<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Odprawa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. La Curée
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Żądza określona, ujęta już i piekąca, która zapłonęła w sercu Renaty pośród odurzających woni cieplarni, w chwili, kiedy Maksym z Ludwiką zaśmiewali się na kozetce złoto-żółtego saloniku, zdało się, że się rozwiała, jak widmo senne, po którem nie pozostaje nic, prócz lekkiego dreszczu. Młoda kobieta przez noc całą czuła na ustach gorycz tanghinu; czując tę gorycz palącą liścia przeklętej rośliny, doznawała takiego złudzenia, jakgdyby usta płomienne położyły się na jej ustach i tchnieniem swem wszczepiały jej jakąś straszną, pożerającą miłość. Potem usta te usuwały się i sen jej tonął w wielkich falach cieni, osuwających się na nią.
Nad ranem zasnęła cokolwiek. Kiedy się przebudziła, była pewną, że to choroba. Kazała szczelnie zapuścić firanki, mówiła coś swemu lekarzowi o mdłościach i bólu głowy, stanowczo odmówiła wyjścia i leżała przez dwa dni. A ponieważ, jak twierdziła, wiecznie była w oblężeniu, zakazała wpuszczać kogokolwiekbądź do siebie. Maksym daremnie pukał do drzwi jej kilkakrotnie. Nie sypiał on w pałacu, aby módz swobodniej rozporządzać swem kawalerskiem mieszkaniem; zresztą, prowadził życie najbardziej chyba koczownicze w świecie, zamieszkując nowe domy ojca, wybierając sobie piętro, które mu się podobało, przeprowadzając się co miesiąc, częstokroć przez kaprys tylko, czasami, aby ustąpić miejsca innym, poważniejszym lokatorom. Wycierał on pierwsze prochy wapna w towarzystwie kilku metres. Nawykły do dziwactw macochy, udawał niezmierne współczucie i zachodził po cztery razy na dzień, dowiadywać się o jej zdrowie z minami zrozpaczonemi, jedynie po to, aby jej się sprzeciwiać. Trzeciego dnia zastał ją w małym saloniku, koloru jaskru, uśmiechnioną, z miną spokojną i wypoczętą.
— A cóż, czy się dobrze bawiłaś z twoją Celestyną? — zapytał, czyniąc aluzyę do długiego sam na sam, które przebyła ze swoją panną służącą.
— Tak — odparła — to znakomita dziewczyna. Ma zawsze zimne ręce; kładła mi je na czoło a to uśmierzało nieznośny mój ból głowy.
— Ależ to lekarstwo taka służąca! — zawołał młodzieniec. — Gdyby mnie kiedy spotkało nieszczęście zakochania się, musiałabyś mi jej pożyczyć, wszak prawda? — żeby mi kładła dwie swoje lodowate ręce na sercu.
Poczęli żartować, potem odbyli zwykłą swą przejażdżkę po Lasku.
Minęło dwa tygodnie. Renata rzuciła się z większą jeszcze, niż dotąd, zaciekłością w wir wizyt i balów; zdawało się, że raz jeszcze zawróciła się jej głowa; nie uskarżała się już ani na zmęczenie, ani na nudę. Powiedziałbyś tylko, że przeszła w tym czasie przez jakiś wewnętrzny upadek tajemny, o którym nie wspominała, ale który wyznawała jakąś głębszą jeszcze dla siebie wzgardą i przez większe, więcej zamarkowane kaprysy wielkopańskie.
Pewnego wieczora przyznała się Maksymowi, że umierała z ciekawości, żeby módz przypatrzeć się balowi, który Blanka Müller, aktorka wielce modna, dawała dla scenicznych księżniczek i dzierżących berło mody dmimondu. Wyznanie to zadziwiło i zaambarasowało nawet młodzieńca, który przecież nie miewał zbyt wielkich skrupułów. Chciał z początku moralizować macochę: nie, prawdziwie, przecież nie jej tam miejsce; zresztą, nie zobaczyłaby tam nic tak dalece zabawnego; a potem, gdyby ją poznano, jakiżby ztąd wyniknął skandal! Na wszystkie te rozsądne argumenty odpowiadała jednak ze złożonemi rękoma i błagalnym uśmiechem:
— Proszę cię, mój drogi Maksymku, bądź poczciwy. Ja tak sobie tego życzę... Włożę bardzo ciemne domino, przejdziemy tylko przez salony, nic więcej.
Kiedy Maksym, który w końcu zawsze, rad nie rad, ulegał jej zachciankom i który gotów był poprowadzić swą macochę w najbardziej osławione miejsca Paryża, gdyby go o to poprosiła, przystał wreszcie na wprowadzenie jej do Blanki Müller, poczęła klaskać w ręce, jak dziecko, któremu udzielonoby niespodziewanej rekreacyi.
— Ach, jakiś ty dobry, jaki poczciwy! — wołała. — Wszakże to jutro, nieprawdaż? Przyjdź po mnie bardzo wcześnie. Chciałabym zobaczyć wszystkie te panie przybywające. Będziesz mi mówił, kto to i zabawimy się przewybornie...
Zastanowiła się a potem dodała:
— Nie, nie przychodź. Czekać na mnie będziesz w dorożce na bulwarze Malesherbes. Wyjdę przez ogród.
Tajemniczość ta była pieprzykiem, który dodawała do swej eskapady, mocniejszą jej przyprawą, prostem wyrafinowaniem przyjemności, bo mogłaby wyjść najswobodniej o północy głównemi drzwiami a mąż jej nie zadałby sobie dla tego nawet trudu wychylenia za nią głowy przez okno.
Nazajutrz, poleciwszy Celestynie, aby na nią czekała, przeszła, z drżeniem rozkosznem trwogi, ponure cienie parku Monceau. Saccard skorzystał był ze swej zażyłości z ratuszem i otrzymał dla siebie klucz od jednej z małych furtek parku a i Renata chciała mieć swój własny. Omal nie zabłądziła, znalazła dorożkę, dzięki tylko dwom żółtym oczom latarni. W tym czasie bulwar Malesherbes, dopiero co wykończony, wieczorem był jeszcze prawdziwą pustynią. Młoda kobieta wśliznęła się wgłąb powozu, nadzwyczaj wzruszona, z sercem bijącem rozkosznie, jak gdyby dążyła na jakąś schadzkę miłosną. Maksym z całą filozofią palił cygaro, nawpół już drzemiąc w rogu powozu. Chciał rzucić cygaro, ale nie dopuściła a ponieważ w ciemności chciała przytrzymać jego ramię, dotknęła ręką jego twarzy, co ich rozśmieszyło ogromnie oboje.
— Mówię ci, że lubię zapach tytoniu — zawołała. — Pal twoje cygaro dalej... A potem zamierzamy przecie pohulać dzisiejszego wieczora... Jestem na dziś mężczyzną, pamiętaj...
Na bulwarze było jeszcze ciemno. Kiedy powóz toczył się ku Magdalenie, taka formalna noc panowała w powozie, że nie mogli widzieć się wzajem. Chwilami, skoro młodzieniec podnosił do ust cygaro, czerwony punkcik dziurawił gęste ciemności. Ten czerwony punkcik zajmował Renatę. Maksym, którego fala czarnego atłasowego domina nawpół zakryła, wypełniając całe wnętrze powozu, palił dalej cygaro w milczeniu, wciśnięty w kącik powozu, z miną dość znudzoną. Co prawda, kaprys macochy stanął wpoprzek jego planom; zamierzał on w Café anglais przyłączyć się do całego grona dam, zdecydowanych tam rozpocząć i tam też zakończyć bal Blanki Müller. Był nadąsany a ona odgadła to nadąsanie w ciemności.
— Czyś cierpiący? — spytała.
— Nie, zimno mi tylko — odparł.
— Wiesz, mnie pali gorąco. Duszę się formalnie... Połóż sobie róg moich sukien na kolana.
Och, twoich sukien — mruknął z niedobrze ukrytym złym humorem — mam ich aż po same oczy...
Ale sam musiał się rozśmiać z tego, co powiedział i zwolna ożywił się nieco. Opowiedziała mu, z jakim strachem przechodziła park Monceau. I z kolei znów wyznała mu inną swą zachciankę: dałaby Bóg wie co za to, żeby módz w nocy zrobić wycieczkę po jeziorze łódką, którą widać było z jej okien. On zauważył, że się robi elegijną. Dorożka toczyła się ciągle, ciemności jednako wciąż były gęste, pochylili się ku sobie, aby lepiej rozumieć się w turkocie kół, dotykając się wzajem nieraz giestem, czując jedno ciepły oddech drugiego, ilekroć zbytnio zbliżyły się twarze. I w odstępach równych cygaro Maksyma błyskało mocniej, plamą czerwoną znacząc ciemności i rzucając słaby odblask różowy na twarz Renaty. Zachwycającą była widziana w tym przelotnym blasku; tak piękną, że to aż uderzyło młodego jej towarzysza.
— Och, och! — rzekł — coś bardzo dziś jesteśmy ładni, mateczko... Przypatrzmyż się trochę.
Zbliżył cygaro, pociągnął śpiesznie kilka razy.
Renata w swym kąciku nagle została oświetlona światłem gorącem, dyszącem, zda się. Podniosła nieco swój kapturek. Głowa jej odkryta, zasypana deszczem drobnych loczków, przewiązana tylko poprostu niebieską wstążką, podobną była do główki istnego ulicznika, ponad wielką bluzą z czarnego atłasu, która jej dochodziła aż do szyi. Wydało się jej to niesłychanie zabawnem, że ją oglądają tak i unoszą się nad jej pięknością w blasku cygara. Przechyliła się w tył ze śmiechem, on zaś dodawał z komiczną powagą:
— Do licha! trzeba będzie mi dziś czuwać nad tobą, jeśli cię chcę zdrową i całą odwieźć memu ojcu.
Przez ten czas dorożka skręciła ku Magdalenie i wjechała na bulwary. Tu wnętrze jej napełniły światełka drgające, odblaski oświetlonych rzęsiście magazynów, których szyby wystawowe gorzały. Blanka Müller zamieszkiwała ztąd o parę kroków zaledwie w jednym z nowych domów, zbudowanych na gruntach podwyższonych dawnej ulicy Basse-du-Rempart. Przed bramą stało zaledwie kilka powozów dopiero. Nie było też więcej, jak dziesiąta. Maksym proponował objechać jeszcze bulwary i przeczekać godzinę przynajmniej; ale Renata, której ciekawość wzrastała ciągle, oświadczyła mu stanowczo, że gotowa jest wejść sama, jeśli nie zechce jej towarzyszyć. Poszedł za nią i ucieszył się szczerze, zastawszy na górze więcej daleko ludzi, niż przypuszczał. Młoda kobieta włożyła maskę. Wsparta na ramieniu Maksyma, któremu dawała pocichu rozkazy, nie dopuszczające oporu i który też słuchał jej powolnie, przebiegła wszystkie pokoje, podnosiła każdą portyerę, przypatrywała się uważnie umeblowaniu, gotową byłaby zajrzeć do każdej szuflady, gdyby się nie lękała, że kto może podpatrzeć tę niedozwoloną czynność.
Apartament, bardzo bogaty, miał tu i owdzie cygańskie zakątki, w których odnajdowało się komedyantkę. Tam to zwłaszcza Renacie rozdymały się nozdrza i w takich miejscach zmuszała swego towarzysza, aby szedł powolnie, żeby nie stracić nic z widoku rzeczy i właściwego im zapachu. Zatrzymała się szczególniej długo w gabinecie, przeznaczonym do ubierania, który Blanka Müller pozostawiła naoścież otwarty, jak zresztą zawsze, ilekroć przyjmowała u siebie, oddawała gościom wszystko aż do sypialni, w której usuwano łóżko pod ścianę a ustawiano stoliki do gry. Ale ten gabinet nie zadowolnił jej bynajmniej; wydał się jej straszliwie powszednim a nawet cokolwiek brudnym, z tym dywanem, w którym rzucane papierosy powypalały okrągłe dziury, z obiciem niebieskiego jedwabiu, poplamionem tu i owdzie pomadą, lub zabryzganem mydłem.
Potem, kiedy już napatrzyła się wszystkiemu dowoli, kiedy zapamiętała sobie najdrobniejsze szczegóły mieszkania, aby je później opisać najserdeczniejszym swym przyjaciółkom, przeszła do zebranych osób. Mężczyźni — tych znała wszystkich niemal, byli to po większej części ciż sami finansiści, ciż sami mężowie polityczni, taż sama młodzież złota, która uczęszczała na jej czwartki. Chwilami, znalazłszy się wobec jakiejś grupy uśmiechniętych fraków, mogła mieć złudzenie, że się znajduje we własnym salonie; w przeddzień widziała ich z tym samym uśmiechem rozmawiających z margrabiną d’Espanet lub jasnowłosą panią Haffner. A kiedy z kolei poczęła przyglądać się kobietom, złudzenie nie ustawało w zupełności. Laura d’Aurigny miała żółtą toaletę, jak tam Zuzanna Haffner, a Blanka Müller miała takąż samą białą suknię, wydekoltowaną poza łopatki, jak wczoraj Adelina d’Espanet.
Wreszcie Maksym począł błagać o litość i zgodziła się usiąść z nim na jednej z kozetek. Siedzieli tu przez chwilę; on ziewał, ona dopytywała go o nazwiska pań tu zebranych, rozbierając je kolejno spojrzeniem, obliczając ilość metrów koronek, któremi obszyte były ich spódnice. Widząc ją pogrążoną w tych poważnych studyach, wymknął się w końcu, posłuszny skinieniu Laury d’Aurigny, która przywoływała go do siebie ruchem ręki. Poczęła żartować z niego na temat damy, z którą chodził pod rękę. Potem kazała mu przysiądz, że przyjdzie przyłączyć się do nich około pierwszej w Café anglais.
— Twój ojciec tam będzie — zawołała w chwili, kiedy powracał do Renaty.
Ta znalazła się nagle otoczoną przez grupę kobiet, śmiejących się bardzo głośno, kiedy tymczasem pan de Saffré skorzystał z miejsca, pozostawionego przez Maksyma, wśliznął się, siadając tuż obok i raczył ją komplementami stangreta. Potem i pan de Saffré i kobiety — wszystko to poczęło krzyczeć gwałtownie, uderzać się po udach, tak że Renata, której uszy więdły od tego hałasu, z kolei zaczęła teraz poziewać, podniosła się i rzekła do swego towarzysza:
— Chodźmy już, to zbyt głupie!
Kiedy wychodzili, wchodził właśnie pan de Mussy; widocznie był uszczęśliwiony, spotykając tu Maksyma i nie zwracając zupełnie uwagi na zamaskowaną kobietę, którą tenże prowadził pod rękę, szepnął głosem omdlewającym:
— Ach, mój drogi, ona mnie doprowadzi do grobu. Wiem, że już zdrowsza a przecież drzwi jej ciągle dla mnie są zamknięte. Powiedz jej, żeś mnie widział ze łzami w oczach.
— Bądź spokojny, twoje zlecenie będzie spełnione wiernie — odparł młody człowiek, ze szczególniejszym jakimś śmiechem.
A schodząc po schodach, dodał:
— I cóż, mateczko, czyż cię nie wzruszył ten biedny chłopiec?
Wzruszyła ramionami, nie odpowiadając zupełnie. Na dole, na trotoarze, zatrzymała się, zanim wsiadła do fiakra, który tu na nich czekał, spoglądając z niejakiem wahaniem w stronę Magdaleny i Włoskiego bulwaru. Było zaledwie wpół do dwunastej, na bulwarach panował jeszcze ruch ożywiony.
— Zatem pójdziemy już do domu — szepnęła z żalem.
— Chyba, że chciałabyś przejechać się trochę po bulwarach — odpowiedział Maksym.
Zgodziła się. Ta pohulanka ciekawej wszystkiego kobiety jakoś nieosobliwie jej wypadła i żal ją ogarniał na myśl, że ma już tak prędko powrócić do siebie, uboższa tylko o jedno złudzenie z nabytkiem poczynającej się migreny. Długo wyobrażała sobie, że taki bal aktorek musi być szalenie zabawnym. Jak to bywa czasami w ostatnich dniach października, zdawało się, że wiosna powraca; noc była ciepła, jak w maju a lekki, chłodny powiew, od czasu do czasu przebiegający, był jednym więcej urokiem, orzeźwiając powietrze. Renata wychyliła głowę przez okno karetki, milcząca, przypatrując się kawiarniom i restauracyom, których nieskończony szereg przesuwał się przed jej oczyma, temu ruchliwemu tłumowi przechodniów, co się snuł po trotuarach.
Spoważniała nagle, zatopiona snać w tych nieujętych pragnieniach, któremi napełnione są zazwyczaj marzenia kobiet. Ten chodnik szeroki, który zamiatały suknie ulicznic i po którym rozlegały się kroki męzkich butów dziwnie jakoś poufale, ten asfalt szary, po którym, jak się jej zdawało, snuł się pościg za przyjemnością, za łatwemi miłostkami, budził w niej uśpione pożądania, kazał zapominać o tym idyotycznym balu, który opuszczała i dozwalał zajrzeć w świat innych jakichś, odmiennego smaku rozkoszy. W oknach gabinetów Brébanta spostrzegła cienie kobiet na białem tle firanek. I Maksym opowiedział jej historyjkę wielce ryzykowną o mężu oszukiwanym, który w ten sposób właśnie na cieniu firanek pochwycił in flagranti żonę swą z cieniem kochanka. Słuchała go roztargniona. On rozweselił się, nakoniec przytrzymał jej ręce i począł prześladować panem de Mussy.
Kiedy, wracając, przejeżdżali znów koło Brébanta, rzekła naraz:
— Wiesz co, pan de Saffré zapraszał mnie na kolacyę dziś wieczór.
— Och, to byłabyś jadła ohydnie — odpowiedział, śmiejąc się. — Saffré nie ma najmniejszej kulinarnej wyobraźni. Wciąż jeszcze stoi na odwiecznym punkcie sałaty z homarów.
— Nie, nie, mówił o ostrygach i kuropatwach na zimno... Ale mówił mi „ty“ i to mnie raziło okropnie...
Zamilkła, spoglądała ciągle jeszcze na bulwary i dodała po chwili, z miną strapioną:
— Co najgorsze, to, że jestem głodna straszliwie.
— Jakto, głodna jesteś? — zawołał młody człowiek. — Ależ, nic prostszego, zjemy razem kolacyę... Chcesz?
Mówił to spokojnie, ale ona odmówiła zrazu, zapewniała, że Celestyna przysposobiła dla niej przekąskę w domu. Nie chcąc jednak iść do Café anglais, kazał się zatrzymać dorożce na rogu ulicy Peletier, przed restauracyą Café Riche; zszedł nawet a ponieważ macocha wahała się jeszcze, rzekł:
— Zresztą, jeśli się obawiasz, abym cię nie skompromitował, powiedz... Siądę na kozioł i odwiozę cię przykładnie mężowi.
Uśmiechnęła się, wysiadła z dorożki, z minką ptaka, który się boi zamaczać nóżek. Prześliczna była w tem zakłopotaniu. Ten chodnik, który czuła pod stopami, piekł jej nogi, przejmował skórę rozkosznym dreszczem trwogi i zadowolonego kaprysu zarazem. Odkąd dorożka toczyła się bulwarem, ona bezprzestannie miała szaloną ochotę wyskoczyć z niej. Przechodziła teraz drobnym kroczkiem, śpiesznie, jakgdyby sprawiała jej większą jeszcze przyjemność ta obawa, że ktoś ją zobaczyć tu może. Eskapada jej stanowczo wkraczała teraz w dziedzinę awanturki. Z pewnością nie żałowała bynajmniej, że odrzuciła grubiańskie zaprosiny pana de Saffré, ale powróciłaby straszliwie nadąsana, gdyby Maksymowi nie przyszło na myśl dać jej zakosztować zakazanego owocu. Ten wszedł prędko po schodach, jakgdyby był tu u siebie. Wbiegła za nim nieco zdyszana. Lekkie opary świeżych ryb morskich i zwierzyny unosiły się w powietrzu a dywan, przytwierdzony do stopni schodów mosiężnemi drutami, miał wyziew kurzu, który przejmował ją jeszcze większem wzruszeniem.
Skoro weszli na antresolę, napotkali garsona z miną poważną, który cofnął się do ściany, aby ich przepuścić.
— Karolu — przemówił doń Maksym — ty nas obsłużysz, nieprawdaż?... Daj nam biały salonik.
Karol skłonił się głęboko, zawrócił i otworzył drzwi jednego z gabinetów. Gaz był tu skręcony. Renacie zdało się, że wchodzi w półświatło jakiegoś podejrzanego a uroczego miejsca.
Bezprzestanny turkot powozów wnikał tu przez otwarte szeroko okno a na suficie w odblasku kawiarni na dole przesuwały się pośpiesznie cienie przechodniów. Jednem dotknięciem palca jednak garson rozjaśnił gaz. Cienie sufitu zniknęły, gabinet napełnił się jaskrawem światłem, które padło w całej pełni na głowę kobiety. Odsunęła już w tył kapturek domina. Drobne loczki rozrzuciły się cokolwiek w dorożce, ale niebieska wstążka nie poruszyła się, była na swojem miejscu. Poczęła przechadzać się, zażenowana sposobem, w jaki przyglądał się jej Karol; mrużył on tak jakoś dziwnie oczy, przymykał powieki, jak gdyby mówił sobie w duchu: „To taka, której nie znam jeszcze“.
— Cóż mam podać panu? — spytał głośno.
Maksym zwrócił się do Renaty.
— Możeby kolacyę pana Saffré, nieprawdaż? — rzekł — ostrygi, kuropatwę...
A widząc, że młody człowiek się uśmiecha, Karol naśladował go dyskretnie.
— Zatem środową kolacyę, jeśli pan chce?
— Środową kolacyę... — powtórzył Maksym.
Potem przypominając sobie:
— Tak, mniejsza o to, daj nam środową kolacyę.
Kiedy garson wyszedł, Renata założyła binokle i poczęła obchodzić ciekawie pokój. Był to mały salonik kwadratowy, biały ze złotem, umeblowany z kokieteryą buduaru. Oprócz stołu i krzeseł stał tam mebel jakiś nizki w rodzaju konsoli, gdzie zestawiano nakrycia niepotrzebne i szeroka otomana, istne łóżko, pomieszczone między oknem a kominkiem. Zegar stojący i dwa świeczniki w stylu Ludwika XV-go zdobiły kominek z białego marmuru. Główną osobliwością gabinetu przecież było lustro, piękne lustro szerokie, które brylanty tych pań, co tu bywały częstemi gośćmi, zasiały całą litanią imion, dat, wierszy poprzekręcanych, myśli wielce głębokich, wyznań zdumiewających. Renacie zdawało się, że spostrzega tam jakiś brudny napis i nie miała już odwagi zaspokoić swej ciekawości. Spojrzała na szeroką otomanę, doznała nowego zakłopotania i poczęła nakoniec, dla nabrania kontenansu, przypatrywać się sufitowi i żyrandolowi z złoconej miedzi o pięciu gazowych płomieniach. Ale z tem zakłopataniem, jakiego doznawała, było jej prześlicznie. Kiedy tak podnosiła czoło, jak gdyby studyując sztukateryę sufitu, poważna, z binoklem w ręku, w głębi rozradowana była tem umeblowaniem dwuznacznem, które czuła dokoła siebie; tem jasnem, cynicznem lustrem, którego gładka powierzchnia, zaledwie nieco pomarszczona plugawemi bazgrołami, odbijała tyle fałszywych warkoczy, pośpiesznie poprawianych; tą otomaną, która ją tak raziła swą szerokością; stołem, dywanem nawet, gdzie odnajdowała woń schodów, lekką woń kurzu przenikliwą, przejmującą jakiemś skupieniem.
Potem, kiedy wreszcie wypadło spuścić jej oczy:
— Powiedzno, co to znaczy ta środowa kolacya? — spytała Maksyma.
— Nic — odpowiedział — zakład, który przegrał jeden z moich przyjaciół.
Wszędzie indziej byłby jej powiedział bez wahania, że w środę był tu na kolacyi z jakąś damą, spotkaną na bulwarze. Odkąd jednak wszedł z nią do tego gabinetu, instynktownie obchodził się z nią jak z kobietą, której trzeba się podobać i której zazdrość winno się oszczędzać. Nie nacierała zresztą więcej; poszła oprzeć się łokciami o balustradę okna, gdzie też i on za nią podążył.
Północ nie minęła jeszcze. W dole, na bulwarze, Paryż huczał, przedłużając dzień gorączkowy, zanim się zdecyduje udać na spoczynek. Szeregi drzew znaczyły linią nieregularną białość chodników i majaczącą noc szosy w pośrodku, gdzie przebiegał turkot i migały szybko przesuwające się latarnie powozów. Po dwóch brzegach tego czarnego pasa, kioski z dziennikami płonęły w odstępach, podobne do wielkich weneckich latarni, wysokich i upstrzonych dziwacznie, poustawianych regularnie na ziemi do olbrzymiej jakiejś iluminacyi. O tej godzinie jednak blask ich stłumiony ginął w jarzącem świetle sąsiednich szyb sklepowych. Ani jedna okiennica nie była jeszcze zasuniętą, trotoary wyciągały się długą linią, nieprzeciętą nigdzie pasem cienia, pod powodzią promieni, które osypywały je złotym pyłem, jasnością ciepłą i lśniącą dnia.
Maksym ukazał Renacie przeciwległą „Café anglais“, której okna połyskiwały jak świetlane kolumny. Wysokie gałęzie drzew przeszkadzały im cokolwiek widzieć dokładnie domy i trotoar po przeciwnej stronie. Wychylili się i przyglądali chodnikowi w dole pod nimi. Ruch był tu bezprzestanny; przechodnie mijali grupami, dziewczyny uliczne krążyły po dwie zawsze, wlokąc za sobą długie fałdy spódnic, które podnosiły od czasu do czasu, ruchem niedbałym, rzucając dokoła spojrzenia znużone i uśmiechnięte. Pod samem oknem stały stoliki kawiarni Riche w odblasku jarzących lamp kawiarnianych, których światło kładło się aż do środka szosy; i w samem centrum zwłaszcza tego płonącego ogniska widzieć mogli najdokładniej blade twarze i słabe uśmiechy przechodniów.
Dokoła okrągłych stolików kobiety, zmieszane z mężczyznami, piły. Miały na sobie jaskrawe suknie, włosy spuszczone nizko na szyję; kołysały się na krzesełkach głośno mówiąc; turkot tylko nie dozwalał słów ich dosłyszeć. Renata zauważyła szczególniej jedną, która siedziała sama przy stoliku, przybrana w rażąco niebieską suknię z przystrojem z białych koronek; popijała małemi łykami szklankę piwa, nawpół przechylona w krześle, z rękoma złożonemi na brzuchu i miną ociężałego, zrezygnowanego oczekiwania. Te, które przechadzały się, gubiły się zwolna pośród tłumu, młoda kobieta zaś, którą one zajmowały, ścigała ją wzrokiem, przeprowadzała z jednego końca bulwaru na drugi w zmąconej i niewyraźnej oddali, pełnej zgiełku czarnego przechodniów, gdzie już jasność padała tylko iskrami. I pochód ten przeciągał bez końca, z męczącą regularnością, tłum najdziwaczniej zmieszany a przecież zawsze ten sam, w czarodziejskiem świetle spływających tysiąców migotliwych płomieni, wylewających się falą ze sklepów, barwiących transparenty kiosków, przebiegających po fasadach domów liniami, literami, rysunkami ognistemi, rozsypanych w ciemności niby gwiazdy zszeregowanych przy szosie w długie rzędy nieprzerwane. Wrzawa ogłuszająca dobiegała tu długiem jakiemś, przeciągłem chrapaniem, niby dźwięk organów, towarzyszący wieczystej procesyi małych lalek ruchomych. Renata sądziła przez chwilę, że wydarzył się chyba jakiś wypadek. Fala ludzi poruszała się na lewo, zbita, nieco po za pasażem Opery. Ale włożywszy binokle przekonała się, że to tylko biuro omnibusów po prostu. Pełno ludzi stało na trotoarze, czekając, rzucając się ilekroć nadjechał który powóz. Słyszała głos donośny kontrolera, wywołujący numera, potem dzwonek dobiegał ją krystalicznym dźwiękiem. Wzrok jej zatrzymał się na ogłoszeniach jednego z kiosków, jaskrawo kolorowanych, jak obrazki, wyrabiane w Épinal; była tam na jednej z szyb w ramach żółto-zielonych głowa szyderczo śmiejącego się dyabła, z nastrzępionemi włosami, reklama kapelusznika, której ona nie zrozumiała. Co pięć minut omnibus z Batignolów przejeżdżał z żółtem pudłem i czerwonemi latarniami, skręcając na rogu ulicy Peletier i wstrząsając dom cały swym łoskotem; i widziała ludzi na imperialu z twarzami zmęczonemi, które podnosiły się przypatrując im obojgu, wzrokiem ciekawym zgłodniałych, co poglądają przez dziurkę od klucza.
— Ach — odezwała się — park Monceau śpi sobie spokojnie o tej godzinie.
Było to jedyne wymówione przez nią słowo. Pozostali tak ze dwadzieścia minut milczący, poddając się upojeniu tego gwaru i blasków. Potem, skoro stół nakryto, zasiedli a ponieważ ją zdała się żenować obecność garsona, Maksym go odprawił.
— Możesz nas zostawić... Zadzwonię na deser.
Twarz jej zarumieniła się zlekka a oczy błyszczały; możnaby sądzić, że biegała gdzieś długo zanim tu przyszła. Znać z tego okna przyniosła z sobą nieco zgiełku i ożywienia bulwarów. Nie dopuściła, aby jej towarzysz zamknął okno.
— Ach, to orkiestra — rzekła, kiedy się uskarżał na hałas. — Czy nie uważasz, że to zabawna muzyka? To wybornie przygrywać nam będzie do naszych ostryg i kuropatw.
Odmłodniała formalnie tą wycieczką, niktby nie przypuścił, że ma lat trzydzieści. Miała ruchy żywe, cokolwieczek gorączki a ten gabinet, to sam na sam z młodym mężczyzną pośród wrzawy ulicznej podniecało ją niesłychanie. Z wielką gorliwością zabrała się do ostryg. Maksym nie był głodny, patrzał jak pochłaniała łakomie i uśmiechał się.
— Do licha! — mruknął — ty byłabyś pyszna w roli dam zapraszanych na kolacye.
Zatrzymała się, zła na siebie, że je tak pośpiesznie.
— Uważasz, żem zgłodniała. Ale co chcesz? To ta godzina idyotycznego balu tak mnie wyczerpała... Ach, biedny mój chłopcze, żałuję cię, że żyjesz w tym świecie!
— Wiesz dobrze — rzekł — że ci przyrzekłem rzucić Sylwię i Laurę d’Aurigny, w dniu, w którym twoje przyjaciółki zechcą pójść ze mną na kolacyę.
Odpowiedziała mu wspaniałym gestem.
— Spodziewam się, wierzę ci. Przecież my jesteśmy cokolwiek zabawniejsze niż te panie, przyznaj... Gdyby która z nas zanudzała tak kochanka, jak twoja Sylwia lub twoja Laura d’Aurigny muszą was zanudzać, ależ biedaczka nie utrzymałaby go przy sobie i tydzień... Nie chcesz mnie nigdy posłuchać. Spróbuj którego z tych dni.
Maksym, aby nie przywoływać garsona, powstał, zabrał skorupy ostryg i przyniósł kuropatwę, stojącą na konsoli. Stół zastawiony był ze zbytkiem wielkich restauracyj. Po adamaszkowym obrusie przebiegał powiew wytwornej rozpusty, to też Renata z pewnym dreszczem zadowolenia dotykała delikatnemi swemi rękoma to noża, to widelca, to znów talerza i szklanki. Piła białe wino, nie dolewając do niego wody, ona, co zazwyczaj piła wodę zaledwie nieco winem zaczerwienioną. Maksym stał przed nią, z serwetą na ramieniu i podawał z komicznemi ukłonami.
— Co też p. de Saffré mógł ci powiedzieć — zapytał — żeś tak na niego oburzona? Czy ci zarzucał brak urody?
— Oh, także! — odpowiedziała — to szkaradny człowiek. Nigdy nie byłabym przypuściła, że ten pan, tak dystyngowany, tak grzeczny u mnie, może przemawiać takim językiem. Ale wybaczam mu. Nadewszystko raziły mnie tam kobiety. Powiedziałbyś, że to przekupki jabłek. Była tam jedna, która skarżyła się, że ma znamię na biodrze, jeszcze chwila a byłaby, zdaje mi się, podniosła spódnicę, aby wszystkim ból swój pokazać.
Maksym śmiał się do rozpuku.
— Nie, doprawdy — ciągnęła dalej ożywiając się — nie pojmuję was, toć one brudne są i głupie... I pomyśleć, że ja, kiedy cię widziałam idącego do twojej Sylwii, wyobrażałam sobie Bóg wie jakie cudne rzeczy: starożytne uczty, zabawy jakie widujemy na obrazach z kobietami uwieńczonemi w róże, z złotemi czary, jakiemiś nadzwyczajnemi rozkoszami... Ach, istotnie. Pokazałeś mi gotowalnię zabrudzoną i kobiety klnące jak dorożkarze. Nie opłaci się dla czegoś podobnego źle czynić.
Chciał protestować, ale nakazała mu milczenie i trzymając w koniuszkach palców kostkę kuropatwy, którą ogryzała delikatnie, dodała cichszym głosem:
Zło powinnoby być czemś wytwornem, mój drogi... Ja, co jestem uczciwą kobietą, kiedy się nudzę i popełniam grzech marzenia o czemś niepodobnem, jestem pewną, że wynalazłabym rzeczy daleko piękniejsze niż takie Blanki Müller.
I z miną poważną zakończyła tem słówkiem głębokiem, swym naiwnym cynizmem:
— To rzecz wychowania, pojmujesz?
Złożyła ostrożnie kostkę na talerzu.
Turkot powozów trwał nieprzerwanie, ani jedną głośniejszą nie podnosząc się nutą. Zmuszoną była mówić głośno, aby ją mógł słyszeć a twarz jej rumieniła się coraz więcej. Na konsoli stały jeszcze trufle, jakieś danie słodkie, szparagi, rzadkość w tym sezonie. Przyniósł wszystko, aby już nie potrzebować wstawać ciągle a ponieważ stół był niezbyt obszerny, postawił na ziemi między sobą a nią kubełek srebrny, pełen lodu, w którym mieściła się butelka szampana.
Apetyt młodej kobiety w końcu i jemu się udzielił. Jedli oboje z wszystkiego po troszę, wypróżnili butelkę szampana, ożywieni teraz, weseli, puszczając się na teren niebezpiecznych teoryj, wsparci o stół na łokciach jak dwu przyjaciół, którzy wypiwszy, wzajem chcą ulżyć swym sercom. Gwar milknął na bulwarach; jej przecież wydawało się, że wciąż urasta i cały ten turkot kół chwilami zdawał się sprawiać jej zawrót głowy.
Kiedy wspomniał, że trzeba zadzwonić na deser, wstała, strząsnęła długą swą atłasową bluzę otrząsając z niej okruszyny i rzekła:
— To tak... Wiesz, teraz możesz zapalić cygaro.
Była cokolwiek oszołomiona. Podeszła do okna, pociągnięta doń łoskotem szczególniejszym, którego sobie nie mogła wytłomaczyć. Zamykano sklepy.
— Patrz — rzekła, odwracając się do Maksyma — nasza orkiestra się zmniejsza.
Wychyliła się znowu. Pośrodku, na szosie, omnibusy i fiakry wciąż migotały, wymijając się, kolorowemi swemi oczyma, coraz już rzadsze a szybsze. Po bokach wszakże, wzdłuż trotoarów czerniały teraz wielkie luki cieniów przed zamkniętemi sklepami. Jedynie tylko kawiarnie wciąż gorzały jeszcze, ścieląc na asfalt chodników szerokie pasy świetlane.
Od ulicy Drouot aż po ulicę du Helder spostrzegała tak długi szereg białych i czarnych kwadratów, w których występowali i gubili się znowu, w dziwaczny sposób, przechodnie. Uliczne dziewczyny zwłaszcza z powłóczystymi jasnemi sukniami kolejno oświeconemi jaskrawo, to znowu tonącemi w cieniach, przybierały pozór jakichś wizyj, maryonetek, przyćmionych przesuwających się kręgiem elektrycznego oświetlenia w teatralnej „feeryi“. Bawiła ją ta gra świateł i cieniów przez chwilę. Nie było już rozlewających się świateł; latarnie gazowe gasły; kioski upstrzone plamiły za to ciemność tem jaskrawiej jeszcze. Chwilami fala tłumu przesuwała się ulicą, snać wracając z któregoś teatru. Niebawem jednak powstawały pustki; dwóch, trzech mężczyzn szło razem, zaczepiała ich jaka kobieta. Stali przez chwilę, rozprawiając. W słabnącym gwarze dobiegały niektóre słowa ich rozmowy; potem kobieta najczęściej szła, uczepiona u ramienia jednego z nich. Inne dziewczyny uliczne krążyły przed kawiarniami, obchodziły dokoła rzędy stolików, zabierały cukier zapomniany, śmiały się z garsonami, patrzały upornie z wyrazem zapytania i milczącej propozycyi na zapóźnionych gości kawiarni. I Renata, ścigając wzrokiem pusty już niemal „imperial“ omnibusa z Batignolów, spostrzegła na rogu ulicy tęż samą kobietę w niebieskiej sukni z białemi koronkami, wyprostowaną, obracającą dokoła głową, wciąż jeszcze widocznie tropiącą daremnie.
Kiedy Maksym przyszedł po nią do okna, gdzie stała zapatrzona, uśmiechnął się, spojrzawszy w uchylone szyby angielskiej kawiarni; myśl, że tam ojciec jego również znajdował się na kolacyi, wydała mu się wielce komiczną; tego wieczora wszakże ogarnęła go szczególniejsza jakaś wstydliwość, niedopuszczająca zwykłych żarcików. Renata z pewnym żalem odchodziła od balustrady okna. Upojenie, obezwładnienie jakieś wznosiło się z głębi tych bulwarów wpół-ciemnych. W tem słabnącem chrapaniu powozowego turkotu, w tem dogasaniu żywego światła było jakieś nawoływanie pieszczotliwe do rozkoszy, do snu. Szept ściszony przechodniów, gromadki ich zatrzymujące się w ciemnych rogach ulic, przemieniały trotoar w jakąś wielką oberżę w chwili, w której podróżni udają się już na spoczynek. Blaski i wrzawa zamierały coraz bardziej, miasto usypiało powoli, powiew miłosny unosił się po nad dachami.
Kiedy młoda kobieta odwróciła się, musiała zmrużyć mimowolnie oczy, które raził blask żyrandola. Była cokolwiek blada teraz i kąciki ust jej przebiegał dreszcz nerwowy. Karol ustawiał deser; wychodził, powracał znowu, zamykał drzwi powoli, z flegmą dobrze ułożonego człowieka.
— Ależ ja już nie jestem głodna! — zawołała Renata — proszę zabrać wszystkie te talerze i przynieść nam kawy.
Garson, nawykły do kaprysów swych gości, sprzątnął deser i nalał kawę. Napełniał cały gabinet niezmierną swą ważnością.
— Proszę cię, wypraw go raz za drzwi — ozwała się młoda kobieta, którą nudziła ta krętanina.
Maksym odprawił go; zaledwie zniknął jednak powrócił raz jeszcze, aby zasunąć hermetycznie firanki u okna, z miną dyskretną. Kiedy nakoniec wyszedł nareszcie na dobre, młody człowiek, którego ogarniać już poczęło również zniecierpliwienie, powstał i idąc do drzwi:
— Czekaj — zawołał — mam sposób, żeby już raz dał nam spokój.
I zasunął u drzwi zasuwkę.
— To dobrze — zawołała — przynajmniej teraz jesteśmy u siebie.
I rozpoczęły się znowu koleżeńskie zwierzenia, pogawędka swobodna. Maksym zapalił cygaro, Renata piła kawę, pozwoliła sobie nawet na kieliszek szartrezy. Pokój rozgrzewał się, zapełniał błękitnawym dymem. Wsparła łokcie na stole i brodę ujęła w obie dłonie wpół przymknięte. W tem lekkiem ściśnieniu, usta jej zmalały, policzki posunęły się ku górze nieco a oczy zwężone błyszczały jeszcze więcej. Tak zgnieciona mała jej twarzyczka była prześliczną, pod tą ulewą drobnych złotawych loczków, które teraz spuściły się aż na brwi. Maksym przypatrywał jej się po przez obłoczek dymu swego cygara. Wydała mu się oryginalną. Chwilami nie był już nawet pewnym jej płci; wielka zmarszczka, co przerzynała jej czoło, wysunięcie nadąsane ust, ta niepewna mina krótkowidza czyniły z tej twarzy istną twarz młodego chłopaka; tem więcej jeszcze, że długa bluza z czarnego atłasu zachodziła tak wysoko, iż zaledwie widoczną była poniżej podbródka wązka linia pulchnej i białej szyi. Pozwalała tak wpatrywać się w siebie z uśmiechem na ustach, nie poruszywszy głowy, z wzrokiem gdzieś w dal utkwionym, powoli rzucając słowa.
Potem nagle jakby zbudziła się ze snu; podeszła obejrzeć lustro, ku któremu wpatrzone w dal oczy zwracały się już od chwili. Wspięła się na palce, oparła ręce o brzeg kominka, aby lepiej odczytać podpisy, te śmiałe słowa, które ją przestraszały przed kolacyą jeszcze. Sylabizowała z niejaką trudnością wyrazy, śmiała się, czytała dalej, jak uczeń, co przewraca kartki książki Pirona pod ławką.
— „Ernest i Klara“ — mówiła — a pod tem jest serce, podobne do lejka... A, to już lepsze: „Lubię mężczyzn, bo lubię trufle“. Podpisano „Laura“. Powiedzno, Maksymie, czy to pisała d’Aurigny?... Potem tu znów herb którejś z tych pań, jak mi się zdaje jest to kura paląca fajkę... Ciągle znów imiona, cały kalendarz świętych męzkich i żeńskich: Wiktor, Amelia, Aleksander, Edward, Małgorzata, Paquita, Ludwika, Renata... Patrzaj, jest więc między niemi taka, co ma moje imię...
Maksym widział w lustrze rozpłomienioną jej twarzyczkę. Podnosiła się jeszcze wyżej na palcach a domino jej, obciągając się z tyłu, zarysowywało wcięcie talii i kontury bioder. Młody człowiek ścigał oczyma tę linię atłasu, przylegającego do ciała jak koszula. I on podniósł się z kolei i rzucił cygaro. Czuł się jakiś nieswój, niepokój począł go ogarniać. Brak mu było czegoś zwykłego, czegoś, do czego się przyzwyczaił.
— Ach, otóż twoje imię, Maksymie — zawołała Renata. — Słuchaj: „Kocham...“
Ale on usiadł na rogu otomany, niemal u nóg młodej kobiety. Udało mu się pochwycić jej ręce nagłym ruchem, odwrócił ją od lustra, mówiąc jej szczególniejszym jakimś głosem:
— Proszę cię, nie czytaj tego, no, proszę.
Wyrywała się z śmiechem nerwowym.
— Dla czego? Alboż mi się nie zwierzasz zawsze z wszystkiego?
Ale on upierał się głosem coraz bardziej zdławionym:
— Nie, nie, nie tego wieczora.
Trzymał ją wciąż a ona trącała go zlekka dłońmi, żeby się wyswobodzić. Mieli dziwny jakiś wyraz oczu, nieznany im dotąd obojgu, długi uśmiech wymuszony i jakby zawstydzony cokolwiek. Upadła na jego kolana na skraju otomany. Mocowali się wciąż z sobą, jakkolwiek ona nie obróciła się już nawet w stronę lustra i przestawała się wydzierać. A kiedy młody człowiek ujął ją wpół i ścisnął, zawołała z zakłopotanym i zamierającym śmiechem:
— Słuchaj, puść mnie... To boli.
Był to jedyny szept jej ust. W wielkiej ciszy gabinetu gdzie gaz zdawał się płonąć z większym teraz szmerem, poczuła, że ziemia drży pod nią i posłyszała łoskot omnibusu batignolskiego, który musiał skręcać widocznie na rogu bulwaru. I stało się. Kiedy znaleźli się, siedzący tuż obok siebie na otomanie, on wybąknął, pośród obustronnego dziwnie przykrego uczucia:
— Ha! do tego przyjść musiało, dziś czy jutro.
Ona nie mówiła nic. Wlepiła oczy w rozety dywanu, zgnębiona, przybita widocznie.
— Czyś ty pomyślała kiedy o tem? — mówił Maksym, coraz niewyraźniej bąkając. — Ja ani trochę... Powinienem był strzedz się gabinetu...
Ale ona z głębokiem brzmieniem w głosie, jak gdyby cała uczciwość mieszczańska Béraud du Chatelów zbudziła się w niej w tej najcięższej winie:
— To niegodziwe, cośmy zrobili, nikczemne — szepnęła wytrzeźwiona, z twarzą nagle postarzałą, zupełnie poważna.
Dusiła się. Podeszła do okna, rozsunęła firanki i wychyliła się znowu. Orkiestra umilkła; występek popełnionym został przy ostatniem drganiu basów i oddalonym śpiewie skrzypiec, tych ściszonych dźwięków zasypiającego bulwaru, co śni o miłości. Na dole, szosa i trotoary biegły gdzieś w dal, pogłębione, pośród szarego zmroku opustoszenia. Wszystkie te turkoczące koła powozów, gdzieś znikły, unosząc z sobą jasność. Pod oknem kawiarnia Riche była zamknięta, ani jedna smuga światła nie wysuwała się z po za rolet. Po przeciwnej stronie tylko jeszcze łuna błyszczących okien kawiarni angielskiej oblewała światłem jej fasadę; tu i owdzie z uchylonego okna dochodziły śmiechy, zgłuszone oddaleniem. I wzdłuż całej tej wstęgi ciemności, od klinu ulicy Drouot aż po drugi koniec, jak tylko oko mogło zasięgnąć, nie dostrzegała już nic, prócz symetrycznych plam kiosków połyskujących czerwonem i zielonem półświatłem, co nie rozświeca nocy, niby w odstępach ustawione nocne lampki w olbrzymiej sypialni.
Podniosła głowę. Drzewa odcinały się długiemi, wysokiemi swemi gałęźmi od jasnego tła nieba a linia nieregularna domów gubiła się w dali podobna do nagromadzenia wzgórzy na skalistem jakiemś wybrzeżu, po nad błękitnawą taflą wód. Ten szmat nieba wszakże większym jeszcze przejmował ją smutkiem i wzrok jej szukał teraz ukojenia w ciemnościach bulwaru. Ta pozostała tam w dole, w tej opustoszałej alei, resztka ruchu i zgiełku i występku, była dla niej usprawiedliwieniem. Zdało się jej, że czuje gorąco wszystkich tych kroków męzkich i kobiecych, ogarniające ją swym powiewem. Te hańby, co tam się unosiły po nad asfaltem chodnika, te jednominutowe żądze, propozycye czynione przycichłym głosem, rozkosze jednej nocy, opłacone z góry, parowały w powietrzu, unosiły się jak mgła ciężka, którą rozpraszał wietrzyk poranny. Pochylona w ciemność, wciągała w płuca tę drgającą ciszę, tę woń sypialni, niby zachętę, która jej przychodziła ztamtąd, niby zapewnienie, że hańba jej jest podzieloną, że ją przyjmuje na siebie to miasto, co jest współwinowajcą. A kiedy jej oczy nawykły do ciemności, spostrzegła znowu kobietę w niebieskiej sukni, z białemi koronkami, jak stała sama jedna pośród tej szarej pustki, na temże samem wciąż miejscu czekając.
Młoda kobieta, odwróciwszy się, zobaczyła Karola, który rozglądał się dokoła, wietrząc widocznie. I spostrzegł wreszcie błękitną wstążkę Renaty zgniecioną, zapomnianą w rogu otomany. Co prędzej podał ją z zwykłą swą grzecznością. Wtedy dopiero poczuła całą swą sromotę. Stanęła przed lustrem i drżącemi rękoma próbowała związać nią napowrót włosy. Ale włosy rozrzuciły się, drobne loczki przypłaszczyły zupełnie na skroniach i niepodobnem było doprowadzić fryzurę do porządku. Karol przyszedł jej w pomoc, mówiąc jakby proponował rzecz najzwyklejszą, płukankę lub wykałaczkę:
— Może pani życzy sobie grzebienia?...
— Ach, nie, to niepotrzebne — przerwał mu Maksym, rzucając na garsona zniecierpliwione spojrzenie. — Idź dla nas po powóz.
Renata zdecydowała się nasunąć tylko po prostu na głowę kapturek domina. Odchodząc już od źwierciadła, wspięła się zlekka na palce, aby odnaleźć wyrazy, których uścisk Maksyma nie dozwolił jej przeczytać. Było tam w krzywej linii, ohydnem pismem nakreślone to wyznanie, podpisane imieniem Sylwii: „Kocham Maksyma“. Skrzywiła usta i głębiej jeszcze nasunęła na twarz kapturek.
W dorożce doznawali oboje okropnego jakiegoś przymusu. Usiedli tak samo jak poprzednio, kiedy przyjeżdżali z parku Monceau, naprzeciw siebie. Nie mieli sobie ani słówka do powiedzenia. Powóz pełen był nieprzeniknionej ciemności a i cygaro Maksyma teraz już nie błyszczało nawet swym czerwonym punkcikiem, odbłyskiem różowej łuny. Młody człowiek znowu zatopiony był w spódnicach, „których miał już po same oczy“ i doznawał dziwnej przykrości w obec tych cieniów, tego milczenia, tej niemej kobiety, której szeroko rozwarte oczy, wpatrzone w noc ciemną, czuł obok siebie. Aby jakoś mniej głupio w obec niej wyglądać, poszukał jej dłoni a ująwszy ją w swoje, doznał pewnej ulgi, uznał sytuacyę za znośną. Ręka ta nie usuwała się, mięka i snać rozmarzona.
Dorożka toczyła się placem Magdaleny. Renata myślała, że przecież nie była winną. Nie pragnęła kazirodztwa. A im więcej zstępowała w głąb swej duszy, tem więcej wydawała się sobie niewinną; w pierwszych chwilach ekscentrycznej swej wyprawy, podczas ukradkowego wymykania się przez park Monceau, u Blanki Müller, na bulwarze, nawet tam w gabinecie, nic podobnego nie przyszło jej na myśl. Dla czego więc upadła na kolana na poręcz otomany? Nie wiedziała już tego. Z pewnością myśl taka nie postała jej ani na sekundę w głowie. Byłaby ją odtrąciła z gniewem. Ot, śmiała się tylko, bawiła, nic więcej. I odnajdowała w turkocie powozu jeden ton tej ogłuszającej orkiestry bulwarów, ten ciągły ruch uliczny mężczyzn i kobiet i palące jej oczy linie świateł.
Maksym wciśnięty w róg, miał także przykre marzenia. Gniewała go ta cała przygoda. Zwalał całą winę na czarne domino. Bo i czyż kto widział kiedy, żeby się kobieta tak ubierała! Ani szyi nie było jej widać. Brał ją za chłopca, bawił się z nią i nie jego przecież wina, że ta zabawa wzięła poważny obrót. Z pewnością nie tknąłby jej i końcem palca, gdyby mu pokazała bodaj kawałek tylko ramienia. Byłby pamiętał wówczas, że to żona jego ojca. Potem, ponieważ nie lubił nigdy nieprzyjemnych rozmyślań, rozgrzeszył się z popełnionego błędu. Ha, tem gorzej! będzie się starał na tem skończyć. To głupota.
Dorożka zatrzymała się i Maksym wysiadł pierwszy, aby dopomódz Renacie. Ale u furtki parku nie śmiał już jej uścisnąć. Podali sobie ręce jak zwykle. Była już po drugiej stronie żelaznych sztachet, kiedy ażeby coś jeszcze powiedzieć, zdradziła się niechcący z tem, co od wyjazdu z restauracyi krążyło jej wciąż po głowie.
— Co to było — spytała — ten ów grzebień, o którym wspominał garson?
— Grzebień — powtórzył Maksym zakłopotany — ależ nie wiem...
Renata pojęła nagle. Gabinet posiadał zapewne grzebień, który stanowił równie dobrze część umeblowania, jednakiej racyi bytu, jak firanki, zasuwka u drzwi i otomana. I nie czekając już na wyjaśnienie, którego jej nie udzielano zniknęła w cieniach parku Monceau, przyśpieszając kroku; zdało jej się, że widzi szyldkretowe zęby, w których Laura d’Aurigny i Sylwia, musiały pozostawić jasne i czarne swe włosy. Miała mocną gorączkę. Celestyna musiała położyć ją do łóżka i czuwać przy niej do rana. Maksym, stojąc na trotuarze bulwaru Malesherbes, przez chwilę namyślał się, czy ma zajść jeszcze do „Café anglais“, gdzie go czekało wesołe towarzystwo; potem pomyślawszy że należy mu się kara, zdecydował się powrócić do domu.
Nazajutrz Renata zbudziła się późno z prawdziwie ołowianego snu bez marzeń sennych. Kazała zapalić suty ogień na kominku i oświadczyła, że cały dzień spędzi w swoim pokoju. Było to jej schronienie w chwilach poważnych życia. Około południa, mąż, nie mogąc się doczekać, by zeszła na śniadanie, poprosił ją o zezwolenie na chwilę rozmowy. Już chciała odmówić nieco zaniepokojona, ale nabrała odwagi. W wigilię tego dnia, oddała Saccardowi rachunek Wormsa, dochodzący coś do stu trzydziestu sześciu tysięcy franków; suma to była cokolwiek znaczna i niezawodnie był tak uprzejmym, że sam chce jej oddać pokwitowanie.
Myśl o wczorajszych drobnych loczkach przyszła jej do głowy i machinalnie spojrzała w lustro na swe włosy, które Celestyna splotła w grube warkocze. Potem wcisnęła się w fotel przed kominkiem, owinięta w koronki peniuaru. Saccard którego apartament leżał również na pierwszem piętrze, tworząc pendent do pokojów żony, przychodził w pantoflach, po mężowsku. Zaledwie raz na miesiąc może pojawiał się on tutaj a zawsze tylko w jakiejś drażliwej kwestyi pieniężnej. Tego ranka oczy miał zaczerwienione, cerę bladą jak człowiek, co nie spał w nocy. Ucałował rękę żony z galanteryą:
— Jesteś chora, moja droga? — rzekł, siadając po drugiej stronie kominka. — Trochę migreny, nieprawdaż?... Wybacz mi, że jeszcze muszę ci zaprzątać głowę mojemi sprawami; ale rzecz jest dość ważna...
Wyjął z kieszeni szlafroka rachunek Wormsa, którego papier błyszczący poznała zaraz Renata.
— Wczoraj znalazłem ten rachunek u mnie na biurku — ciągnął dalej — i jestem prawdziwie w rozpaczy, ale nie mogę go żadną miarą zapłacić w tej chwili.
Śledził z ukosa okiem, jaki skutek wywrą jego słowa. Zdawała się głęboko ździwioną. Po chwili, podjął dalej z uśmiechem:
— Wiesz, droga moja żoneczko, że nie mam zwyczaju nigdy wtrącać się do twoich wydatków. Nie powiem, by niektóre szczegóły tego rachunku nie wywołały we mnie ździwienia. Tak naprzykład, widzę tu, na drugiej stronie: „Suknia balowa: materya 70 franków; fason 600 franków; pieniądze pożyczone 5,000 franków; woda doktora Pierre 6 franków“. Przyznać trzeba, że ta siedemdziesięcio-frankowa suknia wypada porządnie drogo... Ale wiesz, że ja pojmuję wszelkie słabości. Rachunek twój wynosi sto trzydzieści sześć tysięcy franków a przecież, względnie biorąc, byłaś nawet rozsądną w twych wydatkach... Tylko, powtarzam, ja w obecnej chwili nie mogę go zapłacić, jestem w ambarasie...
Wyciągnęła rękę z gestem powstrzymywanej niechęci.
— Dobrze — rzekła oschle — oddaj mi rachunek. Obmyślę środek.
— Widzę, że nie wierzysz — wybąknął Saccard, rozkoszując się jak tryumfem tem niedowierzaniem żony, w przedmiocie braku pieniędzy. — Nie powiadam bynajmniej, aby sytuacya moja w czemkolwiekbądź była zachwianą, ale interesa są tak drażliwe, tak napięte w tej chwili... Pozwól mi, jakkolwiek wiem że cię męczę, wytłomaczyć sobie tę sprawę; powierzyłaś mi twój posag i winien ci jestem skutkiem tego zupełną szczerość.
Położył rachunek na kominku, wziął w rękę obcęgi i począł grzebać w węglach. Ta mania przewracania popiołów, ilekroć rozmawiał o interesach, była u niego obrachowaniem, które w końcu zamieniło się w nawyknienie. Ile razy doszedł do jakiejś cyfry, do frazesu trudnego do wymówienia, rozrzucił nagle skwapliwie ułożony stos węgla i wypadło mu go z pewnością znów pilnie układać, gromadzić głownie, zsuwać rozproszone szczapy drzewa. Czasami znów cały niemal znikał w kominie, schylając się po jakąś głownię, co się stoczyła daleko. Głos jego cichnął stłumiony, słuchacz niecierpliwił się, zaciekawiał budową mozolnie układanego stosu gorejących węgli, przestawał go słuchać i zazwyczaj wychodził od niego pobity a zadowolony. Nawet w cudzym domu zagarniał on despotycznie obcęgi. Latem bawił się znowu piórem, nożem do przecinania kart lub wreszcie scyzorykiem.
— Droga moja żono — mówił, jednem uderzeniem rozpraszając na wszystkie strony cały ogień — raz jeszcze przepraszam cię, że wchodzę we wszystkie te szczegóły... Oddawałem ci regularnie rentę od kapitałów, które mi powierzyłaś. Mogę powiedzieć nawet, niech cię to nie obraża, że rentę tę uważałem poprostu tylko za kieszonkowe twoje pieniądze, płacąc wszystkie twe wydatki i nie żądając bynajmniej, abyś ty wnosiła połowę na koszta wspólnego gospodarstwa.
Umilkł. Renacie te jego wywody sprawiały niewymowną przykrość, patrzała, jak w wykopaną w stosie węgli dziurę, starał się wsunąć jakąś dymiącą głownię. Dochodził do drażliwego wyznania.
— Musiałem, pojmiesz to, wycisnąć z twych kapitałów znaczne procenta. Kapitały te są w dobrych rękach, bądź spokojna... Co do sum, pochodzących z dóbr twych w Sologne, posłużyły one w części na zapłacenie pałacu, który zamieszkujemy; reszta umieszczona jest w interesie wybornym, w Towarzystwie Marokańskich portów“... Nie będziemy przecież obliczać się z sobą, nieprawdaż? Ale chciałem tylko ci dowieść, że biedni mężowie czasami nie mogą zyskać sobie należnego im uznania, że się ich nie chce rozumieć.
Jakiś snać motyw potężny znaglał go do okłamywania znacznie mniej niż zazwyczaj. Prawdą było, że posag Renaty nie istniał już oddawna; przeszedł on do kasy Saccarda, do stanu fikcyjnej wartości. Jeśli co prawda wypłacał jej odsetki dwustu lub trzystu od sta, niemniej przeto nie byłby w stanie wykazać najmniejszego dowodu istnienia pierwotnego kapitału, opartego na solidnych podstawach. Jak to wyznawał w połowie, pięćkroć sto tysięcy, wzięte z dóbr Sologne, posłużyły do wpłacenia pierwszego zadatku na pałac i jego umeblowanie, które kosztowało ogółem do dwóch milionów. Winien był jeszcze milion tapicerowi i przedsiębiorcy budowlanemu.
— Nie żądam nic od ciebie — rzekła nakoniec Renata — wiem dobrze, że jestem strasznie względem ciebie zadłużona.
— O! droga moja — zawołał, ująwszy rękę żony, nie porzucając jednak przecież obcęgów — co za myśl szkaradna!... Krótko mówiąc, słuchaj: nie poszczęściło mi się na giełdzie. Toutin-Laroche narobił głupstw, Mignon i Charrier, to bałwany, którzy mnie wciągnęli w błoto. I to jest powód, dla którego nie mogę zapłacić twego rachunku. Wszakże mi wybaczasz, nieprawdaż?
Wydawał się istotnie wzruszony. Wsadził obcęgi w stos głowni, bryzgnął racą iskierek. Renata przypomniała sobie niepokój w jego zachowaniu, który zauważyła od kilku już tygodni. Nie mogła wszakże pojąć zdumiewającej prawdy. Saccard doszedł do wysiłków każdodziennych. Zamieszkiwał pałac, kosztujący dwa miliony, żył na stopie takiej, jakby był po książecemu uposażony a bywały ranki, w których nie miał i tysiąca franków w kasie. Wydatki jego nie zdawały się zmniejszać bynajmniej. Żył długami, pośród całej hordy wierzycieli, którzy z dnia na dzień pochłaniali skandaliczne zyski, które mu przynosiły pewnego rodzaju interesa.
W tymże czasie, w tej samej chwili rozmaite stowarzyszenia, spółki bankrutowały, coraz głębiej grunt pod nim zapadał, on te otwory przeskakiwał tylko, nie mogąc już ich zapełnić. Szedł tak więc po terenie podminowanym, pośród bezustannego przesilenia, płacąc rachunki piędziesięciotysięczne a nie wypłacając równocześnie zasług swemu stangretowi, szedł z coraz to większą ufnością w siebie, z pewnością iście królewską, wyrzucając jeszcze zażarciej próżną wiecznie swą kasę na Paryż, zkąd strumień złota o legendowych źródłach, wciąż płynął jeszcze.
Spekulacya podówczas przechodziła złe chwile. Saccard był godnem dzieckiem Ratusza. Miał tęż samą szybkość transformacyi, gorączkę uciech, zaślepienie rozrzutności, które wstrząsały Paryżem. W tej chwili, ponieważ miasto znalazło się w obec potwornego deficytu, należało tylko tajemnie zapełniać braki; nie chciał bowiem ani słyszeć o rozsądku, oszczędności, spokojnem, mieszczańskiem istnieniu. Wolał zachować bezpotrzebny zbytek a istotną nędzę tych nowych ulic, z których ciągnął olbrzymie zyski co rana, które pochłaniał wieczorem dnia każdego. Rzucając się w coraz to nowe przygody, miał on dziś tylko złoconą fasadę nieobecnego już zupełnie kapitału. W tej godzinie gorączki szaleństwa, sam Paryż nie stawiał z taką nieopatrznością na kartę swej całej przyszłości, nie szedł tak na oślep na wszystkie głupstwa i wszystkie finansowe matactwa. Bankructwo straszliwe wisiało w powietrzu.
Najpiękniejsze spekulacye psuły się w rękach Saccarda. Poniósł, jak się był przyznał, istotnie znaczne straty na giełdzie. Pan Toutin-Laroche, omal nie zatopił „Kredytu gruntowego“ w grze na hossę, która się nagle odwróciła przeciw niemu; na szczęście rząd zręcznie postawił znów na nogi znamienitą instytucyę pożyczek hypotecznych dla rolników. Saccard, zachwiany tym podwójnym ciosem, strasznie karcony przez swego brata ministra, za narażanie pewności bonów delegacyjnych miasta, wystawionych na niebezpieczeństwo wraz z „Kredytem gruntowym“, jeszcze mniej był teraz szczęśliwym w swych spekulacyach na nieruchomości. Mignon i Charrier kompletnie z nim zerwali. Jeśli ich obwiniał obecnie, była to prosta wściekłość zawodu, którego doznał, budując na przypadłej nań części gruntów, kiedy tymczasem oni ostrożnie rozprzedali swe parcele. Oni rozsądnie kapitalizowali włożony pieniądz, jemu zaś pozostawały na karku domy, które bardzo często trzeba było zbywać nawet ze stratą, byle się tylko pozbyć ciężaru. Między innemi sprzedał on tak za trzykroć sto tysięcy przy ulicy Marignan pałac, na którym ciążył jeszcze dług trzystu ośmdziesięciu tysięcy. Wymyślił był sztuczkę w swoim rodzaju, polegającą na tem, że żądał 10,000 fr. za apartament w najlepszym razie wart ośm tysięcy; lokator, przestraszony, godził się na podpisanie wówczas dopiero kontraktu, kiedy gospodarz przystał na to, że pierwsze dwa lata komornego zostaną mu w zupełności darowane; apartament tym sposobem zredukowany był do swej realnej wartości, kontrakt wszakże opiewał dziesięć tysięcy franków rocznie a kiedy wedle tych dochodów, skoro się pojawił nabywca, Saccard obliczał wysokość kapitału, dochodził do prawdziwej fantasmagoryi obliczeń. Nieszczęściem nie mógł zastosować tego oszustwa na wielką skalę; domy jego stały pustkami; pobudował je za wcześnie jeszcze; gruzy i pustkowia, pośród których one się gubiły, błota niedostępne niemal zimą odosabniały je zupełnie i znakomicie obniżały ich wartość.
Interesem, który go dotknął najciężej, było haniebne oszustwo panów Mignon i Charrier; odkupili oni od niego pałac przy bulwarze Malesherbes, którego budowy musiał zaprzestać. Przedsiębiorcy nakoniec zapragnęli mieszkać na „swoim bulwarze“ — ambicyjka ta i w nich zrodziła się wreszcie. Ponieważ rozprzedali swój udział gruntów najcenniejszych i przeczuli kłopoty swego dawnego spólnika, oświadczyli się z gotowością uwolnienia go od przestrzeni, na której wznosiła się rozpoczęta budowla, doprowadzona dopiero do wysokości pierwszego piętra, której żelazne wiązania były już w części położone. Tylko że uważali za gruz bezpotrzebny całe fundamenty z ciosanego kamienia, twierdząc, że woleliby grunt całkiem pusty, na którym mogliby budować wedle własnych upodobań i potrzeb. Saccard zmuszony był sprzedać, nie wliczając zgoła stu kilku tysięcy franków już wydanych; co go jednak jeszcze więcej doprowadzało do rozpaczy, to, że przedsiębiorcy żadną miarą nie chcieli odkupić od niego gruntu po cenie dwustu piędziesięciu franków za metr, to jest po cenie umówionej w chwili podziału. Odtrącili mu po dwadzieścia pięć franków na metrze, jak te modniarki co to dają cztery franki za rzecz, którą sprzedały wczoraj zaledwie za pięć franków. We dwa dni później, Saccard z boleścią serca zobaczył, jak cała armia mularzy wtargnęła na rusztowania i poczęła w dalszym ciągu budować na tych „bezpotrzebnych gruzach“.
Tem lepiej więc mógł w obec żony odgrywać rolę spekulanta w kłopotach, ponieważ w rzeczy samej interesa jego wikłały się niespodziewanie coraz bardziej. Nie był on człowiekiem, coby się spowiadał przez miłość prawdy.
— Ależ, panie — ozwała się Renata nieco powątpiewająco — jeżeli jesteś w takich kłopotach, dla czegóż kupiłeś mi egretkę i naszyjnik, które, jeśli się nie mylę, kosztowały cię sześdziesiąt pięć tysięcy franków?... Co mi po tych brylantach; będę zmuszona prosić cię o pozwolenie sprzedania ich, aby tylko zapłacić bodaj część rachunku Wormsa.
— Ach, broń cię Boże! — zawołał zaniepokojony. — Gdyby nie zobaczono tych brylantów jutro u ciebie na balu w ministeryum, byłybyż to dopiero gawędy o mojej obecnej sytuacyi!...
Był dziwnie dobroduszny jakiś dzisiejszego ranka. Nakoniec uśmiechnął się i zmrużywszy oczy:
— Moja droga — wybąknął — my spekulanci, jesteśmy jak piękne kobiety, musimy uciekać się do podstępów... Zachowaj, proszę cię, tę egretkę i naszyjnik, przez miłość dla mnie.
Nie mógł jej opowiedzieć historyjki, która była śliczniutką ale cokolwiek drażliwą. Pod koniec pewnej wesołej kolacyjki, Saccard i Laura d’Aurigny zawarli z sobą traktat aliansu. Laura miała długów wyżej głowy i nie marzyła już o niczem więcej jak o znalezieniu jakiegoś poczciwca, który podjąłby się porwać ją i wywieźć do Londynu. Saccard ze swojej strony czuł, że grunt chwieje mu się pod nogami; ostatkami goniąca jego wyobraźnia szukała jakiegoś środka, któryby ukazał go znów światu tarzającego się na łożu złota i banknotów. Kokota i spekulant w półupojeniu przy deserze, porozumieli się z sobą. On wynalazł ten pomysł wyprzedaży brylantów, której wieść obiegła cały Paryż i podczas której, z wielkim hałasem zakupił owe klejnoty dla żony. Potem za pomocą zebranych z wyprzedaży czterechkroć stu tysięcy franków udało mu się zaspokoić wierzycieli Laury, którym się należało coś dwa razy więcej. Przypuszczać nawet można, że przy tym akordzie z wierzycielami, udało mu się wycofać nieco z owych wydanych na brylanty sześdziesięciu pięciu tysięcy. Kiedy zobaczono, że to on spłaca wierzycieli Laury i układa się z nimi, począł uchodzić za jej kochanka, sądzono, że płaci wszelkie jej zobowiązania, że spłacił w zupełności jej długi, że popełnia dla niej różne szaleństwa. Wszystkie ręce wyciągnęły się ku niemu, kredyt wzrósł potwornie. I na giełdzie żartowano sobie, prześladowano go tą namiętnością z uśmieszkami i aluzyami, które go zachwycały. Przez ten czas Laura d’Aurigny, która stała się przedmiotem ogólnej uwagi, dzięki temu rozgłosowi i u której on nie spędził nigdy ani jednej nocy, udawała, że go zdradza dla jakichś ośmiu lub dziesięciu głupców, zwabionych myślą, że ją odkradają człowiekowi tak kolosalnie bogatemu. W ciągu jednego miesiąca miała już dwa wspaniałe umeblowania i daleko więcej brylantów niż ich sprzedała. Saccard zazwyczaj szedł sobie spokojnie wypalić u niej cygaro, popołudniu, wychodząc z giełdy; czasami spostrzegał jakąś połę surduta znikającą po za portierą na jego widok. Ilekroć byli sami, nie mogli spojrzeć na siebie bez śmiechu. On całował ją w czoło, przejęty zapałem dla tej przewrotnej a zręcznej dziewczyny. Nie dawał jej ani grosza, raz nawet ona pożyczyła mu pieniędzy na zapłacenie jakiegoś karcianego długu.
Renata upierała się przy swojem, poczęła mówić o zastawieniu choćby tych klejnotów; ale mąż dał jej do zrozumienia, że to było niepodobieństwem, że cały Paryż spodziewał się zobaczyć je na niej nazajutrz. Wtedy młoda kobieta, którą rachunek Wormsa niepokoił niezmiernie, poczęła szukać innego środka.
— Ależ — zawołała nagle — przecie sprawa mojej posiadłości w Charonne idzie dobrze, nieprawdaż? Mówiłeś mi niedawno jeszcze, że znakomicie da się na niej zarobić... Możeby Larsonneau dał mi naprzód te sto trzydzieści sześć tysięcy franków?
Saccard od chwili już zapomniał widocznie o ustawionych między kolanami obcęgach. Teraz pochwycił je żywo, pochylił się, zniknął nieomal w kominku, zkąd doszedł głos jego młodą kobietę, dziwnie zgłuszony:
— Tak, tak, Larsonneau mógłby może...
Dochodziła nakoniec sama z siebie do punktu, do którego prowadził ją ostrożnie, zwolna od samego już początku rozmowy. Toż od dwu lat pracował on w cichości nad przygotowaniem tej sprawy. Nigdy żona jego nie chciała słyszeć o sprzedaży podarku ciotki Elżbiety; poprzysięgła tej ostatniej, że go pozostawi nietknięty, aby go módz przekazać swemu dziecku, gdyby miała zostać matką. W obec tego uporu, imaginacya spekulanta wysilała się i osnuła wreszcie formalny poemat. Było to dzieło wytwornej nikczemności, kolosalne oszustwo, którego ofiarami miały stać się miasto, państwo, żona a nawet sam Larsonneau.
Nie mówił już teraz o sprzedaży tych gruntów, jęczał tylko i wyrzekał co dnia niemal na głupotę, dzięki której są one nieprodukcyjne i przynoszą zaledwie dwa od sta. Renata, wiecznie potrzebująca pieniędzy, przystała nakoniec na myśl jakiejkolwiek spekulacyi. Podstawą jego operacyi w tej mierze była pewność bliskiego wywłaszczenia, które miano podjąć celem przebicia bulwaru Księcia Eugeniusza, którego trasa nie była jednak jeszcze ściśle wykreśloną. I wtedy to właśnie przyprowadził on dawnego swego wspólnika Larsonneau jako człowieka, który chciałby wejść z nią w układ i który też istotnie zawarł z Renatą kontrakt na następujących zasadach: ona wnosi ziemię wartości pięciukroć stu tysięcy franków; Larsonneau ze swej strony zobowiązuje się wystawić na tych gruntach za takąż sumę salę kawiarnianą, obliczoną na koncerta, otoczoną wielkim ogrodem, gdzie urządzone będą gry wszelkiego rodzaju, huśtawki, kręgle, krokiet i t. p. Zyski miały oczywiście być dzielone w równej mierze, niemniej i straty należało ponosić jednako obojgu współprzedsiębiorcom po połowie. Na wypadek gdyby którekolwiek z nich dwojga chciało odstąpić od przedsiębiorstwa, może to uczynić i domagać się wypłacenia swego udziału, wedle otaksowania, jakieby w danej chwili musiało być zrobione.
Renata była nieco ździwioną wysokością sumy szacunkowej pięciukroć, kiedy wedle cen obecnych warte one były co najwyżej trzykroć. Mąż wytłomaczył jej jednak, że to był zręczny sposób związania następnie rąk panu Larsonneau, którego budowle nie dojdą nigdy do tak wysokiej sumy.
Larsonneau przeobraził się teraz w eleganckiego światowca, w zawsze świeżych rękawiczkach, olśniewającej białości gorsach i zdumiewających krawatach. Miał na usługi, odrabiając swe interesa, wytworne tilbury, delikatne jak dzieło zegarmistrza o niezmiernie wysokiem siedzeniu, zkąd sam powoził. Biura jego przy ulicy Rivoli była to długa amfilada wspaniałych pokoi, gdzie nie zobaczyłeś najmniejszego świstka papieru, najmniejszego planu, teki, porozrzucanych w nieładzie.
Urzędnicy jego pisali przy stolikach z czarnego gruszkowego drzewa, fornirowanych ozdobnie różnokolorowem drzewem, z cyzelowanemi bronzami. Przybierał tytuł agenta ekspropriacyi, nowe zupełnie rzemiosło, które wytworzyło przebudowywanie Paryża. Stosunki z Ratuszem dawały mu informacye o nowo wytkniętych ulicach. Kiedy udało mu się uzyskać od jednego z komisarzy nadzorczych trasę nowego bulwaru, szedł ofiarować swoje usługi zagrożonym właścicielom. I używał wówczas różnych swoich drobnych sposobików, aby podnieść wysokość indemnizacyi. Skoro tylko który właściciel przyjął jego usługi, on się podejmował wszystkich kosztów z własnej kieszeni, układał plan posiadłości, pisał memoryał, doglądał sprawy przed trybunałem, płacił adwokatowi, za pewien umówiony procent od wysokości tej różnicy, jaka będzie między ofertą miasta a indemnizacyą przyznaną przez jury. Do tego wszakże zajęcia, do którego mógł się niemal przyznawać, łączył kilka innych jeszcze. Przedewszystkiem pożyczał na lichwę. Nie był to lichwiarz starej szkoły w łachmanach, brudny o oczach białych i niemych, jak srebrne pięciofrankówki, o wargach bladych i zaciśniętych, jak sznurki worka. On uśmiechał się, rzucał spojrzenia urocze, ubierał się u Dusautoy, szedł na śniadanie do Brébanta z swą ofiarą, którą tytułował „mój dobry“, ofiarując mu cygara przy deserze. W głębi serca, w tej eleganckiej kamizelce, która go ściskała w stanie, Larsonneau był okropnym jegomością, który gotów był ścigać wypłatę wekslu i nie wzdrygnąłby się przed doprowadzeniem do samobójstwa ofiary, wiecznie mimo to uśmiechnięty, uprzejmy.
Saccard radby był wynaleźć sobie innego wspólnika. Obawiał go się jednak zawsze z powodu owego sfałszowanego inwentarza, który Larsonneau przechowywał starannie. Wolał zatem przypuścić go do interesu, licząc na to, że przy sposobności uda mu się przejąć lub pozyskać zwrot tego tak kompromitującego go dokumentu. Larsonneau budował ową kawiarnię-orfeum, budowlę z desek i gruzu, z kopułami z blachy, które kazał pomalować na czerwono i żółto. Ogród i gry weszły w modę w ludnej dzielnicy Charonne. Po upływie dwóch lat, spekulacya zdawała się bardzo pomyślną, jakkolwiekbądź dochody w rzeczywistości były bardzo niewielkie. Saccard dotychczas mówił zawsze tylko z zapałem do żony o przyszłości tak znakomitego pomysłu.
Renata, widząc że mąż nie mógł się zdecydować na to, by wyjść z kominka, gdzie głos jego dławił się coraz więcej:
— Pójdę zobaczyć się z tym Larsonneau dzisiaj — rzekła. — To mój jedyny ratunek.
Wtedy on upuścił głownię, z którą walczył zacięcie.
— Już tam byłem, droga żonko — odpowiedział z uśmiechem. — Alboż ja nie uprzedzam wszystkich twych życzeń? Widziałem się z nim wczoraj wieczorem.
— I przyrzekł ci te sto trzydzieści sześć tysięcy franków? — spytała z niepokojem.
On między dwoma płonącemi polanami, układał wzgórek z węgla, patrząc z miną zadowolnioną na wzniesiony stos, który budował z nieskończoną kunsztownością.
— Oh, jak ty to mówisz!... — mruknął. — Sto trzydzieści sześć tysięcy, to suma nielada... Larsonneau jest dobry chłopak, ale kasa jego jest jeszcze skromna. Gotów on jest przysłużyć ci się...
Przewlekał, mrugał oczyma, zajęty odbudowaniem jednego rogu stosu, który mu się był rozsypał. Zabawka ta poczęła mącić myśli młodej kobiety. Mimowolnie śledziła pracę męża, którego niezręczność coraz to bardziej wzrastała. Ochota ją wzięła udzielić mu rady. Zapominając o Wormsie, jego rachunku, braku pieniędzy — rzekła nakoniec:
— Ale połóżże tę wielką głownię pod spodem, to wtedy reszta się nie rozsypie.
Mąż posłuchał jej ulegle, dodając:
— Nie może znaleźć więcej nad piędziesiąt tysięcy. Toć zawsze wcale ładna zaliczka... Tylko, że on nie chce tej sprawy mięszać z interesem Charonne. On jest tylko pośrednikiem, pojmujesz moja droga? Osoba pożyczająca pieniędzy żąda olbrzymich procentów. Chciałaby otrzymać rewers na osiemdziesiąt tysięcy z półrocznym terminem.
I uwieńczywszy stos kawałkiem śpiczastego węgla, złożył ręce na obcęgach, patrząc upornie w twarz żony.
— Osiemdziesiąt tysięcy franków! — zawołała. — Ależ to rozbój!... Czy mi radzisz podobne szaleństwo?
— Nie — rzekł dobitnie. — Jeśli jednak absolutnie potrzeba ci pieniędzy, nie bronię.
Wstał, jakby zmierzając ku wyjściu. Renata w okropnem wahaniu patrzała to na męża, to na rachunek, który pozostawiał na kominku. Ujęła nakoniec biedną swą głowę oburącz i szepnęła:
— Oh, te interesa! Głowa mi pęka dziś od samego rana... Idź, podpiszę ten rewers na osiemdziesiąt tysięcy franków. Gdybym tego nie zrobiła, czuję, że rozchorowałabym się na dobre. Znam ja siebie, cały dzień walczyłabym z sobą okropnie... Wolę już od razu popełnić głupstwo. To mi przyniesie przynajmniej ulgę.
I mówiła, że trzeba zadzwonić, żeby jej przyniesiono papier stemplowy. Ale on sam chciał jej posłużyć w tej mierze. Miał niezawodnie weksle gotowe w kieszeni, bo nieobecność jego trwała zaledwie dwie minuty. Przez ten czas kiedy pisała na małym stoliku, który jej przysunął do kominka, badał ją oczyma, w których płonęła żądza zdumiona. W pokoju było bardzo gorąco, czuć w nim było jeszcze ten wyziew, wstającej z łóżka młodej kobiety, zapach pierwszej jej tualety. Rozmawiając, opuściła nieco fałdy peniuaru, w który była obwinięta a wzrok męża, stojącego przed nią, osuwał się po jej głowie pochylonej, pośród złota jej włosów, daleko, aż do białości jej szyi i piersi. Uśmiechał się dziwnym jakimś uśmiechem; ten ogień płonący, który mu twarz palił, ten pokój szczelnie zamknięty, którego ciężkie powietrze zachowało woń miłości, te włosy żółtawe i ta skóra mleczno biała, które kusiły go rodzajem pogardy małżeńskiej, wszystko to rozmarzało go, poszerzało ramy dramatu, którego jedną scenę dopiero co odegrał, budziło jakiś tajemny a rozkoszny obrachunek w brutalnem jego ciele giełdowego spekulanta.
Kiedy żona podała mu weksel, prosząc aby sam już dokończył rozpoczętego interesu, wziął go, wciąż patrząc na nią.
— Prześliczna jesteś, zachwycająca... — szepnął.
A kiedy pochyliła się, aby odsunąć stolik, pocałował ją gwałtownie w szyję. Krzyknęła zlekka. Potem podniosła się, drżąca, zmięszana, starając się śmiechem pokryć zmięszanie a równocześnie mimowoli przychodziły jej na myśl pocałunki tamtego, wczoraj. Ale wstyd mu się zrobiło tego dorożkarskiego pocałunku. Wyszedł, ściskając jej po przyjacielsku rękę i przyrzekając, że wieczorem jeszcze mieć będzie te piędziesiąt tysięcy franków.
Renata przez dzień cały drzemała przed ogniem. W chwilach takich przesileń, miewała ona rozleniwienie kreolki. Wówczas cała jej hałaśliwość zdała się zasypiać w jakiemś próżniaczem obezwładnieniu. Dygotała z zimna, trzeba jej było wielkiego płomienia na kominku, duszącego gorąca, od którego występowały jej na czoło drobne krople potu, gorąca, pod wpływem którego drzemała. W tem palącem powietrzu, w tej kąpieli płomieni, niemal nic już nie cierpiała; cierpienie jej stawało się jakby snem lekkim, niepochwytną dusznością, której nieokreśloność stawała się w końcu rozkoszną nawet.
Tak to kołysała do wieczora i tego dnia również swoje wczorajsze wyrzuty sumienia w czerwonem półświetle ogniska, tak płonącego w kominku, że dokoła trzaskały wszystkie meble; chwilami żar ten odbierał jej nawet poczucie własnego istnienia.
Mogła myśleć o Maksymie jak o rozkoszy płomiennej, której promienie ją paliły; przesuwała się przed nią wizya dziwnej miłości pośród płonącego stosu na łożu rozpalonem do białości. Celestyna wchodziła i wychodziła z pokoju z twarzą spokojną służącej o krwi lodowatej. Miała polecone nie wpuszczać nikogo; odprawiła nawet dwie „nierozdzielne“, Adelinę d’Espanet i Zuzannę Haffner, które wstąpiły tu, wracając ze śniadania, spożytego razem w pawilonie wynajmowanym przez nie w Saint-Germain. Wieczorem wszakże, kiedy Celestyna przyszła, oznajmiając swej pani, że pani Sydonia, siostra pana, chciała się z nią zobaczyć, otrzymała rozkaz wprowadzenia tego gościa.
Pani Sydonia przychodziła zazwyczaj dopiero o zmroku. Brat wymógł na niej tylko, aby przychodząc do nich, miała zawsze jedwabne suknie. Niewiadomo wszakże jakim sposobem jedwab, choćby dopiero co wyszły z magazynu, nie wydawał się nigdy nowym na niej; wycierał się, tracił swój połysk, wyglądał na łachman. Zgodziła się również na to, aby nie przynosić z sobą nigdy do braterstwa nieodstępnego koszyczka. Natomiast kieszenie jej wypchane były papierami. Zajmowała ją niezmiernie ta Renata, z której nie mogła sobie uczynić rozsądnej, pogodzonej z wymaganiami życia, klientki. Odwiedzała ją regularnie z uśmiechem dyskretnym lekarza, który nie chce przerażać chorej wymienieniem nazwy jego choroby. Litowała się nad jej drobnemi przykrościami, jak nad bólami, pryszczami, które ona zagoiłaby natychmiast, gdyby tylko zgodziła się na to młoda kobieta. Renata, która w tej chwili przechodziła jedną z tych godzin, gdzie to potrzeba tak człowiekowi pożałowania, wyłącznie po to kazała ją wpuścić, aby jej powiedzieć, że cierpi na ból głowy nie do zniesienia.
— Ech, moja prześliczna — szepnęła pani Sydonia, wsuwając się w cień pokoju — ależ ty się tu dusisz!... Zawsze te newralgiczne bóle, nieprawdaż? To zmartwienie. Zanadto bierzesz życie do serca.
— A tak, mam niemało kłopotów — odparła słabnącym głosem Renata.
Noc zapadała. Nie chciała, żeby Celestyna zapaliła lampę. Płomień kominka tylko rzucał wielki blask czerwony, oświecając ją w pełni, rozciągniętą, owiniętą w biały peniuar, którego koronki różowiały w tym blasku! Tam, gdzie poczynał się cień, widać było tylko brzeg czarnej sukni pani Sydonii i dwie jej ręce skrzyżowane w szarych bawełnianych rękawiczkach. Czuły głos jej wychodził z ciemności.
— Więc pewno kłopoty pieniężne! — rzekła, jak gdyby powiedziała: kłopoty sercowe, tonem słodyczy i litości.
Renata spuściła powieki, gestem przyznała się.
— Ach! gdyby mnie bracia moi posłuchali, bylibyśmy wszyscy bogaci. Ale wzruszają zawsze ramionami, ilekroć im mówię o tym długu trzech miliardów, wiesz?... A ja przecież mam jak najlepszą nadzieję. Od dziesięciu lat już wybieram się do Anglii. Nieszczęściem mam tak mało czasu dla siebie!... Wreszcie zdecydowałam się napisać do Londynu i oczekuję odpowiedzi.
A widząc, że młoda kobieta się uśmiecha:
— Ja wiem, ty w to nie wierzysz także. Jednakowoż nie gniewałabyś się z pewnością, gdybym ci tak w tych dniach przyniosła w podarunku jaki milionik... Daj pokój, cała ta historya jest najprostszą w świecie: Pewien bankier paryzki pożyczył pieniędzy synowi angielskiego króla a ponieważ bankier umarł, nie pozostawiwszy naturalnego dziedzica, państwo może dziś domagać się spłaty długu wraz ze składanemi procentami. Ja to obliczyłam i wiem, że dziś suma ta dochodzi do dwóch miliardów, dziewięciuset czterdziestu trzech milionów, dwukroć dziesięciu tysięcy franków... Nie bój się, nie bój, to jeszcze będzie z czasem.
— Zanim to nastąpi wszakże — ozwała się młoda kobieta z lekką przymieszką ironii, mogłabyś postarać się dla mnie o pożyczkę jakich stu tysięcy... Dałoby to mi możność zapłacić mego krawca, który udręcza mnie okropnie.
— Sto tysięcy franków się znajdzie — odpowiedziała spokojnie pani Sydonia. — Chodzi o to tylko za jaką cenę?...
Płomień kominka migotał; Renata obezwładniona więcej jeszcze, wyciągała nogi, ukazując z pod brzegu peniuaru, końce pantofelków. Faktorka poczęła znów swym bolejącym głosem.
— Biedna kochanko, bo też doprawdy nie jesteś rozsądna... Znam wiele kobiet, ale nie znałam jeszcze nigdy żadnej, coby tak mało dbała o swoje zdrowie. Patrzaj: ta mała Michelin, ta umie się urządzać! Mimowoli myślę zwykle o tobie, kiedy ją widzę tak szczęśliwą i zdrową zawsze... Czy wiesz, że pan de Saffré jest w niej szalenie teraz zakochany i że dał jej już prezentów za jakie dziesięć tysięcy franków przynajmniej? Zdaje mi się, że jej marzeniem jest jaka posiadłość ziemska, domek gdzieś na wsi, lub willa.
Ożywiała się, poczęła szukać po kieszeniach.
— Mam tu jeszcze list jednej nieszczęśliwej młodej kobiety... Gdyby było światło, przeczytałabym ci... Wyobraź sobie, że mąż jej nie dba o nią najzupełniej. Zmuszona była podpisać weksle a teraz rada nierada, musiała pożyczyć od jednego znajomego mi pana. Ja to wydarłam jej weksle z pazurów lichwiarzy a to nie bez trudu, powiadam ci... Te biedne dzieciaki, czy sądzisz, że oni czynią co złego? Przyjmuję ich u siebie, jak gdyby to był syn mój i córka.
— Czy nie znasz jakiego pożyczającego? — spytała niedbale Renata.
— Znam z dziesięciu... Tyś zbyt dobra. Między nami kobietami, nieprawdaż? można sobie niejedno powiedzieć a choć to mąż twój jest moim bratem, ja go z pewnością nie będę usprawiedliwiać; przeciwnie, biorę mu bardzo za złe, że lata za temi wszystkiemi łajdaczkami a pozwala tak nudzić się przed kominkiem takiej uroczej żonie jak ty... Ta Laura d’Aurigny kosztuje go bajecznie. Nie dziwiłoby mnie to bynajmniej, gdyby ci odmówił pieniędzy. Wszak odmówił, nieprawdaż?... O! niegodziwiec!
Renata słuchała uprzejmie tego pieszczotliwego, łagodnego głosu, który wychodził z ciemności jak echo niewyraźne jeszcze własnych jej rozmyślań. Z powiekami nawpół przymkniętemi, niemal leżąc w fotelu, nie wiedziała już prawie, że pani Sydonia jest obecną, zdawało jej się, że w tym półśnie nachodzą ją złe jakieś myśli i pokusy z niesłychaną słodyczą, powoli. Faktorka mówiła długo, niby spadająca monotonnie letnia woda.
— To ta pani de Lauwerens zepsuła ci życie. Nie chciałaś mi nigdy wierzyć. Ach! dziś z pewnością nie potrzebowałabyś płakać tu u kominka, gdybyś była miała do mnie zaufanie... A ja cię kocham jak oko w głowie, moja prześliczna. Nóżkę masz przepiękną. Będziesz śmiać się ze mnie, ale muszę ci opowiedzieć moje szaleństwa: skoro cię nie widzę trzy dni, muszę koniecznie przyjść bodaj popatrzeć na ciebie przez chwilę, zachwycać się tobą; doprawdy brak mi czegoś; czuję potrzebę nasycenia mych oczu widokiem twych pięknych włosów, twej twarzy tak białej i delikatnej, twej cienkiej figurki... Nie, prawdziwie, nie widziałam nigdy podobnej figurki.
Renata w końcu uśmiechnęła się. Jej kochankowie nawet nie mówili z takim zapałem o jej wdziękach, nie unosili się taką ekstazą. Pani Sydonia spostrzegła ten uśmiech.
— No, to już umówione — rzekła wstając pośpiesznie. — Ja tu gawędzę i gawędzę a zapominam, że tobie od tego gadania głowa pęka... Przyjdziesz jutro, nieprawdaż? Pogadamy o sprawach pieniężnych, poszukamy kogoś pożyczającego... Słyszysz, ja chcę, żebyś ty była szczęśliwa.
Młoda kobieta, nie poruszając się, omdlewająca w tem gorącu, odpowiedziała po chwili dopiero, jak gdyby myśl jej zmuszoną była pracować długo z natężeniem, zanim wreszcie zdoła zrozumieć co się dokoła niej mówi.
— Dobrze, przyjdę, to umówione i pogadamy; ale nie jutro... Worms zadowolni się pewną zaliczką. Jeśli mnie będzie dręczył jeszcze, zobaczymy... Nie mów mi już o tem wszystkiem. Głowa mi pęka z tych interesów.
Pani Sydonia zdawała się być wielce niezadowolona. Zamierzała siąść już napowrót i rozpocząć swój pieszczotliwy monolog; ale wyraz zmęczenia niezmiernego na twarzy Renaty znaglił ją do odłożenia na później ataku. Wyciągnęła z kieszeni plikę papierów, w których poczęła grzebać, aż wreszcie znalazła jakiś przedmiot zamknięty w rodzaju małego różowego pudełeczka.
— Przyszłam tu, żeby ci polecić nowe mydło — rzekła, przybierając głos faktorki. — Szczerze się zajmuję wynalazcą, którym jest śliczny młody chłopiec. Jest to mydło nadzwyczaj łagodne, zbawiennie działające na skórę. Spróbujesz go, nieprawdaż? I polecisz twoim przyjaciółkom... Kładę je tu na kominku.
Była już u drzwi, kiedy powróciła raz jeszcze i wyprostowana, w różowym blasku ogniska z twarzą woskową, poczęła sławić jakiś pasek elastyczny, mający zastąpić gorsety.
— To ci nadaje figurę najkompletniej okrągłą, prawdziwą figurę osy... — mówiła. — Ocaliłam ten wynalazek od bankructwa... Skoro przyjdziesz do mnie, przymierzysz, jeśli zechcesz... Musiałam biegać po adwokatach przez cały ten tydzień. Akta mam w kieszeni i idę wprost ztąd do mego woźnego, żeby podjąć ostatnią opozycyę... Do widzenia, moja maleńka. Wiesz, że cię oczekuję i że chciałabym osuszyć łzy tych pięknych oczu conajprędzej.
Wyśliznęła się, znikła. Renata nie posłyszała nawet jak zamykała drzwi. Pozostała przed ogniem kominka, zatopiona w swem całodniowem marzeniu, z głową pełną cyfr tańcujących, słysząc z oddali głosy Saccarda i pani Sydonii, dowodzące coś, ofiarujące jej znaczne sumy takim tonem jak komornik wystawia na licytacyę ruchomości. Czuła na szyi brutalny pocałunek męża a skoro się odwróciła widziała u nóg swych faktorkę w czarnej sukni, z twarzą obwisłą, jak przemawiała do niej namiętnie, sławiąc jej piękność, błagając o miłosną schadzkę, w pozie kochanka, którego cierpliwość już się wyczerpała. Wizya ta wywoływała uśmiech na jej usta. Gorąco w pokoju stawało się z każdą chwilą coraz więcej dławiące. I ten strach młodej kobiety, dziwaczne jej marzenia, był to poprostu półsen, sen sztuczny, w głębi którego wciąż ukazywał jej się ów gabinecik na bulwarze i szeroka otomana, na którą wczoraj padła na kolana.
Nie czuła się już cierpiącą. Ilekroć otworzyła powieki przesuwał się przed nią Maksym w różowym blasku kominka.
Nazajutrz na balu w ministeryum, piękna pani Saccard była nieporównaną, czarowną. Worms przyjął zaliczkę piędziesięciu tysięcy franków; wychodziła z tych pieniężnych kłopotów z uśmiechem rekonwalescentki. Kiedy przechodziła salony w długiej sukni z różowej miękiej materyi z niezmiernym trenem à la Louis XIV, obramowanym szerokiemi białemi koronkami, powstał szmer ogólny uwielbienia; mężczyźni potrącali się, aby się jej przyjrzeć lepiej. A bliżsi znajomi pochylali się głębokim ukłonem, z dyskretnym uśmiechem, oddając hołd tym pięknym ramionom, tak znanym przez cały Paryż oficyalny, które to były silnemi kolumnami cesarstwa. Wydekoltowała się z taką wzgardą spojrzeń, szła tak spokojna i tak wdzięczna w swej nagości, że to przestawało już niemal być nieprzyzwoitem.
Eugeniusz Rougon, wielki mąż polityczny, który czuł, że obnażone te piersi wymowniejsze są jeszcze od jego słowa w Izbie, słodsze a bardziej przekonywające zarazem do pięknych stron tego panowania, zdolniejsze do nawrócenia sceptyków, poszedł złożyć powinszowanie bratowej, że miała tę szczęśliwą odwagę wykrojenia o dwa cale więcej swego stanika. Niemal całe Ciało prawodawcze znajdowało się tutaj, a po sposobie, w jaki wszyscy przyglądali się młodej kobiecie, minister przyrzekał sobie wspaniałe powodzenie w dniu jutrzejszym, kiedy pod obrady przyjdzie delikatna sprawa pożyczki miejskiej Paryża. Niepodobieństwem było wotować przeciw potędze, na skinienie której wyrastał z inspektów, użyźnionych milionami kwiat taki, jak ta Renata, dziwny kwiat rozkoszy o jedwabistem ciele, o nagości posągu, wcielony czar życia, który rozlewał dokoła ciepłą woń uciechy. Ale co wywołało największe szepty na balu, to egreta i naszyjnik z brylantów. Mężczyźni poznawali te klejnoty. Kobiety ukazywały je sobie oczyma przelotnie. Mówiono o tem przez cały wieczór. I salony ciągnęły się długą swą amfiladą w białem świetle żyrandoli, pełne tłumów strojnych, błyskotnych, niby gromada gwiazd spadłych na przestrzeń zbyt ciasną.
Około pierwszej Saccard zniknął. Zakosztował powodzenia żony jak człowiek, któremu się udał efekt teatralny. Ustalał bardziej jeszcze w tej chwili swój kredyt. Pewna sprawa powoływała go do Laury d’Aurigny; wymknął się, prosząc Maksyma, aby odprowadził po balu Renatę do domu.
Maksym spędził wielce rozumnie ten wieczór u boku Ludwiki de Mareuil; oboje zajęci byli okropnem obmawianiem wszystkich przechodzących kobiet po kolei. Ilekroć nadarzył się im jakiś sposobniejszy od innych przedmiot do obmowy, zasłaniali chustkami usta i śmieli się bez pohamowania. Renata musiała dopiero przyjść prosić młodzieńca, aby ją wyprowadził z salonów; rozbawiony, zapomniał prawie o zleceniu ojca. W powozie wesoła była nerwowo; drgało w niej wszystko jeszcze upojeniem świateł, zapachów, dźwięków i gwaru, przez który przechodziła. Zdawało się zresztą, że zapomniała zupełnie już o tej ich „głupocie“ w bulwarowej restauracyi, jak to nazywał Maksym. Spytała go tylko szczególniejszym jakimś tonem:
— Bardzo więc zabawny ten mały garbusek Ludwika?
— Och, bardzo zabawna... — odpowiedział młody człowiek, śmiejąc się jeszcze. — Widziałaś księżnę Sternich z żółtym ptakiem we włosach, nieprawdaż?.. Ludwika utrzymuje, że to jest ptak mechaniczny, który bije skrzydłami i co godzina woła na biednego księcia: kuku! kuku!
Renacie wydał się wielce komicznym ten żart wyemancypowanej pensyonarki. Kiedy przybyli na miejsce a Maksym zabierał się ją żegnać, rzekła mu:
— Nie zajdziesz? Celestyna z pewnością przygotowała mi jaką zakąskę.
Wszedł ze zwykłą niedbałością. Na górze nie było żadnej zakąski a Celestyna spała. Renata musiała zapalić sama świece w trójramiennym świeczniku. Ręka jej drżała cokolwiek.
— Ta głupia dziewczyna — mówiła o swojej pannie służącej — widocznie źle zrozumiała moje rozkazy... Ani sposób, abym się mogła rozebrać sama.
Przeszła do swej gotowalni. Maksym poszedł za nią, opowiadając jej jakiś nowy dowcip Ludwiki, który mu się przypomniał w tej chwili, spokojny, jak gdyby się zasiedział u przyjaciela, szukając już swojej cygarnicy, żeby zapalić cygaro. Ale tu, skoro postawiła tylko kandelabr na tualecie, odwróciła się nagle i padła w objęcia młodego chłopca, niema i drażniąca, przyciskając swe usta gorące do ust jego.
Apartament osobisty Renaty był gniazdeczkiem z jedwabiu i koronek, istnym cudem zalotnego zbytku. Buduarek maleńki poprzedzał sypialnię. Oba te pokoje stanowiły niemal jedno, lub przynajmniej buduar był jakby progiem tylko sypialni, wielkiej alkowy, zastawionej szezlongami i zamkniętej tylko podwójną portyerą. Ściany w jednym i drugim pokoju obite były takąż samą jedwabną matową materyą szarą, koloru lnu, haftowaną w olbrzymie bukiety róż, białego bzu i jaskrów. Firanki i portyery były z gipiury weneckiej, podłożonej jedwabiem, kolejno szarym i różowym.
W sypialni kominek z białego marmuru, prawdziwe pieścidełko, połyskał inkrustacyą z lapis lazuli i drogiej mozajki niby kosz kwiatów, odtwarzając też same róże, bez biały i jaskry obicia ścian. Wielkie łóżko szaro-różowe, którego drzewo pokrywały całkowicie zwoje materyi a które w głowach oparte było o ścianę, zapełniało całą połowę pokoju swą falą draperyj, gipiur i jedwabiu haftowanego w bukiety spadającego od sufitu aż na dywan. Powiedziałbyś tualeta kobieca, zaokrąglona, wycięta, przystrojona w węzły, kokardy, wolanty; a szeroka ta firanka, wzdymająca się na podobieństwo spódnicy, kazała ci myśleć o jakiejś rozkochanej olbrzymce, pochylonej, osłabłej, zanim padnie na poduszki. Pod firanką było sanktuarium batystów w drobniutkie zakładki, śniegu koronek, całej jakiejś przezroczy tonącej w półświetle kościelnem. Obok łóżka, tego pomnika, którego obszar przypominał ci kaplicę przystrojoną na jakieś święto, reszta mebli znikała: nizkie foteliki, lustro dwumetrowe, meble jakieś zaopatrzone w niesłychaną moc szuflad. Na ziemi kobierzec błękitnawo-szary posiany był różami blademi bezlistnemi. A po obu stronach łóżka leżały dwie skóry niedźwiedzie, oszyte różowym aksamitem o srebrnych pazurach, których głowy, zwrócone ku oknu poglądały nieruchomie w niebo szklannemi swemi, zielonkawemi, oczyma.
Pokój ten był dziwnie słodką jakąś harmonią, stłumioną ciszą. Żaden ton zbyt krzykliwy, ostry, żaden odblask metalu, złocenia jasnego nie raził tu oka, nie mącił rozmarzonej pieśni tych barw szaro-różowych. Nawet garnitur kominka, ramy lustra, zegar, małe kandelabry — wszystko to było z starej sewrskiej porcelany, z zaledwie dostrzegalnym złoconym bronzem oprawy. Cudnie pięknym był ten garnitur, zegar też zwłaszcza z rozswywolonym kręgiem amorków pyzatych, które zbiegały, pochylały się nad zegarową tarczą niby chmara nagich dzieciaków, drwiących z szybkiego biegu godzin. Ten przepych złagodzony, te barwy i przedmioty, które gust Renaty chciał mieć łagodne i uśmiechnione, słały światło zmroku na ten pokój, to półświatło alkowy, u której rozsunięto firanki. Zdawało się, że to tylko dalsze przedłużenie łoża, że cała komnata jest jednem łożem olbrzymiem z swemi kobiercami, niedźwiedziemi skórami, wyściełanemi krzesełkami, obiciem, które w dalszym ciągu na mury kładło miękość rozesłanego kobierca aż po sam sufit. I jak na łożu, młoda kobieta pozostawiała na tem wszystkiem ślad, ciepło, woń swego ciała. Kiedy się rozsunęło podwójną portyerę buduaru, zdawało się, że się podnosi kapę jedwabną posłania, że wchodzi się w jakieś wielkie łoże, ciepłe jeszcze i zwilgotniałe, gdzie się odnajdowało na cienkich płótnach prześcieradeł urocze kształty, sen i marzenia trzydziestoletniej paryżanki.
Pokój sąsiedni, garderoba, wielka komnata, wybita starą perską materyą, otoczona była po prostu szeregiem wysokich szaf z różanego drzewa, gdzie się znajdowała rozwieszona armia sukien. Celestyna, wielce pedantyczna, porządkowała je wedle ich dawności, zaopatrywała w etykiety, wprowadzała nieco arytmetyki w te kaprysy żółte lub błękitne swej pani, utrzymywała tu ton skupienia zakrystyi i porządek wielkiej stajni. Nie było tu ani jednego mebla i nigdzie nie napotkałeś najmniejszego porzuconego gałganka; ściany szaf połyskiwały zimne i czyste, jak lakierowane drzwiczki karety.
Ale cudem tego apartamentu, pokojem, o którym mówił cały Paryż, był gabinet, przeznaczony do ubierania — gotowalnia. Mawiano: „Gabinet pięknej pani Saccard“, jak się mówi: „Galerya lustrzana w Wersalu“. Gabinet ten pomieszczony był w wieżyczce pałacu, tuż nad jaskrawym żółtym salonikiem. Wchodząc tu przychodził na myśl szeroki namiot okrągły, namiot zapożyczony z czarodziejskiego jakiegoś widowiska, wzniesiony w śnie fantastycznym przez jakąś zakochaną bojownicę. W pośrodku plafonu korona z cyzelowanego srebra przytrzymywała fałdy namiotu, który, zaokrąglając się, przytwierdzony był do murów, zkąd spadał już wprost na podłogę. Te fałdy spływające, to bogate obicie łożone było z różowego jedwabiu, pokrytego bardzo przezroczym muślinem, ułożonym w wielkie plisy; w rzadkich w odstępach pasy gipiurowe rozdzielały te plisy a cienkie sztabki srebrne, ozdobne, wychodząc z korony biegły wzdłuż obicia po obu stronach każdego z gipiurowych pasów. Szaro-różowa barwa sypialni tu przechodziła w jaśniejszy odcień, stawała się biało-różową, niby nagość ciała. I pod tą obsłoną koronek, pod temi zwojami materyi i muślinu, gdzie tylko przez środkową próżnię korony widać było szmat lazuru, na którym Chaptin wymalował uśmiechniętego amorka, wpatrzonego ciekawie i przygotowującego strzałę, mogłeś wyobrazić sobie, że się znajdujesz w głębi bombonierki lub w jakiejś kosztownej szkatułce do biżuteryi, powiększonej tylko i przeznaczonej nie już na przechowanie dyamentu, ale nagości kobiecej.
Kobierzec, białości śniegu, rozściełał się na posadzce bez najmniejszej przymieszki rzuconego nań kwiatka. Szafa zwierciadlana, której ściany boczne inkrustowane były srebrem; szezlong, taburety z białego atłasu, wielka tualeta z płytą z różowego marmuru, której nogi niknęły wpośród falban muślinu i koronek, stanowiły umeblowanie całe. Kryształy na toalecie, szklanki, wazony, miednice, wszystko to było ze starego czeskiego kryształu w żyłki różowe i białe. I był tam inny jeszcze stolik, inkrustowany tak samo srebrem jak zwierciadlana szafa, na którym ustawione były szeregami narzędzia i przybory tualetowe, kolekcya dziwaczna, w której mieściła się cała moc przeróżnych drobnych instrumentów, jakich użytku trudno było dociec, przyrządy do drapania pleców, piłki do polerowania, pilniki wszelkiej wielkości i kształtów, nożyczki proste i zakrzywione, cała rozmaitość szczypczyków, obcążków i szpilek. Każdy z tych przedmiotów, z srebra i kości słoniowej, naznaczony był monogramem Renaty.
Gabinecik ten wszakże miał jeden kącik rozkoszny, i ten kącik właśnie czynił go przedewszystkiem słynnym. Naprzeciw okna ściany namiotu rozsuwały się i odsłaniały, w głębi pewnego rodzaju podłużnej alkowy, niezbyt głębokiej, łazienkę i wannę z różowego marmuru, zagłębioną w posadzce, której brzegi wyżłobione jak brzegi wielkiej muszli dochodziły na poziom równy z podłogą. Do łazienki schodziło się po stopniach z marmuru. Po nad kurkami srebrnemi o szyjach łabędzich, lustro weneckie wycinane, bez ram z matowemi deseniami na błyszczącym krysztale, zajmowało głębię alkowy.
Co rano Renata brała kilkuminutową kąpiel. Kąpiel ta napełniała na cały już dzień gabinet lekko wilgotnem powietrzem, wonią świeżego i zmoczonego ciała. Czasami jakiś flakon odetkany, mydło niewłożone do pudełka rzucało mocniejszy jakiś zapach w tę osłabiającą, nieco mdłą atmosferę. Młoda kobieta miała upodobanie pozostawać tu do południa, nawpół naga. Ten namiot okrągły był także nagością. Ta łazienka różowa, te stoliki i miednice różowe, ten muślin plafonu i murów, pod którym zdawała się płynąć krew różowa, wszystko to nabierało krągłości ciała, krągłości ramion i łona; a wedle pory dnia, powiedziałbyś, że to śnieżysta skóra dziecka lub gorące ciało kobiety. Była to jedna wielka nagość. Kiedy Renata wychodziła z kąpieli, jej jasne ciało blondynki dodawało tylko cokolwiek więcej różowości do całego tego różowego ciała gabinetu.
Maksym zatem rozebrał tej nocy Renatę. A znał się na tych rzeczach dobrze i zręczne jego ręce odgadywały gdzie tkwią szpilki, biegały dokoła figury z umiejętnością wrodzoną. Rozplótł jej włosy, zdjął z niej brylanty, uczesał na noc. A ponieważ do tego urzędu pokojowej i fryzyera dołączał jeszcze żarty i pieszczoty, Renata śmiała się serdecznie śmiechem stłumionym wśród szelestu i trzasku jedwabiów i rozwiązujących się po jednej spódnic. Kiedy się zobaczyła całkiem nagą, zdmuchnęła świece kandelabra, ujęła oburącz wpół Maksyma i niosła go niemal do sypialni. Ten bal upoił ją do reszty. W gorączce podniecenia dokładną miała świadomość tego dnia odrętwienia, płomiennego żądzą i pełnego snów nieujętych, rojeń rozkosznych. Słyszała wciąż jeszcze rozmowę, oschłe głosy Saccarda i pani Sydonii, wywołujące cyfry z nosowym dźwiękiem nawoływań woźnych. To ci ludzie tak ją udręczali, odbierali rozwagę i popychali do zbrodni. I w tej chwili nawet, kiedy szukała ust jego w głębi wielkiego łoża w ciemności, widziała wciąż jeszcze Maksyma w krwawym odblasku kominkowego ognia jak wczoraj, patrzącego na nią oczyma, co ją paliły.
Młody człowiek wyszedł dopiero o szóstej rano. Dała mu klucz od furtki parku Monceau, każąc zaprzysiądz, że przychodzić tu będzie co wieczora. Gabinet tualetowy łączył się z małym salonikiem koloru jaskra za pomocą krętych schodów, ukrytych w murze. Z saloniku tego łatwo było dostać się do oranżeryi a ztamtąd wyjść już do parku.
Wychodząc o świcie pośród mgły gęstej, Maksym był cokolwiek olśniony swojem szczęściem. Przyjął je zresztą z tem poddaniem uprzejmem istot biernych.
— Tem ci gorzej — myślał — wszakże to ona chce tego, nie ja, ona przedewszystkiem... Ale dyabelnie dobrze jest zbudowana, to pewna; i miała racyę, daleko zabawniejsza jest w łóżku od Sylwii, ponętniejsza bez porównania...
Osuwali się oni po pochyłości kazirodztwa od owego dnia już, kiedy Maksym w wytartym szkolnym mundurku zawisł na szyi Renaty, gniotąc jej kostium gwardyi francuzkiej. Od tej to chwili między nimi ciągle wzmagało się długotrwałe, postępujące zepsucie każdogodzinne. Dziwaczne wychowanie, które młoda kobieta dawała dziecku, jej nauki, ta poufałość, która z nich czyniła kolegów; dalej śmiałość żartobliwa ich zwierzeń wzajemnych: całe to zgubne pomięszanie praw i stanowiska obojga musiało w końcu związać ich z sobą węzłem dziwacznym, szczególniejszym, w którym oznaki przyjaźni przeobrażały się niemal w uciechy cielesne. Oddali się oni już wzajem sobie przed laty; brutalny czyn był już tylko przesileniem gwałtownem tej nieświadomej siebie choroby — miłości.
W świecie rozszalałym, w którym pędzili życie wyrósł ich występek jak ze sterty gnoju, z śmietnika, podsycanego wątpliwemi soki; rozwinął się on pośród szczególniejszych warunków rozpusty.
Ilekroć wielka kareta unosiła ich oboje do Lasku, kołysząc mięko przez długie aleje, opowiadając sobie tłuste anegdotki na ucho, szukając w czasach dzieciństwa instynktownych nieprzyzwoitości, nie było to u nich tylko zwykłem zboczeniem, ale zadowolnieniem raczej niewyznanych pragnień. Czuli się, acz niejasno jeszcze, niemniej przeto czuli się winnymi, jak gdyby otarli się wzajem w dotknięciu; a nawet ten grzech oryginalny, to osłabienie, w które pogrążały ich plugawe rozmowy, to zmęczenie rozkoszne podniecało ich może więcej jeszcze niż istotne, ujęte pocałunki. Ich koleżeńskie stosunki zatem były powolnym pochodem dwojga zakochanych, który miał ich złowrogo zaprowadzić pewnego dnia wreszcie do gabinetu kawiarni Riche i wielkiego szaro-różowego łoża Renaty. Kiedy nakoniec znaleźli się jedno w uścisku drugiego, nie odczuli nawet głębiny swego błędu, nie odtrącił on ich od siebie, nie wstrząsnął nimi. Powiedziałbyś dwoje dawnych kochanków, których pocałunki były przypomnieniami, zda się, rozkoszy minionych. I stracili tyle godzin w tem stykaniu się bezustannem swych istot, że mimowolnie musieli wciąż mówić o tej przeszłości pełnej bezświadomych uczuć.
— Przypominasz sobie ten dzień, kiedy przybyłem do Paryża — mówił Maksym — miałaś wtedy taki zabawny kostium; i palcem zarysowałem ci wówczas trójkąt na piersiach, radząc wyciąć stanik tak spiczasto... Czułem wtedy ciało twe pod szmizetką i palec mój zagłębił się cokolwiek pod nią... To było pyszne...
Renata śmiała się, całując go i szeptała:
— Pięknież bo już byłeś wówczas zepsuty... A jakeś nas ubawił u Wormsa, pamiętasz? Nazywałyśmy cię „naszym małym mężczyzną“. Mnie zdawało się zawsze, że gruba Zuzanna byłaby pysznie zgodziła się na stosuneczek z tobą, gdyby jej margrabina nie była nadzorowała rozwścieklonemi swemi oczyma.
— Ach, tak, ileżtośmy się naśmieli zawsze... — szeptał młodzieniec. — A ten album z fotografiami, pamiętasz? A ileż jeszcze różnych rzeczy: nasze przejażdżki po Paryżu, nasze podwieczorki u pasztetnika na bulwarach; pamiętasz te małe ciasteczka z malinami, któreś ty tak lubiła?... Ja pamiętam zawsze to popołudnie kiedyś mi to opowiedziała awanturkę Adeliny w klasztorze, te listy, które pisała do Zuzanny a które podpisywała męzkiem imieniem Artura d’Espanet, gdzie to proponowała jej wykradzenie...
Kochankowie śmieli się jeszcze z tej zabawnej historyjki; potem Maksym ciągnął dalej pieszczotliwym swym głosem:
— A kiedy to przyjeżdżałaś po mnie do kolegium swoim powozem, musieliśmy bardzo zabawnie wyglądać oboje... Ja ginąłem w twoich spódnicach, taki byłem mały podówczas.
— Tak, tak — szeptała, przejęta dreszczem, przyciągając do siebie młodzieńca — to było pyszne, jak mówisz... Kochaliśmy się, nie wiedząc, że się kochamy, nieprawdaż? Ja wiedziałam o tem pierwej od ciebie. Któregoś dnia wieczorem, powracając z Lasku, dotknęłam cię nogą i dreszcz mnie przeszedł... Ale tyś się nie spostrzegł, nic nie pomiarkowałeś. Co? — tyś ani pomyślał o mnie?
— Oh, i owszem — odpowiadał cokolwiek zakłopotany — tylko nie wiedziałem, pojmujesz... Nie śmiałem.
Kłamał. Myśl posiadania Renaty nie stanęła nigdy przed nim jasno, określenie. Zepsucie jego prześlizgało się po niej, dotykało jej ciągle a przecież nie zapragnął jej nigdy rzeczywiście. Zbyt mięki był, zbyt rozpieszczony, zbyt mało posiadał woli, aby mógł dojść do tego pożądania. Przyjął Renatę ponieważ ona mu się narzuciła niemal sama, ponieważ osunął się na jej łoże ani chcąc tego, ani przewidując nawet. Stoczywszy się po tej pochyłości, pozostał tam, bo było mu z tem dobrze, bo go tam przejmowało rozkoszne jakieś ciepło, bo wreszcie, leniwy z natury, pozostawał zwykle wszędzie, gdzie go rzuciły losy. Z początku doznawał nawet poniekąd zadowolenia miłości własnej. Była to pierwsza mężatka, którą posiadł. Nie pomyślał, że tym mężem był własny jego ojciec!...
Ale Renata wnosiła w ten występek wszystkie gorące żądze serca zbłąkanego. I ona stoczyła się po pochyłości. Tylko, że ona aż do samego końca nie staczała się jak bezwładne ciało. Pragnienie zbudziło się w niej zbyt późno, aby je mogła pokonać, kiedy już upadek stał się fatalnością. Ten upadek ukazał się jej nagle jako konieczność nudy życia, jego próżni, jako uciecha rzadka, niezwykła, jako jedyna rozkosz, która mogła jeszcze zbudzić do życia znużone jej zmysły, zranione serce. Było to podczas owej przejażdżki jesiennej, o zmroku, kiedy Lasek zasypiał, wtedy to stanęła przed nią myśl niepochwytna kazirodztwa, dreszczem rozkosznym przejmując jej skórę, dreszczem nieznanych jakichś rozkoszy; i tegoż wieczora, w półupojeniu obiadu, pod grozą zazdrości, co ją chłostała wężowym swym biczem, dojrzała w niej ta myśl, wyłoniła się i sformułowała w niej jasno, wyraźnie, stanęła przed nią płomienna, pośród palącej atmosfery cieplarni, wobec Ludwiki i Maksyma. W tej godzinie pragnęła złego, tego złego, którego nikt nie popełnia, złego, któreby zapełniło całą jej egzystencyę pustą, które nakoniec rzuciłoby ją w to piekło, przejmujące ją zawsze strachem jak w owych czasach, kiedy była małą dziewczynką. Potem, nazajutrz, już go nie chciała pod wpływem dziwnego jakiegoś wyrzutu sumienia i uczucia znużenia zarazem. Zdawało jej się, że już zgrzeszyła, że to nie było bynajmniej tak dobrem jak przypuszczała i że to rzeczywiście zbyt byłoby już brudnem, zbyt ohydnem. Przełom miał być fatalnym, przyjść sam z siebie, całkiem po za obrębem sfery uczuć dwojga tych ludzi, tych kolegów, których przeznaczeniem było oszukiwać się wzajem, a pewnego wieczora oddać się sobie w przypuszczeniu, że zamieniają z sobą zwykły tylko uścisk dłoni — ot, bezświadomie.
Ale po tym upadku głupim, bezmyślnym, ona powróciła do swego rojenia owej rozkoszy bez nazwy i wówczas to wzięła napowrót Maksyma, pochwyciła go w swe ramiona, zaciekawiona nim, ciekawa okrutnych, szarpiących uciech miłości, którą uważała za zbrodnię. Wola jej przyjęła kazirodztwo, domagała się go, pragnęła zakosztować do dna, aż do wyrzutów sumienia, gdyby one kiedy nadejść miały. Ona była tu czynną, świadomą. Kochała z uniesieniem kobiety światowej, z przesądami niepokojącemi mieszczanki, ze staczanemi walkami, radością i obrzydzeniem kobiety, co tonie we wzgardzie samej siebie.
Maksym powracał co noc. Przychodził przez ogród około pierwszej. Najczęściej Renata czekała na niego w cieplarni, którą musiał przechodzić, aby się dostać do małego saloniku. Zresztą bezwstyd ich był najdoskonalszy, zaledwie ukrywali się z swym stosunkiem, zaniedbywali najzwyklejszych ostrożności wiarołomstwa. Ta część pałacu, co prawda, należała do nich w zupełności. Baptysta, kamerdyner męża, sam jeden tylko miał prawo tam wchodzić a Baptysta, jako człowiek poważny, znikał natychmiast, skoro służba jego była skończoną. Maksym twierdził nawet ze śmiechem, że odchodzi tak wcześnie dla tego, że pisze swoje „Pamiętniki“. Pewnej nocy wszakże, kiedy przybył właśnie, Renata ukazała go Maksymowi, jak przechodził uroczyście przez salon z lichtarzem w ręku. Wysoki lokaj, z postacią ministra, oświecony żółtem światłem woskowej świecy, miał tej nocy twarz jeszcze spokojniejszą i surowszą niż zazwyczaj. Pochyleni kochankowie zobaczyli jak gasił świecę i skierował się w stronę stajni, gdzie stały konie i sypiali masztalerze.
— Obchodzi rond nocny — powiedział Maksym.
Renata stała drżąca. Baptysta niepokoił ją zazwyczaj. Czasami mawiała, że to jedyny człowiek uczciwy w tym pałacu, z tym swoim chłodem, z tem jasnem spojrzeniem, które nie zatrzymywało się nigdy na obnażonych ramionach kobiet.
Odtąd poczęli strzedz się cokolwiek. Zamykali drzwi od małego saloniku i mogli tym sposobem swobodnie używać bez niepokoju tego saloniku cieplarni i apartamentu Renaty. Był to dla nich świat cały. Zaznali w nim przez pierwsze miesiące najwyrafinowańszych rozkoszy. Obnosili swą miłość z wielkiego szaro-różowego łoża sypialni do nagości biało-różowej tualetowego gabinetu i wnosili ją w symfonię minorową żółtego saloniku, wiedli ją wszędzie. Każdy pokój z osobna, z właściwą sobie wonią, obiciami, odrębnem swem życiem dawał im odrębne też wrażenia, czynił z Renaty inną znów kochankę: była delikatną i ładną w szerokiem jedwabnem łożu wielkiej pani, pośród ciepła arystokratycznej sypialni, gdzie miłość złagodzoną była dobrym gustem; pod namiotem koloru ciała, pośród zapachów i rozemdlenia wilgotnej atmosfery łazienki była kapryśną jak kurtyzana i jak ona zmysłową, oddawała się wychodząc z wanny i tam to najwięcej nią się zachwycał Maksym; potem na dole, w świetle wschodzącego słońca małego saloniku, pośród tej jutrzni złotawej, która rzucała złoty odblask na jej włosy, stawała się boginią, z tą swoją głową jasnowłosej Dyany, z obnażonemi ramionami, które przybierały skromne, dziewicze pozy, z czystemi liniami posągowego ciała, które rysowało się szlachetnie na nizkich kozetach saloniku z prawdziwą gracyą starożytną. Było wszakże miejsce, którego Maksym niemal się lękał i gdzie go Renata wciągała tylko w złe dni, w dni takie, w których potrzebowała jakichś upojeń gorzkich, dojmujących. Wówczas przenosili swą miłość do cieplarni. Tam to dopiero upajali się prawdziwie kazirodztwem.
Pewnej nocy, w chwili niepokoju, młoda kobieta zażądała, aby kochanek poszedł po jedną z czarnych skór niedźwiedzich. Potem położyli się na tem futrze kruczem, nad brzegiem basenu w wielkiej, okrążającej cieplarnię alei. Na dworze mróz był okropny, księżyc świecił jasno na wyiskrzonem niebie. Maksym przybył tu drżący, zziębły ze skostniałemi palcami i uszami. W oranżeryi tak było gorąco, że omal nie zemdlał na skórze niedźwiedziej. Wchodził w istny płomień ciężki, bezpośrednio z suchego, kolącego zimna, tak że doznawał dojmującego bólu, jak gdyby go sieczono rózgami. Kiedy przyszedł do siebie, zobaczył klęczącą nad nim Renatę, pochyloną, z nieruchomie utkwionemi oczyma, z wyrazem twarzy dziwnie brutalnym, który go przejął strachem. Włosy jej opadły, obnażone miała ramiona, opierała się na pięściach, z wyciągniętą kością pacierzową, przypominała wielką kotkę o fosforycznych blaskach oczu. Młody człowiek, leżący na wznak, spostrzegł po nad ramionami tego pięknego wpatrzonego weń, rozkochanego zwierza, marmurowego sfinksa, którego uda połyskujące srebrzył teraz księżyc. Renata miała w tej chwili tęż samą pozę, tenże uśmiech zagadkowy, tajemniczy potworu o głowie kobiecej i w swych rozwiązanych, opadających spódnicach wydała mu się białą siostrą tego czarnego bożyszcza.
Maksym pozostał na ziemi zesłabły. Gorąco było dławiące, czarne gorąco, co nie padało z nieba w deszczu ognistym, ale które wlokło się po ziemi jak wyziewy szkodliwe i którego opary wznosiły się w górę, niby chmura, brzemienna burzą. Gorąca wilgoć otulała kochanków, osypywała ich rosą, płomiennym potem. Długo pozostawali tak bez ruchu, bez jednego słowa w tej kąpieli płomieni, Maksym przytłoczony do ziemi i nieruchomy, Renata drżąca, wsparta na pięściach jak na kolanach smukłych i nerwowych. Na dworze, przez małe szybki cieplarni widać było aleje parku Monceau, bukiety drzew o czarnych strzępiastych, delikatnych gałęziach, trawniki murawy białe jak zamarzłe jeziora, cały krajobraz zamarły, którego delikatny rysunek i jasny koloryt jednolity przypominał skrawki japońskich widoków. I ten kawałek ziemi palącej jak płomienne łoże, na którem spoczywali kochankowie wrzał dziwnie wpośród tego wielkiego, niemego chłodu.
Była to dla nich noc szalonej miłości. Renata była tu mężczyzną, wolą namiętną i działającą. Maksym poddawał się. Ta istota nijaka, bierna, ładna i jasnowłosa, od dzieciństwa dotknięta w swej męzkości, stawała się w uścisku ciekawej, namiętnej kobiety dziewczyną o gładkich członkach, o wdzięcznej szczupłości rzymskiego efeba. Zdawał się zrodzonym i wzrosłym do przewrotności rozkoszy. Renata rozkoszowała się swą władzą, gięła powiewem swej namiętności tę istotę słabą, której płeć dotąd jeszcze była niepewną. Dla niej było to bezustanne zdumienie żądz, niespodzianka zmysłów, dziwaczna sensacya przykrości i cierpkiej, dojmującej przyjemności zarazem. Stropioną była wobec niego, z pewnem powątpiewaniem poglądała na tę skórę delikatną, szyję krągłą, na bezsilne rozemdlenie. W takich chwilach doznawała pełni rozkoszy. Maksym, odkrywając przed nią nowe wrażenia, udoskonalił w niej szalone wybryki strojów, jej zbytek zdumiewający, to życie na przebój. Tchnął w jej ciało ten jakiś ton przesadnego, wygórowanego przepychu, który dokoła niej się odzywał. Był to kochanek dopasowany do mody i szaleństw tej epoki. Ten ładny młodzieniec, którego ubiór przystający uwydatniał wątłe kształty, ta niedoszła dziewczyna, przechadzająca się po bulwarach, z rozdziałem pośrodku głowy, z śmieszkami i znudzonym wyrazem twarzy, w ręku Renaty stał się jedną z tych rozpustnic dni upadku społeczeństw, które, w pewnych godzinach, w stoczonym zepsuciem narodzie, wyczerpują jego ciało i zaćmiewają władze ducha.
A w cieplarni to przedewszystkiem Renata była mężczyzną. Płomienna noc, którą tam spędzili, nie była jedyną; nastąpiły po niej inne. Oranżerya paliła, kochała wraz z nimi. W ciężkiem, duszącem powietrzu, w białawem świetle księżyca, widzieli przed sobą ten świat szczególny roślin dokoła, zda się, poruszających się, ożyłych, zamieniających z sobą uściski. Czarna niedźwiedzia skóra zajmowała całą szerokość alei. U ich stóp z basenu podnosił się kłąb pary, woda szemrała, gęste zwoje roślin obejmowały się uściskiem splątanych korzeni a różowa gwiazda Nymfei otwierała swe łono na wód powierzchni, niby stanik dziewicy; Tornelie opuszczały w dół swe gałązki jak włosy nereid omdlewających. Dalej, dokoła nich drzewa palmowe, wielkie bambusy indyjskie wznosiły się, tworzyły sklepienia, gdzie pochylały się ku sobie i mięszały swe liście, przybierając pozycye chwiejne znużonych kochanków. Niżej nieco paprocie i alsofile zdawały się strojnemi damami, w szerokich sukniach zielonych, oszywanych regularnemi falbanami, co nieme i nieporuszone nad brzegiem alei, oczekiwały na słowo miłości. Obok nich powykręcane liście, narzucone czerwonemi plamami, liście begonii i białe liście zaostrzone niby żelezce lancy caladium, słały się kobiercem ran otwartych i bladości, których kochankowie nie mogli sobie wytłomaczyć i w których dopatrywali się czasami okrągłych bioder i kolan. Tam znów banany pochylały się pod ciężarem gron swego owocu, mówiły o żyzności gruntu, kiedy tymczasam Euphorb abisyński, pałkami kolczastemi, powykręcanemi, pełnemi ohydnych garbów, majaczył w cieniu i zdał się wyziewać pot soków, przypływ występujący z brzegów tej płomiennej generacyi. W miarę wszakże jak wzrok zagłębiał się w zakątki cieplarni, ciemność zapełniała się jakąś rozwiązłością szaleńszą jeszcze liści i łodyg; nie rozróżniali już na stopniach schodków ani miękich, jak aksamit Maranta, ani gloxynij o fioletowych dzwonkach, ni dracen podobnych do sztyletów połyskujących, wylakierowanych; było to koło taneczne żywych traw, ścigających się wzajem w niezaspokojonej tęsknocie. W czterech rogach, gdzie obsłony lianów tworzyły altanki, ten sen zmysłowy, ta bachanalia rozpasana zwiększała się bardziej jeszcze, stawała szaleńszą i delikatne gałązki waniliowych krzewów i bauhinij wyciągały się w przestrzeń miłośnie jak ramiona niewidzialnych kochanków, pragnących wydłużyć w nieskończoność uścisk namiętny, zebrać weń wszystkie rozkosze rozproszone dokoła. Te nieskończonej długości ramiona zwisały ze znużenia, wiązały się, splatały w spazmie miłosnym, szukały się wzajem, otaczały uściskiem, jak pośród tłumnego bekowiska. Było to jedno olbrzymie bekowisko cieplarni, tego kącika dziewiczego lasu, gdzie płonęła zieleń i rozkwitały zwrotnikowe krzewy.
Maksym i Renata, o spaczonych, pogwałconych zmysłach, czuli jak ich porywa z sobą to potężne wesele cieplarni. Ziemia poprzez niedźwiedzią skórę paliła im grzbiety a z wysokości palm padały na nich krople żaru. Soki, co uchodziły z wnętrza drzew przenikały ich nawskróś, dawały im pragnienia szalone natychmiastowego rozrostu, olbrzymiego jakiegoś odtwarzania. I oni łączyli się z tem bekowiskiem cieplarni. Wówczas to, pośród tego bladego odbłysku, oślepiały ich jakieś wizye, oszołomiały; wizye, w których uczestniczyli jako świadkowie, wizye miłości drzew palmowych i paproci; liście nabierały jakichś kształtów zmięszanych i zagadkowych, które ich żądze przyoblekały w wyraźne obrazy zmysłowych rozkoszy; szepty, stłumione jakieś głosy, omdlewające okrzyki dobiegały ich z ciemnych grup krzewów, westchnienia ekstazy, zdławione krzyki boleści, śmiechy oddalone, wszystko to, co własne ich pocałunki miały w sobie wymowy i co im echo zwracało szmerem. Czasami zdawało się im, że wstrząsa nimi potężny dreszcz ziemi, jak gdyby jej łono w gorącej zaspokojenia chwili wybuchnęło rozkosznem łkaniem bezmiernego zachwytu.
Gdyby zamknęli oczy, gdyby dławiące gorąco i blade światło nie były zbudziły w nich całej deprawacyi wszystkich zmysłów, same te wonie już wystarczyłyby, by zerwać wszystkie fibry ich nerwów. Basen przejmował ich wilgotnym, przenikliwym wyziewem, w którym łączyły się tysiączne zapachy kwiatów i zieleni. Chwilami wanilia śpiewała niby gruchaniem gołębi, potem znów odzywały się ostre nuty Stanhopei, której centkowate jak u tygrysa paszcze mają oddech gorzki i silny rekonwalescenta. Orchideje w koszach, przykutych łańcuszkami, siały powiew istnych żywych kadzielnic. Ale wyziewem, co po nad wszystkiemi był tu dominującym, w którym stapiały się wszelkie nieujęte westchnienia, był ten wyziew ciał ludzkich, woń miłości, który Maksym poznawał, całując kark Renaty, zatapiając głowę w rozsypane jej włosy. I pozostawali upojeni tą wonią rozkochanej kobiety, co owijała całą cieplarnię niby sypialnię, w której rodziła ziemia.
Zazwyczaj kochankowie kładli się pod Tanghinem madagaskarskim, pod tem trującem drzewem, którego liść w ów dzień odsłaniającego się jej uczucia gryzła młoda kobieta. Dokoła nich śmiały się białe posągi, patrząc na niezmierne gody roślin. Księżyc, obiegając, zmieniał cienie grup, ożywiał ten dramat migotliwem, zmiennem swem światłem. A oni byli o tysiące mil od Paryża, gdzieś po za obrębem łatwego życia Lasku, salonów urzędowych, w jakimś zakątku indyjskiego lasu, jakiejś potwornej świątyni, której sfinks marmurowy, czarny stawał się bogiem. Czuli ten stok zbrodni, po którym się osuwali, stok przeklętej miłości, namiętności dzikich zwierząt. Cały ten akt rozmażania się, co ich otaczał, ten głuchy szmer wody basenu, ten bezwstyd nagich liści, wszystko to rzucało ich w pełnię dantejskiego piekła namiętności. Wtedy to w głębi tej szklanej klatki, wrącej płomiennem lata gorącem, zatopieni wśród jasnego grudniowego chłodu używali dopiero rozkoszy zupełnej kazirodztwa jak zbrodniczego owocu przepalonej ziemi, przejęci głuchą, tajoną trwogą straszliwych swych zaślubin.
I pośród czarnych kudłów niedźwiedziej skóry, ciało Renaty bielało w postawie wielkiej przyczajonej kotki z wydłużonym grzbietem, wspartej na pięściach niby na smukłych, nerwowych kolanach. Ona, zdało się, nabrzmiałą była przejmującą ją nawskróś rozkoszą a jasne kontury jej ramion i ud odcinały się na kruczej plamie, którą skóra czerniła żółty piasek alei. Czyhała na Maksyma, tę zdobycz rozciągniętą pod nią na ziemi, która oddawała się jej, którą posiadała całkowicie. Od czasu do czasu tylko pochylała się nagle, całowała go płonącemi ustami. Wargi jej rozchylały się wtedy tak chciwe i krwawiące, jak kwiaty hibiscusa chińskiego, którego kobierzec przysłaniał ścianę pałacu. Była wtedy tylko palącą córą tej cieplarni. Jej pocałunki rozkwitały i więdły jak czerwone kwiaty wielkiej malwy, co trwają zaledwie kilka godzin i odradzają się bezprzestannie, podobne do rozranionych a nigdy nie sytych ust olbrzymiej jakiejś Mesaliny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Aleksandra Callier.