panem sytuacyi, skoro chodziło tylko o jaką eskapadę. Renata zapragnęła odwiedzić ów gabinet bulwarowy i uśmiechnęła się na widok szerokości jego otomany. Potem prowadził ją wszędzie po troszę: do dmimondówek, na bal Opery, do lóż prosceniowych małych teatrzyków, we wszystkie miejsca dwuznaczne, gdzie tylko mogli zetknąć się z brutalnem zepsuciem, kosztując zarazem przyjemności incognita.
Kiedy powracali śpiesznie do pałacu, zmęczeni straszliwie, zasypiali w objęciach jedno drugiego w upojeniu tego plugawego Paryża, z uszami, w których brzmiały jeszcze hulaszcze piosenki. Nazajutrz Maksym naśladował aktorów a Renata na fortepianie małego saloniku odtwarzała zasłyszane melodye lub naśladowała zachrypły głos i rozbite ruchy Blanki Müller w roli Pięknej Heleny. Cała muzyka nabyta w klasztorze posłużyła jej tylko do okaleczania kupletów z modnych błazeństw. Czuła świętą zgrozę do poważnych melodyj. Maksym wyśmiewał razem z nią muzykę niemiecką i uważał sobie za obowiązek iść wygwizdać Tannhäusera dla zasady i w obronie wesołych kupletów macochy.
Jedną z najmilszych dla nich przyjemności było ślizganie się; tego roku ślizgawka była w modzie ponieważ cesarz był jednym z pierwszych co poszli spróbować lodu jeziora w Lasku Bulońskim. Renata zamówiła u Wormsa kompletny kostium polki z aksamitu z futerkiem; zażądała aby Maksym przywdział wysokie, miękie buty i lisią czapkę. Przybywali do Lasku w przejmujące zimno, które im szczypało nosy i usta tak, jak gdyby im kto mroźny piasek rzucał w twarze. Bawiło ich to zimno. Lasek był całkiem szary, narzucony siecią śniegu podobną na gałęziach do cieniutkiej gipiury. I pod niebem bladem, po nad zakrzepłem, zmatowanem jeziorem jedne tylko jeszcze jodły wysepek stały nietknięte, niby teatralna dekoracya narzucona śniegiem szerokich koronek. Puszczali się oboje po szybie zamarzłej w tem mroźnem powietrzu, szybkim lotem jaskółek, ledwie dotykających ziemi. Kładli jedną pięść na plecy a drugą rękę opierali sobie wzajemnie na ramionach i biegli naprzód uśmiechnięci, to zawracając się, to krążąc po szerokiej przestrzeni, zaznaczonej grubemi sznurami. Z wysokości wielkiej alei przypatrywali im się liczni gapie. Czasami przychodzili się ogrzewać u ognisk, zapalonych nad brzegiem jeziora. I powracali znowu na taflę lodową. Okrążali ją szerokim lotem, płacząc z przyjemności i zimna.
Potem, skoro nadeszła wiosna, Renata przypomniała sobie dawne swe elegijne marzenie. Chciała koniecznie, aby Maksym przechadzał się z nią po parku Monceau, nocą w świetle księżyca. Poszli do groty, usiedli na trawie przed kolumnadą. Ale skoro objawiła życzenie przewiezienia się po wodach jeziorka, okazało się, że łódka, którą widzieli z pałacu przywiązaną w końcu alei, nie miała wioseł.
Widocznie zabierano je wieczorem. Był to zawód. Zresztą, wielkie cienie parku niepokoiły kochanków. Pragnęli, żeby tu urządzono jaki festyn wenecki z kolorowemi lampionami i przygrywającą orkiestrą. Woleli go za dnia, popołudniu i często siadali wówczas w którem oknie pałacu, przypatrując się ekwipażom, przesuwającym się po umiejętnie usypanej wypukłości głównej alei. Rozkoszowali się tym uroczym zakątkiem nowego Paryża, tą naturą tak miłą i czystą, temi trawnikami podobnemi do skrawków aksamitu, grupami przyciętych krzaków, otoczonych wspaniałemi krzewami białych róż.
Pojazdy krążyły tędy tak licznie, jak na bulwarach; przechadzające się panie wlokły za sobą długie treny spódnic tak jak gdyby noga ich nie opuściła kobierca salonów. I po przez liście krzaków krytykowali stroje, ukazywali sobie wzajem zaprzęgi; jasna, delikatna zieleń wielkiego tego ogrodu sprawiała im przyjemność. Kawałek złoconej kraty błyskał między dwoma drzewami, sznur kaczek sunął po jeziorku, mostek w stylu renesansowym bielał nowiuteńki w zieleni a po obu stronach wielkiej alei na żółtych krzesłach siedziały zagawędzone matki, zapominając o małych chłopcach i małych dziewczynkach, co spoglądali na siebie wzajem z układnemi minkami przedwcześnie dojrzewających dzieci.
Kochankowie rozmiłowani byli w nowym Paryżu. Przebiegali często miasto w powozie, umyślnie obierali dalsze drogi, aby tylko przejechać niektóremi bulwarami, dla których czuli osobistą sympatyę. Wysokie domy, o szerokich, rzeźbionych bramach, przeładowane balkonami, na których połyskiwały wielkiemi, złotemi literami nazwiska, szyldy, zachwycały ich zawsze. Kiedy powóz ich posuwał się ulicami, śledzili przyjaznem spojrzeniem szare wstęgi trotoarów szerokich, nieskończonych, z ich ławeczkami, z upstrzonemi afiszowemi kolumnami, wątłemi drzewkami. Ta wycięta wpośród miasta jasna droga, co biegła aż po skraj horyzontu zwężając się i otwierając w końcu na błękitnawą szybę próżni, ten podwójny rząd nieprzerwany wielkich magazynów, gdzie subjekci uśmiechali się do kupujących, ten prąd pieszego tłumu, brzęczącego jak rój owadów, dawał im zwolna zadowolenie bezwzględne i zupełne, poczucie doskonałości w tem ulicznem życiu. Lubili tu wszystko aż do strumieni wody, którą skrapiano ulice, co białą mgłą kładły się przed końmi, kładły się i spadały deszczem drobnym pod koła powozu, przyciemniały ziemię, podnosząc obłoczek pyłu. I posuwali się wciąż naprzód, zdało się im, że powóz toczył się po kobiercach wzdłuż jakiejś szosy prostej, bez końca, którą urobiono wyłącznie dla tego, aby im oszczędzić widoku ciasnych, wązkich, czarnych uliczek miasta. Każdy bulwar zamieniał się w kurytarz ich pałacu. Wesołe słoneczne promienie uśmiechały się, ślizgając po nowych fasadach domów, zapalały szyby okien, odbijały się od markiz sklepów i kawiarni, rozgrzewały asfalt pod krokami śpieszącego się do zajęć tłumu. A kiedy powracali, nieco oszołomieni chaosem tych długich bazarów, rozkoszowali się parkiem Monceau, jak gdyby ogródkiem nieodzownym przed tym nowym Paryżem, rozściełającym swój przepych w pierwszem cieple wiosennem.
Kiedy moda znagliła ich koniecznie do opuszczenia Paryża, wyjechali do kąpieli morskich, ale z żalem, myśląc na wybrzeżach oceanu o trotoarach bulwarów. Nawet miłość ich nudziła. Bo też ta miłość, był to kwiat cieplarniany, który potrzebował owego wielkiego szaro różowego łoża z jedwabiów, tej nagości ciała gotowalnianego gabinetu, złotawego brzasku małego saloniku. Odkąd byli sami wieczorem wobec ogromu morza, nie mieli sobie nic już do powiedzenia. Ona próbowała śpiewać tu swój repertuar teatru „Variétés“, przy dźwiękach starego rozbitego fortepianu, który dogorywał gdzieś w kącie pokoju w hotelu; ale instrument zwilgotniały od wichrów, co szerokim prądem owiewały nadbrzeże, miał jakiś dźwięk melancholiczny wielkich wód. „Piękna Helena“ była tu ponurą i fantastyczną. Na pociechę młoda kobieta zdumiewała morskie nadbrzeże nadzwyczajnemi tualetami. Była tam cała gromada tych dam modnych, poziewających i wzdychających do zimy, rozpacznie wysilających się na wymyślenie kostiumu kąpielowego, w którym nie byłoby im zbytecznie brzydko. Nigdy Renata nie mogła namówić Maksyma na kąpiel. Bał się okropnie wody, blednął, ilekroć bałwan morski dobiegał aż do jego bucików, za nic w świecie nie byłby zbliżył się do urwiska skalistego nadbrzeża; obchodził zdaleka każdą wyrwę, naddawał drogi, aby tylko wyminąć wybrzeże cokolwiek choćby strome.
Saccard przyjechał dwa czy trzy razy odwiedzić „kochane dzieci“. Przybity był kłopotami, jak mówił. Dopiero około października, kiedy wszyscy troje znaleźli się znów w Paryżu, pomyślał on na seryo o zbliżeniu się do żony. Sprawa gruntów Charonne dojrzewała. Plan jego był prosty i brutalny. Liczył na to, że pozyska Renatę grą, której użyłby względem kokoty. Żyła, jak wiedział, pośród zwiększającej się ciągle potrzeby pieniędzy a przez dumę nie uciekała się nigdy o nie do męża, chyba już tylko w ostateczności. Ten ostatni przyrzekł sobie, że skorzysta z pierwszej jej prośby, aby okazać się grzecznym i nawiązać oddawna zerwane stosunki, w radości jakiegoś wielkiego spłaconego długu.
Okropne kłopoty oczekiwały Renatę i Maksyma w Paryżu. Termin kilku weksli, podpisanych dla Larsonneau, wyszedł już był; ponieważ jednak Saccard pozostawiał je oczywiście w spokoju u lichwiarza, weksle te nie niepokoiły zbytecznie młodej kobiety. Daleko więcej za to napędzał jej strachu dług u Wormsa, który dochodził teraz do dwukroć stu tysięcy franków blizko. Krawiec domagał się jakiej zaliczki, grożąc, że w przeciwnym razie zawiesi wszelki kredyt. Dreszcz ją przejmował nieraz na myśl skandalu, jaki wywołałby proces a przedewszystkiem na myśl perspektywy poróżnienia się z słynnym krawcem. A potem trzeba jej było pieniędzy kieszonkowych. Zanudzą się na śmierć chyba ona i Maksym, jeśli nie będą mieli bodaj kilka luidorów dziennie na wydatki drobne. „Drogie dziecko“ było teraz bez grosza, od czasu jak bezskutecznie przewracało w szufladach ojcowskich. Wierność jego przez te siedem czy osiem miesięcy, wzorowy rozsądek, objawiający się życiem zdala od tego świata, w którym tracił dawniej tyle, w znacznej części należało wliczyć na karb pustki worka. Czasami nie miał i dwudziestu franków na kolacyjkę dla dziewczyny, której się w ten sposób zyskuje względy. To też powracał filozoficznie do pałacu. Młoda kobieta, ilekroć robili razem jaką eskapadę, oddawała mu swą portmonetkę, aby płacił w restauracyach, na balach, w teatrzykach. Zawsze, jak dawniej, traktowała go po macierzyńsku; a nawet ona to sama końcami swych paluszków obciśniętych w rękawiczkę płaciła u pasztetnika, gdzie zachodzili codziennie niemal popołudniu na paszteciki z ostryg. Często bardzo znajdował w kieszonce kamizelki parę luidorów, których tam nie włożył, jak to czynią matki zaopatrujące kieszeń gimnazisty. I piękne to życie podwieczorków, zadawalnianych fantazvj, łatwych uciech, miało skończyć się teraz! Obawa poważniejsza przecież jeszcze przejęła ich teraz. Jubiler Sylwii, któremu Maksym winien był dziesięć tysięcy franków, irytował się mocno, począł coś wspominać o Clichy. Weksle, które miał w ręku, zaprotestowane oddawna, tak ogromnie urosły już sądowemi kosztami, że dług stał się już o trzy do czterech tysięcy większym. Saccard wbrew oświadczył, że nic na to poradzić nie może. Syn zamknięty w Clichy za długi podnieść go mógłby tylko w opinii, uwalniając go ztamtąd bowiem nie omieszkałby z wielkim hałasem zamanifestować ojcowskiej swej wspaniałomyślności. Renata była w rozpaczy; widziała już ukochane swe dziecko w więzieniu, ale w tem prawdziwem, strasznem więzieniu, leżące na wiązce zgniłej słomy. Pewnego wieczora, zaproponowała mu zupełnie poważnie, żeby już od niej nie wychodził, żeby tu ukrył się przed wszystkimi, chroniąc się przed aresztowaniem. Następnie poprzysięgła, że znajdzie bądź co bądź pieniądze. Nigdy nie wspomniała nawet o pochodzeniu tego długu, o tej Sylwii, która zwierzała się ze swej miłości po wszystkich zwierciadłach restauracyjnych gabinetów. Potrzeba jej było nieodzownie piędziesięciu tysięcy franków: piętnaście tysięcy dla Maksyma, trzydzieści tysięcy dla Wormsa a pięć tysięcy na kieszonkowe drobne wydatki. Mieliby wówczas zapewnione na dwa tygodnie szczęście. I zabrała się usilnie do poszukiwania tej sumy.
Pierwszą jej myślą było poprosić o te piędziesiąt tysięcy męża. Zdecydowała się na to dopiero, przemógłszy wstręt prawdziwy. W ostatnich czasach, ilekroć, przynosząc jej pieniądze, małżonek wchodził do jej pokoju, zawsze całował ją ponownie w szyję, brał za ręce i zapewniał o swojem niezmiernem przywiązaniu. Kobiety mają ten zmysł wielce delikatny na odgadnienie męzkich intencyj. To też spodziewała się jakiegoś wymagania, jakiegoś milczącego targu, który przyjąć trzeba będzie z uśmiechem. W rzeczy samej, skoro go poprosiła o owe piędziesiąt tysięcy franków, jął protestować, oświadczył, że Larsonneau nigdy nie pożyczy tej sumy, że on sam jeszcze dotąd nie wybrnął ze swych kłopotów. Potem, zmieniając głos, jakby przejęty nagłem wzruszeniem, pokonany:
— Nie, tobie odmówić nic niepodobna — wymówił szeptem. — Obiegnę cały Paryż, dokonam niepodobieństwa... Ja tak pragnę, droga moja, żebyś ty była zadowoloną!
I przyciskając wargi do jej ucha, całując włosy, mówił nieco drżącym głosem:
— Przyniosę ci je jutro wieczorem do twego pokoju... bez wszelkiego skryptu.
Ale ona odpowiedziała żywo, że to nic znowu tak pilnego, że nie chciałaby go trudzić do tego stopnia. On, który całe swe uczucie włożył w to niebezpieczne „bez wszelkiego skryptu“, które mu się wymknęło i którego już pożałował, zdawał się nie domyślać, że go spotyka nieprzyjemna odmowa. Podniósł się, mówiąc:
— A więc w każdej chwili do twojej dyspozycyi.. Znajdę ci tę sumę, skoro uznasz, że ci jest już konieczną. Larsonneau nie będzie tu zgoła potrzebnym, rozumiesz. To prezent, który przyjmiesz odemnie.
Uśmiechał się dobrodusznie. Ją przejęła okrutna trwoga. Czuła, że utraci tę resztkę równowagi, która jej pozostała jeszcze, skoro się odda mężowi. Ostatnią jej dumą było, że wprawdzie poślubioną jest ojcu, ale jest żoną tylko dla syna. Często, kiedy Maksym wydawał jej się zimnym, starała się dać mu do zrozumienia tę sytuacyę za pomocą wielce jasnych aluzyj; prawda, że młody człowiek, który, jak się spodziewała, winien był jej upaść do nóg, po tem zwierzeniu pozostawał tak samo obojętnym, jak poprzednio, sądząc prawdopodobnie, że chciała go poprostu tylko upewnić co do kwestyi możliwego spotkania się z ojcem w pokoju szaro różowym.
Skoro ją Saccard opuścił, ubrała się pośpiesznie i kazała zaprzęgać. Przez ten czas, kiedy ją kareta unosiła ku wyspie Św. Ludwika, przyspasabiała się w myśli, w jaki sposób poprosi o te piędziesiąt tysięcy franków ojca. Rzuciła się na oślep w ten pomysł, nagle powstały, nie chcąc się nad nim nawet zastanawiać, choć czuła się dziwnie trwożliwą w duchu i strach ją zdejmował niepokonany wobec podobnego kroku.
Skoro przybyła na miejsce, dziedziniec pałacu Béraud przejął ją strasznym chłodem; pod wpływem tej wilgoci ponurej, klasztornej, zlodowaciała kompletnie i miała serdeczną ochotę uciec ztąd coprędzej, kiedy jej przyszło wstępować po szerokich, kamiennych schodach, po których odgłos jej kroków rozlegał się ponurem echem. W pośpiechu popełniła wielką niedorzeczność; wybierając na tę wizytę włożyła kostium z jedwabiu feuille-morte, o szerokich falbanach z białej koronki, przybrany kokardami z atłasu, z takąż szarfą. Ten strój, którego dopełniał mały, okrągły toczek, z wielką, białą woalką, tak szczególniejszym jakimś, jaskrawym tonem odbijał od ciemnicy starej schodów, że ona sama poznała, jak bardzo niestosownie musiała tu wyglądać. Drżała, przechodząc przez długą amfiladę surowych komnat, gdzie niewyraźne postacie rozwieszonych gobelinów zdawały się dziwić tej fali spódnic, przechodzącej pośród półświatła ich samotni.
Zastała ojca w salonie, wychodzącym na dziedziniec, gdzie przebywał zazwyczaj. Czytał wielką jakąś księgę, rozłożoną na pulpicie, przytwierdzonym do poręczy jego fotelu. U jednego z okien ciotka Elżbieta robiła coś na długich drewnianych drutach a w ciszy głębokiej słychać było tylko suchy, miarowy klekot tych drutów.
Renata usiadła, zażenowana, najmniejszy bowiem szelest materyi gniecionej zakłócał surowość wysokiego plafonu. Koronki raziły blaskiem swej białości na tle tych poczerniałych gobelinów i starych mebli. Pan Béraud du Châtel, z rękami złożonemi na brzegu pulpitu, przyglądał się jej. Ciotka Elżbieta mówiła o bliskiem małżeństwie Krystyny, która miała zaślubić syna niezmiernie bogatego adwokata; młoda dziewczyna wyszła była właśnie ze starą sługą, oddawna w usługach rodziny pozostającą, do jakiegoś dostawcy; i poczciwa ciotka mówiła sama jedna spokojnym swym głosem, nie zaprzestając roboty, opowiadając o różnych szczegółach gospodarskich i z pod okularów uśmiechając się od czasu do czasu do Renaty.
Ale młoda kobieta coraz to więcej się mieszała. Cała ta cisza ojcowskiego pałacu przygniatała jej barki i dałaby za to wiele, żeby koronki jej sukni były czarne. Spojrzenia ojca ambarasowały ją do tego stopnia, że Worms wydał się jej prawdziwie śmiesznym z wymyśleniem tak szerokich wolantów.
— Jakaś ty śliczna, moja córeczko! — ozwała się najniespodziewaniej ciotka Elżbieta, która nie spostrzegła nawet jeszcze falban swej siostrzenicy.
Powstrzymała ruch swych drutów, poprawiła na nosie okulary, aby widzieć lepiej. Pan Béraud du Châtel uśmiechnął się zlekka.
— To cokolwiek za białe — rzekł. — Kobieta musi chyba być zakłopotaną, kiedy w takim stroju przechodzi trotoarem.
—Ależ, mój ojcze, toć się nie chodzi pieszo! — zawołała Renata i natychmiast pożałowała tego słowa, które się jej wyrwało.
Starzec zamierzał widocznie coś odpowiedzieć. Potem wstał, wyprostował wysoką swą postać i począł przechadzać się zwolna, nie patrząc już wcale na córkę. Ta pobladła aż ze wzruszenia. Za każdym razem, kiedy dodawała sobie w duchu odwagi i namyślała się nad jakiemś przejściem, mającem ją doprowadzić do proźby o pieniądze, doznawała ściśnienia serca.
— Nie widać cię już nigdy u nas, ojcze — szepnęła.
— Och! — odpowiedziała ciotka, nie dając bratu czasu do otworzenia ust — twój ojciec nie wychodzi prawie z domu, chyba tylko od czasu do czasu do ogrodu zoologicznego. A i wtedy trzeba, abym go pierwej złajała! Utrzymuje, że teraz błądzi w Paryżu, że miasto to dziś już nie jest dla niego... Ale wiesz, daremnieby go łajać!
— Mój mąż byłby tak szczęśliwym, gdybyś od czasu do czasu chociaż, ojcze, zechciał bywać na naszych czwartkach! — ciągnęła dalej młoda kobieta.
Pan Béraud du Châtel zrobił kilka kroków w milczeniu. Potem odparł spokojnym głosem:
— Podziękuj twemu mężowi. To czynny człowiek, jak się zdaje, i życzę mu, ze względu na ciebie, aby uczciwie prowadził swe interesa. Ale nie mamy z sobą nic wspólnego a ja nie czuję się swobodnym w tym waszym pięknym domu w parku Monceau.
Ciotka Elżbieta zdawała się zasmucona tą odpowiedzią.
— Jacy ci mężczyźni są okropni ze swoją polityką! — rzekła wesoło. — Chcesz wiedzieć prawdę? Twój ojciec irytuje się na was, że chodzicie do Tuilleriów.
Ale starzec wzruszył ramionami, jakgdyby chciał wyrazić, że niezadowolenie jego miało daleko ważniejsze powody. Począł znów przechadzać się powoli, w zamyśleniu. Renata przez chwilę milczała, mając wciąż na ustach tę proźbę o piędziesiąt tysięcy franków. Potem większe jeszcze ogarnęło ją tchórzostwo, uściskała ojca i wyszła.
Ciotka Elżbieta wyprowadziła ją aż do schodów. Przechodząc szereg pokoi, gawędziła wciąż cichym swym głosem staruszki:
— Jesteś szczęśliwa, kochane dziecko. Niezmiernie mnie to cieszy, kiedy cię widzę taką piękną i zdrową; bo gdyby twoje małżeństwo zły przybrało było obrót, wiesz, że ja sobie byłabym przypisywała winę?... Twój mąż cię kocha, masz wszystko, czego ci potrzeba, nieprawdaż?
— Ależ tak — odpowiedziała Renata, usiłując się uśmiechnąć z rozpaczą w sercu.
Ciotka zatrzymała ją jeszcze, z ręką już na poręczy schodów.
— Widzisz, jednego tylko się lękam, to tego, żebyś się nie upoiła zbytecznie twojem szczęściem. Bądź rozsądną, pamiętaj o jutrze a przedewszystkiem nie sprzedawaj nic... Gdybyś kiedy miała mieć dziecko, miałabyś gotowy już mająteczek dla niego.
Kiedy Renata siedziała już napowrót w karetce, odetchnęła z uczuciem ulgi. Miała krople zimnego potu na skroniach; otarła je, myśląc o lodowatej wilgoci pałacu Béraud. Potem, kiedy karetka toczyła się w jasnem słońcu wybrzeża St.-Paul, przypomniała sobie owe piędziesiąt tysięcy franków i cała boleść zbudziła się w niej na nowo, żywiej jeszcze. Ona, którą miano za tak odważną, jakże stchórzyła! A przecież tu chodziło o Maksyma, o jego wolność, o uciechy ich obojga! Pośród gorzkich wyrzutów, które sobie czyniła sama, przyszła jej nagle myśl do głowy, która ją do ostatecznej doprowadziła już rozpaczy: powinna była na schodach z ciotką Elżbietą pomówić o tych piędziesięciu tysiącach. Czyż straciła zupełnie głowę? Jak można było nieskorzystać ze sposobności? Poczciwa kobieta byłaby jej może pożyczyła tę sumę, albo przynajmniej w jaki sposób dopomogła. Już wychylała się, aby kazać stangretowi zawrócić na ulicę Saint-Louis-en-l'Île, kiedy zdało jej się, że przesunął się przed nią obraz ojca, przechodzącego powolnie wśród uroczystości pełnych cieniów wielkiego salonu. Nie, nigdy, za nic w świecie nie zdobędzie się na odwagę powrócenia zaraz do tej ponurej, surowej komnaty. Czemże wytłomaczyłaby tę powtórną wizytę? I w głębi duszy nie znajdowała już nawet śmiałości mówienia o tej sprawie z ciotką. Powiedziała stangretowi, żeby ją zawiózł na ulicę Faubourg-Poissonnière.
Pani Sydonia aż krzyknęła z zachwytu na widok Renaty, otwierającej dyskretnie przysłonione drzwi sklepiku. Była przypadkiem właśnie w domu a zamierzała w tej chwili wyjść do sędziego pokoju, u którego pozywała którąś ze swych klientek. Ale mniejsza już o to, odłoży tę rzecz na inny dzień; zbyt czuła się szczęśliwą, że bratowa nakoniec była tak łaskawą wybrać się do niej z wizytą. Renata uśmiechała się, zakłopotana. Pani Sydonia nie chciała żadną miarą pozwolić, żeby pozostała na dole; musiała wejść do jej pokoju kręconemi schodkami i poprowadziła ją też tam, pierwej wyjąwszy z drzwi klamkę. Wyjmowała tak i wkładała dwadzieścia razy na dzień tę klamkę, trzymającą się na prostym gwoździu tylko.
— To, prześliczna moja — rzekła, sadzając ją na szezlongu — możemy pogawędzić sobie teraz swobodnie... Wyobraź sobie, że mi przybywasz, jak z nieba zesłana. Miałam dziś iść do was wieczorem.
Renata, której znanym był ten pokój, doznawała w nim tego nieokreślonego uczucia przykrości, które sprawia spacerującemu kawałek wyciętego lasu w dobrze znanym, lubionym krajobrazie.
— Ach! — rzekła nakoniec — przestawiłaś łóżko, nieprawdaż?
— Tak — odpowiedziała spokojnie kupcowa koronek — to jedna z moich klientek uważała, że daleko lepiej będzie postawić je nawprost kominka. Ona to doradziła mi także te czerwone firanki.
— Tak też wydało mi się, że firanki były tu innego koloru... To kolor okropnie pospolity, czerwony.
I, założywszy binokl, poczęła przyglądać się pokojowi, który miał w sobie ten czczy zbytek wielkich hotelów. Zobaczyła na kominku długie szpilki podwójne, które nie musiały chyba służyć do zapinania nędznych włosów pani Sydonii. W dawnem miejscu, gdzie stało niegdyś łóżko, papier obicia był całkiem odrapany, wyblakły i zbrudzony od materaców. Wprawdzie faktorka probowała zakryć tę ranę poręczami dwu fotelów, zbyt one jednak były nizkie i oko Renaty zatrzymało się na tym pasie zniszczonym.
— Czy masz mi co powiedzieć? — spytała wreszcie.
— A tak, to cała historya — ozwała się pani Sydonia, składając ręce, z miną smakosza, który zabiera się opowiadać, co jadł na obiad. — Wyobraź sobie, że pan de Saffré zakochany jest w pięknej pani Saccard... Tak, w tobie samej, moje pieścidełko.
Gestem nawet nie okazała najmniejszej kokieteryi.
— Patrzaj — rzekła — a mówiłaś mi, że kocha się w pani Michelin.
— Och, to już zerwane, zupełnie zerwane... Mogę ci dać nawet na to dowód, jeśli chcesz... Czy nie wiesz jeszcze, że ta mała Michelin pozyskała względy barona Gouraud? Nie, to niepojęte. Wszyscy, co znają barona, zachodzą w głowę... I wiesz, podobno ma pozyskać czerwoną wstążeczkę orderu dla męża!... A, daj pokój, to dzielna kobieta. Jej niepotrzeba nikogo do pomocy, sama umie sterować swą łodzią.
Wypowiedziała to z tym żalem, nawpół zmieszanym z uwielbieniem.
— Ale, wracając do pana de Saffré... Podobno spotkał cię na jakimś balu aktorek, ukrytą w dominie i oskarża się nawet, że cokolwiek za śmiało miał ci ofiarować kolacyę... Czy to prawda?
Młoda kobieta była wielce zdumiona.
— Najprawdziwsza prawda — wymówiła zcicha — ale kto mógł mu powiedzieć?...
— Czekaj; powiada, że cię poznał dopiero później, kiedy już wyszłaś z salonu i kiedy przypomniał sobie, że wychodziłaś oparta na ramieniu Maksyma... Od tej to pory zakochany on jest w tobie, ale to zakochany na zabój, szalenie. Ten twój kaprys tak go zachwycił, zajął, rozumiesz?... Był tu u mnie i błagał, żebym go wytłomaczyła przed tobą...
— To powiedz mu, że już dawno przebaczyłam — przerwała niedbale Renata.
Potem powrócił jej znów cały poprzedni niepokój i poczęła mówić dalej:
— Ach, moja kochana Sydonio, ile ja mam zmartwień! Potrzeba mi koniecznie piędziesięciu tysięcy franków na jutro rano. Przyszłam tu po to właśnie, aby z tobą pomówić w tej sprawie. Ty znasz takich, co pożyczają, mówiłaś mi...
Faktorka, dotknięta tem nagłem urwaniem opowiadanej przez nią historyi, przez dobrą chwilę dała jej czekać na odpowiedź.
— Tak, z pewnością, tylko radziłabym ci przedewszystkiem postarać się naprzód u przyjaciół... Ja, na twojem miejscu, dobrze wiem, cobym zrobiła... Udałabym się poprostu do pana de Saffré.
Renata uśmiechnęła się wymuszonym jakimś uśmiechem.
— Ależ — odpowiedziała — to byłoby wielce niestosowne, skoro, jak powiadasz, tak jest zakochany...
Stara wpatrzyła się w nią bystro, potem twarz jej obwisła zwolna oblekła się w uśmiech rozrzewnionej litości.
— Biedna kochanko — mruknęła — płakałaś; nie przecz darmo, ja to widzę po twoich oczach. Ależ, bądź mężną, przyjmij życie, jakiem ono jest... Czekaj, pozwól mi załatwić tę sprawę.
Renata podniosła się, załamała palce tak, że aż zatrzeszczały rękawiczki. I stała tak, wstrząsana okrutną wewnętrzną walką. Otwierała usta, aby już przyjąć może podawaną propozycyę, kiedy lekki odgłos dzwonka rozległ się w przyległym pokoju. Pani Sydonia wyszła szybko, uchylając drzwi, po za któremi widać było dwa rzędy fortepianów. Młoda kobieta posłyszała następnie męzkie kroki i przyciszony szmer rozmowy, prowadzonej półgłosem.
Machinalnie poszła przypatrzeć się zbliska żółtawej plamie, którą pozostawiły na murze materace łóżka. Ta plama niepokoiła ją, żenowała. Zapominając wszystkiego: Maksyma, piędziesięciu tysięcy franków, pana de Saffré, powróciła przed łóżko, zamyślona; to łóżko było przecież bez porównania lepiej umieszczone na dawnem miejscu; były, doprawdy, kobiety najzupełniej pozbawione gustu; oczywiście, położywszy się, trzeba przecież mieć światło w oczy. I niewyraźnie w głębi jej pamięci wystąpił obraz nieznajomego z quai St.-Paul, romans w dwu schadzkach, ta miłostka przypadkowa, której areną było to miejsce, ot tam. Nie pozostało z niej nic nad tę plamę na tapecie muru. I w tej chwili pokój ten przejął ją dziwnym niesmakiem; szmer głosów, dochodzących z drugiego pokoju, począł ją niecierpliwić.
Kiedy pani Sydonia powróciła, odmykając i zamykając drzwi ostrożnie, palcem przyłożonym do ust dała jej znak, żeby mówiła cicho. Potem, przykładając usta do jej ucha, wyszeptała:
— Nic nie wiesz, znakomita rzecz, pan de Saffré jest tam właśnie...
— Przecież nie powiedziałaś mu chyba, że jestem tu? — spytała młoda kobieta niespokojnie.
Faktorka zdawała się ździwioną i wielce naiwnie rzekła:
— Ależ, owszem... On czeka, żebym go uwiadomiła, że wejść może... Rozumie się, żem nie mówiła mu o piędziesięciu tysiącach franków...
Renata pobladła, wyprostowała się, jak pod uderzeniem bata. Niezmierna duma falą uderzyła jej do skroni. Ten skrzyp butów, jakby brutalniejszy, który ją dochodził z przyległego pokoju, doprowadzał ją do rozpaczy.
— Idę już — rzekła krótko. — Zejdź mi otworzyć drzwi.
Pani Sydonia sprobowała się uśmiechnąć.
— Nie bądźże dzieckiem... Nie mogę zostać z tym człowiekiem na karku teraz, kiedy mu powiedziałam, że tu jesteś... Kompromitujesz mnie, doprawdy...
Ale młoda kobieta zeszła już po kręconych schodkach. Stojąc u drzwi sklepu, powtarzała wciąż tylko:
— Otwórz mi, otwórz.
Kupcowa koronek, wyjmując klamkę, miała zwyczaj kłaść ją zawsze do kieszeni. Chciała parlamentować jeszcze. Nakoniec i ona z kolei uniosła się gniewem, z głębi szarych jej oczu wyjrzała oschła cierpkość istotnej jej natury i zawołała:
— Ale cóż chcesz nakoniec, żebym powiedziała temu człowiekowi?
— Że nie jestem na sprzedaż — odpowiedziała Renata, która już jedną nogą stała na trotoarze.
I wydało jej się, że posłyszała, jak pani Sydonia mruknęła, zamykając drzwi gwałtownie:
— Ach, idźże sobie, głupia! Zapłacisz ty mi drogo za to!
— Do licha! — pomyślała, siadając do powozu — wolę już mego męża.
Powróciła wprost do pałacu. Wieczorem powiedziała Maksymowi, żeby nie przychodził; była cierpiącą, potrzebowała wypocząć. A nazajutrz, kiedy mu oddawała piętnaście tysięcy na zapłacenie jubilera Sylwii, była zaambarasowana jakaś wobec jego ździwienia i pytań. Powiedziała mu, że to mąż zrobił dobry jakiś interes. Ale od tego dnia była daleko kapryśniejsza jeszcze, zmieniała często godziny ich schadzek a czasami czatowała na niego nawet w oranżeryi i odsyłała, skoro już przyszedł.
Jego mało obchodziły te zmiany jej humoru; dla niego było przyjemnością być posłusznem narzędziem w ręku kobiet. Co sprawiało mu daleko większą przykrość, to obrót, jaki przybierały czasami ich sam na sam miłosne. Bywała często smutną jakąś; czasami nawet miewała łzy w oczach. Przerywała nagle śpiew z „Pięknej Heleny“: „Kiedy która chłopca chce“ i poczynała wygrywać kantyczki klasztorne, pytając kochanka, czy wierzy w to, że złe prędzej, czy później, odnosi karę?
— Stanowczo starzeje się — myślał. — Ma przed sobą jeszcze co najwyżej rok lub dwa.
Prawdą wszakże było, że cierpiała okrutnie. Teraz wolałaby już zdradzać Maksyma z panem de Saffré. U pani Sydonii wówczas zawrzał w niej bunt, uległa instynktownej dumie, obrzydzeniu, jakiem ją przejął ten handel, tak ordynarny. Następnych dni przecież, kiedy przeszła przez męczarnie cudzołoztwa, wszystko zatonęło w niej i poczuła się tak godną pogardy, że gotowa była oddać się pierwszemu mężczyźnie, któryby otwarł drzwi składu fortepianów. Jeżeli dotychczas myśl o mężu nachodziła ją w kazirodczym stosunku, niby jakaś trwoga rozkoszna, teraz wchodził weń sam człowiek z brutalnością, która szarpnęła w niej wszystkie delikatniejsze uczucia i zadawała jej nieznośne tortury. Ona, która lubowała się w wyrafinowaniu swego występku i która marzyła zawsze o jakimś zakątku nadludzkiego raju, w którym bogi kosztują miłości pośród rodziny własnej, stoczyła się teraz w tę pospolitą rozpustę, w podział między dwu mężczyzn. Daremnie próbowała pogodzić się z koniecznością i odnaleźć dawne szczęście. Usta jej płonęły jeszcze od uścisków Saccarda, kiedy je podawała Maksymowi do pocałunku. Dochodziła do tego, że mieszała te dwa stosunki z sobą i probowała odnaleźć syna w uścisku ojca. I wychodziła codzień więcej oszalała, codzień bardziej złamana, z tych płonących ciemności, w których mieszała podwójnego swego kochanka, z przestrachem, co wydzierał śmiertelny jęk z ust jej w chwilach cielesnej rozkoszy.
Dramat ten straszny zamknęła w sobie, zdwajała jego cierpienie gorączką swej wyobraźni. Wolałaby była umrzeć, niż przyznać się Maksymowi do prawdy. Drżała z obawy w głębi duszy, aby młodzieniec nie podniósł buntu i nie porzucił jej; było to w niej wiarą tak absolutną w potworność grzechu i wieczystego potępienia, że byłaby raczej naga przeszła park Monceau, niż wyznała swą hańbę jaknajciszej. Zresztą, pozostała dawną pustą, rozrzuconą kobietą, która zdumiewała Paryż swemi wybrykami. Miewała chwile wybuchów nerwowej wesołości, kaprysy najdziwaczniejsze, o których opowiadały dzienniki, wymieniając ją inicyałami. W tej to epoce zachciało się jej całkiem poważnie bić w pojedynku na pistolety z księżną Sternich, która złośliwie, jak utrzymywała, wylała jej szklankę ponczu na suknię; trzeba było gniewu szwagra, ministra, aby ją powstrzymać od tego zamiaru. Innym razem znów założyła się z panią de Lauwerens, że obiegnie tor na Longchamps w przeciągu mniej, niż dziesięciu minut i tylko kwestya kostiumu stanęła temu na przeszkodzie. Maksym sam wreszcie począł się obawiać tej głowy, którą szaleństwo ogarniać się zdawało coraz bardziej i w której nocą na poduszce wydawało mu się czasem, że słyszy cały zgiełk miasta, rozpędzonego w pościgu za przyjemnością.
Pewnego wieczora poszli razem do teatru Włoskiego. Nie spojrzeli nawet na afisz. Chcieli tylko widzieć wielką tragiczkę włoską, Ristori, na której przedstawienia biegł cały Paryż i którą moda kazała się zajmować. Dawano „Fedrę“. On przypominał sobie jeszcze dosyć szkolny repertuar klasyków, ona umiała na tyle po włosku, aby śledzić uważnie przebieg sztuki. A nawet dramat ten przejął ich osobliwszem wzruszeniem, w tym języku zwłaszcza, którego dźwięczność chwilami zdawała im się prostym akompaniamentem orkiestry, podtrzymującej mimikę aktorów. Hipolitem był chłopak wysoki, wychudły, bardzo mizerny, który wypłakiwał swoją rolę.
— Cóż za gamoń! — mruczał Maksym.
Ale Ristori, z silnemi swemi ramiony, wstrząsana łkaniem, z tragiczną twarzą, wzruszała głęboko Renatę. Fedra była z krwi Pazyfay a ona pytała siebie, z jakiej krwi była sama, ona, kazirodczyni nowych czasów. Z całej sztuki nie widziała nic, prócz tej wielkiej kobiety, wlokącej za sobą na deskach sceny zbrodnię starożytną. W pierwszym akcie, kiedy Fedra zwierza się przed Oenoną ze swego zbrodniczego uczucia; w drugim, kiedy oświadcza się, płonąc cała, Hipolitowi z płomienną swą namiętnością; a później, w czwartym, kiedy powrót Tezeusza ją przygnębia, przygniata do ziemi i kiedy przeklina sama siebie w przystępie ponurego szału, napełniała całą salę takim krzykiem dzikiej namiętności, taką potrzebą straszną rozkoszy nadludzkiej, że młoda kobieta czuła jak ciało tamtej przebiega każdy dreszcz jej żądz własnych i własnych jej wyrzutów sumienia.
— Czekaj — mówił jej półgłosem Maksym — posłyszysz opowiadanie Teramenesa. Dobrą głowę ma ten stary!
I wyszeptał bezdźwięcznym głosem:
„On był na swoim wozie...
Ale, kiedy mówił stary, Renata nie patrzyła już, już nie słuchała. Oślepiał ją blask żyrandolu, dławiące gorąco biegło do niej z tych wszystkich bladych twarzy, zwróconych ku scenie. Monolog ciągnął się dalej, nieskończony. Ona myślą była w oranżeryi, pod rozżarzonemi liśćmi zwrotnikowych roślin i w tym śnie na jawie widziała męża, jak wchodzi i zastaje ją w objęciach swego syna. Cierpiała straszliwie, traciła przytomność, kiedy ostatnie śmiertelne chrapanie Fedry skruszonej i konającej w konwulsyach trucizny, znagliło ją znowu do otwarcia oczu. Kurtyna opadła. Czy też kiedyś będzie mieć odwagę zakończenia życia trucizną? Jakimż jej dramat był nędznym, maluczkim i haniebnym, zestawiony z tą epopeją starożytną! I podczas, gdy Maksym zawiązywał jej pod brodą kapturek, ubierając do wyjścia, ona słyszała jeszcze wciąż po za sobą ten ostry, twardy głos Ristori, któremu odpowiadał uprzejmy poszept Oenony.
W karecie młody człowiek mówił sam jeden, uważał tragedyę wogóle za rzecz „fatalnie nudną“ i przenosił zawsze nad nią farsy. Jednakowoż „Fedra“ wyjątkowo była „znośna“, zajęła go, bo... I uścisnął rękę Renaty, aby uzupełnić swe zdanie. Potem przeszła mu myśl przez głowę i uległ ochocie powiedzenia żartu.
— Jaką ja miałem jednak słuszność, żem się nie chciał zbliżać do morza w Trouville...
Renata, pogrążona w głębi swego bolesnego marzenia, milczała. Musiał powtórzyć frazes.
— Dlaczego? — spytała ździwiona, nie rozumiejąc.
— Ależ, potwór...
I zaśmiał się zcicha szyderczo. Żart ten zmroził kobietę. Wszystko poczynało rozprzęgać się w jej głowie. Ristori była już teraz wielkim jakimś manekinem, co podejmował w górę peplum i pokazywał język publiczności, jak Blanka Müller w trzecim akcie „Pięknej Heleny“. Theramen tańczył kankana a Hipolit zajadał grzanki z konfiturami i dłubał w nosie.
Kiedy jakiś wyrzut sumienia, piekący bardziej, przejmował dreszczem Renatę, bunt podnosił się w jej duszy. Jakąż była ta jej zbrodnia i dlaczego miała się rumienić? Alboż nie stąpała codziennie po nikczemnościach większych jeszcze? Alboż nie potrącała co krok u ministrów, w Tuilleriach wszędzie, takichże samych nędzników, jak ona, którzy mieli miliony i których uwielbiano na kolanach! I myślała o haniebnej przyjaźni takiej Adeliny i Zuzanny Haffner, która wywoływała czasami tylko uśmiech na poniedziałkowych zebraniach u cesarzowej, przypominała sobie proceder pani de Lauwerens, którą mąż sławił za jej wierność, porządek, za akuratność w płaceniu dostawców. Wymieniała panią Daste, panią Teissière, baronowę Meinhold — te istoty, których zbytki opłacali kochankowie a które przecież miały stanowisko w wielkim świecie i zaklasyfikowane były, jak walory na giełdzie. Pani de Guende była tak dalece głupia i tak dobrze zbudowana, że miała równocześnie za kochanków trzech wyższych oficerów, nie umiejąc ich od siebie odróżnić z powodu mundurów, co, jak mówił ten dyablik, Ludwika, zmuszało ją, że naprzód kazała im się rozbierać do koszuli, aby wiedzieć, z którym z nich trzech mówi. Hrabina Vanska, ta pamiętała jeszcze podwórza, na których śpiewała, trotoary, po których, jak utrzymywano, widziano ją w perkalikowej sukience, krążącą jak wilczyca. Każda z tych kobiet miała swoją hańbę, swoją ranę jawną, odkrytą i tryumfującą. A potem ponad niemi wszystkiemi wznosiła się księżna Sternich, stara, brzydka, znużona, z tą sławą, że spędziła jedną noc w łóżku cesarskiem; to był występek oficyalny, otaczający ją aureolą, majestatem jakimś rozpusty i dający jej pewną wyższość nad całem tem stadem znakomitych wszetecznic.
I po tym przeglądzie, kazirodczyni poczęła oswajać się ze swą winą, jak z balowym strojem, którego sztywność raziła ją początkowo. Szła poprostu za modą swej epoki, ubierała się i rozbierała też na wzór innych. W końcu gotowa była uwierzyć, że żyje pośród świata wyższego nad powszechną, pospolitą moralność, w którym zmysły wydelikacały się i rozwijały bujniej, w którym dozwolonem było zrzucić z siebie wszystko i okazać się nagą dla uciechy całego Olimpu. Zło stawało się tu zbytkiem jednym więcej, kwiatem wpiętym we włosy, dyamentem przytwierdzonym do czoła. I przed jej oczyma, jako usprawiedliwienie i odkupienie razem, ukazał się cesarz, wsparty na ramieniu generała, przechodzący między dwoma szeregami pochylonych ramion.
Jeden, jedyny człowiek, Baptysta, kamerdyner męża, nieprzestawał w niej budzić niepokoju. Odkąd Saccard powrócił do małżeńskich z nią stosunków, ten wysoki, blady lokaj, pełen godności, zdawał się obchodzić ją dokoła, z powagą i uroczystością niemej nagany. Nie patrzał na nią, chłodny wzrok jego biegł powyżej, ponad jej włosami, ze skromnością zakrystyana, niechcącego plamić oczu widokiem głowy grzesznicy. Wyobrażała sobie, że ten lokaj wie o wszystkiem, byłaby okupiła jego milczenie, gdyby to śmiała tylko uczynić. Potem w jego obecności czuła się nieswoją jakąś, doznawała pewnego rodzaju trwożnego szacunku, ilekroć spotkała Baptystę, powtarzając sobie, że cała uczciwość jej otoczenia zestrzeliła się i ukryła pod frakiem tego lokaja.
Pewnego dnia spytała Celestyny:
— Czy też Baptysta żartuje kiedy w pokojach służby? Czy nie wiesz o jakiej jego miłosnej przygodzie lub nie znasz jego kochanki?
— Ach, jeszcze czego! — odpowiedziała panna służąca lakonicznie.
— Jakto, chyba przecie umizgał się do ciebie kiedy?
— Ale, on ani patrzy na kobiety. Zresztą, my go rzadko nawet widujemy... On zawsze jest albo u pana, albo w stajniach... Powiada, że nadzwyczaj lubi konie.
Renatę drażniła ta uczciwość, nastawała, pragnęła dowiedzieć się czegoś, coby jej dawało prawo gardzenia swoją służbą. Jakkolwiek polubiła bardzo Celestynę, rada byłaby, gdyby jej powiedziano, że ma kochanków.
— Ale ty, Celestyno, czy nie uważasz, że Baptysta jest pięknym mężczyzną?
— Ja, proszę pani! — zawołała pokojowa, z miną osoby, która posłyszała rzecz zdumiewającą — och! mnie tam wcale co innego w głowie. A mnie co po mężczyźnie! Ja mam swój plan, pani zobaczy później. Ja nie taka głupia, jak może pani myśli...
Renata nie mogła z niej wyciągnąć już ani słówka objaśnienia. Kłopoty jej zresztą wzrastały, usuwając na dalszy plan wszystko inne. Życie jej rozproszone, wrzawliwe, szalone wybryki napotykały na liczne trudności, które trzeba było usuwać a o które przychodziło jej się czasami ranić. Takto naprzykład Mareuil i Ludwika stanęli pewnego dnia między nią a Maksymem. Nie była zazdrosną o „garbuska“, jak ją nazywała wzgardliwie; wiedziała, że ta skazaną była oddawna przez lekarzy i nie mogła uwierzyć, aby Maksym kiedykolwiek zaślubić miał takie brzydactwo, chociażby i za cenę miliona posagu. Wbrew własnemu upadkowi, pozostała w niej zawsze jeszcze ta naiwność mieszczańska względem ludzi, których kochała; jeżeli pogardzała sama sobą, rada była uważać ich za daleko wyższych i godnych szacunku. Ale, odrzucając nawet możliwość małżeństwa, które się jej wydawało rozpustą jakąś złowrogą i prostą kradzieżą, bolała ją ta poufałość, ten stosunek koleżeński, jaki istniał między obojgiem.
— Ona mnie nazywa swoim mężulkiem, wiesz, ta dziewczynina!
I mówił o tem tak swobodnie, że nie śmiała dać mu do zrozumienia, iż ta dziewczynina miała przecież lat siedemnaście i że ich figle, zabawy, jego nadskakiwanie w salonach, dobieranie sobie ciemnych kątów, po to, aby tem swobodniej żartować i wyśmiewać wszystkich, trapiły ją i zatruwały najweselsze nawet wieczory.
Fakt jeden nadał sytuacyi szczególniejszy charakter. Renata czuła potrzebę fanfaronady czasami, miewała zachcianki szalonego, na nic nie baczącego zuchwalstwa. Czasem pociągała Maksyma gdzieś po za portyerę, drzwi lub firankę i całowała go, z narażeniem się na tę ewentualność, że ją ktoś spostrzedz może.
Pewnego czwartku, wieczorem, kiedy salonik koloru jaskra pełen był gości, przyszła jej dziwaczna ochota przywołania młodzieńca, który właśnie rozmawiał z Ludwiką; podeszła na jego spotkanie z głębi cieplarni, w której się znajdowała i nagle pocałowała go w same usta między dwoma klombami roślin, sądząc, że jest dostatecznie ukrytą. Ale Ludwika podążyła za Maksymem. Kiedy kochankowie podnieśli głowy, zobaczyli ją o kilka kroków zaledwie, patrzącą na nich z dziwnym jakimś, zagadkowym uśmiechem, bez rumieńca, bez najmniejszego ździwienia na twarzy, z miną spokojnie przyjacielską współtowarzysza występku, dość świadomego na to, aby zrozumieć i odczuć taki pocałunek.
Tego dnia Maksym był rzetelnie wystraszonym, Renata natomiast okazała się najzupełniej obojętną a nawet rozradowaną. Ha, skończone! Niepodobieństwem stawało się teraz, aby „garbusek“ miał jej odebrać kochanka. Myślała:
— Powinnam to była zrobić naumyślnie. Teraz wie już, że jej „mężulek“ należy do mnie.
Maksym uspokoił się, zastawszy za powrotem Ludwikę tak samo śmiejącą się, wesołą, zabawną, jak poprzednio. Sądził, że ma siłę wielką panowania, że to „poczciwa dziewczyna“. I na tem się skończyło wszystko.
Renata niepokoiła się nie bez przyczyny. Saccard od niejakiego czasu myślał na seryo o małżeństwie swego syna z panną de Mareuil. Był tam milion posagu, którego nie chciał wypuścić, licząc na to, że z czasem uda mu się umaczać w nim ręce. Ludwika na początku zimy musiała trzy tygodnie przeleżeć w łóżku; okoliczność ta przejęła go taką obawą, że mogłaby umrzeć przed zamierzonym związkiem, iż zdecydował się pożenić dzieci natychmiast. Wprawdzie uważał, że oboje są za młodzi jeszcze, lekarze wszakże obawiali się marca dla skazanej na śmierć suchotniczą Ludwiki. Ze swej strony pan de Mareuil był obecnie w drażliwej sytuacyi. Przy ostatniem skrutynium udało mu się wreszcie osiągnąć mandat poselski. Tylko, że ciało prawodawcze obaliło jego wybór, który był skandalem przy rewizyi wyborów. Wybór ten był całym poematem heroiczno-komicznym, którego kosztem żyły dzienniki przez jaki miesiąc. Pan Hupel de la Noue, prefekt departamentu, rozwinął taką sprężystość, że inni kandydaci nie mogli nawet złożyć swego wyznania wiary, ani rozdać biuletynów. Za jego poradą, pan de Mareuil ugaszczał jadłem i napojem przez cały tydzień włościańskich wyborców. Prócz tego, przyrzekł jeszcze kolej, wybudowanie mostu i trzech kościołów a w wigilię skrutynium wysłał dla każdego z wpływowych wyborców portrety cesarza i cesarzowej, wielkie miedzioryty, oprawne w złote ramki i oszklone. Posyłka ta miała szalone powodzenie, większość była przygniecioną poprostu.
Ale kiedy izba, wobec śmiechu całej Francyi, znalazła się zmuszoną odesłać pana de Mareuil raz jeszcze do jego wyborców, minister rozgniewał się straszliwie na prefekta i nieszczęsnego kandydata, którzy się istotnie okazali zbyt „sprężystymi“. Począł coś mówić nawet o przeniesieniu kandydatury oficyalnej na kogo innego. Pan de Mareuil był przerażony, wydał trzykroć sto tysięcy franków w departamencie, posiadał w nim wielkie dobra, w których się nudził okropnie i które trzebaby było sprzedać ze stratą. To też przyszedł błagać drogiego swego przyjaciela, żeby ułagodził brata, przyrzekł mu w jego imieniu wybór całkiem przyzwoity. Przy tej to sposobności Saccard powrócił do rozmowy o małżeństwie dzieci i obadwaj ojcowie postanowili je stanowczo.
Maksym, kiedy go chciano wybadać w tej sprawie, doznał niejakiego ambarasu. Ludwika bawiła go, lubił ją, więcej jeszcze kusił go jej posag. Przystał na wszystkie warunki Saccarda, chcąc sobie oszczędzić przykrości dyskusyi. Ale w głębi duszy wyznawał sam przed sobą, że na nieszczęście sprawa nie da się przeprowadzić tak gładko, jak przypuszczano. Renata nie zgodzi się nigdy; będzie płakać, będzie mu wyrabiać sceny, gotowa jest jeszcze popełnić jakiś straszny skandal, nad którym zdumiewać się będzie cały Paryż. Rzecz to wcale nieprzyjemna. Teraz poczynał się jej bać. Wpatrywała się w niego często niespokojnemi swemi oczyma, posiadała go tak despotycznie, że chwilami czuł szpony, zatapiające się w jego ramieniu, kiedy położyła na niem białą swą rączkę. Jej burzliwość przeszła teraz w popędliwość, w jej śmiechu słychać było jakieś złamane dźwięki. Począł lękać się rzeczywiście, aby której nocy w jego ramionach nie dostała pomieszania zmysłów. U niej wyrzuty sumienia, obawa, by jej nie pochwycono na winie, okrutne rozkosze cudzołóztwa, nie objawiały się tak, jak u innych kobiet, nie wypowiadały łzami, przygnębieniem, ale raczej wzrastającą dziwacznością, potrzebą nieprzepartą hałaśliwości, większą jeszcze. I pośród zwiększającego się szaleństwa dosłyszeć mogłeś już czasami coś, jak jęk, jak stłumione przedśmiertne chrapanie, rozprzęganie się tej zachwycającej i zdumiewającej maszyny, co się łamała.
Maksym czekał biernie sposobności, któraby go uwolniła od tej kłopotliwej kochanki. Mówił znowu, że popełnili wielkie głupstwo. Jeśli ich koleżeński stosunek z początku, w pierwszych chwilach miłości był jednym więcej urokiem, jedną więcej rozkoszą, za to dziś przeszkodą był on do zerwania, jakby to uczynił z pewnością z każdą inną kobietą. Nie byłby powrócił poprostu; był to jego sposób rozwiązywania miłostek, sposób, obliczony na uniknięcie wszelkich usiłowań, wszelkich kłótni. Czuł się wszakże niezdolnym do wszelkiego wybuchu gwałtownego a nawet chętnie zapominał o tem wszystkiem wśród pieszczot Renaty; była dla niego macierzyńską, płaciła za niego, wydobyłaby go zawsze z kłopotu, gdyby jaki wierzyciel się nań zawziął. Potem przychodziła mu na myśl Ludwika, przychodził na myśl milion jej posagu a wtedy nawet w objęciach młodej kobiety, pod jej pocałunkami, powtarzał sobie, że „wszystko to było bardzo piękne, ale przecież w tem niema nic poważnego i że to raz wreszcie skończyć się musi“.
Pewnej nocy Maksym zgrał się tak nagle u pewnej damy, u której często grano do białego dnia, że zawrzał tym głuchym gniewem, jakiego często doznają gracze o pustej kieszeni. Dałby był wszystko w świecie za to, żeby módz rzucić jeszcze z kilka luidorów na stół. Wziął za kapelusz i machinalnym krokiem człowieka, zajętego tylko jedną wyłączną myślą, poszedł ku parkowi Monceau, otwarł małą furtkę i znalazł się w cieplarni. Było już po północy. Renata zakazała mu przychodzić tego wieczora. Ilekroć teraz zamykała przed nim drzwi, nie starała się nawet o jakąś wymówkę a on znowu rad był skorzystać z dnia urlopu. Nie przypominał sobie jasno zakazu młodej kobiety, aż dopiero przyszedł mu on na myśl u szklannych drzwi małego saloniku, które były zamknięte. Zazwyczaj, kiedy on miał przyjść, Renata naprzód odmykała zasuwkę u tych drzwi.
— Ba! — pomyślał sobie, widząc oświecone okno gabinetu — zagwiżdżę, to zejdzie. Nie będę jej przeszkadzał; jeżeli ma kilka luidorów, pójdę sobie zaraz.
I gwizdnął zcicha. Nierzadko zresztą używał tego sygnału, aby jej oznajmić swe przybycie. Ale tego wieczoru daremnie gwizdał kilkakrotnie. Upierał się, podnosząc głos, nie chcąc porzucić powziętego zamiaru bezzwłocznej pożyczki. Nakoniec zobaczył, że drzwi szklanne otwierały się z niesłychanemi ostrożnościami, choć nie posłyszał najmniejszego szelestu kroków. W półświetle oranżeryi ukazała mu się Renata, z rozpuszczonemi włosami, zaledwie odziana, jakgdyby zamierzała kłaść się do łóżka. Była boso. Pociągnęła go do jednej z altan narożnych, schodząc po schodach, idąc po piasku alei, jakgdyby nie czuła zimna, ani twardości gruntu.
— To głupie gwizdać tak głośno — szepnęła z powstrzymywanym gniewem. — Powiedziałam ci, żebyś dziś nie przychodził. Czego chcesz?
— Ech! wejdźmy na górę — rzekł Maksym, ździwiony tem przyjęciem. — Powiem ci to u ciebie. Tu się zaziębisz.
Ale kiedy o krok postąpił ku wejściu, zatrzymała go i teraz dopiero spostrzegł, że była straszliwie blada. Jakiś przestrach niemy, okropny, zginał ją do ziemi. Ostatek jej ubioru, koronki bielizny opadały, jak łachman tragiczny, z drżącej jej skóry.
Przypatrywał jej się z wzrastającem ździwieniem.
— Co ci jest? Czyś chora?
I równocześnie instynktownie podniósł oczy; patrzył przez szyby cieplarni w oświetlone okno gabinetu.
— Ależ, u ciebie jest mężczyzna — rzekł nagle.
— Nie, nie, to nieprawda — bąkała błagająca, rozszalała.
— Dajże pokój, moja droga, widzę cień.
Wówczas stali tak chwilę naprzeciw siebie, twarz w twarz, nie wiedząc, co sobie powiedzieć. Zęby Renaty szczękały ze strachu i zdało się jej, że strumienie zlodowaciałej wody oblewają jej nogi obnażone. Maksym poczuł daleko większe wzburzenie, niżby był sądził, ale miał jeszcze dość krwi zimnej, aby się zastanawiać i powiedzieć sobie, że była to dobra sposobność do zerwania.
— Przecież nie zechcesz wmówić we mnie, że to Celestyna, przebrana w męzkie suknie — ciągnął dalej. — Gdyby szyby oranżeryi nie były tak grube, poznałbym może nawet tego pana.
Popchnęła go głębiej w ciemność liścia, mówiąc ze złożonemi rękoma, porwana wzrastającą wciąż trwogą:
— Błagam cię, Maksymie...
Ale całe rozdrażnienie młodzieńca zbudziło się, to rozdrażnienie dzikie, co stara się dokuczyć, co pragnie się pomścić. Zbyt był wątły, aby módz przynieść sobie ulgę wybuchem gniewu. Złość zacięła mu wargi i, zamiast uderzyć ją, jak z początku miał ochotę, zaostrzył tylko głos i odrzekł:
— Trzeba mi było to powiedzieć, nie byłbym przyszedł ci przeszkodzić... To rzecz powszednia przecież, to się widzi codziennie, że ludzie kochać się przestają. Ja sam już poczynałem mieć tego dosyć... Słuchajno, nie niecierpliw się tak bardzo. Puszczę cię zaraz, ale nie pierwej, póki mi nie powiesz nazwiska tego jegomości...
— Nigdy, nigdy! — wyszeptała młoda kobieta, której głos łzy dławiły.
Pochwycił jej ręce u kostek, patrzył jej w twarz ze zjadliwym swym śmiechem. A ona wyrywała się, szarpała bezprzytomna, nie chcąc już ust otworzyć, aby to imię, o które pytał, z tych ust jej się nie wyrwało.
— Narobimy hałasu, cóż ci to pomoże? Cóż to, boisz się? Alboż nie jesteśmy dobrymi przyjaciołmi?... Chcę wiedzieć, kto mnie zastępuje, mam do tego słuszne prawo... Czekaj, ja ci dopomogę. To pan de Mussy, którego boleść cię wzruszyła.
Nie odpowiedziała nic. Spuściła głowę przed podobnem śledztwem.
— Więc nie pan de Mussy?... Zatem książę Rozan? Naprawdę — i to nie?... Może zatem hrabia de Chibray?... Czy jeszcze więcej?...
Zatrzymał się, począł szukać w pamięci.
— Do dyabła, nie mogę wpaść na innego... Przecież chyba nie mój ojciec po tem, coś mi powiedziała...
Renata zadrżała, jakby ją sparzono i wyszeptała głucho:
— Nie, nie, wiesz dobrze, że on nie przychodzi już. Nie przyjęłabym go, to byłoby zanadto nikczemne.
— Któż zatem?
I ściskał jej mocniej jeszcze ręce. Biedna kobieta walczyła jeszcze przez chwilę.
— Och, Maksymie, gdybyś wiedział!... Ale ja ci tego powiedzieć nie mogę...
Potem, zwyciężona, upokorzona, patrząc z przestrachem w oświetlone okno, wyszeptała bardzo cicho:
— To pan de Saffré...
Maksym, którego ta gra okrutna bawiła, pobladł strasznie wobec tego wyznania, którego domagał się tak natarczywie. Gniewała go ta boleść niespodziewana, którą mu sprawiło nazwisko mężczyzny. Odtrącił gwałtownie ręce Renaty, zbliżając się więcej jeszcze i z zaciśniętemi zębami rzucił jej w twarz:
— Słuchaj, chcesz wiedzieć, tyś...
Wymówił słowo najcięższej obelgi. I odchodził, kiedy ona rzuciła się ku niemu, pobiegła, łkając, chwytając go w objęcia, szepcząc mu słowa gorącego uczucia, błagania o przebaczenie, poprzysięgając, że uwielbia go zawsze i że jutro wszystko mu wytłomaczy. Ale on uwolnił się z jej uścisku, zamknął gwałtownie drzwi cieplarni, odpowiadając:
— Ach, nie! to już skończone, mam tego powyżej głowy!
Pozostała przybita, zdeptana. Widziała, jak przeszedł ogród. Zdawało się jej, że drzewa cieplarni wirują dokoła niej w piekielnym jakimś tańcu. Potem wolno powlokła bose nogi po piasku alei, weszła po schodach, ze skórą zziębłą jak marmur, tragiczniejsza jeszcze w bezładzie swych koronek. Na górze odpowiedziała pytającemu ją mężowi, który na nią czekał, że przypomniała sobie, gdzie jej upadł karnecik, zgubiony dziś rano. A kiedy położyła się, poczuła nagle rozpacz bezgraniczną, zastanawiając się, iż powinna była powiedzieć Maksymowi, że to ojciec jego, odprowadziwszy ją do domu, wszedł, aby z nią pomówić o jakiejśkolwiek kwestyi pieniężnej.
Nazajutrz Saccard postanowił sobie przyśpieszyć rozwiązanie sprawy Charonny. Żona należała teraz do niego; czuł ją w swych ramionach bezwładną, poddającą się i powolną sobie. Z drugiej strony trasa bulwaru Księcia Eugeniusza miała być zatwierdzoną, trzeba było obedrzeć Renatę, zanim się rozejdzie wieść o blizkiem wywłaszczeniu.
Saccard w przeprowadzeniu tej całej sprawy okazywał prawdziwie artystyczne zamiłowanie; patrzył z zachwytem na plan dojrzewający powoli, zastawiał sidła z wyrafinowaniem myśliwca, który z pewną kokieteryą przystępuje do pochwycenia zwierzyny i chwyta ją elegancko. Było to u niego prostem zadowoleniem zręcznego gracza, człowieka, kosztującego osobliwej rozkoszy w ukradzionym zysku; chciał pozyskać grunta żony za kromkę chleba, choćby potem obdarzyć mu ją przyszło klejnotami za sto tysięcy franków w radości tryumfu.
Operacye najprostsze wikłały się niesłychanie, skoro on tylko zajął się niemi, stawały się czarnemi dramatami; roznamiętniał się, gotów był bić się z własnym ojcem o sztukę pięciofrankową a potem siał złoto po królewsku.
Zanim wszakże otrzyma od Renaty cesyę na jej część własności, pierwej był tyle ostrożnym, że poszedł wymacać szanownego swego wspólnika, Larsonneau, co do intencyj szantażu, które w nim przeczuł.
Agent wywłaszczeń ze swojej znów strony sądził, że owoc już dojrzał i że należało go zerwać. Skoro Saccard wszedł do gabinetu przy ulicy Rivoli, zastał swego wspólnika wielce wzburzonego, z oznakami najgwałtowniejszej rozpaczy.
— Ach, mój przyjacielu — wybąknął tenże, chwytając go za obie ręce — jesteśmy zgubieni... Miałem zamiar właśnie biedz do ciebie, żeby się poradzić, jak tu wyjść z tej okropnej awantury...
Kiedy tak łamał ręce i probował wydobyć z piersi łkanie, Saccard zauważył, że przed chwilą właśnie podpisywał listy, zanim on wszedł i że podpis ten był jaknajzupełniej pewny, zachwycająco wyraźny i spokojny. Spojrzał na niego z zimną krwią, pytając:
— Ba! cóż ci się to takiego stało?
Ale tamten nie odpowiedział odrazu; upadł na fotel przed biurkiem i tam, wsparłszy łokcie na bibule, z czołem ukrytem w dłoniach, wstrząsał gwałtownie głową. Nakoniec głosem zdławionym rzekł:
— Ukradziono mi ten rejestr, wiesz już...
I opowiedział, że jeden z jego kantorowych pracowników, hołysz godny galer, wykradł mu pewną liczbę aktów, pomiędzy któremi znajdował się właśnie i ów słynny rejestr. Co było najgorsze, to to, że złodziej pojął doskonale zysk, jaki można wyciągnąć z tej sprawy i że teraz chce, aby wykupiono od niego te papiery za cenę stu tysięcy franków.
Saccard zastanowił się. Ta bajeczka wydała mu się zbyt niezgrabną. Widocznie Larsonneau w gruncie troszczył się bardzo mało o to, by mu uwierzono. Szukał poprostu pretekstu, aby mu dać do zrozumienia, że chce na sprawie gruntów Charonny zyskać sto tysięcy franków, że nawet pod tym warunkiem gotów był oddać papiery, które posiadał w swym ręku. Targ ten wydał się zbyt ciężkim Saccardowi. Chętnie gotów był przyznać część jakąś zysku swemu dawnemu koledze, ale ta zasadzka, ta próżność możności wyprowadzenia go w pole zanadto go oburzyła. Zresztą, miał i pewne obawy, znał tę osobistość, wiedział, że zdolnym był do tego, żeby te papiery zanieść jego bratu, ministrowi, który z pewnością zapłaciłby, aby stłumić skandal.
— Do dyabła! — bąknął, siadając teraz z kolei — to szkaradna historya... A czy nie możnaby zobaczyć się z tym łajdakiem?
— Poślę po niego — odpowiedział Larsonneau. — Mieszka niedaleko ztąd, przy ulicy Jean-Lantier.
Nie upłynęło i dziesięć minut, kiedy nizki jakiś młodzieniec, zezowaty, z wyblakłemi włosami, z twarzą pokrytą mocno piegami, wszedł cichuteńko, starając się, aby drzwi nie zrobiły hałasu. Ubrany był w nędzny tużurek czarny, zbyt wielki na niego i okropnie wytarty. Stanął w przyzwoitej, pełnej szacunku odległości, patrząc spokojnie z pod oka na Saccarda. Larsonneau, który go nazywał „Baptistin“, poddał go pytaniom, na które on odpowiadał monosylabami, nie mieszając się ani troszeczkę i najobojętniej w świecie przyjmował nazwy złodzieja, oszusta, nikczemnika, któremi szef uważał za potrzebne popierać każde z zadawanych pytań.
Saccard zachwycał się zimną krwią tego nieszczęśliwca. Była chwila, że agent wywłaszczeń porwał się ze swego fotelu, jakby zamierzał go bić; on wtedy cofnął się o krok tylko, zezując tem pokorniej jeszcze.
— Dobrze już, daj mu pokój — ozwał się finansista. — A zatem pan żądasz sto tysięcy franków za wydanie tych papierów?
— Tak, sto tysięcy franków — odpowiedział młody człowiek.
I wyszedł. Larsonneau, zdawało się, nie mógł się uspokoić.
— Hę — to podlec! — bąknął. — Czy widziałeś te jego fałszywe spojrzenia? Te łotry mają taką skromną minę a zamordowaliby człowieka dla dwudziestu franków.
Ale Saccard przerwał mu, mówiąc:
— Et! nie jest on znów taki straszny. Widzę, że można się będzie z nim ułożyć... Przyszedłem tu w sprawie daleko bardziej niepokojącej... Miałeś racyę nie dowierzając mojej żonie, mój drogi. Wyobraź sobie, że sprzedaje swój udział posiadłości panu Haffner. Powiada, że jej potrzeba koniecznie pieniędzy. To niezawodnie jej przyjaciółka Zuzanna nakłoniła ją do tego.
Larsonneau przestał nagle rozpaczać; słuchał, cokolwiek pobladły, poprawiając kołnierzyk, który przekręcił mu się był podczas sceny gniewu.
— Ta cesya — ciągnął dalej Saccard — jest zagładą naszych nadziei. Jeśli pan Haffner zostanie twoim wspólnikiem, nietylko zyski nasze zmaleją, ale prócz tego jeszcze lękam się okropnie, żebyśmy się nie znaleźli w bardzo nieprzyjemnej pozycyi wobec tego bojaźliwego człowieka, który zechce zbyt szczelnie może przepatrywać i sprawdzać nasze rachunki.
Ajent ekspropriacyjny począł przechadzać się wzburzonym krokiem po pokoju tak, że aż lakierki jego skrzypiały po dywanie.
— Widzisz — pomrukiwał — w jakich to sytuacyach człowiek się stawia, chcąc oddać ludziom przysługę!... Ale, mój drogi, na twojem miejscu, absolutniebym przeszkodził mojej żonie popełnić takie głupstwo. Raczej już chybabym ją obił.
— Ach! mój kochany!... — odrzekł finansista z przebiegłym uśmiechem. — Ja nie większy mam wpływ na moją żonę, jak ty zdajesz się mieć na tego wisielca, Baptistin.
Larsonneau nagle stanął przed Saccardem, który się wciąż uśmiechał i popatrzał mu w twarz głęboko. Potem począł znów chodzić wzdłuż i wszerz po pokoju, ale już krokiem wolnym teraz, miarowym. Podszedł do lustra, poprawił węzeł krawata, chodził znowu, odzyskawszy zwykłą elegancyę. Aż wreszcie nagle:
— Baptistin! — zawołał głośno.
Zezowaty młodzieniec wszedł, ale innemi już drzwiami. Nie miał kapelusza i obracał teraz pióro w palcach.
— Idźno po ten rejestr — przemówił doń Larsonneau.
A kiedy tamten wyszedł, począł układać się o sumę, którą mu dać będzie trzeba.
— Zrób to dla mnie — zakończył wreszcie po prostu.
Wówczas Saccard przystał na trzydzieści tysięcy franków z przyszłych zysków na sprawie gruntów Charonny. Uważał, że wychodzi jeszcze obronną ręką z opiętej w rękawiczkę dłoni lichwiarza. Ten ostatni kazał mu podpisać rewers na swoje imię, w dalszym ciągu grając komedyę aż do końca, mówiąc, że z tych trzydziestu tysięcy zda sprawę swemu pisarkowi.
Z uśmiechem prawdziwej ulgi spalił Saccard nieszczęsny ów regestr na kominku, kartka po kartce. Potem ukończywszy tę operacyę uścisnął silnie dłoń szanownego pana Larsonneau i opuścił go mówiąc:
— Tego wieczora będziesz u Laury nieprawdaż?... Poczekaj tam na mnie. Może uda mi się ułożyć z żoną; będziemy mogli porozumieć się ostatecznie.
Laura d’Aurigny, która przenosiła się często, zamieszkiwała podówczas wielki apartament przy bulwarze Haussmanna, nawprost kaplicy. Ustanowiła od niedawna u siebie jeden stały dzień w tygodniu na przyjęcie gości, jak kobiety prawdziwego towarzystwa. Był to sposób zgromadzania razem tych samych mężczyzn, którzy ją po jednemu odwiedzali w ciągu tygodnia. Arystydes Saccard tryumfował zwykle w te wtorkowe wieczory, był on tytularnym kochankiem, uznawanym głośno, i odwracał głowę z półuśmiechem, kiedy pani domu zdradzała go gdzieś po za drzwiami, przyrzekając na tenże sam wieczór nawet schadzkę któremu z tych panów.
Kiedy jako ostatni pozostawał po odejściu gości; zapalał sobie cygaro, rozmawiał o interesach, żartował przez chwilę na temat tego jegomości, który ziębnął na ulicy, czekając na jego wyjście; potem nazywając Laurę „drogiem swem dzieckiem“ i poklepawszy ją po twarzy, wychodził jednemi drzwiami, kiedy tymczasem drugiemi wchodził oczekujący na dole jegomość. Tajemny traktat tego aliansu, który umocnił kredyt Saccarda a Laurze dał w ciągu jednego miesiąca dwa umeblowania, bawił ich jeszcze dotąd oboje. Ale Laura pragnęła już zakończenia tej komedyi. Zakończenie to, przewidziane i obmyślone z góry, miało polegać na publicznem, jawnem zerwaniu na korzyść jakiego głupca, który opłaciłby drogo prawo zostania poważnym, utrzymującym kochankiem, wymienianym przez cały Paryż. Głupiec był już wynaleziony. Książę de Rozan, zmęczony zanudzaniem bezowocnem kobiet swego towarzystwa, marzył o reputacyi rozpustnika, żeby nadać pewną wybitność bladej, bezbarwnej swej osobistości. Uczęszczał on bardzo pilnie na wtorki Laury, którą podbił swą bezwględną naiwnością.
Na nieszczęście w trzydziestym piątym roku życia zależnym był jeszcze od matki do tego stopnia, że nie miał nigdy więcej do rozporządzenia odrazu nad jakieś dziesięć luidorów conajwięcej. W te wieczory, kiedy mu Laura odbierała owe dziesięć luidorów, uskarżając się i mówiąc, że potrzebowałaby koniecznie stu tysięcy franków, on wzdychał i przyrzekał, że będzie mieć tę sumę w dniu, w którym on obejmie swój majątek. W takiej to chwili przyszło jej na myśl zapoznać go i zaprzyjaźnić z panem Larsonneau, jednym z dobrych przyjaciół domu. Dwaj mężczyźni poszli razem na śniadanie do Tortoniego; przy deserze zaś Larsonneau, opowiadając o swej miłostce z prześliczną hiszpanką, wspomniał od niechcenia, że zna takich, co pożyczają pieniędzy; gorąco wszakże radził księciu Rozan, aby nigdy nie przeszedł przez ich ręce. To zwierzenie okraszone taką radą, na seryo rozgniewało księcia, który nakoniec wymógł gwałtem na swoim dobrym przyjacielu obietnicę, że się zajmie tym „drobnym interesikiem“. I zajął się też istotnie tak dobrze, że tego wieczora właśnie, kiedy Saccard naznaczył mu schadzkę u Laury, miał on jej zanieść pieniądze.
Skoro pojawił się Larsonneau, w wielkim biało-złotym salonie Laury d’Aurigny nie było nikogo więcej jeszcze nad pięć czy sześć kobiet, które pochwyciły go za ręce, skoczyły mu na szyję z pewnym rodzajem szału czułości. Nazywały go skracając nazwisko „ten wielki Lar[1]“ pieszczotliwa nazwa, którą dla niego wymyśliła Laura. On odpowiadał głosem łagodnym:
— No, no, moje kotki, pognieciecie mi kapelusz.
Uspokoiły się, otoczyły go zwartem kołem, posadziwszy na kozetce, słuchając jego opowiadania o niestrawności Sylwii, u której jadł wczoraj kolacyę. Potem wyjmując pudełko cukierków z kieszeni fraka, począł je częstować. Wtem Laura wyszła ze swej sypialni a ponieważ kilku panów wchodziło właśnie do salonu, pociągnęła z sobą Larsonneau do buduaru, położonego w jednym z rogów salonu, od którego oddzielała go podwójna portyera.
— Czy masz pieniądze? — spytała, skoro zostali sami.
W chwilach wielkich okoliczności mówiła mu „ty“ bez ceremonii. Larsonneau, nie odpowiadając na zapytanie, skłonił się żartobliwie, uderzając dłonią po wewnętrznej kieszeni fraka.
— Och! Ten wielki Lar! — szepnęła młoda kobieta zachwycona.
Ujęła go wpół i ucałowała.
— Czekaj — powiedziała — chcę natychmiast tych gałganków... Rozan jest w moim pokoju; pójdę po niego.
Ale on ją powstrzymał i z kolei całując jej ramiona:
— Wiesz już o co ja znów cię prosiłem?
— Ach, owszem, wielki głupcze, to rzecz umówiona.
Powróciła, przyprowadzając z sobą księcia. Larsonneau miał ubiór bardziej elegancki od księcia, rękawiczki lepiej opinające się na ręce, krawat sztuczniej zawiązany. Podali sobie niedbale rękę i zaczęli mówić o przedwczorajszych wyścigach, gdzie koń jednego z ich przyjaciół został pobity. Laura przestępowała z nogi na nogę, niecierpliwie.
— Słuchajno, mój luby, bo to nie o to teraz chodzi — przemówiła do Rozana — wielki Lar przyniósł te pieniądze, co to wiesz. Trzebaby skończyć.
Larsonneau udał, że sobie przypomina dopiero.
— Ach, tak, to prawda — wymówił — mam tę sumę... Ale jakżebyś książę dobrze zrobił, gdybyś mnie był posłuchał! Te łotry zażądali odemnie procentu pięćdziesiąt od sta... Nakoniec trzeba było przyjąć, jak się dało i przyjąłem też bądź cobądź bo mówiłeś mi pan, że to nic nie stanowi.
Laura d’Aurigny postarała się za dnia o blankiety wekslów. Kiedy wszakże szło teraz o atrament i pióro, popatrzała na mężczyzn zmięszana, wątpiąc, czy uda się znaleźć u niej te przedmioty. Chciała iść popatrzeć do kuchni, kiedy Larsonneau wyjął z kieszeni, z tej kieszeni, w której mieściła się bombonierka dwie cudowne rzeczy: pióro srebrne, które się przedłużało za pomocą śruby i kałamarzyk z hebanu i stali, wytworny skończenie jak biżuterya. A kiedy Rozan siadał:
— Wypisz pan weksle na moje nazwisko. Pojmujesz, że nie chciałem cię kompromitować, książę. Jakoś to potem ułożymy już z sobą... Sześć kredytowych listów po dwadzieścia pięć tysięcy każdy, nieprawdaż?
Laura na rogu stołu liczyła „gałganki“, Rozan nie zobaczył ich nawet. Skoro podpisał i podniósł głowę, zniknęły już w kieszeni kobiety. Ale podeszła do niego i ucałowała w oba policzki, co zdawało się go zachwycać. Larsonneau przypatrywał się im filozoficznie, składając systematycznie weksle i chowając atrament i pióro do kieszeni.
Młoda kobieta jeszcze obejmowała za szyję Rozana, kiedy Arystydes Saccard odchylił róg portyery.
— Proszę, nie żenujcie się — zawołał ze śmiechem.
Książę poczerwieniał. Ale Laura podbiegła uścisnąć rękę finansisty, zamieniając z nim porozumiewające mruganie. Promieniała radością.
— Stało się, mój kochany — rzekła — uprzedzałam cię. Nie gniewasz się pan przecież na mnie bardzo?
Saccard wzruszył ramionami z dobroduszną miną. Odsunął portyerę i stanął na boku, aby Laura z księciem przejść mogli wygodnie i głosem piskliwym jak obwołujący woźny trybunału zawołał:
— Książę pan, księżna pani!
Ten żart miał niesłychane powodzenie. Nazajutrz powtórzyły go dzienniki, wymieniając bez omówień Laurę d’Aurigny, a dwu mężczyzn pierwszemi literami wielce przezroczyście. Zerwanie Arystydesa Saccard z Laurą narobiło więcej jeszcze hałasu, niż ich mniemany stosunek.
Tymczasem Saccard spuścił portyerę po tym wybuchu wesołości, który żart jego wywołał w salonie i oddzielił się tą przegrodą od reszty towarzystwa.
— Co? jaka to dobra dziewczyna! — rzekł odwracając się do Larsonneau. — A co to za rozkoszne zepsucie!... Ty, szelmo, z pewnością skorzystasz najwięcej przy tej sposobności. Co ci też dają?
Ale tamten bronił się z uśmieszkami i wyciągał chowające się mankiety. Nakoniec usiadł w pobliżu drzwi, na kozetce, na którą Saccard przyzywał go gestem.
— Chodźże, nie chcę cię przecież brać na spytki, co u dyabła!... A teraz do rzeczy poważnych, mój kochany. Miałem tego wieczora długą rozmowę z moją żoną... Wszystko ułożone.
— Czy godzi się na odstąpienie swojej części? — zapytał Larsonneau.
— Tak, ale nie było to bez trudu... Kobiety są uparte szalenie! Wiesz przecie, że moja przyrzekła starej swej ciotce, że nie sprzeda tej posiadłości. Skrupułów było bez końca... Szczęściem przysposobiłem sobie stanowczą historyą.
Powstał, aby zapalić cygaro przy kandelabrze, który Laura pozostawiła na stole, a powracając wyciągnął się wygodnie na kozetce:
— Powiedziałem mojej żonie — ciągnął dalej — że jesteś zupełnie zrujnowany... Że grałeś na giełdzie i przegrałeś sporo, że przetrwoniłeś niemało także z kobietami, wdałeś się w złe spekulacye; nakoniec, że jesteś w przededniu najokropniejszego bankructwa... Dałem nawet do zrozumienia, że nie bardzo dowierzam twej uczciwości... Po tem wszystkiem wytłómaczyłem jej, że cała sprawa Charonny będzie musiała zatonąć w twojej katastrofie i że najlepiej jeszcze byłoby przyjąć propozycyę, którą mi zrobiłeś zupełnego wycofania się z tej całej sprawy w ten sposób, abyś ty ją spłacił, co prawda w takim razie nie będziesz mógł dać jej dużo. Jest zatem przygotowana.
— To niezbyt świetny pomysł — mruknął agent wywłaszczeń. — I ty sobie wyobrażasz, że twoja żona uwierzy w podobne bajki?
Saccard uśmiechnął się. Był widocznie w godzinie wynurzeń.
— Naiwny jesteś, mój kochany — odparł. — W gruncie cała ta historya zmyślona nic nie znaczy; szczegóły to w niej grunt, gest, akcent — to wszystko. Zawołaj tu Rozana, a założę się, że wmówię w niego, że teraz dzień jasny. A moja żona nie ma zgoła więcej rozumu od Rozana... W perspektywie ukazałem jej przepaść. Ani jej na myśl nie przychodzi blizkie wywłaszczenie. Ponieważ dziwiła się, że w przededniu katastrofy mogłeś myśleć o braniu na siebie nowych zobowiązań tak ciężkich, powiedziałem jej, że zapewne przeszkadzać ci musiała w jakimś figlu, który zamierzasz urządzić swoim wierzycielom... Nakoniec doradziłem jej ten interes, jako jedyny sposób uchronienia się od tej przykrości, by nie zostać wmięszaną w nieskończone procesy i wycofać jeszcze choć cokolwiek pieniędzy z tych gruntów.
Larsonneau wciąż jeszcze uważał całą tę historyę za cokolwiek niezgrabną. Jego metoda była daleko mniej dramatyczną; każda z jego operacyj nawiązywała się i rozwiązywała z elegancyą salonowej komedyi.
— Ja byłbym wymyślił coś całkiem innego — rzekł. — Zresztą, każdy ma swój systemat... Nie pozostaje nam teraz nic już jak zapłacić.
— W tym to przedmiocie właśnie — odpowiedział Saccard — chciałem naradzić się z tobą... Jutro zaniosę akt cesyi mojej żonie i wystarczy już potem, aby wręczyła go tobie a otrzyma cenę umówioną... Wolałbym uniknąć wszelkiego widzenia.
Nigdy w istocie nie chciał on, aby Larsonneau był z nimi na stopie jakiejś zażyłości. Nie zapraszał go nigdy, towarzyszył mu do Renaty, ilekroć trzeba było koniecznie, aby dwaj wspólnicy się spotkali, wogóle zaś miało to miejsce tylko trzykrotnie. Prawie zawsze sam występował z upoważnieniem żony, uważając, że niepotrzebnem było pozwolić, aby się interesom jego zanadto zblizka mógł przyjrzeć.
Otworzył swój portfel, dodając:
— Tu jest dwakroć sto tysięcy podpisanych przez moją żonę weksli; wręczysz to jej przy spłacie i dołożysz sto tysięcy, które ci przyniosę jutro rano... Dorzynam się prawdziwie, mój kochany. Ten interes kosztuje mnie krwawe pieniądze.
— Ależ — zauważył agent — to wszystko razem wyniesie dopiero trzykroć... Czy na tyle będzie pokwitowanie wystawione?
— Pokwitowanie na trzykroć sto tysięcy franków! — zaśmiał się Saccard. — Ach, tak, toć nie wyszlibyśmy na swoje w takim razie później. Trzeba według naszych inwentarzy, aby posiadłość dziś już oszacowana była na półtrzecia miliona franków. Pokwitowanie, rzecz jasna, wystawione będzie na połowę tej sumy.
— Ależ twoja żona nie zechce nigdy go podpisać.
— Ale gdzietam! Mówię ci, że wszystko już ułożone... Do licha! powiedziałem jej, że to twój pierwszy warunek. Przykładasz nam nóż do gardła tem twojem bankructwem, czy rozumiesz? I tutaj to okazałem pewną wątpliwość, co do twej uczciwości i oskarżyłem cię, że chcesz w pole wyprowadzić twych wierzycieli... Alboż moja żona rozumie cokolwiek z tego wszystkiego?
Larsonneau kręcił głową, pomrukując:
— Mniejsza o to, trzeba było jednak wynaleźć coś prostszego.
— Ależ moja historya jest jaknajprostszą w świecie! — mówił Saccard wielce zdziwiony. — Gdzież u licha widzisz w niej jaką komplikacyę?
Nie czuł wcale, jaką niemożliwą liczbę kruczków zużywa w najprostszej sprawie. Dla niego była to radość prawdziwa w tych historyach nie do wiary, które opowiadał Renacie; a co go zachwycało najwięcej, to bezczelność kłamstwa, nagromadzenie niepodobieństw, zdumiewające powikłanie intrygi. Od dawien dawna byłby już miał te grunta, gdyby nie był wymyślił całego tego dramatu, ale bez porównania mniej byłyby go one cieszyły, gdyby je posiadł z łatwością. Zresztą wykazywał najwyższą naiwność robiąc z tej sprawy Charonny istny melodramat finansowy.
Powstał i ujmując pod rękę swego wspólnika, skierował się w stronę salonu:
— Zrozumiałeś mnie zatem dobrze, nieprawdaż? Zastosuj się do moich instrukcyj, nic więcej... Widzisz, mój kochany, to twój błąd, że nosisz żółte rękawiczki, to ci psuje rękę.
Agent uśmiechnął się tylko i pomruknął:
— Och! rękawiczki mają swoją dobrą stronę, kochany mistrzu, oto człowiek może się dotykać wszystkiego, nie brudząc się przytem.
Kiedy wchodzili do salonu, Saccard zdziwił się a nawet poniekąd zaniepokoił, spostrzegłszy Maksyma po drugiej stronie portyery. Młodzieniec siedział na kozetce obok szczupłej blondynki, która mu opowiadała monotonnym głosem długą jakąś historyę, swoją zapewne. Słyszał on istotnie całą rozmowę ojca swego z Larsonneau. Dwaj wspólnicy wydali mu się tęgimi chwatami. Podrażniony jeszcze zdradą Renaty, doznawał nikczemnej radości, dowiadując się o kradzieży, której ona ma paść ofiarą. To go pomści cokolwiek. Ojciec podszedł uścisnąć mu rękę, badając podejrzliwem spojrzeniem; ale Maksym szepnął mu do ucha, oczyma ukazując siedzącą blondynkę:
— Niczego, nieprawdaż? Mam zamiar „obrobić“ ją na dziś wieczór.
Wtedy Saccard począł być nadskakującym, wielce uprzejmym. Laura d’Aurigny przyłączyła się do nich na chwilę; użalała się, że Maksym przychodzi do niej zaledwie raz na miesiąc. On wszakże tłomaczył się, że był bardzo zajęty, z czego znów poczęli się śmiać wszyscy. Dodał, że odtąd przychodzić do niej będzie do uprzykrzenia.
— Pisałem tragedyę — mówił — i wczoraj dopiero znalazłem do niej akt piąty... Zamierzam za to teraz odpoczywać u wszystkich pięknych kobiet Paryża.
Śmiał się, napawał aluzyami, które on sam tylko mógł rozumieć. Powoli wszakże salon się wyludnił i w dwóch kątach u kominka pozostali tylko Rozan i Larsonneau. Saccardowie powstali, wraz z nimi blondynka, która mieszkała w tym samym domu. Wtedy Laura d’Aurigny zbliżyła się i zaczęła mówić coś Rozanowi do ucha. Zdał się zdziwiony i jakby niezadowolony z czegoś. Widząc, że nie może się zdecydować na opuszczenie fotelu:
— Nie, doprawdy, tylko nie dzisiejszego wieczora — wymówiła pógłosem. — Okropną mam migrenę!... Jutro przyrzekam panu.
Książę rad nie rad musiał być posłusznym. Laura odczekała kiedy już wyszedł na korytarz i szepnęła żywo panu Larsonneau:
— A co! wielki Lar! widzisz, że umiem dotrzymywać słowa... Idź go zapakuj do powozu.
Kiedy blondynka pożegnała się z panami i podążyła do swego mieszkania o piętro wyżej, Saccard zdziwił się, że Maksym nie poszedł za nią.
— I cóż? — spytał go.
— Słowo daję, nie — odpowiedział młody człowiek. — Namyśliłem się...
Potem przyszedł mu pomysł do głowy, który wydał mu się bardzo zabawnym:
— Ustąpię ci mego miejsca, jeśli chcesz. Śpiesz się, jeszcze nie zamknęła drzwi.
Ale ojciec wzruszył zlekka ramionami mówiąc:
— Ja, jak na teraz, mam coś daleko lepszego, mój mały.
Czterej mężczyźni zeszli razem. Na dole książę chciał koniecznie zabrać agenta do swego powozu; matka jego mieszkała na Marais, mógł zatem po drodze odwieźć go na ulicę Rivoli. Larsonneau jednak odmówił, zamknął sam drzwiczki karety i zawołał na stangreta, żeby jechał. I pozostał na trotoarze bulwaru Haussmanna z dwoma innymi, rozmawiając jeszcze i nie myśląc się bynajmniej oddalać.
— Ach, ten biedny Rozan! — zawołał Saccard, który naraz wszystko zrozumiał.
Larsonneau klął się, że to czyste przywidzenie, że on drwi sobie z takich rzeczy, że jest przecie człowiekiem praktycznym. A kiedy dwaj inni wciąż żartowali jeszcze a zimno coraz bardziej stawało się dojmującem, zawołał w końcu:
— Słowo daję, tem ci gorzej, ja dzwonię!... Jesteście wielce niedyskretni, moi panowie.
— Dobrej nocy! — zawołał za nim Maksym, kiedy się już drzwi zamykały.
I wziąwszy ojca pod rękę podążył z nim razem bulwarem. Noc była jedna z tych jasnych, mroźnych nocy, gdzie to tak dobrze jest stąpać po zmarzłej, twardej ziemi, w lodem ściętem powietrzu. Saccard mówił, że Larsonneau popełnia błąd, że należało po prostu żyć na stopie koleżeńskiej, tylko z Laurą d’Aurigny. Z okazyi tej począł dowodzić, że miłość tych dziewczyn była niedobrą istotnie. Pozował na moralnego, miał na zawołanie cały zasób sentencyj; rad, zdumiewających rozsądkiem.
— Widzisz bo — mówił do syna — na to jest jeden czas tylko, mój mały... Człowiek traci w tem tylko zdrowie i nie zakosztuje nigdy prawdziwego szczęścia. Wiesz przecie, że nie jestem filistrem. A jednak powiadam ci, mam tego dosyć, zaczynam żyć spokojnie.
Maksym śmiał się szyderczo; zatrzymał ojca, przypatrzył mu się uważnie w świetle księżyca, oświadczając, że ma „wspaniałą głowę.“ Ale Saccard przybrał jeszcze poważniejszą minę.
— Żartuj, ile ci się podoba. Powtarzam ci raz jeszcze, że nie ma nic nad małżeństwo; mężczyzna się w niem konserwuje i czuje zawsze szczęśliwym.
I zaczął mu mówić o Ludwice, zwolna starając się go nakłaniać do zakończenia raz tej sprawy, skoro już, jak mówił, zeszli na ten temat. Cała rzecz była ułożoną zupełnie. Zawiadomił go, że oznaczył nawet już z panem de Mareuil datę podpisania kontraktu na niedzielę po czwartku środopostnym. W ów czwartek odbyć się miał wielki wieczór w pałacu przy parku Monceau i skorzysta zeń, aby publicznie oznajmić małżeństwo. Maksym godził się na wszystko, rad był nawet. Uwolniony był od Renaty, nie widział zatem żadnej już przeszkody, oddawał się w ręce ojca, jak do niedawna był posłusznem narzędziem w ręku macochy.
— Dobrze, zgoda zatem — rzekł. — Tylko nic jeszcze o tem nie mów Renacie. Jej przyjaciółki żartowałyby ze mnie, prześladowały i wolę, żeby dowiedziały się o tem na równi z wszystkimi.
Saccard przyrzekł mu, że nie wspomni o tem żonie. Potem, kiedy już doszli do końca bulwaru Malesherbes, zasypał go znowu gradem rad zdrowych. Uczył go jak powinien postępować, aby rajem sobie uczynić małżeństwo!
— Przedewszystkiem nie zrywaj nigdy z żoną. To głupota. Żona, z którą już się niema stosunków, kosztuje cię bajeczne pieniądze... Naprzód trzeba płacić jaką dziewczynę, nieprawdaż? Potem wydatki domowe są bezporównania większe zaraz: to stroje, to osobne przyjemności i rozrywki pani, to serdeczne przyjaciółki, wszystkiego tego jest bez końca.
Naszła go godzina nadzwyczajnej jakiejś cnoty. Powodzenie interesu owych gruntów Charonny usposabiało jego serce do rzewności idylicznej.
— Bo ja, mój drogi — ciągnął dalej — zrodzony na to byłem, aby żyć spokojnie w szczęściu, nieznanym, w głębi jakiejś zapadłej wioseczki ze zgromadzoną do koła w cichym dworku całą rodziną... Mnie ludzie nie znają zupełnie, mój kochany... Ja tak wyglądam na rozproszonego bardzo, światowego człowieka. Wierzaj mi, to nie prawda; dla mnie nie byłoby nic przyjemniejszego, jak żyć zawsze obok żony i chętnie rzuciłbym wszystkie moje interesa teraźniejsze, gdyby mi zapewniono skromną rentę, która pozwoliłaby im zamieszkać spokojnie w Plassans... Ty będziesz bogaty, stwórz sobie z Ludwiką domowe ognisko prawdziwe, gdzie żylibyście jak dwie turkawki. To takie piękne, tak z tem dobrze człowiekowi! Ja będę was odwiedzał. To mnie odmłodzi.
Pod koniec miał już łzy w głosie. Tymczasem doszli tak do kraty pałacu i rozmawiali, stojąc jeszcze na trotoarze przed bramą. Tu na wzgórzach Paryża wiatr silny powiewał. Najmniejszy szelest nie dolatywał w tej bladej nocy, białości szronu; Maksym, zdziwiony temi wylewami rozrzewnienia ojcowskiego, od chwili już miał na ustach jedno pytanie.
— Ależ ty — rzekł wreszcie — zdaje mi się...
— Co?
— Z twoją żoną!
Saccard wzruszył ramionami.
— Ach, ależ jak najlepiej w świecie! Byłem głupcem, wyznaję. I dlatego to mówię ci teraz z doświadczenia... Ale pogodziliśmy się, oh, najzupełniej pogodzili. Będzie coś z sześć tygodni już. Ilekroć nie wracam zbyt późno do domu, zachodzę do niej jeszcze. Dzisiaj moja biedna koteczka będzie musiała obyć się bezemnie, mam roboty do samego rana. Ale bo też jak ona jest zbudowana prześlicznie!...
A kiedy Maksym wyciągnął do niego rękę na pożegnanie, przytrzymał go i dodał ciszej, w formie zwierzenia:
— Wiesz, figura Blanki Müller, zupełnie coś podobnego, ale dziesięć razy więcej gibka, wytworna. A cóż dopiero te biodra, co to za rysunek w nich, a ta delikatność skóry...
I zakończył do odchodzącego już młodzieńca:
— Tyś wdał się we mnie, masz serce, twoja żona będzie szczęśliwą... Do widzenia, mój mały!
Kiedy Maksym nakoniec uwolnił się od ojca, obszedł pośpiesznie park dokoła. To, co posłyszał, przejmowało go takiem zdumieniem, że doznawał nieprzepartej potrzeby zobaczenia się z Renatą. Chciał ją przeprosić za swoje brutalstwo, dowiedzieć się, dlaczego skłamała, wymieniając mu pana de Saffré, zapytać o genezę czułości męża. Ale wszystko to nie występowało wyraźnie, życzył sobie tylko wypalić u niej cygaro i po dawnemu stanąć z nią na tej koleżeńskiej stopie, z którą tak im niegdyś było dobrze obojgu. Jeśli zastanie ją dobrze usposobioną, liczył nawet na to, że zawiadomi ją o swem małżeństwie i da do zrozumienia, że miłość ich odtąd uważać należy za skończoną. Otworzywszy furtkę, od której na szczęście klucz zachował, powtarzał sobie, że wizyta jego po zwierzeniach ojca była potrzebną, choćby jako krok zwykłej przyzwoitości.
W cieplarni zagwizdał jak w przeddzień; ale nie potrzebował czekać. Renata otworzyła mu szklane drzwi saloniku i weszła przed nim po schodach, nie rzekłszy słowa. Przed chwilą wróciła była z balu w ratuszu. Miała na sobie jeszcze białą suknię z marszczonego w bufki tiulu, zasianą kokardami atłasowemi; baskiny stanika atłasowego obramowane były szeroką koronką z białego dżetu, która w blasku kandelabrów mieniła się morą błękitnoróżową.
Na górze, kiedy Maksym popatrzał na nią, przejęło go głębokie wzruszenie na widok jej bladości, tak że z trudnością głos mu się wydobył z gardła. Nie oczekiwała go prawdopodobnie, cała drżała, zobaczywszy go przychodzącego jak zazwyczaj, spokojnie, z zwykłą pieszczotliwą minką. Celestyna wychodziła z garderoby, dokąd udała się po nocną koszulę a kochankowie milczeli wobec niej z konieczności, czekając na odejście tej dziewczyny. Kiedyindziej nie żenowali się wobec niej; ale dziś wstydliwość jakaś nie dozwalała im wypowiedzieć wszystkiego tego, co mieli na ustach.
Renata zażądała, żeby ją rozebrała Celestyna w sypialnym pokoju, gdzie na kominku palił się wielki ogień. Pokojówka wyjmowała jej szpilki z włosów, zabierała po kolei różne części stroju, nie śpiesząc się bynajmniej. Maksym, znudzony, machinalnie wziął w rękę koszulę, która leżała obok na krzesełku i ogrzewał ją przed ogniem, pochylony, rozszerzywszy ręce. On to zazwyczaj w dniach ich szczęścia, oddawał drobną tę usługę Renacie. Rozrzewniła się widząc jak ostrożnie trzymał nocną jej koszulę przed ogniem. Potem, kiedy Celestyna marudziła jeszcze, nie mogąc skończyć:
— Bawiłaś się dobrze na tym balu? — spytał.
— Oh, nie, wiesz, zawsze jedno i to samo — odpowiedziała. — Zawiele ludzi, ścisk prawdziwy.
Odwrócił koszulę, która ogrzała się już z jednej strony.
— Jaką tualetę miała Adelina?
— Suknię malwowego koloru, dość źle obmyśloną... Mała jest a przepada za wolantami.
Mówili o innych kobietach. Teraz Maksym parzył sobie ręce koszulą.
— Ależ ty ją przypalisz — ozwała się Renata, której głos miał pieszczotliwość macierzyńską.
Celestyna wzięła koszulę z rąk młodzieńca. Podniósł się, poszedł popatrzeć na wielkie szaroróżowe łoże, zatrzymał przyglądając uważnie jednemu z haftowanych bukietów obicia, aby odwrócić głowę i nie widzieć obnażonych piersi Renaty. Było tu instynktowne uczucie. Nie uważał się już za kochanka, nie miał prawa widzieć. Następnie wyjął cygaro z kieszeni i zapalił je u kandelabra. Renata pozwalała mu palić u siebie.
Nakoniec Celestyna oddaliła się, pozostawiając młodą kobietę przed kominkiem, białą zupełnie w nocnym stroju.
Maksym przechadzał się jeszcze przez chwilę po pokoju, pogrążony w milczeniu, z pod oka przyglądając się tylko Renacie, którą, jak się zdawało, dreszcz począł wstrząsać na nowo. A stawając przed kominkiem z cygarem w zębach, spytał ją nagle:
— Dla czego nie powiedziałaś mi, że to mój ojciec był wczoraj u ciebie wieczorem?
Ona podniosła głowę, z oczyma szeroko rozwartemi najwyższym przestrachem; potem naraz fala krwi purpurą zalała jej twarz i zgnębiona wstydem, ukryła ją w dłoniach; szepcząc:
— Ty wiesz to? Ty wiesz to?...
Opamiętała się, próbowała kłamać.
— To nieprawda... kto ci to powiedział?
Maksym wzruszył ramionami.
— Ależ nikt inny przecie, tylko mój ojciec sam, który wygłaszał dziś pochwały na temat twoich bioder i twierdzi, że jesteś prześlicznie zbudowaną.
W tych słowach znać było trochę urazy. Ale począł zaraz przechadzać się dalej, wciąż łając ją po przyjacielsku, między dwoma kłębami cygarowego dymu:
— Doprawdy, nie rozumiem cię. Szczególniejsza z ciebie kobieta. Wczoraj, toć przecież twoja tylko wina, żem był grubiański. Gdybyś mi była powiedziała, że to ojciec, byłbym poszedł najspokojniej w świecie, pojmujesz? Ja, nie mam przecież prawa... Ale ty im wymieniasz pana de Saffré!
Łkała, zakrywszy twarz dłońmi. Zbliżył się, ukląkł przed nią i odsunął jej ręce siłą z twarzy.
— No, powiedzże mi proszę, dla czego to wymieniłaś mi pana de Saffré!
Wtedy odwracając głowę, odpowiedziała wśród łez cichym głosem:
— Myślałam, że porzuciłbyś mnie, gdybyś wiedział, że twój ojciec...
Podniósł się, wziął napowrót cygaro, które położył był na rogu kominka i mruknął tylko:
— Jakaś ty zabawna, wiesz!...
Nie płakała już. Płomień kominka i ogień płonący na twarzy osuszały jej łzy. Wobec zdziwienia, którem przejmował ją spokój Maksyma tam, gdzie jak ona sądziła, zgnębiony będzie tem odkryciem — zapomniała o własnym wstydzie. Patrzała na niego jak we śnie kiedy chodził, słuchała, co mówił. Powtarzał jej, nie porzucając cygara, że była nierozsądną, że przecież rzecz to naturalna, iż musiała mieć stosunki z mężem, że przecież jemu na myśl nie przyszłoby gniewać się o to. Ale przyznawać się do innego kochanka, kiedy to nie było prawdą!..
I powracał wciąż do tego faktu, którego nie mógł pojąć i który wydał mu się w samej rzeczy potwornym, mówił o „szalonej wyobraźni“ kobiet.
— Bo z ciebie straszna waryatka, moja droga, trzeba popracować nad sobą.
W końcu spytał ciekawie:
— Ale powiedz mi, dla czego właśnie pan de Saffré a nie kto inny?
— Zaleca się do mnie — odrzekła Renata.
Maksym powstrzymał na ustach impertynencyę; nieomal chciał powiedzieć jej, że zapewne sądziła, iż już jest o miesiąc starszą i dla tego przyznawała się do p. de Saffré jako kochanka. Uśmiechnął się natomiast tylko zjadliwie na to szyderstwo, które mu przez myśl przeszło i, rzucając cygaro w płomień, przyszedł siąść po drugiej stronie kominka. Tu począł rozprawiać wielce rozumnie, dał do zrozumienia Renacie, że powinni powrócić do dawniejszego stosunku koleżeńskiego. Nieruchomie utkwione w nim spojrzenie młodej kobiety kłopotało go cokolwiek przecież: nie śmiał oznajmić jej swego małżeństwa. Wpatrywała się w niego długo z oczyma, nabrzękłemi jeszcze od łez. Wiedziała, że on jest biedny, ciasny w swych pojęciach, wart wzgardy tylko a kochała go jednak zawsze tem uczuciem, które miała dla swych koronek. Śliczny był w blasku kandelabrów, ustawionych na brzegu kominka obok niego. Głowę miał wstecz przechyloną a blask świec złocił mu włosy, ślizgał się po delikatnym puszku jego twarzy, promieniącej dziwnie łagodnym jakimś wdziękiem.
— Trzeba to mi iść jednak — wymówił kilkakrotnie.
Stanowczo zdecydowany był nie pozostać tutaj. Zresztą, sama Renata nie chciałaby tego. Oboje tak myśleli, tak mówili; byli już teraz wyłącznie tylko dwojgiem przyjaciół. A kiedy już nakoniec Maksym uścisnął rękę kobiety i zamierzał opuścić pokój, ona zatrzymała go jeszcze na chwilę, mówiąc o jego ojcu. Poczęła chwalić go gorąco.
— Widzisz, dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Wolę, że tak się stało... Bo ty nie znasz twego ojca; ja prawdziwie zdumioną byłam, odkrywając w nim tyle dobroci, tyle bezinteresowności. Biedny człowiek, ma tyle kłopotów w tej chwili.
Maksym przyglądał się końcom swych bucików uparcie, nic nie odpowiadając, z miną zaambarasowaną. Ona nacierała.
— Dopóki nie przychodził do mego apartamentu, to mi było obojętne. Ale potem... Kiedy go tu widywałam, takim przywiązanym, tak serdecznym, kiedy mi przynosił te pieniądze, których szukać musiał i zbierać ze wszystkich kątów Paryża, kiedy widziałam go rujnującego się dla mnie bez jednej skargi, to mnie przyprawiało o chorobę... Gdybyś wiedział z jaką starannością czuwał on nad mojemi interesami!...
Młoda kobieta zwolna powróciła do kominka, o który się oparła. On stał zaambarasowany, z głową spuszczoną, z uśmiechem, którym zwolna wzbierały jego wargi.
— Tak — mruknął — mój ojciec biegłym i gorliwym jest niezmiernie w czuwaniu nad interesami innych.
Dźwięk jego głosu zadziwił kobietę. Popatrzała na niego, on zaś, jak gdyby broniąc się, dodał:
— Oh, ja nic nie wiem... Mówię tylko, że mój ojciec jest bardzo zręcznym człowiekiem.
— Źle bardzo czyniłbyś wyrażając się o nim niekorzystnie — odparła. — Ty go sądzisz niezawodnie bezpodstawnie... Gdybym ci opowiedziała wszystkie jego kłopoty, gdybym ci powtórzyła to, z czego dziś wieczorem jeszcze zwierzał się przedemną, zobaczyłbyś jak bardzo mylą się ci, co sobie wyobrażają, że mu na pieniądzach zależy...
Maksym nie mógł się powstrzymać od wzruszenia ramionami. Przerwał swej macosze ironicznym śmiechem.
— Daj pokój, ja go znam, znam go aż nadto dobrze... Musiał ci naopowiadać najcudowniejszych rzeczy. Opowiedzże mi te cuda.
Ten ton drwiący uraził ją. Tem goręcej przeto poczęła głosić pochwały nieobecnego; podniosła swego męża na piedestał wielkości, mówiła o tej sprawie Charonny, tej spekulacyi, z której nic zgoła nie zrozumiała, jak o katastrofie, która jej wykazała dopiero całą inteligencyę i dobroć Saccarda. Dodała, że jutro podpisze akt cesyi i że jeśli istotnie to jest klęską, przyjmie z poddaniem tę klęskę jako karę za swoje winy. Maksym pozwolił jej się wygadać do końca, śmiejąc się tylko czasami szyderczo, patrząc na nią z pod oka; potem rzekł półgłosem:
— Tak, to to. To to, nic innego...
A potem głośno, kładąc rękę na ramieniu Renaty:
— Moja droga, dziękuję ci, ale ja już wiedziałem o całej tej historyi... To ty jesteś nawskróś poczciwa!
I zabierał się znowu do wyjścia. Brała go szalona chętka opowiedzenia jej wszystkiego. Doprowadziła go do rozpaczy temi pochwałami na cześć męża i zapomniał, że w duchu przyrzekał uroczyście nie wspomnieć o tem, aby sobie oszczędzić wszelkich przykrości.
— Cóż to, co chcesz przez to powiedzieć? — spytała.
— Eh, do licha! To, że cię ojciec mój orzyna najcudowniej w świecie... Żal mi cię, prawdziwie, ale bo też jesteś za ślamazarna!
I opowiedział jej to, co podsłuchał mimowolnie u Laury, nikczemnie, chytrze, z pewnem lubowaniem się tajonem w wypowiadaniu i zagłębianiu się w te wszystkie podłości. Zdawało mu się, że się mści za jakąś nieokreśloną zniewagę, którą mu wyrządzono. Jego usposobienie kobiece z rozkoszą zatrzymywało się na tej denuncyacyi, na tej okrutnej plotce, podchwyconej po za drzwiami.
Nie oszczędził nic Renacie, ani pieniędzy, które jej mąż pożyczał na lichwę, ani tych, które zamierzał jej ukraść za pomocą śmiesznych baśni, dobrych w najlepszym razie do usypiania dzieci. Młoda kobieta słuchała go, bardzo blada, z zaciśniętemi ustami. Stała przed kominkiem, pochyliła cokolwiek głowę w dół i wpatrywała się w ogień. Jej ubiór nocny, ta koszula, którą grzał jej Maksym, osuwała się odsłaniając białość nieruchomą posągu.
— Mówię ci to wszystko — zakonkludował młodzieniec — na to, abyś przynajmniej nie wyglądała w tej sprawie jak ograniczona... Ale nie miałabyś słuszności, gdybyś chciała mieć żal o to do mego ojca. On nie jest zły. Ma swoje wady, jak każdy inny... Do jutra, nieprawdaż?
Podchodził wciąż ku drzwiom. Renata powstrzymała go nagłym, nakazującym gestem.
— Zostań! — krzyknęła rozkazująco.
I pochwyciła go, pociągnęła ku sobie, posadziła niemal na swych kolanach przed ogniem, całując w same usta.
— Ach, dobrze! — zawołała — zbyt głupiem byłoby teraz wstydzić się czegokolwiek, jakiekolwiek mieć jeszcze skrupuły... Czyż ty nie wiesz, że od wczoraj, odkąd ty chciałeś zemną zerwać, ja już niemam głowy, żem oszalała z bólu? Niema we mnie ani jednej myśli. Dziś na balu mgła jakaś zasłaniała mi ciągle oczy. Bo mnie teraz tyś do życia potrzebny. Bez ciebie życia nie pojmuję. Skoro odejdziesz, we mnie nic już absolutnie nie pozostanie — pustka, zupełna pustka... Nie śmiej się; mówię to tylko, co czuję. Zbraknie mi siły do życia.
Patrzyła na niego z bezmiernem uczuciem miłości, jak gdyby nie widziała go oddawna.
— Właściwie mnie określiłeś, byłam ślamazarną, twój ojciec mógł był wmówić we mnie, że gwiazdy w samo południe świecą na niebie, byłabym je zobaczyła. Cóż mnie to wszystko obchodziło! Przez ten czas, kiedy on mi opowiadał swoje historye, ja nie słyszałam nic, w uszach tylko dzwoniło mi okropnie i byłam tak przygnębiona, że gdyby mi kazał, na kolanach klęcząc, podpisywać te papiery, nie byłabym się opierała temu. I ja wyobrażałam sobie, że mam wyrzuty sumienia!... Prawdziwie, byłam głupią do tego stopnia!...
Zaśmiała się głośno, blaski szału świeciły w jej oczach.
Mówiła dalej, coraz mocniej ściskając swego kochanka:
— Alboż my robimy coś złego? Czyż to złe? Kochamy się, bawimy, jak nam się podoba. Świat cały czyni toż samo, nieprawdaż?... Przypatrz się twemu ojcu, czyż on się krępuje czemkolwiek? Kocha pieniądz i bierze go wszędzie, gdzie napotka. Ma racyę, to mnie przywraca swobodę... Naprzód zatem nic nie podpiszę a potem ty będziesz przychodził tu codziennie. Bałam się, byś już nie chciał, wiesz, za to, com powiedziała... Ale skoro to sam usprawiedliwiłeś.. Zresztą, teraz zamknę drzwi przed nim, rozumiesz, teraz..
Powstała, zapaliła nocną lampkę. Maksym wahał się, czując, że niepodobna się cofnąć. Widział, jakie popełnił głupstwo, wyrzucał sobie gorzko, że mówił zawiele. Jak tu teraz zawiadomić ją o swojem małżeństwie? Własna to jego wina, zerwanie było już dokonane, nie potrzebował przecież powracać do tego pokoju, ani też, co ważniejsza jeszcze, wykazywać młodej kobiecie, że jest ofiarą szachrajstw męża. I nie wiedział już, jakie uczucie popchnęło go do tego tak zgubnego kroku, co wzmagało w nim jeszcze gniew na samego siebie. Jeśli wszakże miał myśl po raz drugi użyć broni grubiaństwa i odejść, widok Renaty, zrzucającej z nóg pantofelki, przejął go nieprzepartem tchórzostwem. Uląkł się. Pozostał.
Nazajutrz, kiedy Saccard przyszedł do żony, żądając od niej podpisania cesyi, odpowiedziała mu spokojnie, że ani myśli podpisać, że się namyśliła. Zresztą, nie pozwoliła sobie najmniejszej choćby aluzyi; poprzysięgła sobie, że zachowa tajemnicę zupełną, nie chcąc narażać się na bezpotrzebne przykrości, szczęśliwa, że w spokoju będzie mogła kosztować powrotu miłości. Niech tam sprawa Charonny układa się, jak będzie mogła, bez jej współudziału; odmówienie tego podpisu było dla niej zemstą; drwiła sobie z reszty najzupełniej. Saccard o mało się nie uniósł. Całe jego marzenie rozsypywało się w gruzy. Inne jego interesy szły jaknajgorzej. Wyczerpał już wszelkie środki, cudem jakimś ekwilibrystyki tylko się podtrzymując dotąd; tegoż samego ranka nie mógł zapłacić rachunku piekarza. Położenie to wszakże nie przeszkadzało mu przysposabiać wspaniałej uroczystości na czwartek środopostny. Wobec odmowy Renaty zawrzał w nim ten gniew wściekły, tajony energicznego człowieka, powstrzymanego w przeprowadzonem już niemal dziele przez kaprys dziecka. Z aktem cesyi w kieszeni liczył na to, że uda mu się wydostać zkąd pieniędzy, w oczekiwaniu indemnizacyi.
Następnie, skoro się nieco uspokoił i mógł zastanowić już jasno, zadziwił go ten nagły zwrot w postępowaniu żony; z pewnością ktoś musiał być jej doradcą. Przeczuł kochanka. Było to przeczucie tak jasne, tak dokładne, że pobiegł wprost do swojej siostry wybadać ją, spytać, czy nie wie nic o utajonem życiu Renaty. Sydonia była wielce kwaśna. Nie mogła wybaczyć swej bratowej afrontu, który jej zrobiła, odmawiając widzenia się z panem de Saffré. To też, skoro wyrozumiała z pytań Saccarda, iż brat jej podejrzewa żonę o to, że ma kochanka, zawołała natychmiast:
— Jestem tego pewną!
I oświadczyła się dobrowolnie, że wyśledzi te „turkawki“. Ta „cnotka“ zobaczy, co ona może!...
Saccard zazwyczaj nie lubił dociekać nieprzyjemnej prawdy; interes własny wyłącznie znaglić go mógł do otwarcia oczu, które roztropnie przymykał zwykle z zasady. Przyjął jednakże usługi siostry.
— No, bądź spokojny, ja się dowiem wszystkiego — mówiła mu głosem pełnym współczucia. — A, biedny mój bracie, Aniela nie byłaby cię nigdy zdradzała!... Taki mąż dobry, tak wspaniałomyślny!... Ale te lalki paryzkie, to nie mają i za grosz serca... A ja przecież zawsze takie jej dobre dawałam rady!...