Odprawa (Zola)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Odprawa | |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego | |
Data wyd. | 1895 | |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Aleksandra Callier | |
Tytuł orygin. | La Curée | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
DZIEŁA E. ZOLI.
RODZINA ROUGON-MACQUART.
Historya przyrodzona i społeczna jednej rodziny za drugiego Cesarstwa.
ODPRAWA.
(LA CURÉE).
Przekład A. Callier.
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego.
1895.
Дозволено Цензурою
Варшава, 17 Апрѣля, 1895 года.
W Drukarni Przeglądu Tygodniowego, Czysta № 4.
|
Za powrotem, w nawale powozów, dążących ku miastu wybrzeżem jeziora, kareta musiała posuwać się zwolna, krok za krokiem. Na chwilę nawet tłok stał się tak wielkim, że trzeba było stanąć.
Słońce zachodziło na październikowem niebie, jasno-szarem, poznaczonem pręgami lekkich obłoczków. Ostatni jego promień, osuwający się po dalekich podmurowaniach kaskady, kąpał w rudawem swem pobladłem świetle długi szereg zatrzymanych w tej chwili powozów. Odblaski złote, żywe refleksy kół odbijały od żółto-jasnego tła karety, której szafirowe, lśniące ściany odzwierciedlały skrawki roztaczającego się dokoła krajobrazu. A nieco wyżej, w całej pełni tego rudawego światła, co ich oświecało od tyłu i odbijało się w mosiężnych guzikach ich liberyi w pół podgiętej i opadającej z kozła, stangret i lokaj w granatowych surdutach, jasno-piaskowych spodniach i kamizelkach w czarne z żółtem paski, siedzieli sztywni, poważni i cierpliwi jak służba arystokratycznego domu, której taka drobnostka, jak nagły zbieg powozów, nie jest w stanie w gniew wprawić. Kapelusze ich, zdobne w czarne kokardy, wyglądały bardzo dystyngowanie. Tylko konie, wspaniały zaprzęg skarogniady, dyszały zniecierpliwione.
— Patrz — wymówił Maksym — Laura d’Aurigny, tam, w tym powozie... przypatrzże jej się, Renato.
Renata podniosła się nieco, zmrużyła oczy z tak wdzięczną minką, którą przybierała zawsze, dzięki słabemu wzrokowi, ilekroć miała się czemuś przyjrzeć lepiej.
— Myślałam, że uciekła — odrzekła... — Ale zmieniła, zdaje się, kolor włosów, nieprawdaż?
— Tak — odrzucił Maksym ze śmiechem — nowy jej kochanek nie może ścierpieć rudych.
Renata, pochylona cokolwiek naprzód, z ręką wspartą na drzwiczkach karety, przypatrywała się zbudzona ze smutnego marzenia, które od godziny zamykało jej usta; milcząca, siedziała tak wtulona w głąb powozu, z niedbałością odpoczywającej w szezlongu rekonwalescentki. Na jedwabnej jasno-lila sukni, z tuniką oszytą szerokiemi plisowanemi wolantami miała krótki paltocik z białego sukna z wyłogami z lila aksamitu, który jej nadawał pozór nieco zawadyacki. Dziwne jej włosy, niezwykłej blado płowej barwy, przypominające swym odcieniem kolor świeżego masła, zaledwie przysłaniał nieco lekki kapelusik, przybrany pękiem róż bengalskich. Wciąż jeszcze przymrużała oczy z tą miną impertynenckiego wyrostka, z czołem jasnem przerżniętem w pośrodku głęboką zmarszczką, z ustami, których górna warga wysuwała się naprzód, jak u nadąsanych dzieci. Potem, ponieważ widocznie nie mogła dojrzeć dobrze, wzięła lornetkę dużą, męzką, oprawną w szyldkret i trzymając ją w ręce, nie dotykając do oczu, przypatrywała się uważnie korpulentnej Laurze d’Aurigny z całą swobodą, z miną najzupełniej spokojną.
Szereg powozów nie posuwał się wciąż jeszcze. Wpośród tej ciemnej plamy, którą tworzył długi sznur powozów licznych niezmiernie, w to pogodne popołudnie jesieni błyskały tylko: tam łamiący się w kryształowej szybie promień zachodu, tu znowu munsztuk konia, posrebrzana oprawa latarni lub złoty galon lokaja, siedzącego wysoko na koźle. Tu i owdzie w odkrytym powozie rzucał się w oczy jakiś brzeg jasnej materyi, część tualety kobiecej, skraj jedwabiów lub aksamitów. I zwolna wielka jakaś cisza zaległa całą tę tak gwarną niedawno a teraz unieruchomioną defiladę. Słyszeć można było w głębi pojazdów rozmowy pieszych przechodniów. Rzucano sobie w milczeniu z jednego powozu do drugiego ciekawe spojrzenia i nikt już nic nie mówił w tem oczekiwaniu, które przerywało jedynie trzeszczenie uprzęży i uderzanie kopyt zniecierpliwionego konia. W dali zmieszane odgłosy Lasku zamierały.
Mimo spóźnionego już teraz sezonu, znalazłbyś tu „cały Paryż“, ten cały Paryż modny, wytworny: księżna Sternich w wygodnym powozie o ośmiu resorach; pani Lauwerens, w wiktoryi bez zarzutu; baronowa Meinhold w zachwycającym cab’ie, zaprzężonym w skarogniade konie; hrabina Wańska srokatemi kucami; pani Dast, sławnym swym karym zaprzęgiem; pani de Guende i pani Tessière karetą; znana Sylwia odkrytem szafirowem landem. A potem znów Don Carlos, w żałobie, z liberyą służby starożytną i uroczystą; Selim-pasza w fezie i bez guwernera; księżna de Rozan „egoistką“ ze służbą upudrowaną na biało; pan hrabia de Chibray w dog-cart; pan Simpson wytwornym kawalerskim zaprzęgiem; cała kolonia amerykańska. Nakoniec dwóch członków akademii w dorożce.
Nareszcie pierwsze powozy oswobodziły się, i zwolna, po trochu, cały szereg począł się toczyć za niemi. Było to jakby przebudzenie. Tysiące światełek poczęło biedz w podskokach, szybkie błyski krzyżowały się w ruchu kół, iskry posypały się z wędzideł, targanych przez konie. Na ziemię padały szerokie odblaski szyb migocących w zachodzie. To iskrzenie się uprzęży i kół, ten blask werniksowanych ścian pojazdów, w których płonęła łuna zachodzącego słońca, te jasne tony fantastycznych liberyj rysujących się na tle nieba i bogate, strojne toalety, wysuwające się z powozów, wszystko to uniesione zostało w głuchym łoskocie bezprzerwanym, w rytmicznym tentencie zaprzęgów. I cała ta defilada posuwała się teraz wśród tegoż samego, co poprzednio, gwaru, w tychże samych blaskach, bez przerwy, jednym ciągiem, jak gdyby pierwsze powozy pociągnęły za sobą wszystkie inne.
Renata, ulegając pierwszemu lekkiemu wstrząśnieniu karety, opuściła lornetkę i napowrót spadła na poduszki powozu. Podciągnęła ku sobie mocniej brzeg niedźwiedziej skóry, co wypełniała powóz jedwabistym obrusem śniegu długich swych sfalowanych włosów. Chłodny wietrzyk się podnosił. Ciepłe popołudnie październikowe, które darzyło Lasek istnym powrotem wiosny i wywabiło w odkrytych powozach światowe panie, zagrażało teraz wcale nieoczekiwanem zakończeniem: ostrym chłodem wieczora.
Przez chwilę młoda kobieta pozostała zwinięta w kłębek, wsunięta w ciepły kąt powozu, ulegając rozkosznemu kołysaniu się tych wszystkich kół, co się toczyły przed nią. Potem podnosząc głowę ku Maksymowi, którego spojrzenia rozbierały z całym spokojem kobiety, rozparte w pojazdach sąsiednich:
— Powiedz prawdę, czy ty ją uważasz za ładną, tę waszą Laurę d’Aurigny? Któregoś tu dnia chwaliłeś ją bardzo, kiedy to zapowiedziano sprzedaż jej brylantów!... A propos, nie widziałeś jeszcze riwiery i egretki, które mi kupił twój ojciec na tej wyprzedaży?
Młoda kobieta zlekka wzruszyła ramionami.
— To pewna, że on pysznie prowadzi swoje interesa — nie odpowiadając na zadane pytanie, odrzucił Maksym ze złośliwym śmiechem. — Wynajdzie sposób zapłacenia długów Laury i dania zarazem brylantów żonie.
— Urwisie! — szepnęła z uśmiechem.
Ale młodzieniec wychylił się, ścigając oczyma jakąś damę, której zielona suknia zaintrygowała go niepomiernie. Renata wsparła głowę o siedzenie karety i z przymkniętemi oczyma poglądała leniwie po obu stronach alei, nie widząc nic zgoła. Na prawo przesuwały się zwolna drzewa przerzedzonego Lasku, w głębi gąszcz nizkich krzaków z liściem oczerwieniałem i cienkiemi gałązkami; chwilami na drodze, przeznaczonej dla konnych, mijali panowie o smukłej postawie, ciency w pasie, których konie podnosiły w biegu obłoczki pyłu swemi kopytami. Na lewo, w dole zniżających się tarasów, drzemało jezioro, czyste jak kryształ, bez najmniejszej pianki, o prostych liniach brzegów, jakby wyciętych rydlem ogrodnika; z drugiej zaś strony tego przezroczego, jasnego zwierciadła znaczyły się dwie wyspy, między któremi most, co je łączy, szarzał ciemną kreską. Jodły wysp tych kreśliły na jasnem niebie iście teatralne kontury, wytrwałą ciemną swą zielonością stanowiąc rażący kontrast z bladem tłem nieba, woda odbijała tę zieleń ciemną, niby frendzle kurtyny umiejętnie udrapowanej na brzegach horyzontu. Ten skrawek natury, ta dekoracya, zda się, świeżo malowana, kąpała się w lekkim cieniu, w mgle błękitnej, dodając dalszym planom dziwnego, nieujętego uroku. Na przeciwnem wybrzeżu, szalet — rzekłbyś wczoraj pomalowany dopiero, błyszczał w łunie zachodu jak klejnot nowy zupełnie, a te wstęgi żółtego piasku, te wązkie ogrodowe aleje, co wiją się wężykiem i okręcają po trawnikach dokoła wód jeziora, obrzeżone gałęziami z lanego żelaza, naśladującemi nieociosane drzewo, odcinały się jeszcze dziwaczniej w tej ostatniej dnia godzinie na delikatnym szmaragdzie wody i trawników.
Przywykła do wdzięku tych sztuką podniesionych krajobrazów, Renata, znużona, spuściła zupełnie powieki, wpatrując się tylko w cienkie swe palce, skręcające w tej chwili długie jedwabiste włosy niedźwiedziego futra. Nowa wszakże przerwa w regularnym pochodzie szeregu pojazdów zmusiła ją do podniesienia głowy. Skłoniła się dwu kobietom młodym, co rozparte wygodnie tuż obok siebie na poduszkach powozu, w jakiemś miłosnem obezwładnieniu, opuszczały brzegi jeziora boczną aleją. Pani margrabina d’Espanet, której mąż, podówczas adjutant cesarza, przyłączył się był właśnie z wielkim rozgłosem do skandalu starej arystokracyi dąsającej się, była jedną z najznakomitszych dam modnych drugiego cesarstwa; druga, pani Haffner poślubiła powszechnie znanego i głośnego przemysłowca z Kolmaru, którego fortunę obliczano na dwadzieścia milionów a którego cesarstwo wciągnęło w życie polityczne. Renata, która na pensyi już znała obie „nierozdzielne“, jak je mianowano ze złośliwym uśmieszkiem, nazywała je po imieniu Adeliną i Zuzanną. A kiedy po wymianie z niemi ukłonów zamierzała już napowrót wcisnąć się w kąt powozu, śmiech Maksyma zwrócił nagle jej uwagę.
— Nie, doprawdy, smutna jestem, nie śmiej się, to rzecz poważna — rzekła, widząc że młody chłopiec przypatrywał się jej drwiąco, bawiąc się widocznie jej zadumaniem.
Maksym przybrał głos komika małego teatrzyku:
— Możeśmy zmartwieni, bardzo zmartwieni; czy nie jesteśmy wypadkiem zazdrośni?
Spojrzała na niego, zdziwiona widocznie.
— Ja! — rzekła. — O co zazdrosna?
Potem dodała, jakby przypominając sobie, z wzgardliwą minką:
— Ach, tak, o Laurę! Ani myślę o tem, mój kochany. Jeżeli Arystydes, jak mi to wszyscy dajecie do zrozumienia, popłacił długi tej dziewczyny i pozwolił jej tym sposobem uniknąć wycieczki za granicę, dowód to, że czci pieniądze mniej, niż sądziłam. To mu wyrobi pewne znaczenie w świecie tych pań... Poczciwy człowiek, ja mu przecież zostawiam zupełną wolność.
Uśmiechała się; tę pochwałę męża wygłaszała tonem najzupełniejszej przyjacielskiej obojętności. I nagle posmutniała znów bardzo, wodząc dokoła tym zrozpaczonym wzrokiem kobiet, które nie wiedzą jakąby znaleźć dla siebie rozrywkę; w zadumie szepnęła:
— Chciałabym bardzo... Ale nie, ja nie jestem zazdrosna, ani trochę zazdrosna.
Urwała, wahając się.
— Widzisz, ja się nudzę — wymówiła na koniec szorstko.
Po tem wyznaniu zamilkła, zaciąwszy usta. Długi sznur powozów wciąż jeszcze przeciągał od strony jeziora w jednostajnym rytmie, z właściwym sobie łoskotem odległego wodospadu. Teraz, po lewej stronie między taflą wód a szosą przemykały kępki drzew zielonych o pniach prostych a cienkich, które tworzyły pęki kolumn. Na prawo wyrębu, gąszcz nizkich krzewów już ustał, Lasek otwierał się przed okiem szerokiemi trawnikami, olbrzymiemi kobiercami murawy, przerywanemi tu i owdzie bukietem wielkich drzew; szmaty te zieleni następowały jedne za drugiemi w lekkich odstępach, różne tylko odcieniami aż do bramy „de la Muette“, której nizka krata rysowała się gdzieś w wielkiej oddali, podobna do kawałka czarnej koronki, rozciągnionej tuż przy samej ziemi; na stokach, gdzie wzgłębiały się wzgórza, trawa zdała się niemal zupełnie błękitną. Renata patrzała przed siebie, z oczyma utkwionemi w dal nieruchomie, jak gdyby to rozszerzenie horyzontu, te łąki takie miękie, zanurzone w wieczornem powietrzu dawały jej żywiej jeszcze odczuwać próżnię jej istnienia.
Po chwili milczenia, powtórzyła z oddźwiękiem głuchego gniewu:
— O, nudzę się, nudzę śmiertelnie!
— Wiesz, żeś ty wcale niewesoła — rzucił spokojnie Maksym — pewien jestem, że dziś znów trapi cię zwykłe twe cierpienie nerwowe.
Kobieta rzuciła się w tył powozu.
— Tak, to prawda — odpowiedziała oschle.
Potem, przybierając ton macierzyński, dodała:
— Starzeję się, drogie moje dziecko; niezadługo będę już miała lat trzydzieści. To okropne! Nic mnie już nie bawi... W dwudziestym roku ty tego wiedzieć nie możesz...
— Czy na to zabrałaś mnie z sobą, aby się spowiadać? — przerwał jej młody chłopiec. — To byłoby dyabelnie długie...
Przyjęła tę impertynencyę z słabym uśmiechem, jak kaprys dziecka, któremu wszystko jest dozwolonem.
— Radziłbym ci się skarżyć — mówił Maksym dalej — wydajesz przeszło sto tysięcy franków rocznie na tualety, zamieszkujesz pałac wspaniały, urządzony z książęcym przepychem, masz konie znakomite, twoje kaprysy są prawem a dzienniki omawiają każdą twoją nową suknię, jak zdarzenie najwyższej doniosłości; kobiety ci zazdroszczą, mężczyźni oddaćby gotowi dziesięć lat życia za to, by ci módz ucałować koniuszek palca... Czy nie prawda?
Skinęła głową potwierdzająco, nie odpowiadając nic na rzucone w końcu tyrady pytanie. Z oczyma spuszczonemi poczęła napowrót okręcać w koło palców długie włosy niedźwiedziego futra.
— Dajże pokój, nie bądź za skromną — mówił znów Maksym — wyznaj otwarcie, że jesteś jednym z filarów cesarstwa. My między sobą możemy sobie przecież mówić te rzeczy. Wszędzie: w Tuileriach, u ministrów, u zwykłych milionerów, jesteś władczynią, królującą bezwględnie. Niema przyjemności, w którejbyś się nie zanurzyła po szyję a gdybym śmiał, gdyby mnie nie powstrzymywał szacunek, który ci winien jestem, powiedziałbym...
Zamilkł na kilka sekund, zaśmiał się, potem dokończył lekceważąco rozpoczęte zdanie:
— Powiedziałbym, żeś nadkąsiła każdego gatunku owocu.
Nie zmrużyła nawet powiek.
— I ty się nudzisz — podjął młody człowiek z komiczną żywością. — Ależ to równa się morderstwu!... Czego chcesz jeszcze? O czem marzysz?
Wzruszyła ramionami, aby wyrazić, że sama tego nie wie. Jakkolwiek schyliła głowę, Maksym dojrzał, iż twarz jej teraz była tak poważną, że umilkł. Przypatrywał się szeregowi powozów, który sięgając teraz końca jeziora, poszerzał się i zapełniał całą szerokość drogi. Powozy mniej ścieśnione zakręcały z prawdziwym wdziękiem; przyśpieszony trucht zaprzęgów rozlegał się donośnym dźwiękiem kopyt po ubitym gruncie.
Kareta, okrążając placyk, aby zająć miejsce w całym szeregu zakołysała się, ruch ten przejął Maksyma rozkosznem jakiemś uczuciem. I chcąc do reszty pognębić Renatę:
— Słuchaj — rzekł — zasługiwałabyś prawdziwie na jeżdżenie dorożką! Byłoby to sprawiedliwe!... Ach, popatrz na ten cały najwykwitniejszy świat Paryża, co teraz powraca do miasta, ten świat, który przed tobą gnie kolano. Składają ci ukłony, jak królowej i niewiele brak do tego, by serdeczny twój przyjaciel, pan de Mussy, nie przesłał ci pocałunku w tym ukłonie.
W istocie, w tej chwili jakiś jeździec składał głęboki ukłon Renacie. Maksym mówił tonem obłudnie drwiącym. Ale Renata zaledwie odwróciła się; wzruszyła ramionami. Tym razem młodzieniec zrobił gest rozpaczy.
— Więc naprawdę — zawołał — zaszliśmy tak daleko?... Ależ, Boże mój, masz wszystko, czegóż ci się jeszcze zachciewa?
Renata podniosła głowę. W oczach jej błysnął jakiś promień gorący, płomienna żądza niezaspokojonej ciekawości.
— Chciałabym coś odmiennego zupełnie — odpowiedziała półgłosem.
— Ale kiedybo masz wszystko, co mieć można — odrzucił Maksym ze śmiechem — coś odmiennego, to nic... Co to może być to coś odmiennego?
— Co? — powtórzyła echem.
I nie mówiła nic już więcej. Odwróciła się od niego zupełnie, podziwiała teraz niezwykły widok, który zacierał się po za nią z każdą chwilą oddalenia. Noc zapadła już niemal zupełnie; mrok zwolna otulał wszystko, niby obłok szarego, delikatnego popiołu. Jezioro, widziane w całości, w słabym blasku, co jeszcze unosił się ponad wodą, zaokrąglało się, podobne do olbrzymiej blachy cynowej; po obu brzegach lasy drzew zielonych, których cienkie pnie zdały się występować nagle z uśpionej murawy, przybierały w tym zmroku pozór kolumnady fioletowej, zarysowując regularną swą budową wygięcia wód: dalej, w głębi wznosiły się ciemne drzew grupy, wielkie splątane gałęzie, tworząc czarne plamy na widnokręgu. Tam po za temi plamami widać było jeszcze odblask łuny, zachód nawpół zgasłego słońca, które zapalało jeszcze tylko rąbek tej niezmierzonej szarej przestrzeni. Po nad tem nieruchomem jeziorem, nad temi zaroślami nizkiemi, z tego punktu tak dziwnie rozległej płaszczyzny otwierała się próżnia nieba, nieskończona, daleko głębsza i szersza. Ten wielki szmat nieba po nad tym małym kącikiem przyrody zdał się drżeć w górze dziwnym jakimś, nieujętym smutkiem, i z wyżyn jego blednących osuwała się na ziemię ta przejmująca melancholia jesieni, noc łagodna a przecież rozdzierająca serce tęsknotą, tak że Lasek, zwolna owijany w ten całun cieniów, utracał wdzięk swój światowego gwaru, zwiększony, zda się, zolbrzymiały, pełen potężnego uroku wielkich ciemnych lasów. Tentent zaprzęgów, turkot powozów, których barwy zmrok zacierał, głuchnął jak szelest daleki liści lub szmer wód płynących. Wszystko zamierało. W tym pomruku powszechnym żagiel wielkiej spacerowej łodzi, pośrodku jeziora, odcinał się jasnym, silnym tonem na tle łuny zachodu. I nic już widać nie było prócz tego żagla, tego trójkąta żółtawego płótna, rozszerzonego nadmiernie.
Renata w swym przesycie doznała szczególniejszego wrażenia pragnień niewyznanych, patrząc na ten krajobraz, którego nie mogła poznać zgoła; ta przyroda tak artystycznie światowa, którą noc zamieniała w las jakiś święty, w jedną z tych łąk śródleśnych, idealnych, w głębi których starożytne bogi ukrywały olbrzymie swe miłości, swe wiarołomstwa i boskie swe kazirodztwa. I w miarę jak powóz oddalał się, jej się wydawało, że ten zmrok unosi w dal po za nią w drgających swych obsłonach ziemię snów, ziemię marzeń, haniebną i nadludzką łożnicę, w której wreszcie znalazłaby może zaspokojenie chorego swego serca, znużonego ciała.
Kiedy jezioro i Lasek rozwiały się nakoniec w ciemności, pozostawiając tylko w dole nieba poręcz czarną, młoda kobieta odwróciła się nagle i głosem, w którym drżały łzy gniewu tajonego, podjęła przerwane zdanie:
— Co?... coś innego, do licha! Chcę czegoś innego zupełnie. Alboż ja wiem, co to być może! Gdybym wiedziała... Ale widzisz, mam już do syta tych balów, dość tych wieczorów, dość zabaw takich. Wiecznie to jedno, wiecznie toż samo. Śmiertelnie to nudne... Ludzie są zabójczo nudni, oh, jak nudni!...
Maksym począł się śmiać. Płomień jakiś namiętny błyskał z pod arystokratycznego pozoru światowej, salonowej kobiety. Nie przymrużała już teraz oczu; zmarszczka czoła pogłębiła się jeszcze surowiej; warga dziecięco-nadąsana wysuwała się gorąca, jakby szukając tych rozkoszy, których pragnęła a których nazwać nie umiała. Widziała śmiech swego towarzysza, ale zbyt była wzburzona, drżąca, aby się zatrzymać w połowie; rozparta, poddając się biernie kołysaniu pojazdu, mówiła dalej krótkiemi, oschle rzucanemi zdaniami:
— Tak, to pewna, jesteście nudni zabójczo... Nie mówię tego o tobie, Maksymie, tyś zbyt młody... Ale gdybym ci opowiedziała jak Arystydes ciążył mi okropnie w początkach! A cóż dopiero inni! Ci, co mnie kochali... Wiesz, myśmy dobrzy koledzy, ciebie nie potrzebuję się wstydzić ani kryć przed tobą; słuchaj więc, doprawdy są dni takie, w których tak jestem znużona tem mojem życiem kobiety bogatej, uwielbianej, czczonej, że chciałabym być bodaj choćby jedną z takich Laur d’Aurigny, jedną z tych pań, co mają swobodę mężczyzny.
A ponieważ Maksym śmiał się jeszcze głośniej, obstawała dalej:
— Tak, taką Laurą d’Aurigny. To musi być mniej nudne, mniej jednostajne każdodziennie.
Umilkła na chwilę, jak gdyby chcąc wyobrazić sobie jakie wówczas prowadziłaby życie, gdyby była taką Laurą d’Aurigny. Potem tonem zniechęcenia:
— A zresztą — podjęła znowu — i te panie muszą nieraz miewać swoje przykrości — i one. Nie, stanowczo nie ma nic zabawnego na świecie! To może doprowadzić do rozpaczy... Dobrze mówiłam, trzeba czegoś odmiennego zupełnie, czegoś innego; rozumiesz, ja tego nie odgaduję; ale czegoś innego, czegoś, czego nikt jeszcze nie doznał, czego nie spotyka się codziennie, co byłoby rozkoszą rzadką, niezaznaną...
Głos jej zcichnął teraz, mówiła wolniej. Ostatnie słowa wyrzekła jakby w zamyśleniu, jakby szukając owych wrażeń nieznanych i zapadła w głęboką zadumę. Kareta toczyła się w tej chwili aleją, prowadzącą do wyjścia z Lasku. Cienie wieczorne zwiększały się, drzewa i wyręby biegły po obu stronach, niby mury szarawe; żelazne krzesła pomalowane na żółto, na których rozkłada się w pogodne wieczory odświętnie postrojone mieszczaństwo, migały szeregami wzdłuż opustoszałych trotoarów, puste, z tem piętnem osmutnienia ogrodowych mebli, które zaskoczy zima; a turkot głuchy i rytmiczny powracających powozów cichnął w opustoszałej alei, jak cicha skarga.
Niezawodnie Maksym odczuł, ile prawdy było w tym okrzyku, co na próżnię życia się żalił. Jeśli był jeszcze dostatecznie młodym na to, by mógł doznawać porywów zachwytu dla tego zaledwie rozpoczętego życia, zbyt wielkim był z drugiej strony jego egoizm, zbyt drwiącą w nim obojętność i dla tego doznawał już najrzeczywistszego znużenia i śmiało mógł oświadczyć, że jest zblazowanym, zobojętniałym zupełnie. Zazwyczaj znajdował poniekąd chlubę w tem przyznaniu.
Wyciągnął się na siedzeniu jak Renata i począł znużonym głosem:
— Prawda! Masz bezwątpienia słuszność — rzekł — to zabójcze. Wierzaj mi i ja nie bawię się więcej niż ty; nieraz marzyłem o czemś innem zgoła... Niema nic głupszego nad podróżowanie. Gonić za zdobyciem pieniądza, wolę już go przejadać, chociaż i to nie jest znów tak zajmujące, jak sobie wyobrażamy z początku. Kochać, być kochanym i to bardzo szybko się uprzykrzy, nieprawdaż? Ach, tak, przeje się to okropnie!
Młoda kobieta nie odpowiadała; mówił dalej, chcąc ją wprowadzić w zdumienie jakąś wielką bezbożnością.
— Ja chciałbym być kochany przez zakonnicę. Co, to może byłoby zabawne?... Tobie nie przychodziło też kiedy na myśl pokochać człowieka, o którym myśl sama byłaby już zbrodnią?
Ale ona pozostała chmurną i Maksym, widząc że wciąż milczy, osądził, że nie słucha wcale. Z karkiem opartym o brzeg wyściełany karety zdało się, że śpi z otwartemi oczyma. Rozmyślała, nieruchoma, zatopiona w marzeniach, które ją snać przygniatały; chwilami tylko usta jej poruszały się nerwowem jakiemś drganiem. Ten półcień zmroku ogarniał ją mięką oponą; wszystko co się w tym cieniu mieściło smutku, tajemniczej rozkoszy, nadziei niewyznanej — przejmowało ją nawskróś, zanurzało poniekąd w atmosferze osłabiającej i chorobliwej. Zapewne przez ten czas, kiedy oczy jej utkwione były nieruchomie w zaokrąglonych plecach lokaja, siedzącego na koźle, myślała o tych wszystkich uciechach dnia minionego, o tych zabawach, które jej się wydawały tak nudnemi, których już miała dość, o! dość zupełnie; widziała przed sobą to życie swoje minione, owo bezzwłoczne zaspakajanie wszelkich zachceń, wszelkich apetytów, czczość zbytku, jednostajność zabójczą wieczyście tychże samych pieszczot i zdrad tychże samych. Potem budziło się w niej coś jakby nadzieja z dreszczem żądzy, niejasna jeszcze myśl owego „czegoś innego“, którego naprężony jej umysł nie mógł znaleźć. Tu marzenia jej poczynały się błąkać. Dokładała wszelkich usiłowań, ale wciąż owo poszukiwane słowo zagadki kryło się gdzieś w tych cieniach zapadającej nocy, gubiło w nieprzerwanym turkocie powozów. Łagodne kołysanie karety było jeszcze jednem wahaniem więcej, niedopuszczającem do sformułowania w niej owej niejasnej żądzy. I niezmierna jakaś olbrzymia pokusa owiewała ją swym oddechem, wyłaniała się z tego tonącego w cieniach krajobrazu, z tych zrębów lasu, co po obu stronach alei zapadały w sen, spowite cieniem, z tego jednostajnego kół turkotu, z tego miękiego falowania, które ją przejmowało rozkosznem odrętwieniem. Tysiące lekkich podmuchów przebiegało po jej ciele: dumania niedokończone, rozkosze bez nazwy, pragnienia chaotycznie zmieszane, wszystko co taki powrót z Lasku, w godzinie, kiedy to blednie niebo, może rzucić wykwintnego i potwornego w znużone serce kobiety. Trzymała obie ręce zatopione w niedźwiedziem futrze, było jej bardzo gorąco w lekkim paltociku z białego sukna o blado lila aksamitnych wyłogach. Kiedy wysunęła nogę, aby się przeciągnąć w tym stanie błogości, którego doznawała w tej chwili, kostka jej dotknęła ciepłej nogi Maksyma, który nie zwrócił nawet uwagi na to zetknięcie. Wstrząśnienie wyrwało ją z tego pół-snu. Podniosła głowę, patrząc dziwnie jakoś szaremi swemi oczyma na młodzieńca, zatopionego w całej tej elegancyi.
W tej chwili kareta opuszczała Lasek. Aleja Cesarzowej wyciągała się długa, prosta w zmroku, z dwoma zielonemi liniami swych baryer drewnianych malowanych, które zdawały się stykać gdzieś w dali u horyzontu. W przeciwległej alei przeznaczonej dla jeźdźców, koń biały, w dali, rysował się jasną plamą, przedziurawiającą szare cienie. Z drugiej znów strony, wzdłuż szosy dążyli jeszcze tu i owdzie zapóźnieni spacerujący przechodnie, gromadki czarnych punkcików, kierujących się zwolna w stronę Paryża. A zupełnie gdzieś w górze, na samym końcu tego ruchomego sznura pomieszanych powozów, Łuk Tryumfalny, ustawiony ukośnie bielał na szerokim skraju nieba koloru sadzy.
Kiedy kareta potoczyła się żywiej, Maksym, zachwycony, tym zakrojem angielskim krajobrazu, przyglądał się porozrzucanym po obu stronach alei pałacykom o kapryśnej architekturze, których tarasy schodzą aż do równoległych alei; Renatę w tem zadumaniu bawiły w dali na skraju widnokręgu zapalające się jedna za drugą gazowe latarnie na placu de l’Étoile i w miarę jak te jaskrawe plamki występowały na półświetle dnia zamierającego, żółtawemi płomykami, zdawało jej się, że słyszy tajemne wołanie, zdawało jej się, że ten Paryż jarzący zimowych nocy zapalał się dla niej, że przyspasabiał dla niej ową rozkosz nieznaną, o której marzył jej przesyt.
Kareta zwróciła się w aleję Królowej Hortensyi i zatrzymała teraz przy rogu ulicy Monceaux, o kilka kroków od bulwaru Malesherbes, przed wielkim pałacem, położonym między dziedzińcem a ogrodem. Dwie bramy żelaznego okratowania, wiodące na dziedziniec, przeciążone ozdobami złoconemi, miały po bokach każda po dwie latarnie, w kształcie urn, również okrytych złoceniami, w których płonęły szerokie płomienie gazu. Między obu temi bramami odźwierny zamieszkiwał elegancki pawilonik, przypominający nieco małą świątynię grecką.
Kiedy już powóz miał wjechać w dziedziniec, Maksym wyskoczył zręcznie na ziemię.
— Wiesz przecie — powiedziała mu Renata, przytrzymując go za rękę — że siadamy do stołu o wpół do ósmej. Masz przeszło godzinę czasu na przebranie się. Nie każże na siebie czekać.
I dodała z uśmiechem:
— Będziemy mieć rodzinę Mareuil... Twój ojciec życzy sobie, abyś był bardzo uprzejmy dla Ludwiki.
Maksym wzruszył ramionami.
To także pańszczyzna! — pomruknął nadąsany. — Mniejsza już o ożenienie się, gotów jestem z nią się ożenić, ale konkury odbywać, to za głupie... Ach, jakabyś ty była dobra, Renato, gdybyś mnie na dzisiejszy wieczór oswobodziła od tej Ludwiki.
Przybrał tę komiczną minę, której wykrzywienie i akcent zapożyczał od Lassouche’a, tę minę, którą przybierał zawsze, ile razy farsował lub chciał coś wymódz:
— Wszak mi to zrobisz, ukochana, śliczna moja mateczko?
Renata wstrząsnęła jego ręką po koleżeńsku, szybko, i z jakąś nerwową odwagą drwiącą rzekła:
— A gdybym tak ja nie była zaślubiła twego ojca, zdaje mi się, że byłbyś zdecydował się konkurować o mnie.
Młodzieńcowi pomysł ten musiał się wydać wielce komicznym, bo skręcił już na rogu w bulwar Malesherbes a śmiał się wciąż jeszcze.
Powóz potoczył się dziedzińcem i zatrzymał przed schodami prowadzącemi do drzwi pałacowych.
Te wschody, o stopniach szerokich a nizkich, przysłonione były obszerną oszkloną markizą, której okna w górze zakończały festony firanek o złotych frendzlach i kutasach. Dwa piętra pałacu wznosiły się na lokalnościach gospodarskich, których małe okienka kwadratowe, zaopatrzone w szybki z szkła matowego, widać było tuż nad ziemią niemal. W górze, u szczytu występowały drzwi przysionka, z boków ujęte w dwa cienkie filary w mur wpuszczone, tworząc tym sposobem rodzaj frontonu zakończonego na każdem piętrze zaokrągloną wklęsłością a w górze, u dachu wybiegającego ostro, w kształt delty. Z każdej strony, piętra miały po pięć okien, w regularnych szeregach przecinających fasadę i otoczonych tylko prostą ramą kamienną. Dach z facyatami pocięty był w kwadraty, szerokich niemal prostych stoków.
Od strony ogrodu wszakże fasada pałacu bezporównania była wspanialszą. Zewnętrzne wschody, iście królewskie, prowadziły na ciasny dosyć, wązki taras, który ciągnął się wzdłuż całego parteru; balustrada tego tarasu w stylu kratowych bram od strony parku Monceaux jeszcze więcej przeciążona była złotem niż markiza i latarnie dziedzińca. Dalej wznosił się pałac z dwoma pawilonami u narożników rodzajem dwu wieżyczek, wpuszczonych w mur do połowy. W pośrodku inna wieżyczka, bardziej wgłębiona wysuwała się nieco swą wypukłością naprzód. Okna wysokie a wązkie w pawilonach, rozszerzały się znacznie, nieomal w czworoboki na płaskiej części murów; na parterze zaopatrzone były w kamienne balustrady, w kraty zaś z kutego i złoconego żelaza na górnych piętrach. Była to istna wystawa, przeładowanie, zbytek bogactwa. Pałac niknął pod rzeźbami i ozdobami. Dokoła okien zwisały zwoje kwiatów i gałęzi, rzeźbionych w kamieniu; były tam balkony podobne z kształtu do koszyków na zieleń i kwiaty, podtrzymywane przez wielkie postacie obnażonych kobiet, ze zgiętemi lędźwiami i wystającemi brodawkami piersi; dalej tu i owdzie widniały jakieś tarcze herbowe fantastyczne, pęki róż, winne grona, wszelka możliwa flora z kamienia i marmuru. Im bardziej w górę podnosiło się oko, tem więcej rozkwitał cały pałac. W około dachu biegła balustrada, na niej w odstępach poumieszczane były urny, w których płonęły kamienne płomienie. A tam między okrągłemi okienkami facyatek, oprawnemi w niemożliwe stosy owoców i liścia, wznosiły się główne, najwybitniejsze części tej zdumiewającej ornamentacyi, frontony pawilonów, wpośród których zjawiały się znowu też same nagie postacie kobiece, tylko teraz bawiące się jabłkami, lub przybierające najrozmaitsze pozy, pośród pęków sitowia. Dach przeciążony temi ozdobami, zakończony jeszcze w górze cynowemi galeryjkami ażurowemi, dwoma konduktorami i czterema olbrzymiemi, symetrycznemi kominami, rzeźbionemi jak wszystko inne, zdał się być bukietem tego fajerwerku architektonicznego.
Na prawo ciągnęła się obszerna cieplarnia, przytykająca do boku pałacu i połączona z parterem szerokiemi drzwiami szklanemi jednego z salonów. Ogród, który żelazna krata, ukryta po za żywopłotem, oddzielała od parku Monceaux, miał dosyć silny. Zbyt mały on był względnie do budynku, tak ciasny, że trawnik i kilka grup zieleniejących drzew wypełniało go już w zupełności. Był on po prostu wzgórkiem, cokułem zieleni, na którym usadowił się dumnie pałac w galowej swej tualecie. Patrząc tak z parku na wielki ten budynek, wznoszący się po nad wystrzyżonym, czyściuteńkim gazonem, wśród krzewów o lakierowanem liściu, całkiem nowy jeszcze, świeżuteńki i bladawy, zdało ci się, że patrzysz w twarz bladą, nalaną, napiętnowaną owym głupim wyrazem ważności bogatego parweniusza w ciężkim łupkowym kapeluszu, złoconych balustradach i całej powodzi rzeźb. Była to miniatura nowego Luwru, jednej z najcharakterystyczniejszych próbek stylu Napoleona III — tego bogatego bastarda wszystkich stylów. W letnie wieczory, kiedy skośne słońca promienie zapaliły złocenia krat na białej tej fasadzie, spacerujący w parku zatrzymywali się, przyglądali czerwonym jedwabnym festonom firanek, zdobiących okna parteru i przez szerokie lustrzane szyby tak szerokie, jasne i przezrocze, że wydawały się szybami wystawowemi wielkich magazynów nowoczesnych, na to tam wprawionych, aby lepiej wystawić na pokaz przepych wnętrza, te przechadzające się małomieszczańskie rodziny spostrzegały części mebli, draperyę materyi, kawałki jakiegoś plafonu, rażącego bogactwem, którego widok zatrzymywał ich, przejmując zachwytem i zazdrością.
O tej porze wszakże, cień padał od drzew i cała zdobna fasada zasypiała. Z drugiej strony, w dziedzińcu, lokaj, z uszanowaniem pomógł Renacie wysiąść z powozu. Stajnie, pomalowane na czerwoną cegłę, otwierały na prawo szerokie swe bramy z ciemnego dębu, w głębi mieściła się szopa oszklona. Na lewo, jak gdyby dla wytworzenia pendentu do muru sąsiedniego domu, przyciśniona była nisza, wielce ozdobna, w której wiecznie spadał strumień wody na muszlę, podtrzymywaną przez dwóch amorków z wyciągniętemi rączkami. Młoda kobieta zatrzymała się na chwilę na dole schodów, otrzepując zlekka suknię, cokolwiek zgniecioną. Dziedziniec, którego ciszę zamącił na chwilę odjeżdżający ekwipaż, zapadł napowrót w osamotnienie i spokój arystokratyczny, przerywany tylko wieczystą jednostajną piosenką spadającej wody. I w ciemnej masie pałacu, gdzie za chwilę pierwszy z jesiennych proszonych obiadów miał tysiącem blasków zapalić kandelabry i żyrandole salonów, teraz połyskiwały jedynie dolne okna; rzucając na bruk regularne jak warcabnica życia odblaski czerwone.
Renata, otwierając drzwi przedsionka, znalazła się oko w oko z kamerdynerem swego męża, który schodził do lokalu służby, trzymając w ręku imbryk srebrny. Ten kamerdyner był prawdziwie wspaniałym mężczyzną, ubiór jego cały był czarny, postawa wysoka, silna, twarz biała z starannie przyciętemi faworytami angielskiego dyplomaty, mina poważna i pełna godności wysokiego urzędnika.
— Babtysto — spytała młoda kobieta — pan czy powrócił?
— Tak, pani, ubiera się właśnie — odpowiedział lokaj, pochylając głowę w sposób, któregoby mu pozazdrościł książę, witający skinieniem głowy tłumy.
Renata wchodziła powoli na schody, zdejmując rękawiczki.
Przedsionek był niezmiernie zbytkowny. Wstępując tu, doznawało się uczucia duszności. Grube dywany, które pokrywały podłogę i biegły po stopniach schodów, szerokie opony z ponsowego aksamitu przysłaniające drzwi i ściany, cięższem zdawały się czynić tu powietrze, tą głęboką ciszą, powagą i ciepłem kaplicy. Draperye aksamitu opadały gdzieś od góry a plafon, bardzo wysoki, przyozdobiony był rozetami wypukłemi, spoczywającemi na kracie złotych sztabek. Schody, których podwójna balustrada z białego marmuru miała poręcz z ponsowego aksamitu biegły dwoma rozgałęzieniami, zlekka wygiętemi, między któremi znajdowały się w głębi drzwi wielkiego salonu. Na korytarzu pierwszego piętra ogromne lustro zajmowało całą ścianę. Na dole, u stóp rozgałęzienia schodów, na piedestałach marmurowych dwie kobiety z złoconego bronzu, obnażone do pasa, trzymały wielkie kandelabry o pięciu gazowych płomieniach, których oślepiające światło przyćmiewały kule z szkła matowego. Z obu zaś stron schodów ustawione były szeregiem wspaniałe wazony z majoliki, w których kwitnęły rzadkie rośliny zwrotnikowe.
Renata wstępowała na schody i za każdym stopniem urastała w wielkiem zwierciadle; zadawała sobie pytanie, z tem powątpiewaniem aktorek najwięcej oklaskiwanych, czy rzeczywiście była tak czarującą, jak jej mówiono.
Potem, kiedy znalazła się już w swoim apartamencie, mieszczącym się na pierwszem piętrze, którego okna wychodziły na park Monceaux, zadzwoniła na swoją pannę służącą, Celestynę i kazała ubierać się do obiadu. Zajęcie to trwało bezmała półtory godziny. Kiedy ostatnia szpilka została już wpiętą, ponieważ strasznie było gorąco w pokoju, otwarła okno i, oparta na niem, zapomniała że czas byłoby już zejść na dół. Po za nią Celestyna kręciła się ostrożnie, po cichu chowając jeden po drugim różne drobiazgi toalety.
Na dole, w parku, płynął istny ocean cieniów. Zbite masy koloru atramentu gęsto liśćmi osypanych gałęzi, wstrząsane przez nagłe wichru powiewy pochylały się szeroką falą, jak przypływ i odpływ morski z tym smutnym szelestem zeschłych liści, który przypomina staczanie się fal z kamienistego wybrzeża. Same jedne tylko chwilami, znacząc pasami światła te ciemności, dwoje żółtych oczu jakiegoś powozu ukazywały się i znikały między gąszczem wzdłuż wielkiej alei, która biegnie od drogi Królowej Hortensyi aż do bulwaru Malesherbe. Renata wobec tego smętku jesieni poczuła, jak ją ogarnia napowrót smutek przedwieczorny, jak ściskają jej serce wszystkie dawne a smutne życia wspomnienia. Ujrzała się dzieckiem małem w domu ojca, w tym ponurym, milczącym pałacu na wyspie Św. Ludwika, którego murom od dwu wieków rodzina Béraud Du Châtel zapożyczyła ponurej swej urzędniczej powagi. Potem przyszła jej na myśl owa nagła, jakby za dotknięciem czarodziejskiej laseczki zmiana: jej małżeństwo; ten wdowiec, który się sprzedał, zaślubiając ją i który przefacyendował swe nazwisko Rougona na owo obecne Saccard, którego dwie suche sylaby kiedy je po raz pierwszy usłyszała, zabrzmiały w jej uszach, brutalnie jak szczęk grabki krupiera zsuwającej złoto; wziął ją, rzucił w to życie niepohamowane, w którem biedna jej głowa rozprzęgała się z każdym dniem bardziej. Z dziecięcą radością przyszły jej na myśl chwile, w których bawiła się w ogrodzie w wolanta z młodziutką siostrą swoją, Krystyną. I kto wie, czy którego ranka nie przebudzi się z tego snu rozkoszy, w którym pogrążoną jest od lat dziesięciu, oszalała, zbrudzona jaką nową spekulacyą męża, w której i on sam zatonie. Myśl ta była jakby nagłem jakiemś przeczuciem. Drzewa jęczały jakimś rozpaczliwym jękiem coraz tu głośniej. Renata, zmieszana natłokiem tych myśli o wstydzie i karze, co ją kiedyś czekały w przyszłości, uległa instynktowi uczciwej mieszczki starego rodu, która zawsze drzemała gdzieś w głębi jej duszy; przyrzekła tym czarnym cieniom nocy, że ograniczy odtąd swe życie, że nie będzie tyle już wydawać na stroje, że wynajdzie sobie jakąś niewinną zabawę, któraby ją zdołała rozerwać, jak niegdyś w szczęśliwym okresie pensyonarskiego życia, kiedy to uczennice śpiewały „Nie pójdziem już do lasku“, ująwszy się za ręce i kręcąc dokoła pod cieniem jaworów.
W tej chwili Celestyna, która poprzednio była zeszła, powróciła i szepnęła do ucha swej pani:
— Pan prosi, żeby pani raczyła zejść do salonu. Przybyło już kilka osób.
Renata zadrżała. Nie czuła dotąd chłodu, który jej ziębił ramiona. Przechodząc obok zwierciadła, zatrzymała się przed niem i przejrzała machinalnie. Po ustach jej przebiegł uśmiech mimowolny, zeszła.
W rzeczy samej wszyscy niemal zaproszeni już się zebrali. Była tam siostra jej, Krystyna, młoda dwudziestoletnia dziewczyna, ubrana bardzo skromnie w muślin biały; ciotka jej Elżbieta, wdowa po notaryuszu Aubertot, w czarnej atłasowej sukni, nizka, drobna, sześdziesięcioletnia staruszka, wytwornej uprzejmości; siostra jej męża Sydonia Rougon, kobieta chuda, wiecznie słodka, nieokreślonego wieku, o twarzy woskowej, miękiej, którą suknia niepewnego jakiegoś koloru czyniła jeszcze mniej widoczną; potem rodzina Mareuil, ojciec, wysoki piękny mężczyzna, poważny, bez wszelkiego na twarzy wyrazu, który dopieroco zdjął był żałobę po żonie; frapującem było podobieństwo jego z Babtystą, kamerdynerem; i córka, ta biedna Ludwika, jak ją tytułowano, dzieweczka siedemnastoletnia, wątła, nieco garbata, która nosiła z jakimś chorobliwym, rozemdlonym wdziękiem suknię z białego fularu w czerwone grochy; dalej cała grupa mężczyzn poważnych, wielce uorderowanych, urzędowych panów o twarzach szaro-bladych i niemych a dalej znowu nieco inna grupa młodych ludzi o minach rozwiązłych, z szeroko wyciętemi kamizelkami, otaczających pięć czy sześć kobiet najwyższej elegancyi, pośród których tronowały dwie „nierozłączne“: mała margrabina d’Espanet, w żółtej toalecie i jasnowłosa pani Haffner w fiołkowej. Pan de Mussy, ów jeździec, którego ukłonu nie odwzajemniła była Renata na spacerze, był tam również, z tą charakterystyczną zaniepokojoną miną kochanka, który przeczuwa, że niebawem otrzyma dymisyę. A pośród tych długich trenów rozpostartych na dywanie, dwóch przedsiębiorców, dwóch zbogaconych mularzy, Mignon i Charrier, z którymi Saccard zamierzał dobić jutro jakiegoś interesu, ciężkiemi kroki przemierzało salon, w grubych butach, z rękami w tył założonemi, dusząc się formalnie w obcisłych frakach.
Arystydes Saccard stał w pobliżu drzwi i, rozprawiając coś przed grupą owych figur urzędowych tonem nosowym z werwą południowca, równocześnie znajdował sposobność witania każdego z nowo przybyłych. Ściskał im ręce i mówił zawsze kilka słów pochlebnych. Mały, zawiędły, giął się jak maryonetka, i z całej jego postawy wątłej, cienkiej, przebiegłej, czarniawej, najwidoczniejszą była czerwona plama wstążeczki legii honorowej, którą zwykł był zawsze nosić bardzo szeroką.
Kiedy Renata weszła, podniósł się lekki szmer zachwytu. W istocie wyglądała bosko! Na dolnej spódnicy z tiulu, przybranej z tyłu falą wolantów, miała tunikę z blado zielonego atłasu, oszytą szeroką angielską koronką, podpiętą wielkiemi bukietami fiołków; jeden jedyny wolant stanowił cały przystrój przodu; przytwierdzony był powiewną draperyą, zakończoną również pękami fiołków, od których biegły gałązki bluszczu. Wdzięk głowy i figury były niezrównane po nad tą suknią królewskiej długości i nieco przeciążonego może bogactwa. Stanik wycięty aż po różowe pączki piersi, ramiona całkiem odkryte, z pękami fiołków zastępującemi rękawek; zdawało się, że młoda kobieta wychodzi całkiem naga z tej swojej powłoki, złożonej z tiulu i atłasu, podobna do jednej z tych nimf, których biust wyłania się z świętych dębów w prastarych lasach; a szyja jej biała, ciało smukłe było tak szczęśliwe tem swojem wpół-oswobodzeniem, że wzrok patrzącego oczekiwał tylko chwili, w której powoli osunie się z niej ta suknia całkowicie. Wysoka jej fryzura, te delikatne włosy żółtawe, podjęte w górę w formie hełmu, w których biegła gałązka bluszczowa, przytrzymana pękiem fiołków, zdały się zwiększać jeszcze jej nagość, odsłaniając kark, który delikatny meszek włosów, podobny do złotych nitek, przycieniał zlekka. Na szyi miała naszyjnik z brylantów z wiszącemi ozdobami, kamieni najczystszej wody a nad czołem egretę złożoną z brylantów w cienkiej srebrnej oprawie. I stała tak chwilę na progu w wspaniałej tej tualecie z ramionami, na które gorący blask oświetlenia kładł odcienie mory. Ponieważ zbiegła szybko ze schodów, oddychała nieco zmęczona. Jej oczy które ciemności parku Monceaux napełniły cieniem, mrużyły się przed nagłą falą światła i nadawały jej ten pozór wahający się krótkowidzów, który w niej był tylko wdziękiem.
Spostrzegłszy ją, mała margrabina podniosła się żywo i podbiegła ku niej, ujmując za obie ręce, a oglądając ją bacznie od stóp do głów, szepnęła głosem pieszczotliwym:
— Ach, kochana moja, moja piękna!...
W całym salonie powstał ruch ogólny, wszyscy goście podchodzili witać piękną panią Saccard, jak w świecie nazywano powszechnie Renatę. Podawała kolejno rękę prawie wszystkim mężczyznom. Potem uścisnęła Krystynę, pytając o ojca, który nie pojawiał się nigdy w pałacu Saccardów. I stała uśmiechnięta, z opuszczonemi wdzięcznie ramionami, pochylając wciąż jeszcze w ukłonach głowę przed gronem dam, które przyglądały się ciekawie naszyjnikowi i egrecie.
Jasnowłosa pani Haffner nie mogła oprzeć się pokusie; przybliżyła się, obejrzała uważnie klejnoty i wymówiła z odcieniem zazdrości:
— To ten naszyjnik i egreta, nieprawdaż?...
Renata skinęła potwierdzająco głową. Wówczas wszystkie panie poczęły rozpływać się w pochwałach; klejnoty te były zachwycające, boskie; następnie przeszły z kolei do rozmowy pełnej uniesień i niewolnej bynajmniej od zazdrości, o wyprzedaży u Laury d’Aurigny, na której Saccard zakupił je był dla żony; uskarżały się na to, że te dziewczyny zabierały najpiękniejsze rzeczy; doprawdy, niebawem zbraknie już chyba brylantów dla uczciwych kobiet... A w skargach ich czuć było żądzę poczucia na obnażonem ciele jednego z tych klejnotów, które cały Paryż widział na szyi innej słynnej, skalanej piękności i które może wyszeptałyby im do ucha tajemnice skandaliczne buduarów, przed któremi zatrzymywały się dyskretnie ich marzenia, marzenia wielkich pań salonowych. Wiedziały wybornie o cenach tych drogocennych ozdób, cytowały, ile kosztował jakiś przepyszny szal kaszmirowy, wspaniałe koronki... Egreta kosztowała piętnaście tysięcy franków, naszyjnik piędziesiąt tysięcy. Panią d’Espanet zachwytem przejmowały te cyfry. Przywołała Saccarda.
— Chodźże pan, niech ci powinszujemy! To mi dopiero dobry mąż!
Arystydes Saccard zbliżył się, skłonił głęboko, odgrywał rolę skromnego. Ale twarz jego, na przekór odgrywanej roli, zdradzała żywe zadowolenie. I z pod oka śledził dwu przedsiębiorców, owych zbogaconych mularzy, stojących o kilka kroków dalej, którzy z widocznem poszanowaniem słuchali dźwięku tych cyfr poważnych: piętnastu i piędziesięciu tysięcy!
W tej chwili Maksym, który wszedł właśnie, prawdziwie zachwycający w obcisłym czarnym fraku, oparł się poufale na ramieniu ojca i począł mówić coś z cicha, jak z kolegą, oczyma ukazując mu mularzy. Saccard uśmiechnął się dyskretnie, jak oklaskiwany aktor.
Kilku gości przybyło jeszcze. Było teraz conajmniej ze trzydzieści osób w salonie. Przerwane rozmowy podjęto na nowo; w chwilach ciszy dochodził przez ściany przyciszony szczęk sreber i naczyń stołowych. Nakoniec Baptysta otworzył obie połowy podwoi i majestatycznie wygłosił sakramentalną formułkę zaproszenia do stołu.
Wówczas powolnie rozpoczął się pochód. Saccard podał ramię małej margrabinie; Renata poszła z jednym ze starych panów, senatorem, baronem Gouraud, przed którym płaszczyli się wszyscy w niezmierzonej pokorze; co do Maksyma, ten obowiązany był prowadzić do stołu Ludwikę de Mareuil; dalej następowała procesya reszty współbiesiadników, którą zamykali dwaj entreprenerzy z rękoma niezgrabnie spuszczonemi.
Sala jadalna była obszernym kwadratowym pokojem, otoczonym dokoła na wysokość ludzkiego wzrostu boazeryami z gruszkowego drzewa czarnego przyozdobionemi w cienkie złote prążki. Cztery wielkie wolne od boazeryi przestrzenie ścian, widocznie według pierwotnego planu zachowane były na pomieszczenie obrazów martwej natury; pozostały jednakże pustemi, prawdopodobnie z tego powodu, że posiadacz pałacu uląkł się wydatku czysto artystycznego. Pokryto je więc po prostu aksamitem zielonym. Meble, firanki i portyery, z tegoż samego materyału, nadawały temu salonowi charakter skromny a poważny, obliczony na skoncentrowanie całego przepychu światła na stół jadalny.
I w tej chwili istotnie, pośród szerokiego perskiego dywanu ciemnej barwy, który głuszył odgłos kroków, pod rażącem, trzeźwem światłem żyrandola, stół, otoczony krzesłami, których czarne poręcze o złotej listewce, ujmowały go w ramę ciemnej linii, wyglądał na jakiś ołtarz wspaniały, jakąś gorejącą blaskami kaplicę, gdzie na olśniewającej białości obrusie migotały, jasnem łamiąc się światłem, drogie kryształy i połyskujące srebra. Po za rzeźbionemi poręczami krzeseł, w niepewnym cieniu, zaledwie spostrzegało się boazerye ścian, wielki nizki kredens i draperye spływające aksamitu. Z konieczności oczy zwracały się napowrót do tego stołu olśniewającego blaskiem. Zachwycająca zastawa z matowego srebra, której cyzelowania połyskiwały, zajmowała sam środek stołu; była to gromada faunów, porywających nimfy; po nad tą grupą z szerokiego rogu wychodził olbrzymi bukiet z żywych kwiatów, spływający w dół pojedynczemi gałązkami. Po obu końcach stołu wazony zawierały również wielkie wiązanki kwiatów, dwa kandelabry, dostosowane do środkowej grupy, których podstawę tworzył uciekający satyr, co unosił na jednem ramieniu wyprężoną kobietę a w drugiem niósł kaganiec o dziesięciu płomieniach dodawały jeszcze blask swych świec do promieniejącego blasku środkowego żyrandola. Między temi głównemi częściami zastawy, srebrne fajerki małe i wielkie, ustawione symetrycznie, dźwigały pierwsze danie, otoczone muszlami, zawierającemi przystawki; pośród nich koszyczki z porcelany, wazony kryształowe, talerzyki, kompotyery napełnione, mieszczące część deseru już zastawioną na stole. Wzdłuż szeregu talerzy, istna armia szklanek, kieliszków, karafki z wodą i winem, maleńkie solniczki; cały kryształ nakrycia był cienki i lekki jak muślin, bez najmniejszego cyzelowania a tak przezroczysty, że nie rzucał nigdzie cienia. Zastawy zaś, wielkie sztuki, zdawały się być prawdziwymi fontannami ognia; błyskawice przebiegały po polerowanych bokach fajerek; widelce, łyżki, noże o rękojeściach z perłowej masy, tworzyły pasy płomienne; tęcze zapalały szkła, a pośród tego deszczu iskier, w tej rozpalonej masie, karafki z winem rzucały czerwone plamy na obrus, zda się rozpalony do białości.
Wszedłszy tu, biesiadnicy, uśmiechający się do dam prowadzonych, przybrali mimowolnie wyraz błogości. Kwiaty nadawały świeżości temu ciepłemu powietrzu. Lekkie obłoczki pary unosiły się w około, mieszając się z zapachem róż. Przeważała cierpka woń raków i kwaskowa cytryn.
Następnie kiedy już wszyscy odszukali swe nazwiska, wpisane na odwrotnej stronie drukowanego „menu“, poczęło się odsuwanie krzeseł, głośny szelest jedwabnych sukien. Obnażone ramiona, na których świeciły gwiazdy brylantów, obok czarnych fraków, co podnosiły jeszcze ich bladość, dodawały mleczną swą białością światła promieniejącej zastawie. Rozpoczęło się podawanie, pośród uśmieszków zamienianych tylko z sąsiadami w pół ciszy, której nie przerywało jeszcze nic, prócz zgłuszonego szczęku łyżek. Baptysta spełniał obowiązki marszałka dworu z poważną miną dyplomaty; miał pod swemi rozkazami, oprócz dwóch lokajów domowych, czterech, przybranych do pomocy, których rekrutował zazwyczaj tylko na wielkie obiady. Za każdą wniesioną potrawą, którą rozkrawał w głębi sali na osobnym, na ten cel przeznaczonym stoliku, trzech służących okrążało ostrożnie stół z półmiskami w ręku, wymieniając przy podawaniu półgłosem nazwę potrawy. Trzej inni rozlewali wino, baczyli na chleb i karafki. Tak obniesiono już powoli parę dań a srebrzysty śmiech dam, dotąd nie stał się jeszcze głośniejszym.
Goście zbyt byli liczni, aby rozmowa mogła swobodnie stać się ogólną. Jednakże skoro podano pieczyste i jarzyny i kiedy wytworne wina burgundzkie: Pomard, Szambertyn, nastąpiły po Léoville i Château-Lafitte — wrzawa głosów wzrosła a wybuchy śmiechu wstrząsały lekkiemi kryształami zastawy; Renata, siedząca w pośrodku stołu, miała po prawej stronie barona Gouraud, po lewej pana Toutin-Laroche, byłego fabrykanta świec, podówczas zaś radcę municypalnego, dyrektora „Kredytu gruntowego“; członka rady nadzorczej „Towarzystwa generalnego portów Marokańskich“, mężczyznę chudego i wysokiego, którego Saccard, siedzący naprzeciw między panią d’Espanet a panią Haffner nazywał pieszczotliwym głosem to „moim kochanym kolegą“, to znowu „naszym wielkim administratorem“. Dalej szli mężowie polityczni: pan Hupel de la Noue, prefekt, który regularnie osiem miesięcy w roku spędzał w Paryżu; trzech deputowanych, między którymi świeciła zdaleka szeroka alzacka twarz pana Haffnera; następnie pan de Saffré, zachwycający młody człowiek, sekretarz jednego z ministrów; pan Michelin, naczelnik biura administracyi miejskiej i inni wyżsi urzędnicy. Pan de Mareuil, wieczysty kandydat do parlamentu, zasiadł na wprost prefekta, ku któremu rzucał wciąż czułe spojrzenia. Co się tyczy pana d’Espanet, nie towarzyszył on nigdy żonie na żadne zebrania. Panie, należące do rodziny, umieszczone były obok najwybitniejszych z tych osobistości. Pani Sydonii, siostrze gospodarza, wyznaczył Saccard nieco dalej miejsce, między dwoma entreprenerami, panem Charrier po prawej a panem Mignon po lewej stronie, rodzaj posterunku zaufania, gdzie chodziło o odniesienie zwycięztwa. Pani Michelin, żona naczelnika biura, ładna, pulchniutka brunetka, siedziała obok pana de Saffré, z którym prowadziła ożywioną wpół-cichą rozmowę. Po obu końcach stołu pomieszczona była młodzież, audytorowie z Rady państwa, synowie przemożnych ojców, milionowy w przyszłości pan de Mussy, który rzucał w stronę Renaty zrozpaczone spojrzenia, Maksym z Ludwiką de Mareuil po prawej ręce; sąsiadka, jak się zdawało, umiała go podbić. Po trochu zaczęli oboje śmiać się bardzo głośno. Ztamtąd pierwsze się dały słyszeć śmiechy.
Pan Hupel de la Noue spytał uprzejmie:
— Czy będziemy mieć szczęście zobaczenia dziś wieczorem jego ekscelencyi?
— Nie sądzę — odpowiedział Saccard, przybierając wielce ważną minę, która pokrywała tajemne niezadowolenie. — Brat mój tak jest zajęty!... Przysłał nam swego sekretarza, pana de Saffré, aby go przed nami wytłomaczył.
Młody sekretarz, którego pani Michelin widocznie całkowicie wzięła w swe posiadanie, podniósł głowę na dźwięk swego nazwiska i ozwał się, sądząc, że mówiono do niego:
— Tak, tak, ma tam podobno być zebranie ministrów o dziewiątej u kanclerza.
Przez ten czas pan Toutin-Laroche, któremu przerwano, prawił dalej z powagą, jak gdyby słuchano go najuważniej w radzie municypalnej:
— Rezultaty są znamienite. Ta pożyczka miejska pozostanie jedną z najpiękniejszych operacyj finansowych tej epoki. Ach, panowie!...
Ale tu głos jego zagłuszony został przez śmiechy, które dały się słyszeć nagle u jednego końca stołu. Słychać było pośród hałaśliwych wybuchów głos Maksyma, który kończył jakąś anegdotkę: „Czekajcież państwo, nie skończyłem jeszcze. Biedną amazonkę podniósł dozorca drogowy. Powiadają, że kazała kształcić go bardzo starannie, aby następnie poślubić. Nie chce, aby inny mężczyzna, niż mąż jej, mógł się pochwalić, że widział pewne znamię czarne, znajdujące się powyżej kolana“. Śmiechy poczęły się teraz na dobre; Ludwika zaśmiewała się otwarcie, głośniej niż wszyscy mężczyźni. I poważnie, pośród wszystkich tych śmiechów, jak głuchy, lokaj podawał w tej chwili, idąc od gościa do gościa, z twarzą bladą, ponurą, półmisek dzikich kaczek.
Arystydes Saccard był rozgniewany brakiem uwagi biesiadników na to, o czem rozprawiał pan Toutin-Laroche. Aby mu dowieść, że słuchał go uważnie, podjął teraz:
— Pożyczka miejska...
Ale pan Toutin-Laroche nie należał do rzędu ludzi, którzy łatwo dają się zbić z raz podjętego tematu.
— Ach, panowie — ciągnął dalej, skoro śmiechy nieco ustały — dzień wczorajszy był wielką pociechą dla nas, których administracya wystawioną jest na tyle nieszlachetnych napaści. Oskarżają Radę, że prowadzi miasto do bankructwa a tu widzicie, że skoro tylko miasto otwiera pożyczkę, wszyscy znoszą nam pieniądze, ci nawet, którzy krzyczeli najgłośniej.
— Dokazaliście panowie cudów — ozwał się Saccard — Paryż stał się stolicą świata.
— Tak, to cud prawdziwy! — przerwał pan Hupel de la Noue — Wyobraźcie sobie państwo, że ja, który jestem starym paryżaninem, nie mogę dziś już poznać mego Paryża. Wczoraj zabłądziłem, idąc z ratusza do Luxemburgu. To cudowne, prawdziwie cudowne!
Nastała cisza. Wszyscy poważni mężowie słuchali teraz z uwagą.
— Przeobrażenie Paryża — ciągnął dalej pan Toutin-Laroche — będzie chwałą obecnego panowania. Lud jest niewdzięczny: powinienby całować stopy cesarza. Powiedziałem dzisiejszego ranka w Radzie, kiedy była mowa o niezmiernem powodzeniu pożyczki: „Panowie, przymuśmy tych krzykaczów z opozycyi, aby przyznali, że zburzyć Paryż to znaczy go użyźnić!“
Saccard uśmiechnął się, przymykając oczy, jak gdyby pragnął rozkoszować się lepiej finezyą tego wyrażenia. Przechylił się po za plecami pani d’Espanet i zawołał do pana Hupel de la Noue tak głośno, aby być słyszanym:
— Umysł ma godny uwielbienia!
Odkąd wszakże wszczęto rozmowę o budowlach Paryża, pan Charrier wyciągał szyję, jak gdyby pragnął wmieszać się do niej. Wspólnik jego, Mignon, zajęty był w zupełności panią Sydonią, która podtrzymywała żywą z nim dysputę. Saccard od samego początku obiadu nadzorował przedsiębiorców z pod oka.
— Administracya — ozwał się — napotkała i doznała tyle ufności, tyle oddania! Każdy chciał się przyczynić do wielkiego dzieła. Gdyby nie bogate stowarzyszenia, spółki — miasto nie mogłoby nigdy dokonać tej przebudowy ani tak dobrze, ani tak szybko.
Odwrócił się i z pewnym rodzajem brutalnego pochlebstwa rzekł:
— Panowie Mignon i Charrier mogliby o tem coś także powiedzieć, oni, co mają sporą część trudów i mieć też będą sporą część sławy w tej sprawie...
Zbogaceni mularze przyjęli rozradowani ten frazes tak w twarz im rzucony. Mignon, któremu właśnie pani Sydonia prawiła, mizdrząc się: „Ach, panie, pan mi pochlebiasz; nie, kolor różowy za młody byłby dla mnie...“ pozostawił ją w środku zdania, by odpowiedzieć Saccardowi:
— Zbyt jesteś pan łaskawym, robiliśmy co do nas należało...
Ale Charrier był już więcej obyty. Dokończył rozpoczętego kieliszka i zdobył się na frazes:
— Przebudowanie Paryża — rzekł — dało możność egzystencyi robotnikowi.
— Powiedz pan także — odparł p. Toutin-Laroche — że dało ono wspaniały polot interesom finansowym i przemysłowym.
— A nie zapominajcież państwo i o stronie artystycznej, nowe ulice są majestatyczne — dorzucił pan Hupel de la Noue, który rościł sobie pretensye do dobrego smaku.
— Tak, tak, to piękne prawdziwie dzieło — mruknął pan de Mareuil, aby coś powiedzieć.
— Co do wydatku — oświadczył poważnie deputowany Haffner, który otwierał usta wyłącznie tylko w ważnych okazyach — nasze dzieci go poniosą, i nic nad to sprawiedliwszego.
A ponieważ wymawiając te słowa patrzał na pana de Saffré, na którego ładna pani Michelin dąsała się, jak się zdawało, od niejakiej chwili, młody sekretarz, chcąc okazać, że uważnie słuchał rozmowy, powtórzył:
— Nic nad to sprawiedliwszego, w samej rzeczy!
Każdy dorzucił coś od siebie do tej kwestyi z grupy, którą tworzyli poważni panowie u środka stołu. Pan Michelin uśmiechał się, kiwał głową; był to zazwyczaj jego sposób brania udziału w jakiejś rozmowie; miał cały zasób sposobów uśmiechania się na pokłon, odpowiedź na potakiwanie, podziękowanie, żegnanie się, całą kolekcyę uśmiechów, które niemal zupełnie uwalniały go od posługiwania się słowami; system ten widocznie uważał on za daleko grzeczniejszy a i odpowiedniejszy zarazem do ciągłego wznoszenia się w górę.
Jedna jeszcze osobistość nie wzięła udziału w rozmowie ogólnej, baron Gouraud, który żuł powoli, z ociężałemi powiekami, jak wół. Dotychczas zdawał się być zatopiony w widoku swego talerza, Renata, nadskakująca mu troskliwie, nie otrzymała od niego do tej chwili nic, prócz lekkiego pomruku zadowolenia. To też zdziwiono się, kiedy podniósł naraz głowę i ozwał się, ocierając serwetą zatłuszczone usta:
— Ja, co jestem właścicielem domu, skoro wyreparuję i odświeżę mieszkanie — podwyższam cenę lokatorowi!
Zdaniu pana Haffnera: „Nasze dzieci poniosą ten wydatek“ udało się obudzić senatora. Wszyscy uczcili to orzeczenie lekkim oklaskiem, a pan Saffré zawołał:
— Ach, znakomite, znakomite! Jutro zakomunikować muszę dowcipne to słówko dziennikarzom.
— Macie panowie słuszność, żyjemy w dobrych czasach — ozwał się, jakby konkludując, pośród uśmiechów i zachwytów, które wywołały słowa barona, pan Mignon. — Znam ja niejednego, który ładnie sobie zaokrąglił fortunkę. Widzicie panowie, kiedy człowiek ma możność dorobienia się czegoś, wszystko wówczas jest pięknem.
Ostatnie te słowa powiały chłodem na ludzi poważnych. Rozmowa urwała się raptownie i każdy zdał się unikać wzroku swego sąsiada. Zdanie mularza dotykało tych panów w najdrażliwszą strunę. Michelin, który właśnie wpatrywał się z uprzejmym uśmiechem w Saccarda, przestał się uśmiechać, wielce przerażony, że przez chwilę mógł mieć minę stosowania tych słów mularza do pana domu. Ten ostatni rzucił wymowne spojrzenie na panią Sydonię, która napowrót, w odpowiedzi na tę komendę, wzięła w swe obroty Mignona, wracając z nim do przerwanego tematu:
— Więc pan lubisz kolor różowy?...
Potem Saccard wygłosił jakiś długi komplement na cześć pani d’Espanet; czarniawa jego twarz drobna dotykała niemal śnieżnych ramion młodej kobiety, która z uśmiechem przechyliła się w tył na krześle.
Podawano deser. Lokaje szybszym krokiem krążyli dokoła stołu. Obrus okrywał się owocami, cukrami. U jednego końca stołu, od strony Maksyma, śmiechy poczynały być głośniejsze, słychać było cierpkawy głosik Ludwiki: „Zapewniam pana, że Sylwia miała w roli Dindonnetty suknię niebieską atłasową“, a inny znów głosik wpół-dziecinny dodawał: „Tak, ale ta suknia ubrana była białymi koronkami“. Atmosfera stawała się gorętszą. Twarze zarumienione zdawały się wyrażać wewnętrzną błogość. Dwaj lokaje krążyli do koła stołu, rozlewając w kieliszki hiszpańskie wino alicante i węgierski tokaj.
Od początku obiadu Renata wydawała się dziwnie roztargnioną. Spełniała obowiązki gospodyni domu z jakimś machinalnym uśmiechem. Za każdym wybuchem wesołości u tego końca stołu, gdzie Maksym i Ludwika siedzący tuż obok siebie, żartowali z sobą jak dawni koledzy, rzucała w tamtę stronę błyszczące spojrzenie. Nudziła się. Poważni mężowie nudzili ją śmiertelnie. Pani d’Espanet i pani Haffner rzucały ku niej zrozpaczone spojrzenia.
— A przyszłe wybory jakże się zapowiadają? — spytał nagle Saccard pana Hupel de la Noue.
— Ależ najdoskonalej w świecie — odpowiedział tenże z uśmiechem — tylko że dotąd nie mam jeszcze wskazanych kandydatów do mego departamentu. Ministeryum waha się jakby się zdawało.
Pan de Mareuil, który szybkiem spojrzeniem podziękował Saccardowi za podjęcie tego przedmiotu, wyglądał jakby siedział na rozżarzonych węglach. Zarumienił się zlekka, skłonił się pomieszany, kiedy prefekt, zwracając się do niego, ciągnął dalej:
— Mówiono mi wiele o panu w naszych stronach. Znaczne posiadłości pańskie w naszym departamencie jednają panu dużo przyjaciół a wiadomem jest, jak bardzo oddanym pan jesteś cesarzowi. Masz pan wszelkie szanse.
— Papo, nieprawdaż, że Sylwia sprzedawała papierosy w Marsylii w 1849 — zawołał w tej chwili Maksym z końca stołu.
A ponieważ Arystydes Saccard udawał, że nie słyszy tej interpelacyi, młodzieniec dodał ciszej cokolwiek:
— Mój ojciec znał ją specyalnie...
Dały się słyszeć stłumione śmiechy. Tymczasem kiedy pan de Mareuil wciąż kłaniał się jeszcze, pan Haffner podjął sentencyonalnym głosem:
— Przywiązanie do cesarza jest jedyną cnotą, jedynym patryotyzmem w tych czasach egoistycznej i interesownej demokracyi. Kto kocha cesarza, kocha Francyę. Ze szczerą też radością powitalibyśmy pana naszym kolegą.
— O pan też odniesie stanowczo zwycięztwo! — wyrzekł z kolei p. Toutin-Laroche — Wielkie fortuny powinny zgrupować się dokoła tronu.
Renata nie mogła już wytrzymać dłużej. Naprzeciw niej margrabina tłumiła ziewanie. A ponieważ Saccard zamierzał znów głos zabrać:
— Zmiłuj się, mój drogi, miej też cokolwiek litości dla nas — wymówiła do niego żona z ujmującym uśmiechem — dajcież panowie pokój tej szkaradnej polityce...
Wówczas rycerski pan Hupel de la Noue, jako prefekt zaprotestował, utrzymując, że panie mają słuszność. I rozpoczął opowiadanie jakiejś skandalicznej historyjki, która miała miejsce w jego departamencie. Margrabina, pani Haffner i inne panie śmiały się ogromnie z pewnych szczegółów tego opowiadania. Prefekt opowiadał zazwyczaj w sposób bardzo ucieszny, półsłówkami, domyślnikami, modulacyą głosu nadając nieprzyzwoite znaczenie wyrażeniom najniewinniejszym pozornie. Następnie rozpoczęto mówić o pierwszym wtorku u księżnej, o jakiejś farsie, którą grano wczoraj, o śmierci któregoś poety a wreszcie o wyścigach jesiennych. Pan Toutin-Laroche, chwilami wielce uprzejmy, porównał kobiety do róż a pan de Mareuil w niepokoju, w który go pogrążyły nadzieje wyborcze, znalazł kilka słów głębokich na temat nowej formy kapeluszy. Renata jednak wciąż była roztargniona.
Zebrani u stołu goście nie jedli już. Jakiś gorący powiew zdawał się unosić nad salą, powiew, co zaćmił szkła zastawy, rozkruszył chleb na obrusie, zniweczył piękną symetrye jadalnego stołu. Kwiaty powiędły w wielkich rogach z cyzelowanego srebra. I współbiesiadnicy na chwilę już tylko pozostawali u stołu przed resztkami deseru, pogrążeni w błogiem jakiemś uczuciu, nie mając odwagi powstać. Jednym łokciem wsparci na stole, wpół pochyleni nad nim, z próżnią w spojrzeniu, z tem wpół-obezwładnieniem umiarkowanego, przyzwoitego pijaństwa ludzi światowych, którzy upijają się po trochu. Śmiechy ustały, rozmowy coraz rzadziej było słychać. Pito i jedzono wiele, co wpłynęło jeszcze bardziej na podniesienie powagi całej grupy uorderowanych panów. Panie w tem ciężkiem powietrzu jadalnej sali czuły jak im wilgotnieją czoła i karki. Oczekiwały, aby wreszcie dano hasło przejścia do salonu, cokolwiek pobladłe, jakby i im głowy nieco się zawróciły. Pani d’Espanet była całkiem różowa, kiedy tymczasem ramiona pani Haffner nabrały woskowej białości. Pan Hupel de la Noue bacznie przyglądał się oprawie noża; pan Toutin-Laroche rzucał jeszcze panu Haffner od czasu do czasu urywki frazesów, które tamten przyjmował potakującem kiwaniem głowy; pan de Mareuil siedział zamarzony, poglądając bezmyślnie na Michelina, który uśmiechał się wciąż do niego przebiegle. Co do ładnej pani Michelin, ta już przestała rozmawiać od dawna; mocno zarumieniona spuściła pod stołem rękę, którą pan de Saffré musiał trzymać w swoich dłoniach, ponieważ opierał się niezgrabnie na rogu stołu z podniesionemi brwiami, z miną człowieka, co sili się rozwiązać jakiś algebraiczny problemat. Pani Sydonia również odniosła zwycięztwo; panowie Mignon i Charrier, obaj wsparci na łokciach i zwróceni ku niej, zdali się być zachwyconymi jej zwierzeniami; wyznawała im ona, że przepada za mleczywem i niezmiernie boi się duchów. I Saccard sam, z oczyma wpół przymkniętemi, z tem błogiem zadowoleniem gospodarza domu, który ma przeświadczenie, że sumiennie spoił swych gości, nie myślał również opuszczać stołu; przypatrywał się z czcią i czułością baronowi Gouraud, ociężałemu oddanemu trawieniu z ręką wyciągniętą na białym obrusie, tą ręką zmysłowego starca, krótką, szeroką, popstrzoną fioletowemi plamami i okrytą rudemi włosami.
Renata dokończyła machinalnie kilku kropel tokaju, które pozostały na dnie jej kieliszka. Ogień uderzał jej do twarzy, drobne jasne włosy na czole i karku buntowniczo wymykały się jakby zmoczone wilgotnym powiewem. Usta i nos jej zwęziły się nerwowo; miała teraz twarz niemal dziecka, co piło mocne wino. Jeśli uczciwe myśli mieszczańskie napastowały ją wobec cieniów parku Monceaux, myśli te zatonęły gdzieś zupełnie w tej chwili, w podnieceniu, wywołanem potrawami, winem, światłem, tem powietrzem niepokojącem, przesiąkłem gorącemi oddechami i weselem. Nie zamieniała już teraz spokojnych uśmiechów z siostrą swą Krystyną i ciotką Elżbietą, tak skromnemi obu, że zdały się pragnąć ukryć w tym tłumie, że nieczęsto zaledwie brały udział w rozmowie. Surowem spojrzeniem znagliła nieszczęsnego pana de Mussy do spuszczenia oczu. W pozornem swem roztargnieniu, jakkolwiek unikała teraz odwracać się w tę stronę i siedziała wygodnie w krześle, znać było chwilami jak niedostrzeżony niemal dreszcz wstrząsał białemi jej ramionami, ilekroć doszedł ją wybuch śmiechu od tego końca stołu, gdzie Maksym i Ludwika żartowali wciąż równie głośno w dogorywającym gwarze rozmów reszty biesiadników.
A po za nią, tam, gdzie kończył się żywy blask świateł, panując wysoką swą postacią nad tym stołem w nieładzie i rozemdlonymi biesiadnikami, stał Babtysta, wyprostowany, blady, poważny, z tą postawą wzgardliwą lokaja, który gardzi swymi panami. On sam tylko, w tej atmosferze nasiąkłej upojeniem, pod rażącemi blaskami żyrandola, pozostał jednako bez zarzutu z srebrnym łańcuchem na szyi, oczyma zimnemi, w których widok obnażonych ramion kobiecych nie zapalał najmniejszej iskierki, z miną eunucha, posługującego paryżanom z epoki upadku a nie tracącego przecież własnej godności.
Nakoniec Renata, nieco nerwowym podniósłszy się ruchem, powstała. Wszyscy ją naśladowali. Całe towarzystwo przeszło do salonu, gdzie podano kawę.
Wielki salon pałacu był długi, obszerny; rodzaj galeryi, łączącej dwa pawilony; zajmował on całą fasadę od strony ogrodu. Szerokie drzwi, oszklone do samej ziemi, wychodziły na wschody zewnętrzne. Galerya ta połyskiwała złotem. Plafon, lekko w łuk wygięty, wkręcał się kapryśnie, biegnąc dokoła wielkich złoconych medalionów, które świeciły jak puklerze. Rozety i błyskotliwe girlandy obrzeżały sklepienie; cienkie listewki, podobne do ściskającego roztopionego metalu, spadały w dół po ścianach, ujmując w ramę kwatery ścian, obite czerwonym jedwabiem; warkocze róż z wykwitającemi u wierzchu snopami traw, osuwały się wzdłuż zwierciadeł. Na posadzce kosztowny dywan rozściełał bogactwo purpurowych kwiatów. Meble z czerwonego jedwabnego adamaszku, portyery i firanki z tejże samej materyi, olbrzymi zegar na kominku, wysadzany kamieniami, chińskie wazony rozstawione po konsolach, nogi dwóch długich stołów, przyozdobionych florencką mozajką — wszystko, aż do żardinier umieszczonych we wgłębieniu okien — wyziewało z siebie złoto, kapało złotem. W czterech rogach salonu wznosiły się cztery wielkie lampy, umieszczone na cokułach z czerwonego marmuru, do których przytwierdzone były łańcuchami ze złoconego bronzu, spadającemi z symetrycznym wdziękiem. Od plafonu zaś zwieszały się trzy żyrandole o pryzmatach kryształowych, zkąd ściekało światło w kroplach błękitnych i różowych, których jasność zapalała płomiennemi odblaskami całe te masy złota zdobiącego salon.
Mężczyźni wkrótce usunęli się do bocznego salonu, przeznaczonego dla palaczy. Pan de Mussy podszedł i ujął poufale Maksyma pod ramię; znali się obaj z kolegium, jakkolwiek był o sześć lat starszym od Maksyma. Pociągnął go z sobą na taras a skoro zapalili obaj cygara, począł się gorzko użalać na Renatę.
— Ale co jej się stało, powiedz? Widziałem się z nią wczoraj jeszcze; była zachwycającą. A dziś już obchodzi się ze mną tak, jakby już wszystko między nami było skończone? Jakąż mogłem popełnić zbrodnię? Wdzięcznym byłbym ci nieskończenie, kochany mój Maksymie, gdybyś ją zechciał wybadać, powiedzieć, ile sprawia mi boleści.
— Ach, co to, to nie! — odpowiedział Maksym ze śmiechem. — Renata po prostu cierpi dziś na nerwy, nie mam zamiaru bynajmniej narazić się na ulewę złego jej humoru. Pogódźcie się, załatwcie sobie wasze sprawy sami.
I wydmuchując powoli dym hawańskiego cygara, dodał:
— Ładną mi wyznaczasz do odegrania rolę, ani słowa...
Ale pan de Mussy począł mówić o serdecznej swej przyjaźni i oświadczył młodzieńcowi, że pragnie tylko sposobności, aby dowieść jak bardzo jest mu życzliwym. Taki był nieszczęśliwy, tak bardzo kocha Renatę!
— No, dobrze, zgoda — rzekł wreszcie Maksym — powiem jej za tobą słówko; ale wiesz, nic ci nie przyrzekam; odeśle mnie do wszystkich dyabłów, to pewne!
Powrócili do salonu dla palących i wyciągnęli się obaj w wygodnych, głębokich fotelach. Tam przez pół godziny przeszło pan de Mussy opowiadał Maksymowi o swoich zmartwieniach, powtórzył mu po raz dziesiąty przynajmniej, jakim sposobem zakochał się w jego macosze, jak się to stało, że ona go wyróżniła a Maksym, zajęty kończeniem swego cygara, dawał mu przez ten czas rady, tłomaczył charakter Renaty, dawał wskazówki, w jaki sposób należy mu postępować, jeśli chce zapanować nad nią.
Ponieważ w tej chwili Saccard zajął o kilka kroków zaledwie od młodych ludzi miejsce, pan de Mussy umilkł a Maksym tak zakonkludował:
— Ja, gdybym był na twojem miejscu, brałbym to wszystko lekko. Ona to najbardziej lubi.
Pokój przeznaczony dla palących, fumoir — zajmował w końcu wielkiego salonu, jeden z okrągłych saloników, które tworzyły wieżyczki. Był on stylowo a przecież skromnie urządzonym. Obicie było imitacyą skóry korduańskiej, portyery i firanki w guście algierskim a zamiast dywanu ciężka materya w perskie wzory. Meble, pokryte skórą wyprawną na jaszczur koloru drzewa, składały się z taburetów, fotelów i otomany, biegnącej wzdłuż ścian, która zajmowała większą część zaokrąglenia pokoju. Mały żyrandol u sufitu, ozdoby stolików, garnitur kominkowy były z blado zielonego bronzu florenckiego.
Z damami w salonie nie pozostał nikt, prócz kilku młodzików i paru starców o twarzach bladych, obwisłych, którzy brzydzili się tytoniem. W fumoarze natomiast śmiano się i żartowano nader swobodnie. Pan Hupel de la Noue rozweselał niezmiernie tych panów, opowiadając im powtórnie historyjkę przytaczaną podczas obiadu, z tą wszakże różnicą, że obecnie uzupełniał ją szczegółami jaskrawemi. Była to jego specyalność; miał on zawsze na pogotowiu dwie wersye każdej anegdotki, jedną dla pań, drugą dla mężczyzn. Kiedy nieco później wszedł tu Arystydes Saccard otoczono go i poczęto mu winszować; kiedy zaś udawał, że nie wie o co chodzi, pan de Saffré objaśnił go frazesem, który zyskał niemały poklask, że zasłużył się dobrze ojczyźnie ponieważ nie dopuścił do tego, aby piękna Laura d’Aurigny przeszła na stronę anglików.
— Nie, doprawdy moi panowie, mylicie się — bąkał Saccard z fałszywą skromnością.
— Dajże pokój, nie broń się! — zawołał nań żartobliwie Maksym. — W twoim wieku to bardzo pięknie, doprawdy...
Młody chłopak, który dokończył był cygara, powrócił do wielkiego salonu.
Przybyło dużo gości. Galerya pełną była fraków stojących i rozmawiających półgłosem, oraz trenów rozściełających się majestatycznie dokoła kozetek. Lokaje poczynali roznosić na srebrnych tacach lody i szklanki ponczu.
Maksym, który pragnął pomówić z Renatą, przeszedł wielki salon w całej długości, wiedząc dobrze gdzie znajdzie zgromadzenie tych pań. W drugim końcu galeryi, w przeciwstawieniu do fumoiru, istniał okrągły prześliczny salonik. Salonik ten ze swem obiciem, portyerami, firankami z atłasu koloru jaskru, miał urok dziwnie rozkoszny, świeżość i smak prawdziwie oryginalny i wytworny. Blaski świecznika, nieco przyćmionego, śpiewały symfonię na ton żółty minor, pośród tych wszystkich materyj koloru słońca. Była to jakby płynąca fala złagodzonych promieni, zachód słońca, układającego się do snu na podścielisku dojrzałych zbóż. Na dole światło to zamierało na wielkim dywanie, usianym, zda się, zwiędłemi liśćmi. Fortepian hebanowy wykładany kością słoniową, dwa małe mebelki, których zwierciadlane szyby odbijały cały światek przeróżnych cacek, stół w stylu Ludwika XVI, konsola do kwiatów z olbrzymim snopem rzadkich roślin kwitnących — wystarczały na umeblowanie saloniku. Kozetki, fotele, taburety pokryte były atłasem barwy jaskru, przeciętym szerokim pasem z czarnego atłasu, haftowanego w jaskrawe tulipany. Były tam jeszcze niziutkie krzesełka, w ogóle wszelkie odmiany eleganckie a dziwaczne taburetu pod różnemi postaciami. Nie było widać zupełnie drzewa w tych meblach, atłas pokrywał wszystko. Poręcze przechylały się z okrągłą miękością poduszek. Były to jakby łoża dyskretne, w których można było spać i kochać pośród tej zmysłowej symfonii w minorowej żółtej barwie.
Renata lubiła bardzo ten mały salonik, którego jedne z drzwi szklanych otwierały się na wspaniałą oranżeryę, przystawioną do boku pałacu. W ciągu dnia spędzała ona tu bezczynne godziny. Obicia żółte, zamiast przygaszać koloryt jasny jej włosów, złociły go płomiennemi odblaskami; głowa jej odcinała się pośród tego blasku jutrzenki różowa i biała, jak głowa jasnowłosej Dyany budzącej się w świetle poranku; i dlatego to może właśnie tak lubiła ten salonik, który podnosił jeszcze i uwydatniał jej piękność.
W tej chwili była tam ze swemi najserdeczniejszemi przyjaciółkami. Siostra jej i ciotka odjechały były właśnie. W zebraniu całem były teraz same szalone głowy tylko. Nawpół leżąc, rozparta na poręczy kozetki, słuchała Renata zwierzeń swej przyjaciółki Adeliny, która prawiła jej coś do ucha z minami kotki, i nagłemi urywanemi wybuchami śmiechu. Zuzanna Haffner była wielce otoczoną; stawiała czoło całej grupie młodych ludzi, którzy ją naciskali z bardzo blizka, nie wyprowadzając wszakże z zwykłego niemce rozemdlenia połączonego z wyzywającą efronteryą, nagą i zimną jak jej ramiona. W jednym kąciku pani Sydonia pouczała cichym głosem jakąś młodą kobietę o dziewiczych rzęsach. Dalej Ludwika, stojąca pośrodku pokoju, rozmawiała z jakimś wysokim młodzieńcem nieśmiałym i rumieniącym się; kiedy tymczasem baron Gouraud, oblany całą pełnią światła, drzemał w fotelu, rozkładając miękie, obwisłe ciało, swą postawę słonia wybladłego pośród tych wdzięków wątłych i jedwabistej delikatności kobiet. I w całym tym saloniku, na atłasowe suknie, o fałdach twardych i połyskliwych jak porcelana, na ramiona mlecznej białości, na których jak gwiazdy świeciły konstelacye brylantowe, kładło się czarowne światło niby osypujące się pyłki złota. Cienki głosik i śmieszek podobny do gruchania dźwięczały krystalicznie czyste. Panowało tu straszne gorąco. Wachlarze poruszały się powolnie, jak skrzydła ptaków, rzucając za każdym powiewem w rozemdlone powietrze fale przenikliwych woni perfumowanych staników.
Kiedy Maksym ukazał się na progu, Renata, która słuchała zwierzeń margrabiny z roztargnieniem, wstała żywo, udając, że ma do spełnienia jakiś obowiązek gospodyni domu. Przeszła do wielkiego salonu, dokąd młody człowiek poszedł za nią. Tam postąpiła kilka kroków, tu i owdzie podając do uścisku rękę; potem pociągnąwszy na ubocze Maksyma:
— I cóż! — rzekła półgłosem z ironiczną minką — pańszczyzna coś jest bardzo przyjemną dla ciebie; nie tak to widać znów rzecz głupia ta konkurencya...
— Nie rozumiem — odpowiedział młodzieniec, który zamierzał właśnie podjąć obronę sprawy pana de Mussy.
— Ależ zdaje mi się, że dobrze zrobiłam, nie oswobadzając cię od Ludwiki. Robicie szybkie postępy oboje...
I dodała z wzgardliwem skrzywieniem:
— Było to aż nieprzyzwoite już u stołu...
Maksym zaczął się śmiać.
— Ach, tak, opowiadaliśmy sobie zabawne dykteryjki. Nie znałem zupełnie tej dziewczyniny. Ona jest pocieszna. Wygląda zupełnie na chłopca!
A kiedy Renata wciąż jeszcze miała minę zirytowanej skromnisi, młody chłopak, który nie przywykł u niej do takich oburzeń, podjął z poufałym uśmiechem:
— Czy może wyobrażasz sobie, mateczko, żem jej szczypał kolana pod stołem? Ale cóż znowu, przecież wiem jak się należy zachowywać z narzeczoną!... Mam ci coś ważniejszego powiedzieć. Posłuchaj mnie... Wszak mnie słuchasz, nieprawdaż?
Zniżył głos jeszcze bardziej.
— Otóż co... pan de Mussy jest bardzo nieszczęśliwy — mówił mi to przed chwilą. Ja, pojmujesz, nie mogę was jednać, skoroście się pogniewali, to nie dla mnie rola. Ale wiesz, znam go z kolegium a że miał minę strasznie zrozpaczoną, przyrzekłem mu, że przemówię za nim do ciebie słówko...
Urwał. Renata patrzała na niego z miną niedającą się określić.
— Nie odpowiadasz nic?... — ciągnął dalej — Ha, trudno, ja spełniłem moją misyę, załatwiajcież się teraz jak wam się podoba... Ale doprawdy, uważam, żeś ty zbyt okrutna. Żal mi istotnie tego biednego chłopca. Gdybym był tobą, posłałbym mu przynajmniej jakieś poczciwe słowo.
Wówczas Renata, nie przestając wpatrywać się w Maksyma osłupiałym wzrokiem, w którym palił się płomień gorący, odpowiedziała:
— Idź, powiedz panu de Mussy, że mnie nudzi i ogłupia formalnie.
I poczęła znów krążyć zwolna wśród grup, rozdzielając uśmiechy, ukłony, uściśnienia dłoni. Maksym pozostał na miejscu, zdumiony; potem zaśmiał się zcicha.
Nie mając najmniejszej ochoty zdawać panu de Mussy sprawy z powierzonej mu misyi, obszedł do koła wielki salon. Wieczór kończył się, wspaniały i banalny jak wszystkie wieczory. Około północy goście poczynali się rozchodzić potrochu. Nie chcąc iść na spoczynek pod wrażeniem nudy i przykrości, zdecydował się odszukać Ludwikę. Przechodził właśnie przed drzwiami wyjścia, kiedy zobaczył w przysionku ładną panią Michelin, którą mąż otulał ostrożnie w narzutkę błękitno-różową.
— Ujmujący był, powiadam ci, ujmujący — mówiła młoda kobieta. — Przez cały ciąg obiadu mówiliśmy o tobie. Pomówi z ministrem; tylko to od niego nie zależy...
A ponieważ tuż obok nich lokaj otulał barona Gouraud w obszerne futro:
— To ten jegomość właśnie mógłby najłatwiej załatwić! — dodała szeptem w ucho męża, kiedy podwiązywał jej pod brodą sznury kapturka. — On robi wszystko, co mu się podoba w ministeryum. Jutro u Mareuilów trzeba się starać...
Pan Michelin uśmiechał się. Uprowadził żonę ostrożnie, jak gdyby trzymał u ramienia przedmiot wielce kruchy a cenny. Maksym, upewniwszy się rzutem oka, że Ludwiki nie było jeszcze w przedsionku, skierował się wprost ku małemu salonikowi. W rzeczy samej była tam jeszcze, niemal już sama tylko, czekając na ojca, który prawdopodobnie spędził wieczór w fumoarze z mężami politycznymi. Margrabina i pani Haffner już wyszły, pozostała jeszcze tylko pani Sydonia, opowiadająca kilku żonom urzędników jak bardzo przepada za zwierzętami.
— Ach, otóż mój mężulek — zawołała Ludwika — Siadaj pan tutaj i powiedz mi, w którym gdzieś fotelu mógł ojciec mój zasnąć. Niezawodnie wyobraził sobie, że już zasiada w izbie...
Maksym odpowiedział jej w tym samym tonie i oboje młodzi niebawem odnaleźli wesołość, która ich nie opuszczała u stołu; co chwila wybuchali śmiechem. Siedząc u nóg jej na bardzo nizkiem krzesełku wziął ją nakoniec za ręce i począł się z nią bawić jak z kolegą. I w samej rzeczy, w tej sukience z białego fularu w czerwone grochy, z stanikiem pod samą szyję, z piersią płaską, z małą, brzydką główką, ucharakteryzowaną na chłopca, wyglądała raczej jak chłopak przebrany za dziewczynę. Chwilami wszakże szczupłe jej rączęta, jej figurka skrzywiona, przybierały jakieś pozy zaniedbania i płomienie gorące przebiegały w głębi jej oczu, dziecinnych jeszcze, choć dotknięcie Maksyma, bawiącego się jej rękami nie wywoływało jej na twarz najmniejszego rumieńca. I oboje, śmiejąc się tak serdecznie, zapomnieli o obecności innych, pewni będąc, że są sami; ani spostrzegli nawet Renaty, która, stojąc w pośrodku oranżeryi, wpół ukryta po za liśćmi roślin, przypatrywała im się z daleka.
Przed chwilą widok Maksyma i Ludwiki zatrzymał nagle młodą kobietę, gdy przechadzała się aleją, po za jednym z krzewów. Dokoła niej gorąca cieplarnia, podobna do kościelnej nawy, której smukłe filarki żelazne wybiegały śmiało w górę, podtrzymując dach szklany, roztaczała grube liście roślin podzwrotnikowych, strzelające wysoko race wspaniałej zieleni.
Pośrodku w owalnym basenie równo z ziemią żyły swem tajemniczem życiem wodne rośliny, cała wodna flora słonecznych krain. Cyclanthusy, wznosząc w górę zielone swe pióropusze, otaczały potężną opaską fontannę, która wyglądała jak ucięty kapitel jakiejś cyklopowej kolumny. Dalej po obu stronach wielkie tornelie opuszczały gałęzie dziwacznych swych krzaków po nad basenem, mając pnie suche, obnażone, poskręcane jak zwoje chorych, węży ze spuszczającemi się w dół korzeniami podobnemi do wędek rybaków zawisłych w powietrzu. Tuż u brzegu Pandanus japoński rozwijał snop swych liści zielonkowatych, w białe pręgi, cienkich jak szpady, ciernistych i pozębionych jak malajskie sztylety. A na powierzchni wody w cieple łagodnem zwierciadlanej tafli wód uśpionych, Nymfea otwierała różowawe swe kielichy, zaś Euryaltesy wlokły za sobą okrągłe swe liście, te liście trędowate, chropawe, pływające po powierzchni jak grzbiety ropuch potwornych, okrytych krostami.
Jako gazon otaczał fontannę szeroki pas wodnych paproci; ta paproć karłowata tworzyła gęsty kobierzec mchu o delikatnej zieleni. A poza główną aleją okrążającą cieplarnię dokoła, cztery olbrzymie kląby rysowały się wybitnemi konturami, idąc w głąb aż do obwodu; palmowe drzewa, lekko pochylone w swym wdzięku, rozściełały swe wachlarze, tworząc zaokrąglone sklepienie; wielkie bambusy indyjskie wybiegały proste, smukłe a twarde, opadając w górze ulewą lekkich swych liści; Rawenala, drzewo wędrowca, strzelało bukietem olbrzymich chińskich ekranów a w jednym z narożników drzewo bananowe, obciążone owocem, rozpościerało ze wszech stron długie swe liście poziome, na których swobodnie spocząćby mogła para kochanków, przytulonych mocno do siebie. W kątach rozrastały się Euforbie abisyńskie, te pochodnie kolczaste, pełne węzłów, zgarbień i sączące truciznę. Pod drzewami zaś nizkie pełzające paprocie słały się delikatną koroną pierzastych liści. Alsofile, z rodzaju wyższych, tworzyły stopnie wschodów symetrycznemi swemi gałązkami sześciokątnemi, tak regularnie, że powiedziałbyś, iż to wielkie fajansowe półmiski, przeznaczone na owoce jakiegoś olbrzymiego deseru. Dalej szlak begonii i caladium otaczał kląby wielkich drzew; begonie o liściach skręconych, w przepiękne zielone i czerwone plamy; caladium o liściach jak ostrze lancy, inne znów, których szerokie liście podobne były do rozwiniętych w locie skrzydeł motyla — dziwaczne rośliny, których liść raz połyskuje ciemnym kolorytem, to znów blednie, zda się z niezdrowia.
Po za klombami druga aleja, ciaśniejsza, okrążająca cieplarnię. Tam na wschodkach okrywających do połowy kominy pieców ogrzewających rozkwitały rośliny Moranta, delikatne w dotknięciu jak aksamit, gloksynia o fioletowych dzwonkach, draceny podobne do szpad lakierowanych.
Jednym z uroków jednak tego zimowego ogrodu były w czterech jego rogach jaskinie, groty zieleni, głębokie altany, które pokrywała gęsta firanka lian. Skrawki lasu dziewiczego, zdało się zbudowały tutaj nieprzeniknione mury gałęzi i liścia; wątłe gałązki chwytały się pni roślin, przeskakiwały śmiałym rzutem przestrzeń pustą, spadając od sklepień jak chwasty obić bogatych. Krzew wanilii, którego dojrzałe strączki wydawały woń przenikliwą, Bauhinia o czerwonych gronach, Quisqualus, którego kwiaty opadają jak naszyjniki z delikatnego szkła — wszystko to rzekłbyś płynęło falą, wiązało się z sobą, zahaczało, biegło niby jaszczurki cieniutkie, igrające i wydłużające się bez końca wśród czarności zieleni.
A pod arkadami, między wielkiemi klombami drzew, tu i owdzie łańcuszki żelazne podtrzymywały kosze, w których rozwijały się orchideje, dziwaczne rośliny gorącego nieba. Był tam Trzewiczek Wenery, której kwiat przypomina uroczy pantofelek, ozdobiony u napiętka skrzydłami libelli; Aerides o niesłychanie delikatnej woni; Stanhopea o kwiatach bladych pocentkowanych, wiejące zdala oddechem gorączkowym gardzieli rekonwalescentów, oddechem cierpkim a mocnym.
Co wszakże z każdego zakątka, z każdego załamania alei odrazu więziło spojrzenie, to wielki Hibiscus chiński, którego olbrzymi kobierzec zieleni i liścia pokrywał niemal cały bok pałacu, do którego przybudowaną była cieplarnia. Szerokie liście purpurowe tej zolbrzymiałej malwy, bezprzestannie się odradzające, żyją zaledwie godzin kilka. Powiedziałbyś odchylające się zmysłowe usta kobiet, usta czerwone, miękie i wilgotne jakiejś Messaliny bajecznej, której pocałunek rozraniał, a które odradzały się z uśmiechem wiecznie spragnionym i krwawym.
Renata przed basenem drżała pośród tego wspaniałego wykwintu dokoła. Po za nią wielki sfinks z czarnego marmuru, przysiadły na złomie granitu z głową, zwróconą ku akwarium miał na ustach uśmiech kota dyskretnego a okrutnego zarazem; i było to niby jakieś ponure bożyszcze o połyskających udach, bożyszcze tej ziemi ognia. O tej godzinie kule z matowego szkła oświecały całą tę rozbujałą roślinność szmatami mlecznego światła. Statuy, głowy kobiece, których szyje przechylały się w tył, wezbrane śmiechem, bielały w głębi klombów, przysłonięte cieniem, co wykrzywiał ich twarze w śmiechu szalonym. W wodzie gęstej i stojącej basenu igrały dziwne jakieś promyki światła, oblewając blaskiem niewyraźne zarysy, masy błękitnawe podobne do jakichś monstrualnych szkiców. Po gładkich liściach rawenali, po lakierowanych wachlarzach latanii ściekał potok białego blasku; kiedy tymczasem z koronki paproci sypał się deszczem kropelek drobnych światła. W górze połyskały refleksy szyb szklanych pomiędzy ciemnemi koronami palmowych drzew. Potem dokoła tej ciemności majaczyły w cieniu altany ze swemi draperyami lianów niby gniazda uśpionych gadów.
I pod padającem z góry żywem światłem lamp, stała Renata zamyślona, przypatrując się zdala Maksymowi i Ludwice. Nie było to już teraz nieokreślone rozmarzenie, niejasna pokusa zmroku, w chłodnych alejach Lasku. Myśli jej nie usypiał ani kołysał rytmiczny tentent koni, długie trawniki publiczne, wyręby lasu, gdzie to rodziny mieszczańskie spożywają obiad w niedzielę. Teraz pochwyciła ją w swe szpony żądza określona, jasna, sformułowana a piekąca.
Miłość niezmierna, potrzeba rozkoszy unosiła się w powietrzu tej zamkniętej nawy, w której wrzały soki palące zwrotnikowych roślin. Młodą kobietę porwały te potężne gody ziemi, które płodziły dokoła tę czarującą roślinność, te kolosalne gałęzie; a podścielisko cierpkie tego morza ognia, ten rozrost leśny, ta bujna wegetacya, całe te palące wnętrzności, co ją podsycały i żywiły, rzucały jej w twarz niepokojące jakieś wyziewy, przepełnione upojeniem. U stóp jej basen, ta masa wody ciepłej, zgęstniałej od soków korzeni pływających, parowała okrywając jej ramiona płaszczem ciężkich oparów, mgłą, która rozgrzewała jej skórę, jak dotknięcie miękiej dłoni rozkoszy. Czuła jak na jej głowę spływały fale woni z wysoko rozrosłych liści drzew palmowych. A więcej jeszcze niż duszący żar powietrza, więcej niż blask świateł, niż te szeroko rozkwitające, barwne kwiaty, podobne do śmiejących się twarzy pośród zwojów liścia, odbierały jej siłę te upajające wonie. Zapach nieokreślony, silny, podniecający, zapach złożony z tysiąca różnorodnych woni: z potu ludzkiego, oddechu kobiet, wyziewu ich włosów, snujący się w powietrzu; powiewy te zaś mdłe i słodkawe aż do omdlenia, chwilami znów przerywał powiew zatruty, ostry, niosący z sobą zarazę. Ale w dziwnej tej harmonii zapachów, w tej ich symfonii, melodyjną frazą, co wciąż powracała, przemożna, panująca nad innemi, głusząca pieszczotliwość wanilii i ostrość orchideów był ów wyziew ciał ludzkich, przenikający, zmysłowy, ta woń miłości, co się unosi rankiem w zamkniętej sypialni dwojga młodych małżonków.
Renata powolnie wsparła się plecami o cokuł granitowy. W tej sukni z zielonego atłasu, z głową i gorsem zarumienionemi, ociekającemi jasnych brylantów kroplami, podobną była do wielkiego kwiatu różowo-zielonego, do jednej z tych nimfei wodnych basenu, wykwitłych pod wpływem gorąca. W tej godzinie wizyi określonej, wyraźnej, wszystkie jej dobre postanowienia rozwiały się na zawsze, upojenie poobiednie powracało jej napowrót do głowy, nakazujące, zwycięzkie, zdwojone płomiennem cieplarni powietrzem. Nie myślała już o chłodnych, świeżych powiewach nocy, które ją uspokoiły, o tych cieniach szemrzących parku, których głosy doradzały jej szczęście w spokoju. Zmysły kobiety namiętnej, kaprysy zblazowanej światowej piękności — budziły się w niej na nowo, potężniej jeszcze. A po nad nią, wielki sfinks z czarnego marmuru uśmiechał się tajemniczym swym śmiechem, jak gdyby czytał w jej duszy pragnienie sformułowane wreszcie, które galwanizowało to serce zamarłe; pragnienie długo wymykające się owego „czegoś innego“, daremnie szukanego przez Renatę podczas wieczornej przejażdżki, w pyłach delikatnych zapadającej nocy a teraz odnalezionego niespodzianie pod rażącem światłem, w tym ogrodzie płomieni na widok Ludwiki i Maksyma, śmiejących się, bawiących, i trzymających się za ręce.
W tej chwili odgłos rozmowy doszedł ją z jednej z narożnych altan, do której Arystydes Saccard wprowadził był panów Mignon i Charrier.
— Nie, doprawdy, panie Saccard — mówił głos szepleniący jednego z tychże — nie możemy odkupić tego od pana drożej nad dwieście franków za metr.
A cierpki głos Saccarda zaprzeczał:
— Ależ w moim udziale liczyliście mi panowie metr gruntu po dwieście piędziesiąt franków.
— Dobrze więc! — słuchaj pan, niech już będzie dwieście dwadzieścia pięć franków.
I dalej słychać było targ brutalnych tych głosów, tak dziwnie brzmiących pod wspaniałemi palmowemi drzewami. Ale dla Renaty przeszły one jak pusty dźwięk wśród marzenia, w którem podniosła się przed nią, wywołując zawrót głowy, owa rozkosz nieznana, paląca zbrodnią, głębsza, ponętniejsza nad te wszystkie, które już wyczerpała, ostatnia co jej pozostawała jeszcze do wysączenia. Nie była już zmęczoną życiem ni znudzoną.
Krzew, po za którym kryła się do połowy był przeklętą rośliną; był to Tanghin z Madagaskaru, o szerokich liściach bukszpanu z białawemi łodygami, których najmniejsze żyłki sączyły mleko zatrute. I naraz w chwili kiedy Ludwika i Maksym zaśmieli się głośniej w żółtawym odblasku, o tym zachodzie słońca okrągłego saloniku, Renata, w zamyśleniu, na poły nieprzytomna, gniewna, z zaschłemi ustami chwyciła w wargi gałązkę Tanghinu, co się znalazła wypadkiem na wysokości jej zębów, i zgryzła jeden z gorzkich jej listków.
Arystydes Rougon spadł na Paryż nazajutrz po dniu 2-go grudnia, z tym węchem drapieżnego ptactwa, które zdala poczuje pole bitwy. Przybywał z Plassans, południowej podprefektury, gdzie ojciec jego nakoniec wyłowił był właśnie w mętnej wodzie wypadków oddawna upragnione miejsce poborcy. On sam, młody jeszcze, skompromitowawszy się jak głupiec, bez chwały, ni zysku, mógł jeszcze czuć się szczęśliwym, że wybrnął cało z tej sprawy. Przybiegał, wściekły, że poszedł fałszywemi torami, klnąc prowincyę, mówiąc o Paryżu z apetytem wygłodniałego wilka, zarzekając się, że „nie będzie już tak głupi“ a przerażający uśmiech, którym uzupełniał te słowa, nadawał straszliwe jakieś znaczenie tej groźbie warg jego cienkich.
Przybył w pierwszych dniach 1852 roku. Przywoził z sobą żonę swoją Anielę, osobę jasnowłosą i bezbarwną; zainstalował ją w ciasnem mieszkanku na ulicy Saint-Jacques, jako mebel zawadzający, którego śpieszno mu było się pozbyć. Młoda kobieta nie chciała rozstać się z córeczką, małą Klotyldą, czteroletniem dzieckiem, które ojciec rad był pozostawić na karku swojej rodzinie. Poddał się jednak temu życzeniu Anieli, wyłącznie pod warunkiem, że zapomni o pozostawionym w kolegium miasteczka Plassans, Maksymie, jedenastoletnim wyrostku, nad którym przyrzekła czuwać babka. Arystydes chciał mieć rozwiązane ręce, żona i dziecko już mu się wydawały przygniatającym ciężarem dla człowieka, który zdecydował się przedostać przez wszystkie rowy, choćby mu przyszło skręcić kark lub stoczyć się w błoto.
Tegoż samego wieczoru jeszcze po przybyciu, kiedy Aniela rozpakowywała walizy, poczuł gryzącą potrzebę obiegnięcia Paryża, deptania ciężkiemi trzewikami parafianina tego palącego bruku, z którego zamierzył sobie, że mu wytrysną zczasem miliony. Było to prawdziwe wzięcie w posiadanie. Szedł aby iść, dążąc wzdłuż trotoarów tryumfalnie, jakby już w kraju podbitym. Miał wizyę dokładną tej walki, którą wypowiedział w tej chwili i nie przejmowało go bynajmniej wstrętem porównywanie siebie do zręcznego posiadacza wytrychu, co podstępem czy gwałtem zamierza wziąść swój udział w tem bogactwie powszechnem, którego odmawiano mu złośliwie dotąd. Gdyby odczuwał potrzebę usprawiedliwienia się, byłby z pewnością tylko powołał się na tłumione przez lat dziesięć pragnienia, nędzne życie na prowincyi, własne błędy, za które czynił odpowiedzialnem całe społeczeństwo. Ale teraz w tem wzruszeniu gracza któremu danem jest wreszcie dotknąć roznamiętnionemi rękoma zielonego stołu, był bezmiernie rozradowany właściwą sobie radością, w której było zadowolenie i nadzieje zawistnego a bezkarnie wychodzącego z opałów oszusta. Powietrze Paryża upajało go, zdało mu się, że w turkocie powozów słyszał wołające nań głosy Makbetha: Będziesz bogatym! Przez dwie godziny blizko chodził tak z ulicy na ulicę, kosztując rozkoszy człowieka, co się lubuje w swym występku. Nie powrócił już do Paryża od owego szczęśliwego roku, który tu spędził jako student. Noc zapadała: marzenie jego urastało w żywym blasku, który kawiarnie i magazyny rzucały na trotoary; błądził.
Kiedy podniósł oczy, znalazł się w środku przedmieścia Saint-Honoré. Jeden z jego braci, Eugeniusz Rougon, zamieszkiwał na sąsiedniej ulicy Penthièvre. Arystydes, przyjeżdżając do Paryża przedewszystkiem liczył na Eugeniuszą, który jako jeden z najczynniejszych agentów zamachu stanu, był w tej chwili jedną z tajnych potęg; mały adwokat, który przeobrażał się na wielkiego politycznego męża. Ale przez zabobon gracza nie chciał zapukać tego wieczora do drzwi brata. Zawrócił powoli na ulicę Saint-Jacques, myśląc z głuchą zawiścią o Eugeniuszu, poglądając na ubogie swe odzienie, okryte jeszcze pyłem podróży, i pocieszając się wyłącznie dalszem o bogactwie rojeniem. A i rojenie to stało się dlań gorzkiem. Usposobiony radośnie ruchem handlowym po sklepach, powracał zirytowany szczęściem, które jak mu się zdało, przebiegało ulice, zacieklejszy jeszcze na myśl o walkach zażartych, które wyobrażał sobie, a w których rozkoszą byłoby dlań pokonywać i wyprowadzać w pole ten tłum, co go potrącał na trotoarach. Nigdy nie odczuwał jeszcze tak nienasyconego głodu, tak szerokich pragnień, takiej żądzy natychmiastowego używania.
Nazajutrz, za dnia poszedł do brata. Eugeniusz zamieszkiwał dwa wielkie pokoje zimne, zgrubsza zaledwie umeblowane, które chłodem przejęły Arystydesa. Spodziewał się, że zastanie brata nurzającego się w zbytku. Ten ostatni pracował u małego czarnego stolika. Powiedział mu na powitanie tylko z uśmiechem:
— Ah! to ty, spodziewałem się ciebie.
Arystydes był wielce kwaśny. Obwiniał Eugeniusza, że mu pozwalał wegetować, że nie raczył nawet udzielić mu jałmużny dobrej rady przez ten czas kiedy musiał brodzić w błocie na prowincyi. Nie przebaczy sobie nigdy, że pozostał republikaninem aż po dzień 2-go grudnia; to była jego wiecznie krwawiąca rana, jego wieczysty wstyd. Eugeniusz spokojnie wziął napowrót pióro. Skoro brat skończył swe jeremiady:
— Ba! — rzekł — wszelkie błędy dadzą się naprawić. Przed tobą przyszłość.
Wymówił te słowa głosem tak stanowczym, z tak przeszywającem spojrzeniem, że Arystydes spuścił głowę, czując, że brat nawskroś go przejrzał. Ten zaś ciągnął z przyjacielskiem grubiaństwem:
— Przychodzisz, bym cię tu gdzie pomieścił, nieprawdaż? Myślałem już o tobie, ale dotychczas nic nie znalazłem. Pojmiesz, że nie chcę cię umieścić gdziekolwiekbądź. Tobie trzeba urzędu, na którym doszedłbyś do czegoś, mógł myśleć o własnych interesach, bez niebezpieczeństwa zarówno dla ciebie, jak dla mnie... Nie zaprzeczaj, jesteśmy sami, możemy sobie wzajem wypowiedzieć pewne rzeczy...
Arystydes uważał, że najlepiej będzie rozśmiać się.
— Och, ja wiem, żeś ty inteligentny — ciągnął Eugeniusz — i że nie popełniłbyś już nieprodukcyjnego głupstwa... Skoro tylko zdarzy się sposobność, umieszczę cię. Gdybyś przez ten czas potrzebował jakichś dwudziestu franków, udawaj się zawsze do mnie.
Rozmawiali przez chwilę o powstaniu na południu, z którego ich ojciec odniósł zysk dla siebie. Eugeniusz ubierał się, rozmawiając. Na ulicy, w chwili rozstania się z bratem, zatrzymał go jeszcze na chwilę i rzekł doń cichszym głosem:
— Zobowiążesz mnie, nie włócząc się zbytecznie po mieście; czekaj spokojnie u siebie w domu na urząd, który ci przyrzekam... Nieprzyjemnieby mi było, gdyby brat mój miał gdzieś antiszambrować.
Arystydes miał dla Eugeniusza głęboki szacunek; uważał go za niezwykłej miary zucha. Nie przebaczył mu jego nieufności, ani tej otwartości, trochę szorstkiej; posłusznie wszakże powrócił, aby się zamknąć w swem mieszkanku przy ulicy Saint-Jacques. Przybył tu z pięciuset frankami, które mu pożyczył ojciec żony. Po opłaceniu kosztów podróży, pozostałe trzysta franków mogły mu wystarczyć na miesiąc bezczynnego życia. Aniela lubiła jeść dużo i dobrze; przytem zdawało jej się, że powinna odświeżyć nieco swoją toaletę strojniejszą garniturem lila wstążek. Ten miesiąc oczekiwania wydał się Arystydesowi nieskończonym. Niecierpliwość go paliła. Kiedy siadał u okna i czuł pod sobą w dole olbrzymi znój zapracowanego Paryża, tę jego zażartą gonitwę za groszem, brała go szalona ochota rzucić się jednym skokiem w ten piec hutniczy, aby w nim rozrobić złoto, ugnieść je rozgorączkowanemi rękoma, jak bryłę miękiego wosku. Wdychał te wyziewy, nieokreślone jeszcze, wielkiego miasta, które go dolatywały, te powiewy rodzącego się Cesarstwa, w których czuć już było zapach sypialni i szachrajstw finansowych, żar rozkoszy. Te lekkie opary, co tu doń dobiegały, mówiły mu, że teraz jest na dobrym tropie, że zwierzyna biegła przed nim, że wielkie polowanie cesarskie, owe awanturnicze łowy, owa gonitwa za przygodami, kobietami, milionami, poczynała się nakoniec. Nozdrza mu się rozdymały, jego instynkt zgłodniałego zwierza chwytał cudownie w przelocie najmniejsze wskazówki tej ciepłej, psom po łowach rzucanej odprawy, której areną stać się miała stolica.
Dwukrotnie poszedł do brata, aby przynaglić go w staraniach. Eugeniusz przyjął go opryskliwie, powtarzając mu, że o nim niezapomniał, ale że trzeba czekać jeszcze. Nakoniec otrzymał list, wzywający go, aby przyszedł na ulicę Penthièvre. Podążył tam, z sercem bijącem gwałtownie, jak na miłosną schadzkę. Zastał Eugeniusza przed wieczystym czarnym stolikiem, w wielkiej, wyziębłej sali, która mu służyła za biuro. Skoro go tylko spostrzegł, adwokat wyciągnął do niego papier, mówiąc:
— Patrz, wczoraj otrzymałem dla ciebie miejsce. Otrzymałeś nominacyę na komisarza nadzorczego, przydzielonego do magistratu. Będziesz miał pensyi dwa tysiące czterysta franków.
Arystydes stał przed nim wyprostowany. Zbladł ze złości i nie brał podawanego sobie papieru, sądząc, że brat z niego żartuje. Miał nadzieję, że otrzyma posadę na sześć tysięcy franków przynajmniej. Eugeniusz zgadywał, co się z nim działo; obrócił krzesło i skrzyżowawszy ręce na piersiach:
— Miałżebyś być głupcem? — zapytał z niejaką irytacyą. — Roiłeś, jak młoda dziewczyna, nieprawdaż? Chciałbyś zamieszkiwać wspaniałe apartamenty, mieć liczną służbę, jeść dobrze, sypiać na jedwabiach, zaspakajać swoje żądze natychmiast w objęciach pierwszej lepszej, w buduarze umeblowanym w ciągu dwóch godzin. Ty i tobie podobni, gdybyśmy im zostawili wolne pole, wypróżnilibyście kasy, zanimby one jeszcze zostały napełnione. Ach! Boże mój, miejże choć cokolwiek cierpliwości! Patrz, jak ja żyję i tyle sobie chociaż zadaj trudu, aby się schylić po podniesienie majątku...
Mówił z głęboką wzgardą o niecierpliwości studenckiej swego brata. Czuć było w ostrych jego słowach wyższe ambicye, pragnienie potęgi czystsze; to naiwne pożądanie pieniędzy w jego oczach musiało się wydawać mieszczańskiem i dziecinnem. Mówił dalej łagodniejszym już głosem, z przebiegłym uśmiechem:
— Niezawodnie, uzdolnienie twoje jest i znamienitem i nie mam zamiaru cię zrażać. Ludzie, jak ty, są cenni. Zamierzamy z pewnością wybierać sobie stronników i przyjaciół z pośród najbardziej zgłodniałych. Idź i bądź spokojny; stół nasz będzie zastawiony i największy głód przy nim zaspokoić będzie można. To jeszcze najdogodniejsza metoda panowania... Ale przez litość, pozwólcież, niech stół ten nakryją i, jeśli mi wierzysz, zadaj sobie pracę poszukania w kredensie samemu dla siebie nakrycia...
Arystydes wciąż był chmurny. Uprzejme porównania brata nie wygładzały mu bynajmniej zmarszczek czoła. Wówczas tamten dał się unieść znów gniewowi:
— Słuchaj! — zawołał — powracam do pierwotnej mojej opinii: z ciebie głupiec... I czegóż to spodziewałeś się, co sądziłeś, że pocznę z dostojną twoją osobą? Nie miałeś nawet odwagi skończenia rozpoczętych kursów prawnych; zagrzebałeś się na lat dziesięć na nędznem stanowisku kancelisty w podprefekturze; przybywasz do mnie z osławioną reputacyą republikanina, którego dopiero zamach stanu zdołał nawrócić... Czy wyobrażasz sobie może, że jest w tobie materyał na ministra, z podobnemi danemi... Och! ja wiem, że masz za sobą dziką żądzę dojścia do czegoś wszelkiemi możliwemi sposobami. To wielka cnota, przyznaję, i na nią to miałem wzgląd, kiedym ci wyrabiał miejsce w magistracie miasta.
A podnosząc się i składając w ręce Arystydesa nominacyę:
— Weź — ciągnął dalej — przyjdzie dzień, w którym mi będziesz dziękował. To ja sam wybrałem ci to miejsce; wiem, co z niego możesz dla siebie wyciągnąć... Dość ci będzie patrzeć i słuchać. Jeżeli jesteś sprytnym, pojmiesz i będziesz umiał działać... A teraz zapamiętaj to sobie dobrze, co mi pozostaje ci powiedzieć. Wstępujemy w czasy, gdzie wszelkie fortuny są możliwe. Zyskuj wiele pieniędzy, pozwalam ci na to; tylko żadnych głupstw, żadnych zbyt głośnych skandalów, albo będę musiał cię zgubić.
Groźba ta sprowadziła skutek, którego nie mogły osiągnąć obietnice. Cała gorączka Arystydesa zapłonęła nanowo na myśl o tej fortunie, o której brat jego mówił. Zdawało mu się, że go nakoniec puszczają w zgiełk walki, upoważniając do mordowania ludzi, ale mordowania legalnie, tak by tylko nie krzyczeli zbytecznie. Eugeniusz dał mu dwieście franków, aby miał o czem doczekać końca miesiąca.
Potem zamyślił się.
— Zamierzam zmienić nazwisko — rzekł nakoniec — powinienbyś zrobić to samo... Mniej żenowalibyśmy się wzajemnie.
— Jak chcesz — odpowiedział spokojnie Arystydes.
— Nie będziesz miał z tem najmniejszego kłopotu; ja biorę na siebie wszelkie formalności... Czy nie chciałbyś nazywać się Sicardot, nazwiskiem żony?
Arystydes podniósł oczy do sufitu, powtarzając, słuchając harmonii sylab.
— Sicardot... Arystydes Sicardot... Słowo daję, nie; to jakieś safandulskie i to trąci mi bankructwem.
— Więc poszukaj innego — ozwał się Eugeniusz.
— Wolałbym już Sicard, zwięźle — odparł tamten, po chwili milczenia — Arystydes Sicard... nienajgorzej jeszcze, nieprawdaż? Może cokolwiek zbyt wesoło...
Zamyślił się na chwilę jeszcze i z miną tryumfującą:
— Mam już, znalazłem! — zawołał. — Saccard, Arystydes Saccard... przez dwa c... Co? Jest pieniądz w tem nazwisku; rzekłbyś, że słychać w niem brzęk liczonych pięciofrankówek.
Eugeniusz miewał zazwyczaj okrutne żarty. Pożegnał brata, mówiąc doń z uśmiechem:
— Tak, to nazwisko, z którem można albo iść na galery, albo zebrać miliony...
W kilka dni później Arystydes Saccard był już zainstalowany w biurach ratusza. Dowiedział się, że brat jego musiał użyć wielkiego swego wpływu, aby go tu pomieścić bez wymaganych egzaminów.
Wtedy poczęło się dla małżeństwa monotonne życie niższych urzędniczych rodzin. Arystydes i jego żona powrócili do swych nawyknień w Plassans. Tyle tylko, że spadli z wysokości rojeń o nagłej karyerze i majątku i dlatego też życie to nędzne ciążyło im daleko więcej, odkąd poczęli go uważać za czas próby tylko, której długości nie można było określić. Być biednym w Paryżu — to znaczy być biednym podwójnie. Aniela przyjmowała nędzę z tym brakiem energii, z tą miękością kobiet anemicznych: spędzała dnie całe w kuchni, albo kładła się na ziemi i bawiła z córeczką, nie rozpaczając, aż wówczas dopiero, kiedy zobaczyła ostatnią pięciofrankówkę. Ale Arystydes wściekał się w duszy na widok tego ubóstwa, tej ciasnej egzystencyi, w której rwał się i kręcił, jak zwierz, zamknięty w klatce. Były to dla niego czasy cierpień nieopisanych: duma jego krwawiła się, żądze nienasycone chłostały go szalenie, zażarcie. Bratu jego udało się przeprowadzić swój wybór do Ciała prawodawczego z okręgu Plassans i to sprawiło mu jeszcze więcej przykrości. Czuł za bardzo wyższość Eugeniusza, aby mu głupio zazdrościć, obwiniał go tylko, że nie zrobił dla niego co mógł był zrobić. Po kilkakroć znagliła go potrzeba zapukać do drzwi brata, żądając od niego jakiejś drobnej pożyczki. Eugeniusz pożyczał mu pieniędzy, ale zarzucał zawsze brak odwagi i woli. Od tej chwili Arystydes jeszcze więcej zżymał się na brata. Poprzysięgał, że nie zażąda ani grosza od nikogo i dotrzymał słowa. W ostatnim tygodniu miesiąca Aniela jadała odtąd chleb suchy, wzdychając. To terminowanie dokończyło edukacji Saccarda. Usta jego zwęziły się jeszcze bardziej; nie był już tak głupim, aby głośno marzyć o milionach; sucha jego osóbka stała się niemą, nie wyrażała już nic prócz woli, prócz tej jedynej idée fixe, pieszczonej o każdej dnia porze. Kiedy biegł z ulicy Saint-Jacques do ratusza, przydeptane jego obcasy cierpko dzwoniły o bruk uliczny, i opinał się ciaśniej w wytarty paltot jak w schronienie nienawiści, gdy równocześnie jego mordka kuny węszyła dokoła powietrze ulic. Kańciasty prototyp biedy zazdroszczącej, który się często napotyka na paryzkim bruku, noszący się z planami zrobienia majątku i marzeniem nasycenia się raz wreszcie.
Na początku 1853 r. postąpił o jeden stopień w hierarchii biura nadzorczego. Otrzymywał teraz cztery tysiące pięćset franków. Podniesienie to płacy przybywało bardzo w porę; Aniela marniała; mała Klotylda była okropnie wybladłą. Zachował dotychczasowe swe ciasne mieszkanie, złożone z dwóch pokoików, jadalnego z meblami orzechowemi i sypialnego z mahoniu, prowadził dalej życie bardzo surowe, unikając długów, nie chcąc póty dotykać ręką pieniędzy innych ludzi, póki nie będzie ich mógł zanurzyć po łokcie. Kłamał w ten sposób swoim instynktem, gardząc kilku frankami, które były dlań naddatkiem, wciąż tylko czatując. Aniela czuła się najzupełniej szczęśliwą. Kupiła sobie kilka drobiazgów do przystrojenia mieszkania, kładła broszkę na dzień powszedni. Nie pojmowała już głuchej zaciętości męża, jego ponurych min człowieka, który ściga rozwiązanie jakiegoś strasznego problematu.
Arystydes szedł za radą Eugeniusza: słuchał i patrzał. Kiedy poszedł podziękować bratu za awans, ten zrozumiał przewrot, jaki się w nim odbył; winszował mu z powodu tego, co nazywał jego przyzwoitem zachowaniem się. Urzędnik, którego minowała zazdrość w głębi stał się giętkim i układnym. W przeciągu kilku miesięcy przedzierzgnął się w znakomitego komedyanta. Cała werwa południowca zbudziła się w nim a posuwał sztukę tak daleko, że koledzy jego z biura uważali go za dobrego chłopaka, którego blizkie pokrewieństwo z deputowanym z góry zapowiadało dojście do znacznego zczasem urzędu. To pokrewieństwo również jednało mu życzliwość przełożonych. Żył tym sposobem w pewnego rodzaju wyższości, która mu dozwalała otwierać niektóre drzwi i wkładać nos w rozmaite teki bez ściągnienia na siebie zarzutu winy. Widywano go przez dwa lata krążącego po wszystkich korytarzach, przesiadującego po wszystkich oddziałach biura, wstającego po dwadzieścia razy dziennie, aby pogadać z którymś kolegą, zanieść jakiś rozkaz, wędrować po biurach, na wieczystych przechadzkach, o których mówili koledzy: „Ten prowansalczyk nie może i chwili usiedzieć na miejscu; ma chyba żywe srebro w nogach“. Najserdeczniejsi, najbliżej z nim stojący brali go za próżniaka a poczciwiec nasz uśmiechał się, kiedy go obwiniano, że szuka tylko sposobności, aby odkraść kilka minut administracyi. Nigdy nie popełnił błędu podsłuchiwania podedrzwiami, ale miał sposób otwierania tak niespodziewanie drzwi, przechodzenia przez sale z papierem w ręku, z miną zamyśloną, krokiem tak powolnym i odmierzonym, że nie tracił ani słowa z rozmowy. Była to prawdziwie genialna taktyka; w końcu nie przerywano już sobie nawet kiedy przechodził ten urzędnik tak czynny, który przesuwał się w cieniu biurek i zdawał się zajęty wyłącznie tylko swoją pracą. Miał on inną jeszcze metodę; był niesłychanie grzecznym i uczynnym, sam ofiarował się nieraz kolegom, że im dopomoże, skoro z nich który zaległ w referatach i studyował wtedy regestra, dokumenty, które mu się dostały w ręce z niezmierną bacznością i zamiłowaniem. Jednym wszakże z jego drobnych grzeszków było zawiązywanie serdecznych stosunków z woźnymi biur. Dochodziło do tego, że ściskał się z nimi za ręce. Całemi godzinami gawędził z nimi, brał na spytki gdzieś w korytarzu, w przedpokojach pośród stłumionych śmieszków, opowiadając im różne dykteryjki, wywołując ich zwierzenia. Zacni ci ludzie uwielbiali go, mawiali o nim zwykle:
— To mi pan, co nie jest ani trochę dumny!
To też jeśli tylko zdarzył się jakiś skandalik, on był o nim najpierwej poinformowany. Tak to po upływie dwu lat cały ratusz nie miał dla niego żadnej tajemnicy. Znał cały w nim personel aż do ostatniego z lampiarzy i wszystkie papiery aż do rachunków praczek.
W tym czasie Paryż przedstawiał dla takiego człowieka jak Arystydes Saccard najciekawszy chyba w świecie widok. Ogłoszono właśnie cesarstwo po tej słynnej podróży, podczas której księciu prezydentowi udało się rozgrzać zapał kilku bonapartystowskich departamentów. Nastała chwila milczenia na trybunie i w dziennikach. Społeczeństwo, ocalone raz jeszcze, winszowało sobie, odpoczywało, teraz skoro rząd silny rozciągnął nad niem swą opiekę i odbierał mu nawet troskę myślenia i regulowania swych spraw. Wielkiem i jedynem zajęciem społeczeństwa było wiedzieć, jakąby nową zabawką zabić czas. Wedle szczęśliwego wyrażenia Eugeniusza Rougon, Paryż zasiadał do stołu i roił różne facecyjki przy deserze. Polityka przestraszała, jak niebezpieczne lekarstwo. Znużone umysły zwracały się do interesów i przyjemności. Ci co posiadali coś, odkopywali zakopane dotąd pieniądze, ci zaś, którzy ich nie posiadali, poszukiwali po wszystkich kątach zapomnianych gdzieś skarbów. Wśród czerni zapanowało głuche drganie, rodzić się poczynający dźwięk pięciofrankówek, głośne śmiechy kobiet, brzęk jeszcze słaby stołowych naczyń i odgłos pocałunków. W wielkiej ciszy porządku, w spokoju płaszczącym się nowego panowania rozlegały się wszelkiego rodzaju przyjemne szmery, złocone i rozkoszne obietnice. Zdawało się że się przechodzi około jednego z tych domów, których sztory starannie zapuszczone dozwalały widzieć tylko cienie kobiet i gdzie się słyszy brzęk złota na marmurze kominka. Cesarstwo zamierzało zrobić z Paryża podejrzany lokal całej Europy. Tej garstce awanturników, która ukradła tron trzeba było pełnego awantur panowania, podejrzanych interesów, sprzedajnych sumień, kupnych kobiet, szalonego i powszechnego pijaństwa. I w mieście, w którem zaledwie zmyto krew grudniową, wzrastał nieśmiały jeszcze ten szał uciech, który miał rzucić ojczyznę między narody zgniłe i zniesławione.
Arystydes Saccard od pierwszych dni poczuł tę przypływającą falę spekulacyi, której piana miała okryć cały Paryż. Śledził jej postęp z głęboką uwagą. Znajdował się w samym ognisku ciepłego deszczu talarów, spadającego rzęsiście na dachy stolicy. W swoich bezprzestannych wędrówkach po biurach ratusza podchwycił obszerny projekt przeobrażenia Paryża, plan tego burzenia, tych nowych ulic, zaimprowizowanych dzielnic, tego potwornego ażia na sprzedaży gruntów i nieruchomości, plan, który miał zażedz na czterech rogach miasta walkę interesów i pożogę bezmiernego zbytku. Od tej chwili działalność jego miała już cel. W tej to epoce właśnie stał się miłym, uczynnym, „dobrym chłopcem“. Utył nawet cokolwiek, przestał biegać po ulicach jak kot wychudły, szukający zdobyczy. W biurze stał się rozmowniejszym, uprzejmiejszym niż kiedykolwiek. Brat, któremu od czasu do czasu składał wizyty, poniekąd oficyalne, winszował mu, że tak umie rady jego zastosowywać w praktyce. Na początku 1854 Saccard zwierzył się mu, że miał na widoku kilka spekulacyj, ale że na to potrzebaby dość znacznych wkładów.
— W takim razie szuka się — powiedział Eugeniusz.
— Masz racyę, poszukam — odpowiedział, nie okazując najmniejszego niezadowolenia, jakby nie zauważył zupełnie, że brat odmawiał mu dostarczyć pierwszych kapitałów.
Teraz paliła go tylko myśl o tych pierwszych, potrzebnych na początek kapitałach. Plan miał już nakreślony; a plan ten z każdym dniem w nim dojrzewał. Ale pierwszych stu tysięcy franków niepodobna było znaleźć. Wola jego naprężyła się więcej jeszcze; nie patrzył teraz inaczej na ludzi jak w pewien sposób nerwowy i głęboki, jak gdyby w pierwszym lepszym napotkanym szukał pożyczającego. W domu, Aniela pędziła dalej żywot swój bierny i szczęśliwy. On wciąż czyhał na sposobność i śmiech jego dobroduszny stawał się coraz to bardziej cierpkim, w miarę jak sposobność ta jakoś się opóźniała ciągle.
Arystydes miał w Paryżu siostrę. Sydonia Rougon wyszła za dependenta adwokackiego w Plassans, który przybył wraz z nią do Paryża szukać szczęścia i na ulicy Saint-Honoré założył handel z południowemi owocami. Kiedy brat ją odszukał, mąż gdzieś znikł już bez wieści a sklep zjedzony był oddawna. Mieszkała na ulicy Faubourg-Poissonnière w antresoli w trzech pokoikach. Wynajmowała również sklepik na dole, leżący pod jej mieszkaniem, sklepik ciasny i tajemniczy, w którym, jak utrzymywała, prowadziła handel koronkami; i w rzeczy samej w wystawowej szybie były tam wywieszone na złoconych prętach skrawki gipiur i walansien; wewnątrz wszakże powiedziałbyś przedpokój o błyszczących boazeryach, bez najmniejszego śladu jakiegokolwiek towaru. Drzwi i szyba wystawowa przysłonięte były lekkiemi firaneczkami, które nie dopuszczały, aby wzrok z ulicy niedyskretnie zapuszczał się w głąb sklepu i nadawały mu zarazem pozór przysłoniętej dyskretnie poczekalni, prowadzącej do jakiejś nieznanej świątyni. Rzadko kiedy widziano jaką kundmankę wchodzącą do pani Sydonii, najczęściej nawet klamka drzwi frontowych była całkiem wyjęta. W swej dzielnicy powtarzała ona zawsze, że chodzi sama z koronkami do bogatych pań. Meble, jak mawiała, całe zagospodarowanie skłoniło ją wyłącznie do wynajęcia mieszkania i sklepu, połączonego schodami, ukrytemi w murze, z antresolą. W rzeczy samej, kupcowa koronek wiecznie była po za domem; widziano ją po dziesięć razy dziennie wchodzącą i wychodzącą, zawsze zaaferowaną i śpieszącą się. Zresztą, nie poprzestawała na handlu koronkami; zużytkowywała swą antresolę, zapełniała ją coraz to nowemi rzeczami, skupywanemi na kilka soldów, Bóg wie, gdzie zdobytych. Sprzedawała tam towary kauczukowe, płaszcze, kalosze, szelki i t. p.; potem kolejno widziano tam: to olejek nowego wynalazku na porost włosów, to przyrządy ortopedyczne, maszynkę automatyczną do kawy, wynalazek patentowany, którego eksploatacya niemało sprawiała jej przykrości. Kiedy brat przyszedł ją odwiedzić, sprzedawała właśnie fortepiany; antresola jej cała zawalona była temi instrumentami; wszędzie pełno było fortepianów, nawet w sypialnym pokoju, umeblowanym wielce kokieteryjnie, który dziwnie odróżniał się od bezładu sklepikarskiego dwu pozostałych. Prowadziła oba te handle z prawdziwą metodą; kundmani, przychodzący po towary, mieszczące się w antresoli, wchodzili i wychodzili bramą domu, wychodzącą na ulicę Papillon, dom był bowiem narożnym; trzeba było być wtajemniczonym w istnienie schodów krętych, aby zrozumieć ten podwójny handel kupcowej koronek. W antresoli nazywała się panią Touche, nazwiskiem męża, kiedy tymczasem na szyldzie sklepu użyła za firmę samego tylko imienia, skutkiem czego powszechnie ją nazywano panią Sydonią.
Pani Sydonia miała trzydzieści pięć lat; ale ubierała się tak niedbale, tak mało miała kobiecości w swym układzie i zachowaniu, że można ją było uważać za daleko starszą. Co prawda, nie miała ona wcale wieku. Nosiła zawsze odwieczną czarną suknię, wytartą na zgięciach fałdów, poprzesiewaną i spłowiałą od długiego używania, przypominającą owe togi adwokatów, zużyte przy sądowych kratkach. Na głowę kładła czarny kapelusz, zachodzący jej na czoło i zasłaniający całe włosy; obuta w ciężkie, grube trzewiki, dreptała przez ulice, trzymając w ręku mały koszyczek, którego ucho naprawione było szpagatem. Koszyczek ten nie opuszczał jej nigdy a zawierał w sobie świat cały. Skoro go uchyliła, wychodziły z niego próbki wszelkiego rodzaju, notatniki, pugilaresy, przedewszystkiem zaś całe masy papierów stemplowych, których nieczytelne pismo ona odczytywała z niesłychaną zręcznością. Było w niej coś z faktora i z woźnego zarazem. Żyła pośród protestów, pozwów, zamówień; skoro wkręciła tylko gdzie za dziesięć franków pomady lub koronek, umiała pozyskać zaraz łaski kundmanki i stawała się jej doradcą prawnym, biegała w jej sprawach do adwokatów, patronów i sędziów. Kolportowała tym sposobem po całych tygodniach akta sądowe w głębinach swego koszyczka, zadając sobie niesłychane trudy, biegając z jednego końca Paryża w drugi jednostajnym zawsze krokiem, nigdy nie biorąc dorożki. Trudno byłoby określić, jaką korzyść, jaki zysk dla siebie odnosiła z podobnego rzemiosła; podejmowała się tego naprzód przez wrodzone, instynktowne zamiłowanie dla wszelkich spraw zawiłych lub wątpliwych, przez miłość dla pieniactwa; następnie zyskiwała w ten sposób całą masę drobnych beneficyów: obiady, przyjmowane na prawo i lewo, franki, zbierane tu i owdzie. Ale największym zyskiem dla niej były zwierzenia, które jej czyniono wszędy i które wprowadzały ją na trop różnych dobrych interesów i znacznych korzyści. Żyjąc u innych, wśród obcych interesów, była prawdziwym żywym repertuarem zapotrzebowań i podaży. Wiedziała, gdzie miano jaką córkę do wydania zamąż śpiesznie, gdzie jaka rodzina, potrzebująca trzech tysięcy franków, stary jegomość, który pożyczyłby owe trzy tysiące, ale pod warunkiem pewnych gwarancyj i grubego procentu. Wiedziała o jeszcze delikatniejszej natury sprawach: o smutkach jasnowłosej pani, której mąż nie rozumiał a która pragnęła być zrozumianą, o tajemnem pragnieniu dobrej matki, marzącej o umieszczeniu gdzieś korzystnie swej córki, o zamiłowaniu pewnego barona do wytwornych kolacyjek i bardzo młodych dziewcząt. I, ze słabym uśmiechem, kolportowała swa zapotrzebowania i podaże; robiła dwie mile drogi, aby sprowadzić z sobą ludzi; posyłała barona do dobrej matki, skłaniała starego jegomościa do pożyczenia trzech tysięcy franków rodzinie, znajdującej się w kłopocie, znajdowała pociechę dla jasnowłosej pani i małżonka bez wielkich skrupułów dla córki, którą życzono sobie wydać zamąż jaknajprędzej.
Miewała także wielkie interesa, interesa, do których mogła się przyznawać głośno i które kładła w uszy ludziom, zostającym w jakichkolwiek z nią stosunkach: odwieczny proces, który jakaś zrujnowana rodzina arystokratyczna powierzyła jej do dalszego prowadzenia i dług, zaciągnięty przez Anglię wobec Francyi z czasów Stuartów, którego cyfra wraz z procentami składanemi dochodziła do trzech miliardów blizko. Ten dług trzech miliardów był ulubionym jej konikiem; tłomaczyła całą sprawę z wielkim zbytkiem szczegółów, wykładała formalny kurs historyi a rumieńce zapału występowały na jej twarz, mięką i żółtą zazwyczaj, jak wosk.
Czasami, między jakimś kursem do woźnego a wizytą u której przyjaciółki, udało jej się wpakować maszynkę do kawy, płaszcz kauczukowy, sprzedać sztuczkę koronki, wkręcić komu fortepian lub wynająć go. To było najmniejszą jej troską. Potem pędziła coprędzej do swego sklepu, gdzie jakaś kundmanka miała przyjść obejrzeć sztuczkę koronki Chantilly. Klientka przybywała, wślizgiwała się do przysłoniętego sklepu, jak cień. Nierzadko zdarzało się, że w tymże samym czasie jaki pan wchodził bramą od ulicy Papillon, obejrzeć fortepiany pani Touche w antresoli...
Jeżeli pani Sydonia nie dorobiła się dotąd majątku, to dlatego, że często bardzo pracowała przez miłość dla sztuki. Zakochana w procedurze sądowej, zapominała o własnych interesach dla cudzych, pozwalała się okradać woźnym, co zresztą dostarczało jej rozkoszy, które znają jedynie tylko ludzie, zamiłowani w procesach. Kobieta zamierała w niej zupełnie; była tylko agentem, biegającym w każdej porze dnia po ulicach Paryża, noszącym w legendowym swym koszyczku towary najdwuznaczniejsze, sprzedającym wszystko, co się da sprzedać, śniącym o miliardach a idącym bronić do sądu pokoju jakąś ulubioną klientkę w sprawie protestu dziesięciu franków.
Mała, chuda, blada, ubrana w tę wytartą, czarną suknię, która wyglądała, jakby ją wykrojono z togi adwokata, skurczyła się, uwiędła i, patrząc na nią, jak pędziła pod szeregami domów, miało się ochotę wziąć ją za mężczyznę, przebranego w suknie kobiece. Cera jej miała bladość stemplowego papieru. Wargi jej uśmiechały się zagasłym uśmiechem, kiedy oczy zdawały się tonąć w wirze spekulacyj, zajęć wszelkiego rodzaju, któremi sobie napychała mózgownicę.
Zachowanie miała zresztą nieśmiałe i dyskretne, z lekką wonią konfesjonału i gabinetu akuszerki zarazem, stawała się słodziutką i macierzyńską, jak zakonnica, która, wyrzekłszy się uczuć światowych, czuje przecież litość dla cierpień serca.
Nie mówiła nigdy o swoim mężu, tak jak nie mówiła nigdy o swych latach dziecięcych, o swojej rodzinie, o swych interesach. Była jedna rzecz tylko, której nie sprzedawała: to siebie samej; nie dlatego, żeby miała pod tym względem jakieś skrupuły, ale że myśl o tym handlu nie mogła jej przyjść do głowy nawet. Sucha była, jak rachunek kupiecki, zimna jak protest, obojętna i brutalna, jak świadek w procesie.
Saccard, nieotrząśnięty jeszcze z nawyknień i poglądów prowincyonalnych, nie mógł z początku zejść do subtelnych głębin licznych rzemiosł pani Sydonii. Ponieważ przez rok był na kursach prawnych, poczęła mu pewnego dnia mówić o owych trzech miliardach z miną arcypoważną, co mu dało nędzne wyobrażenie o jej inteligencyi. Przyszła przejrzeć wszystkie kąty mieszkania przy ulicy Saint-Jacques, otaksowała Anielę jednem spojrzeniem i nie powróciła tam już, chyba, że jakiś interes sprowadził ją w tę dzielnicę i że poczuła potrzebę wywleczenia na stół historyi trzech miliardów. Aniela dała się złapać na historyę angielskiego długu. Faktorka wsiadała na swego ulubionego konika, złoto płynęło w jej opowiadaniach przez całą godzinę. Była to szpara w tym umyśle tak bystrym, słodkie szaleństwo, w którem kołysała swój żywot, trawiony na nędznych spekulacyach, magiczna ułuda, którą wraz z sobą upajała najłatwowierniejsze ze swych klientek. Z najgłębszem zresztą przeświadczeniem mówiła w końcu o owych trzech miliardach, jak o swym osobistym majątku, którego posiadanie prędzej czy później muszą jej powrócić sądy; to nadawało jakąś cudowną aureolę jej ubogiemu, czarnemu kapeluszowi, na którym chwiało się kilka wyblakłych fiołków na mosiężnych gałązkach, gdzie drut przeglądał. Aniela otwierała wielkie oczy. Pokilkakroć mówiła z wielkim szacunkiem do męża o jego siostrze, twierdząc, że pani Sydonia może ich z czasem zbogacić. Saccard wzruszał ramionami; poszedł obejrzeć mieszkanie i sklep na Faubourg-Poissonnière i zwietrzył tam tylko blizkie bankructwo. Chciał poznać zdanie Eugeniusza o siostrze, ale ten spoważniał nagle i odparł tylko, że nie widuje jej nigdy a uważa, jako osobę bardzo inteligentną, trochę kompromitującą tylko może. Przyszedłszy przecież wkrótce potem na ulicę Penthièvre, zdało się Saccardowi, że spostrzegł czarną suknię Sydonii, wychodzącej śpiesznie od brata i pędzącej w dal trotoarem. Pobiegł, ale już nie mógł dognać czarnej sukni. Faktorka miała jedną z tych postaci niewyraźnych, które się gubią w tłumie. Zamyślił się mocno i od tego to czasu począł studyować siostrę z większą uwagą. Wkrótce też przejrzał i zrozumiał niezmierny obszar pracy tej bladej, niewybitnej istoty, której cała twarz zdawała się zezować i topnieć. Nabrał dla niej poważania. Była, to pewne, z krwi Rougonów. Miał uznanie dla tego pożądania pieniędzy, dla tej potrzeby wrodzonej intryg, które charakteryzowały całą rodzinę; tylko w niej, dzięki otoczeniu, w którem się postarzała, temu Paryżowi, w którym musiała szukać rano wieczornego kawałka chleba, temperament ogólny spaczył się, przeradzając w ten hermafrodytyzm dziwny kobiety, co się zamieniła w istotę nijakiego rodzaju, doradcę prawnego i faktorkę zarazem.
Kiedy Saccard, zrobiwszy sobie plan przyszłości, począł szukać kapitału, mogącego dlań być pierwszą podstawą, pomyślał oczywiście o swej siostrze. Pokręciła głową, westchnęła, mówiąc coś o trzech miliardach. Ale urzędnik magistratu nie tolerował jej szaleństwa, drwił sobie z niej szorstko, ilekroć wspomniała o długu Stuartów; to marzenie, wedle jego pojęć, hańbiło umysł tak praktyczny. Pani Sydonia, która najspokojniej przyjmowała najboleśniejszą ironię, niezachwiana przecież nią w swem przeświadczeniu, wytłomaczyła mu następnie z wielką jasnością rozumowania, że nie znajdzie ani grosza, nie przedstawiając żadnych gwarancyj. Rozmowa ta miała miejsce przed Giełdą, na której miała w grę jakąś włożyć swe oszczędności. O trzeciej codzień można było być pewnym, że się ją zastanie opartą o okratowanie, na lewo, od strony biur pocztowych; tam to naznaczała rendez-vous zwykle jakimś indywiduom podejrzanym, niewyraźnym jak ona sama. Brat miał ją już opuścić, kiedy mruknęła głosem strapionym: „Ach! gdybyś ty nie był żonaty!...“ Ta figura retoryczna, której zupełnego znaczenia nie chciał się dobadywać, na dziwne tory marzeń wprowadziła Saccarda.
Upływały miesiące; wojna krymska została wypowiedziana właśnie. Paryż, którego daleka walka nie wzruszała bynajmniej, rzucił się z tem większem uniesieniem w spekulacye i kupne miłostki. Saccard przyglądał się, gryząc palce, temu wzrastającemu szałowi, który przeczuwał. W olbrzymiej kuźni, młoty, które biły złoto na kowadle, wstrząsały go dreszczem gniewu i niepokoju. Było w nim takie naprężenie władz umysłowych i woli, że żył niemal w śnie jakimś pogrążony, jak lunatyk, chodzący po skraju dachów, pod biczem swej idée fixe.
To też zdziwił się niepomiernie i zirytował, zastawszy pewnego wieczoru w domu Anielę chorą w łóżku. Życie jego domowe, regularne, jak zegarek, rozprzęgało się, co go doprowadzało do rozpaczy, uważał to za obmyśloną złośliwość losu. Biedna Aniela skarżyła się łagodnie; raz jej było zimno, to znów gorąco. Kiedy doktór przyszedł, miał minę bardzo zaniepokojoną; w sieni powiedział mężowi, że żona jego ma zapalenie płuc i że nie odpowiada za nią. Od tej chwili urzędnik doglądał żony bez gniewu; nie chodził już przez ten czas do biura, siedział przy niej z nieokreślonym jakimś wyrazem twarzy w nią się wpatrując, kiedy spała, zarumieniona od gorączki, dysząca.
Pani Sydonia, mimo swych rozlicznych zajęć, znajdowała sobie zawsze jeszcze czas wieczorem i przychodziła gotować ziółka, o których utrzymywała, że są wszechmocne. Do wszystkich swych rzemiosł łączyła ona w sobie jeszcze uzdolnienie na dozorczynię chorych z powołania, lubując się w cierpieniach, lekarstwach, w rozmowach raniących serca, które się toczy z cicha u łoża konających. Potem, zdawało się, że serdeczną przejęła się sympatyą dla Anieli; kochała ona kobiety miłością, łasiła się do nich jak kotka, prawdopodobnie za rozkosze, któremi darzą mężczyzn; traktowała je z subtelnemi względami, jakie kupcowe okazują dla drogocennych przedmiotów swego magazynu, nazywała je: „Moja maleńka, moja prześliczna“ — gruchała, mówiąc do nich, miękła wobec nich jak zakochany wobec metresy. Jakkolwiek Aniela była z rodzaju tych, od których nie spodziewała się nic zyskać, pieściła ją jak inne, z zasady postępowania. Kiedy młoda kobieta rozchorowała się, wylewy uczuć pani Sydonii stały się hałaśliwe, napełniała cichy pokoik co wieczora swojem poświęceniem. Brat patrzał na kręcącą się z zaciśniętemi wargami, zda się, pogrążony w niemej boleści.
Choroba pogorszyła się. Pewnego wieczora, lekarz oznajmił im, że chora nie przeżyje nocy. Pani Sydonia przyszła wcześnie, wciąż zajęta doglądaniem chorej, poglądała wilgotnemi oczyma, w których zapalały się przelotne płomyki, to na Arystyda, to na Anielę. Kiedy doktór wyszedł, przyćmiła lampę; nastała wielka cisza. Śmierć wstępowała zwolna do tego pokoju ciepłego przesiąkłego wilgocią, gdzie nieregularny oddech konającej brzmiał jak ruch wahadłowy psującego się zegaru.
Pani Sydonia dała pokój już swym ziółkom, pozwalając chorobie dokonać dzieła. Usiadła przed kominkiem obok brata, który drżącą ręką poprawiał w nim ogień, rzucając od chwili do chwili mimowolne spojrzenia w stronę łóżka. Potem, jakby zdenerwowany tem ciężkiem powietrzem, tym opłakanym widokiem, wyszedł do przyległego pokoju. Zamknięto w nim Klotyldę, która bawiła się grzecznie lalką na rogu dywana. Córeczka uśmiechała się do niego, kiedy pani Sydonia wśliznęła się za nim, pociągnęła do kąta i poczęła mu coś mówić po cichu. Drzwi pozostały otwarte, słychać było chrapliwy oddech Anieli.
— Biedna twoja żona... — załkała faktorka — zdaje mi się, że już dla niej niema nadziei. Słyszałeś co powiedział doktór?
Saccard spuścił tylko ponuro w dół głowę.
— Dobra to była osoba — mówiła siostra dalej, wyrażając się tak, jak gdyby Aniela już umarła. — Znajdziesz może kobiety bogatsze, bardziej obyte w świecie, ale nie znajdziesz nigdy takiego serca.
A ponieważ zatrzymała się, ocierając sobie oczy i widocznie szukając jakiegoś przejścia do nowej materyi:
— Czy masz co do powiedzenia mi? — spytał wprost Saccard.
— Tak, zajmowałam się twoją sprawą, wiesz jaką, i zdaje mi się, że ci znalazłam... Ale w podobnej chwili... Widzisz, mnie serce pęka.
Otarła sobie ponownie oczy. Saccard spokojnie pozwolił jej się wypłakać, nie rzekłszy ani słowa. Wtedy zdecydowała się przystąpić do rzeczy.
— Jest to młoda dziewczyna, którą chcianoby zaraz wydać zamąż — rzekła. — Kochane to dziecko miało nieszczęśliwy wypadek. Jest tam ciotka, któraby coś poświęciła...
Urwała, jęczała wciąż, wypłakując każde zdanie po kolei, jak gdyby wciąż jeszcze opłakiwała Anielę. Był to sposób, niecierpliwiący brata i mający go znaglić do pytań, ażeby cała odpowiedzialność za propozycyę nie spadła na nią wyłącznie. Urzędnika w samej rzeczy przejęła głucha irytacya.
— Kończże raz! — rzekł. — Dla czegóż tak im pilno wydać zamąż tę dziewczynę?
— Wyszła z pensyi — podjęła faktorka ubolewającym głosem — i zgubioną została przez mężczyznę, bawiąc na wsi u rodziców jednej ze swych koleżanek. Ojciec spostrzegł właśnie błąd jej. Chciał ją zabić. Ciotka, aby ocalić ukochane dziecko stała się jej spólniczką i obie opowiedziały ojcu całą historyę. Powiedziały, że winny jest uczciwym człowiekiem, który nic więcej nie pragnie, jak naprawić błąd chwili zapomnienia.
— Zatem — wymówił Saccard głosem zdumionym i jakby zawiedzionym — ów jegomość ze wsi zaślubi młodą dziewczynę?
— Nie, on nie może, jest żonaty.
Nastała cisza. Chrapliwy oddech Anieli rozlegał się jeszcze boleśniej w drgającem powietrzu. Mała Klotyldka przestała się bawić; patrzyła na panią Sydonię i ojca wielkiemi swemi oczyma zastanawiającego się nad wszystkiem dziecka, jak gdyby rozumiała ich rozmowę. Saccard począł zadawać krótkie, zwięzłe pytania:
— W jakim wieku jest ta dziewczyna?
— Ma dziewiętnaście lat.
— Ciąża trwa odkąd?
— Od trzech miesięcy. Z pewnością nastąpi prawdopodobnie poronienie.
— A rodzina czy jest bogatą i poważaną?
— Stare mieszczaństwo. Ojciec był wysokim urzędnikiem. Bardzo piękny majątek.
— Ileż poświęciłaby ciotka?
— Sto tysięcy franków.
Nowa nastąpiła po tych słowach cisza. Pani Sydonia nie zapłakiwała się już; obrabiała teraz interes, jej głos nabierał metalicznych dźwięków tandeciarki, targującej się o kupno. Brat jej, patrząc na nią z pod oka, dodał z pewnem wahaniem:
— A ty co chciałabyś?...
— Zobaczymy to później — odpowiedziała. — Oddałbyś mi z kolei przysługę.
Odczekała kilka sekund, a ponieważ umilkł, spytała wprost:
— No i cóż, co zdecydowałeś? Te biedne kobiety są w rozpaczy. Chciałyby przeszkodzić skandalowi. Przyrzekły ojcu jutro wymienić nazwisko winnego... Jeżeli zgodzisz się, poślę im twój bilet wizytowy przez komisyonera.
Saccard zdał się budzić za snu; drgnął, obrócił się trwożnie w stronę przyległego pokoju, zkąd, jak mu się zdawało, dobiegł go jakiś lekki szelest.
— Ależ nie mogę — rzekł zdławionym głosem — wiesz przecie, że nie mogę...
Pani Sydonia wpatrywała się w niego uparcie, z miną zimną i wzgardliwą. Cała krew Rougonów, wszystkie gorące ich pożądania, chciwość ich paląca chwyciły go za gardło. Wyjął bilet wizytowy z pugilaresu i podał go siostrze, która włożyła go w kopertę, wyskrobawszy pierwej adres starannie. Następnie zeszła na dół. Dziewiąta była zaledwie.
Saccard, pozostawszy sam, podszedł do okna i oparł czoło o zimne szyby. Zapomniał się tak dalece, że począł końcami palców bębnić na szybie pobudkę. Ale noc była tak czarna, cienie na dworze spływały w tak gęste masy, że przejął go mimowolny niepokój i machinalnie powrócił do pokoju w którym dogorywała Aniela. Zapomniał o niej i doznał strasznego wrażenia, zastawszy ją nawpół poniesioną na poduszkach; oczy miała szeroko otwarte, fala życia napłynęła jej, zda się, napowrót na policzki i usta. Mała Klotyldka, wciąż trzymając lalkę, siedziała na brzegu jej posłania, skoro tylko ojciec odwrócił się plecami, ona coprędzej wśliznęła się do tego pokoju, z którego ją usunięto i do którego ciągnęła ją ciekawość dziecięca.
Saccard, z głową pełną opowieści siostry, widział swe dotychczasowe sny zstępujące na ziemię. Ohydna myśl jakaś musiała świecić w jego oczach. Aniela, zdjęta przestrachem, chciała się rzucić w głąb łóżka i odwrócić do ściany; ale śmierć już nadchodziła i to rozbudzenie w agonii było ostatnim błyskiem lampy, co dogasa. Umierająca nie mogła się poruszyć; opadła pochylona i wciąż jeszcze szeroko otwartemi oczyma wpatrywała się w męża, jak gdyby śledziła każdy ruch jego. Saccard, który uwierzył był w jakieś szatańskie zmartwychwstanie, wymyślone przez los na to, aby go przykuć znów do nędzy, uspokoił się teraz, widząc, że nieszczęśliwa miała przed sobą zaledwie może godzinę życia. Doznawał obecnie już tylko przykrego jakiegoś obezwładnienia pod tym śledczym wzrokiem. Oczy Anieli mówiły, że słyszała całą rozmowę męża z panią Sydonią i że lęka się, by ją nie udusił w razie gdyby nie umierała dość prędko. I było jeszcze w jej oczach okropne zdziwienie natury łagodnej, cichej, ustępującej każdemu, która w ostatniej chwili życia poznaje nagle nikczemność świata i drży na myśl długich lat, spędzonych obok takiego zbója. Powoli wzrok jej łagodniał; nie bała się już, musiała usprawiedliwić snać w duszy tego nędznika, myśląc o zażartej walce, którą toczył od tak dawna z zawziętym losem. Saccard, ścigany tym wzrokiem konającej, w którym czytał wyraźnie wyrzut, słaniał się po pokoju, opierając o meble, widocznie szukając cienia. Potem, niemal omdlewający, chciał odegnać tę marę, co go przyprawiała o szaleństwo i podszedł wprost w światło lampy. Ale Aniela dała mu znak, aby nic nie mówił. I patrzała na niego wciąż tym wzrokiem trwożnego udręczenia, do którego wmieszała się obecnie obietnica przebaczenia. Wówczas jakby w niemej odpowiedzi na tę mowę jej oczu, pochylił się, aby wziąść na ręce Klotyldę i unieść ją z sobą do drugiego pokoju. Wzbroniła mu tego jednak lekkiem poruszeniem warg. Domagała się, aby tu pozostał. Zagasła spokojnie, nie opuszczając wzrokiem jego twarzy a w miarę jak on bladł coraz więcej, wzrok ten nabierał coraz większej słodyczy. Wybaczyła mu ostatniem westchnieniem. Umarła jak żyła, cicho, bez skargi, zniknęła w śmierci jak niknęła w życiu.
Saccard pozostał wstrząsany dreszczem wobec tych oczu umarłej, co nie przestały go ścigać w swej nieruchomości, wciąż otwarte jeszcze. Mała Klotyldka kołysała swą lalkę na brzeżku posłania, cichutko, aby nie budzić matki.
Kiedy pani Sydonia powróciła na górę, wszystko już było skończone. Jednem dotknięciem palca, jak kobieta nawykła do tej operacyi, przymknęła oczy Anieli, co przyniosło szczególną ulgę Saccardowi. Potem, ułożywszy małą, w jednej chwili uporządkowała pokój, w którym spoczywała umarła. Ustawiwszy dwie zapalone świece na komodzie, i nakrywszy białem prześcieradłem zmarłą aż po sam podbródek, rzuciła dokoła wzrokiem zadowolenia i wyciągnęła się w fotelu, w którym drzemała już do samego rana. Saccard spędził noc w przyległym pokoju na pisaniu listów zawiadamiających. Chwilami przerywał tę pracę i na jakimś skrawku papieru spisywał w zamyśleniu długie kolumny cyfr.
Wieczorem w dniu pogrzebu, pani Sydonia zabrała Saccarda do swej antresoli. Tam to ułożono cały wielki plan kampanii. Urzędnik postanowił wysłać małą Klotyldkę do jednego z swoich braci, Pascala Rougon, lekarza w Plassans, który był kawalerem, żył całkiem oddany nauce i po kilkakroć już dawniej proponował mu, że weźmie siostrzenicę do siebie; dziecko ożywi mu i rozweseli nieco cichy dom uczonego. Pani Sydonia następnie dała mu do zrozumienia, że nie może nadal zamieszkiwać dotychczasowego lokalu na ulicy Saint-Jacques. Wynajmie mu na miesiąc apartament elegancko umeblowany w dystyngowanym domu prywatnym tak aby wydawało się, że umeblowanie jest jego własnością, i to gdzieś w pobliżu ratusza. Co do urządzenia na ulicy Saint-Jacques, trzeba je sprzedać, żeby zatrzeć wszystko aż do ostatnich wspomnień przeszłości. Pieniędzy ztąd osiągniętych należy mu użyć na zakupno przyzwoitego ubrania i bielizny. W trzy dni później oddano Klotyldę starej pewnej osobie, która wyjeżdżała właśnie na południe. Arystydes Saccard zaś, tryumfujący, z zarumienioną twarzą, zda się przytyły w ciągu tych trzech dni pod wpływem pierwszego uśmiechu fortuny, zajął na ulicy Payenne, w domu o powierzchowności surowej i wzbudzającej poszanowanie, elegancki apartament, składający się z pięciu pokojów, po którym przechadzał się w haftowanych pantoflach. Było to mieszkanie młodego, modnego księdza, który zmuszony był nagle wyjechać do Włoch i którego służąca otrzymała rozkaz wynalezienia na ten czas lokatora. Służąca ta była w przyjaźni z panią Sydonią, która miała dosyć znajomości pośród duchowieństwa; kochała ona księży jak kochała kobiety, instynktownie, dopatrując się może pewnej wspólności nerwowej, pokrewieństwa pewnego między sutannami a jedwabnemi spódnicami. Od tej chwili Saccard był już gotów; ułożył sobie plan roli z prawdziwą sztuką, oczekiwał też bez zmarszczenia brwi na drażliwość sytuacyi przyjętej i wszystkie jej trudności.
Pani Sydonia w noc okropną agonii Anieli wiernie opowiedziała mu w kilku słowach wypadek, zaszły w rodzinie Béraud. Głowa rodziny, pan Béraud du Châtel, wysoki sześdziesięcioletni starzec, był ostatnim przedstawicielem starożytnego mieszczańskiego rodu, którego tytuł sięgał odleglejszych może czasów niż tytuły niejednej szlacheckiej rodziny. W roku 93-cim ojciec jego umarł na rusztowaniu, powitawszy poprzednio republikę z całym zapałem paryzkiego mieszczanina, w którego żyłach płynęła krew rewolucyonistów stolicy. On sam był jednym z tych spartańskich republikanów, marzących o rządzie zupełnej sprawiedliwości i rozumnej swobody. Postarzały na urzędowaniu, na którem nabrał sztywności i surowości, przywiązanej do tego zawodu, podał się do dymisyi, jako prezydent izby w 1851 r., w chwili zamachu stanu, odmówiwszy poprzednio brania udziału w jednej z tych komisyj mieszanych, które bezcześciły sądownictwo francuzkie.
Od tej chwili żył on w odosobnieniu, zdala od spraw świata w pałacyku swym na wyspie Św. Ludwika, który mieścił się na samej kończynie wyspy, niemal nawprost pałacu Lambert. Żona jego zmarła młodo. Jakiś dramat tajemny, którego rana krwawiła się zawsze, musiał znać ponuremi chmurami okrywać do dziśdnia twarz wysokiego urzędnika. Miał już córkę ośmioletnią, Renatę, kiedy żona mu umarła, dając życie drugiej córce. Ta ostatnia, której nadano imię Krystyny, została wziętą na wychowanie przez siostrę pana Béraud du Châtel, wydaną zamąż za notaryusza Aubertot. Renatę umieszczono w klasztorze. Pani Aubertot, która nie miała własnych dzieci, pokochała macierzyńskiem uczuciem Krystynę, którą wychowywała w swoim domu. Ponieważ mąż jej umarł, odwiozła małą do ojca i pozostała już między tym starcem zamkniętym w sobie, milczącym i tą uśmiechnioną blondyneczką. O Renacie zapomniano, pozostawiając ją na pensyi. Podczas wakacyj napełniała ona stary pałac takim zgiełkiem i hałasem, że ciotka oddychała dopiero z głębi piersi, kiedy mogła wreszcie odwieść ją napowrót do Wizytek, u których była pensyonarką od ósmego roku życia. Wyszła z klasztoru dopiero mając lat dziewiętnaście; i to nie powróciła jeszcze do domu, ale miała spędzić pierwej lato na wsi u rodziców serdecznej swej przyjaciółki Adeliny, którzy mieli w Nivernais prześliczną posiadłość. Kiedy powróciła w październiku, ciotka Elżbieta zdziwiła się jej dziwną powagą i głębokim jakimś smutkiem. Pewnego wieczora zeszła ją niespodzianie płaczącą głośno z twarzą wciśniętą w poduszki, które tłumiły łkanie; wiła się na łóżku, szaloną wstrząsana boleścią. W chwili rozpaczy niezdolne już do ukrywania dłużej, biedne dziecko opowiedziało jej rozdzierającą historyę: człowiek czterdziestoletni, bogaty, ożeniony, i którego młoda, śliczna żona była tam również, zgwałcił ją na wsi a ona ani śmiała mu się obronić. Wyznanie to przeraziło najokropniej ciotkę Elżbietę; obwiniała się sama, jak gdyby i ona była tej zbrodni spólniczką; wyrzucała sobie, że więcej miała zawsze dla Krystyny uczucia i myślała, że gdyby tak samo strzegła Renaty, gdyby ją miała wciąż przy sobie, biedne dziecko nie byłoby upadło. Od tej chwili, aby się pozbyć tego dojmującego wyrzutu, którego boleść wzmagała jeszcze jej uczuciowa natura, stała się podporą winnej; starała się osłabić gniew ojca, którego zawiadomiły obie o okropnej prawdzie przez zbytek ostrożności; ona to w swem pomieszaniu, w troskliwości o przyszłość siostrzenicy, wymyśliła ten dziwaczny projekt małżeństwa, które, jak się jej zdawało, pokryje wszystko, ułagodzi ojca i wróci Renacie stanowisko w rzędzie kobiet uczciwych, a którego strony haniebnej ani fatalnych konsekwencyj dojrzeć nie chciała.
Nigdy nie docieczono, jakim sposobem pani Sydonia zwęszyła ten dobry interes. Honor rodziny Béraud włóczył się w jej koszyku razem z protestami i sądowemi aktami wszystkich nierządnic Paryża. Kiedy się dowiedziała tej historyi, narzuciła niemal gwałtem swego brata, którego żona dogorywała. Ciotka Elżbieta w końcu uwierzyła, że winną była wdzięczność tej kobiecie tak pokornej i łagodnej, która się poświęcała dla biednej Renaty do tego stopnia, że jej wynajdowała męża w swej własnej rodzinie. Pierwsze spotkanie się ciotki z Saccardem miało miejsce w antresoli ulicy Faubourg-Poissonnière. Urzędnik magistratu, który przybył bramą od ulicy Papillon, zobaczywszy panią Aubertot wchodzącą przez sklep i kręcone schody, zrozumiał genialny mechanizm tych dwu wejść.
Pełen był taktu i przyzwoitości. Traktował małżeństwo jako interes, ale z punktu widzenia człowieka światowego, który regulowałby długi karciane. Ciotka Elżbieta drżała daleko bardziej od niego; jąkała się, nie śmiała mówić o stu tysiącach franków, które przyrzekła.
On pierwszy przystąpił do kwestyi pieniężnej, z miną adwokata, rozprawiającego o sprawie jakiegoś klienta. Według niego sto tysięcy franków były wnioskiem śmiesznym po prostu dla męża panny Renaty. Zrobił zlekka nacisk na wyraz „panny“. Pan Béraud du Châtel pogardzałby więcej jeszcze zięciem ubogim; obwiniałby go, że uwiódł jego córkę dla majątku, może nawet wpadłby na myśl zarządzenia poszukiwań. Pani Aubertot, wylękła, przestraszona, spokojnym i grzecznym niezmiernie sposobem mówienia Saccarda, straciła zupełnie głowę i przystała na zdwojenie sumy, kiedy oświadczył, że nie mając dwukroć stu tysięcy franków, nie ośmieliłby się nigdy prosić o rękę Renaty, nie chcąc być uważanym za niegodnego łowcę posagu. Zacna kobieta wyszła całkiem pomieszana, nie wiedząc już co sądzić o tym człowieku, który, oburzając się na przypuszczalne podejrzenia, równocześnie godził się na taki układ.
Po tem pierwszem widzeniu nastąpiła wizyta oficyalna, którą ciotka Elżbieta złożyła Saccardowi w jego mieszkaniu przy ulicy Payenne. Tymrazem przychodziła w imieniu pana Béraud. Dawny dygnitarz sądowy kategorycznie odmówił widzieć się z „tym człowiekiem“, jak nazywał uwodziciela swej córki, dopóki nie będzie ożeniony z Renatą, której zresztą również zabronił przychodzić do siebie. Pani Aubertot miała zupełne pełnomocnictwo traktowania w tej sprawie. Zbytek, który zastała u urzędnika, zdawał się ją uszczęśliwiać; obawiała się, aby brat pani Sydonii o wyszarzanych sukniach nie był nędzarzem. Przyjął ją udrapowany we wspaniały szlafrok. Była to chwila, w której awanturnicy drugiego grudnia, popłaciwszy dawne długi, rzucali w kanał swe buty przydeptane, pobielałe na szwach tużurki, golili zarost tygodniowy i stawali się przyzwoitymi ludźmi. Saccard wchodził nakoniec w cały ten zastęp, czyścił paznokcie i nie mył się już inaczej jak pudrami i drogocennemi perfumami.
Na ten raz był ujmującym; zmienił taktykę, okazywał się zdumiewająco bezinteresownym. Kiedy podeszła matrona poczęła coś mówić o intercyzie, zrobił gest, wyrażający, że go to mało obchodzi. Od tygodnia studyował kodeks, zastanawiał się nad ważną tą kwestyą, od której w przyszłości zawisła jego swoboda szachrajskich interesów.
— Na miłość boską — rzekł — skończmyż raz z tą nieprzyjemną kwestyą pieniężną... Mojem zdaniem panna Renata powinna zostać absolutną panią swego majątku a ja panem mojego. Notaryusz już wszystko to załatwi.
Ciotka Elżbieta uznawała w zupełności ten sposób zapatrywania; drżała na myśl, że ten młody człowiek, którego rękę żelazną przeczuwała niejasno, może zechcieć umaczać palce w posagu jej siostrzenicy. Następnie poczęła mówić o tym posagu.
— Mój brat — rzekła — ma majątek, składający się przeważnie z posiadłości i nieruchomości. Nie jest to człowiek, który byłby zdolnym karać córkę odjęciem jej części, dla niej przeznaczonej. Przeznacza jej posiadłość w Sologne, oszacowaną na trzykroć sto tysięcy franków, oraz dom w Paryżu, który cenią coś na dwakroć sto tysięcy.
Saccard był olśniony; nie spodziewał się tak znacznej cyfry; odwrócił się nieco na bok, aby nie dostrzeżono fali krwi, co mu nabiegła do twarzy.
— To czyni razem pięćkroć sto tysięcy — ciągnęła dalej ciotka — nie powinnam wszakże ukrywać tego przed panem, że posiadłość w Sologne nie przynosi więcej niż dwa procent.
Uśmiechnął się, ponowił gest bezinteresowności, wyrażając nim, że to nie może go obchodzić, skoro odmawiał wszelkiego mieszania się do majątku żony. Zagłębiony w fotelu, przybrał pozę zachwycającej obojętności, w roztargnieniu bawiąc się nogą pantoflem, zdając się słuchać jedynie przez grzeczność. Pani Aubertot w swej dobroci, zwykłej każdej szlachetnej duszy, mówiła z trudnością, dobierała wyrażeń, aby go nie urazić. Podjęła znowu:
— Nakoniec i ja chciałam Renatę obdarzyć. Nie mam dzieci, majątek mój i tak zczasem odziedziczą po mnie siostrzenice i to nie byłby dla mnie powód, że jedna z nich jest dziś we łzach, abym miała dla niej zamykać moją rękę. Każdej z nich przeznaczyłam ślubny podarek. Dla Renaty przeznaczyłam obszerne grunta od strony Charonne, które zdaje mi się, że mogę oszacować na dwakroć sto tysięcy franków. Tylko że...
Na słowa: grunta, Saccard drgnął zlekka. Po za dobrze udawaną obojętnością słuchał on wszystkiego z głęboką uwagą. Ciotka Elżbieta mieszała się, nie znajdowała zapewne właściwego frazesu i, rumieniąc się, ciągnęła dalej:
— Tylko że ja pragnęłabym, aby własność tych gruntów przeniesioną została na głowę pierwszego dziecka Renaty. Pan rozumiesz moją intencję, nie chciałabym, aby to dziecko miało stać się dla pana ciężarem. W razie gdyby ono umarło, Renata zostaje wyłączną ich posiadaczką.
Nie drgnął, ale ściągnięte brwi dowodziły wielkiej wewnętrznej pracy myśli. Te grunta w Charonne budziły w nim cały świat pomysłów. Pani Aubertot, która sądziła, że go dotknęła tem wspomnieniem o dziecku Renaty, zatrzymała się zmieszana, nie wiedząc jak podjąć na nowo urwaną rozmowę.
— Nie powiedziałaś mi pani, na której ulicy znajduje się nieruchomość, oszacowana na dwakroć sto tysięcy franków? — zapytał, przybierając napowrót ton dobrodusznie uśmiechniony.
— Na ulicy la Pépinière — odpowiedziała — niemal przy rogu ulicy Astorg.
To proste objaśnienie wywarło na nim skutek stanowczy. Nie był już panem swego zachwytu; przysunął fotel i z szybkością wymowy południowca począł mówić pieszczotliwie:
— Droga pani, przecież już chyba teraz wszystko skończone o tych przeklętych pieniądzach?... Pozwól pani, ja teraz wyspowiadam się z całą otwartością, bo byłbym w rozpaczy prawdziwie, gdybym nie zdołał pozyskać jej szacunku. Straciłem niedawno żonę, mam dwoje dzieci na mej opiece, jestem praktyczny i rozsądny. Poślubiając siostrzenicę pani przystępuję do interesu dobrego dla wszystkich. Jeśli zachowałaś pani jeszcze względem mnie jakie uprzedzenia, wybaczysz mi pani później z pewnością, skoro osuszę łzy wszystkich i zbogacę aż do najpóźniejszych moich potomków całą rodzinę. Powodzenie jest złotym płomieniem, który oczyszcza wszystko. Pragnę, aby sam pan Béraud wyciągnął do mnie rękę i dziękował mi kiedyś...
Zapominał się, mówił tak długo z cynizmem drwiącym, który przeświecał chwilami z po za dobrodusznej jego miny. Wysunął naprzód swego brata, deputowanego, ojca, poborcę w Plassans. W końcu podbił zupełnie ciotkę Elżbietę, która widziała z mimowolną radością jak ten dramat, który ją trapił całe miesiące, pod palcami zręcznego człowieka zamieniał się na komedyę. Postanowiono iść nazajutrz do notaryusza.
Skoro tylko pani Aubertot wyszła, on udał się do biur ratusza, spędził tam dzień cały na przepatrywaniu niektórych dokumentów już mu znajomych.
Nazajutrz u notaryusza wynalazł trudną kwestyę, oświadczył, że ponieważ posag Renaty składa się wyłącznie tylko z posiadłości gruntowych, obawia się ztąd dla niej wielu kłopotów i że skutkiem tego, jego zdaniem, najrozumniej byłoby sprzedać choćby przynajmniej posiadłość przy ulicy Pépinière, ażeby powstały ztąd fundusz zapewniał jej rentę na wielkiej księdze długu państwowego. Pani Aubertot chciała zawiadomić o tem pana Béraud Du Châtel, wciąż zamykającego się w swym apartamencie. Saccard puścił się na bieganinę do wieczora. Poszedł na ulicę Pépinière, obiegał Paryż z miną zamyśloną generała w wigilię stanowczej bitwy. Na drugi dzień pani Aubertot oznajmiła, że pan Béraud Du Châtel zdawał się w tej sprawie w zupełności na nią. Intercyza zredagowana została na podstawach już umówionych. Saccard wnosił dwakroć sto tysięcy franków, Renata otrzymywała w posagu posiadłość w Sologne i nieruchomość przy ulicy Pépinière, którą obowiązywała się sprzedać; prócz tego na wypadek śmierci pierwszego dziecka zostawała wyłączną posiadaczką gruntów w Charonne, któremi obdarowała ją ciotka. Układ przedślubny zawarty został na podstawie rozdziału majątkowego; każde z małżonków zachowywało dla siebie swobodę zarządzania swym majątkiem. Ciotka Elżbieta, która słuchała uważnie notaryusza zdawała się być zadowoloną z tego układu, który pozornie zapewniał niepodległość jej siostrzenicy, chroniąc jej majątek od wszelkich pokuszeń się męża. Saccard miał nieokreślony uśmiech na ustach, patrząc jak zacna kobieta każdą odczytaną klauzulę potwierdzała skinieniem głowy. Małżeństwo naznaczone zostało w jak najkrótszym czasie.
Kiedy wszystko zostało uregulowane, Saccard poszedł ceremonialnie zawiadomić brata swego, Eugeniusza, o połączeniu swem z panną Renatą Béraud Du Châtel. Ta mistrzowska sprawa zdziwiła deputowanego. Ponieważ nie taił swego zdumienia — Mówiłeś mi, żebym szukał — rzekł mu urzędnik — szukałem więc i... znalazłem.
Eugeniusz w pierwszej chwili stropiony, domyślił się wówczas prawdy. I pełnym uprzejmości tonem odpowiedział:
— Prawdziwie, człowiek z ciebie zręczny... Przychodzisz prosić mnie na świadka obrzędu, nieprawdaż? Licz na mnie. Jeżeli potrzeba, mogę ci przyprowadzić na wesele całą prawicę Ciała prawodawczego; to ci doda niemało znaczenia...
Potem kiedy otworzył już drzwi, gotując się do wyjścia, cichszym tonem dodał:
— Powiedzno!... Bo widzisz nie chciałbym się zbytnio kompromitować w tej chwili, mamy jak raz prawo niezmiernie ciężkie do zawotowania... Czy przynajmniej brzemienność nie jest zanadto posuniętą?
Saccard rzucił na niego spojrzenie tak ostre, że Eugeniusz powiedział sobie, zamykając drzwi za bratem:
— To żarcik, który mógłby mnie drogo kosztować, gdybym nie był Rougonem...
Ceremonia ślubna odbyła się w kościele Świętego Ludwika na Wyspie. Saccard i Renata zobaczyli się dopiero po raz pierwszy w wigilię tego dnia uroczystego. Scena ta odbyła się wieczorem, o zmroku, w dolnej sali pałacu Béraud. Przypatrywali się sobie wzajem ciekawie. Renata, odkąd toczyły się układy o jej małżeństwo, odzyskała dawne swoje zachowanie wietrznicy, pustej i roztrzepanej.
Była to wysoka dziewczyna, wytwornej piękności, swawolna, która wyrosła swobodnie w pensyonarskich kaprysach. Orzekła, że Saccard jest mały, brzydki, ale tą brzydotą niepokojącą i inteligentną, która nie sprawiła na niej zbyt przykrego wrażenia; zresztą ton jego i maniery nie pozostawiały nic do życzenia. On skrzywił się lekko, zobaczywszy ją; wydała mu się zapewne za wysoką, wyższą od niego. Zamienili z sobą kilka słów bez wszelkiego zakłopotania. Gdyby ojciec był temu widzeniu obecny, byłby mógł uwierzyć w samej rzeczy, że się znali oddawna, że mieli po za sobą wspólną winę. Ciotka Elżbieta, obecna temu spotkaniu, rumieniła się za nich.
Na drugi dzień po ślubie, który uświetniła obecność Eugeniusza, będącego właśnie przedmiotem ogólnej uwagi z powodu świeżo wygłoszonej mowy, i uczyniła formalnym ewenementem na wyspie Św. Ludwika, oboje nowo-zaślubieni dopuszczeni nakoniec zostali przed oblicze pana Béraud Du Châtel. Renata płakała, zastając ojca znacznie postarzałym, poważniejszym jeszcze i chmurniejszym, niż dotąd. Saccard, którego do tej chwili nic nie wyprowadziło z kontenansu, przejęty został dreszczem w tym chłodzie i półświetle apartamentu pana Béraud, wobec smutnej surowości wyniosłego tego starca, którego przenikliwe oko zdało się sięgać gdzieś aż do głębin jego sumienia. Dawny sądownik ucałował zwolna córkę w czoło, jak gdyby chciał jej przez to powiedzieć, że jej przebacza a zwracając się do zięcia:
— Panie — rzekł mu z prostotą — wycierpieliśmy wiele. Mam nadzieję, że postępowaniem swojem znaglisz nas pan do zapomnienia o swem przewinieniu.
Podał mu rękę. Ale Saccarda wciąż wstrząsał dreszcz jeszcze. Przyszło mu na myśl, że gdyby pan Béraud Du Châtel nie był się ugiął pod tragiczną boleścią hańby Renaty, byłby jednem spojrzeniem, jednym wysiłkiem w niwecz obrócił wszystkie zabiegi i manewry pani Sydonii.
Ta ostatnia, zapoznawszy brata swego z ciotką Elżbietą, wielce rozumnie wycofała się zupełnie. Nie przyszła nawet na ślub. Saccard okazywał się niezmiernie uprzedzającym względem starca, wyczytawszy w jego spojrzeniu, jak bardzo zdziwionym był, że ten uwodziciel jego córki jest małym, brzydkim i już blizko czterdziestoletnim. Młode małżeństwo było zmuszone pierwsze dnie spędzić w pałacu Béraud. Od dwu już miesięcy wysłano z domu Krystynę, z obawy aby czternastoletnia ta dziewczynka nie zmiarkowała coś z dramatu, który wstrząsał tym domem cichym i spokojnym jak klasztor.
Kiedy powróciła, osłupiała na widok męża siostry, którego i ona uważała za starego i brzydkiego. Jedna tylko Renata nie zdawała się zbytnio spostrzegać wieku ani zawiędłej twarzy swego męża. Obchodziła się z nim bez wzgardy jak i bez czułości, z absolutnym spokojem, z pod którego przebijało czasami tylko ostrze ironii. Saccard rozpościerał się, nabierał swobody, i rzeczywiście dzięki swej serdeczności i południowej werwie, po trochu pozyskiwał tu sobie sympatyę wszystkich. Kiedy przenieśli się, zajmując wspaniały apartament w nowym domu przy ulicy Rivoli, wzrok pana Béraud Du Châtel nie miał już w sobie tego zdumienia a mała Krystyna bawiła się z swym szwagrem jak z równym sobie towarzyszem.
Renata podówczas była w czwartym miesiącu ciąży; mąż jej zamierzał ją wysłać na wieś, licząc na to, że następnie da się skłamać wiek dziecka, gdy, wedle przewidywań pani Sydonii, nagle poroniła. Sznurowała się tak mocno, aby ukryć swą brzemienność, która zresztą niewidoczną była zupełnie, dzięki obszerności owoczesnych strojów, że zmuszoną była przeleżeć w łóżku przez kilka tygodni. Mąż zachwycony był takim obrotem rzeczy; szczęście nakoniec sprzyjało mu wiernie; zawarł targ złoty: otrzymał posag przewyższający wszelkie oczekiwania, posiadał kobietę tak piękną, że dzięki jej można otrzymać order w przeciągu pół roku i wszystko to bez najmniejszych obowiązków. Zapłacono mu dwakroć sto tysięcy franków za jego nazwisko i płód, którego matka nie chciała nawet widzieć. Od tej chwili począł z lubością myśleć o ziemiach w Charonne. Jak na teraz wszakże wszystkie starania zwrócił ku spekulacyi, która miała być podstawą jego fortuny.
Mimo wysokiego stanowiska rodziny żony, nie podał się natychmiast do dymisyi z zajmowanego urzędu. Mówił o pracach, które mu wykończyć należy, o zajęciu, którego trzebaby poszukać. W rzeczywistości chciał pozostać do końca na polu walki, na którem zagrał w grze tej pierwszą kartę. Był tu teraz jeszcze swobodniejszym, mógł szachrować dowolniej jeszcze.
Plan zrobienia majątku komisarza nadzorczego był prostym a praktycznym wysoce. Teraz, kiedy miał w ręku na rozpoczęcie swych operacyj więcej pieniędzy, niż o nich mógł zamarzyć kiedykolwiek, zamierzał przeprowadzić swe projekty na wielką skalę. Znał Paryż na palcach; wiedział, że ten deszcz złota, który spada dziś na jego mury z dniem każdym będzie gęstszy. Ludziom zręcznym dość jest otworzyć kieszenie... On stanął w szeregu zręcznych, odczytawszy całą przyszłość w biurach ratusza. Urząd pouczył go, ile to można ukraść przy zakupnie i sprzedaży nieruchomości i gruntów. Był dobrze powiadomiony o wszystkich klasycznych oszustwach; wiedział jak to się odprzedaje za milion to, co kosztowało połowę zaledwie; jak się płaci za prawo dobrania wytrycha do kasy państwa, które uśmiecha się i przymyka oczy; jakim sposobem przeprowadzając bulwar przez wnętrze starej dzielnicy, dokonywa się kuglarstwa kamienicami sześciopiętrowemi wśród oklasków wszystkich oszukanych. I to, co dziś jeszcze przeraża, kiedy rak spekulacyi jest dopiero w okresie początkowym, dalej stanie się najprawidłowszym czynem. Co zaś tworzyło z niego najniebezpieczniejszego gracza, to ta okoliczność właśnie, że domyślał się sam daleko więcej, niż wiedzieli dotychczas sami jego naczelnicy, o przyszłości kamieni i gliny, oczekującej Paryż.
Tak szperał pilnie, tak się wywiadywał, tyle zebrał wskazówek, że mógłby był wyprorokować, jaki to widok przedstawiać będą nowe dzielnice w 1870 roku. Idąc ulicą, czasami spoglądał na niektóre domy dziwnym jakimś wzrokiem, jak na dobrych znajomych, których los, jemu samemu tylko wiadomy, wzruszałby go głęboko.
Na dwa miesiące przed śmiercią Anieli, zaprowadził ją był pewnej niedzieli na wzgórza Montmartre. Biedna kobiecina zachwycona była, ilekroć jej się zdarzyło jeść w restauracyi; nie mógł jej większej sprawić przyjemności, jak po dalekiej przechadzce posadzić u stołu, w którym z szynczków w okolicy miasta. Tego dnia jedli obiad na szczycie któregoś wzgórza w restauracyi, której okna wychodziły na rozścielony w dole Paryż, na ten ocean domów, o dachach błękitnawych, podobnych do fal ścieśnionych, zapełniających widnokrąg. Stolik ich stał przy jednem z okien. Ten widok dachów Paryża rozweselił Saccarda. Przy deserze kazał podać butelkę burgunda. Uśmiechał się, patrząc w przestrzeń, był niezwykle uprzejmym. I spojrzenia jego miłośnie zbiegały wciąż ku temu morzu, żywemu i mnożącemu się, zkąd dochodził głos głęboki tłumów. Była to jesień, miasto pod bladem niebem wyciągało się i rozpływało w delikatnym, szarym kolorycie, tu i owdzie zahaftowane ciemną zielenią, niby przetkane liśćmi nenufarów pływających po toni jeziora; słońce zachodziło w purpurowej chmurze i kiedy dalsze tła napełniały się mgłą lekką, pyłek złotawy, istna rosa złota opadała na prawy brzeg miasta, od strony Magdaleny i Tuilerów. W tym blasku partya ta wydawała się niby kącik zaczarowany jakiejś bajecznej stolicy z Tysiąca jednej nocy, o drzewach z szmaragdu, o dachach z szafiru, o chorągiewkach wietrznych z rubinów. Nastała chwila, w której promień słoneczny, który się prześlizgiwał między dwoma chmurami, takim zajaśniał odblaskiem, że domy zdawały się płonąć i zlewać jak sztaba złota w tyglu.
— Oh! patrz — rzekł Saccard, z śmiechem dziecka — deszcz dwudziestofrankówek spada na Paryż!
Aniela poczęła się śmiać z kolei, oskarżając te sztuki złota, że się nie dają pochwycić tak łatwo. Ale mąż jej powstał i, oparłszy się o ramę okna, rzekł:
— Wszak to kolumna Vendôme tak błyszczy, nieprawdaż?... Tutaj, więcej na prawo, Magdalena... Piękna dzielnica, gdzie wiele jest do zrobienia... Ach, teraz wszystko zapłonie! Widzisz?... Powiedziałbyś, że cała dzielnica topi się w alembikowym tyglu jakiegoś chemika!...
Głos jego stał się poważny i wzruszony. To porównanie, które mu się nasunęło, zafrapowało go widocznie bardzo. Wypił parę kieliszków burgunda, zapominał się i ciągnął dalej ukazując ręką Anieli, która również przystąpiła do okna i stanęła obok niego:
— Tak, tak, dobrze powiedziałem, niejedna dzielnica się stopi, i pozostanie niemało złota uczepionego do palców tych ludzi, którzy podpalą ogień pod kotłem i mięszać w nim będą. Ten wielki, niewinny Paryż! Popatrzże, jaki on olbrzymi, jaki rozległy i jak zasypia spokojnie! To głupie te wielkie miasta! Ot, on nie domyśla się nawet, że lada dzień cała armia oskardów szturm doń przypuści; niektóre pałace ulicy Anjou, nie połyskiwałyby tak mocno w blasku zachodzącego słońca, gdyby wiedziały, że nie pozostaje im więcej do życia nad trzy do czterech lat conajwięcej...
Aniela sądziła, że mąż jej żartuje. Miewał on czasami upodobanie w takich kolosalnych, niepokojących żartach. Śmiała się, ale z nieokreślonym jakimś lękiem na widok tego małego człowieczka, urastającego i wznoszącego się po nad olbrzymem, co leżał u nóg jego w tej chwili; przerażał ją ten prorokujący przyszłość olbrzymowi człowiek, wygrażający mu pięścią z ironicznym uśmiechem na ustach.
— Rozpoczęto już — ciągnął dalej. — Ale to drobnostka dopiero. Patrzaj tam, od strony hal, przecięto Paryż na czworo...
I wyciągniętą ręką, rozwartą i ostrą jak kordelas, zrobił znak, jak gdyby rozdzielał miasto na cztery części.
— Mówisz pewnie o ulicy Rivoli i nowym bulwarze, który przebijają? — spytała żona.
— Tak, o tem wielkiem oknie Paryża, jak oni mówią. Oswobadzają Louvre i ratusz. Dziecinna igraszka! To dobre, aby zaostrzyć apetyt publiczności... Kiedy ta pierwsza sieć zostanie ukończona, wówczas dopiero pocznie się taniec na dobre! Druga sieć przedziurawi miasto ze wszech stron, aby połączyć przedmieścia z pierwszą siecią... Patrz tam w kierunku mojej ręki. Od bulwaru Temple do rogatki Trône jeden przekrój; potem z tej strony drugi przekrój od Magdaleny aż po dolinę Monceau; a trzeci znów w tym kierunku, dalej w tamtym, drugi nieco dalej, przekroje wszędzie. Paryż porąbany zostanie jak razami szabli, żyły jego otwarte, żywiące sto tysięcy robotników i mularzy, przerżnięte zostaną znakomitemi drogami strategicznemi, które postawią odrazu forty w sercu starych dzielnic.
Noc nadciągała. Ręka jego sucha i nerwowa wciąż jeszcze przecinała próżnię. Aniela drżała zlekka przed tym nożem żywym, temi żelaznemi palcami, które rozrąbywały bez miłosierdzia bezbrzeżną falę dachów ciemnych.
Od niejakiej chwili mgły widnokręgu osuwały się z wysokości powoli, spokojnie i wydało jej się, że w tych cieniach, co się zbierały w dole, słyszy odległy trzask jakiś głuchy, jak gdyby ręka męża istotnie poczyniła te nacięcia, o których mówił, krając Paryż z jednego końca w drugi, łamiąc belki, rozbijając kamienie, pozostawiając po za sobą długie i okropne rany rozsypujących się murów.
Ta ręka tak drobna, zaciskająca się upornie nad olbrzymią zdobyczą, w końca poczynała ją niepokoić; rozdzierając tak bez wysiłku wnętrzności olbrzymiego miasta, powiedziałbyś, iż nabierała sama dziwnego odblasku stali w błękitnawym zmroku wieczora.
— Przyjdzie następnie sieć trzecia — mówił dalej Saccard po chwili milczenia, jak gdyby mówił sam do siebie — ta wszakże jest jeszcze daleką, nie widzę jej tak dobrze. Słabe zaledwie znalazłem wskazówki... Ależ to będzie czyste szaleństwo, piekielny galop milionów, Paryż spojony i ogłuszony obuchem!...
Umilkł ponownie, z oczyma pożądliwie utkwionemi w miasto, nad którem coraz gęstsze zwisały kłęby cieniów. Zdał się badać tę przyszłość zbyt odległą, która mu się wymykała. Potem noc zapadła zupełna, kontury miasta zmięszały się, zlały w jedną masę; słychać było szeroki jego oddech jak szmer morza, którego widzisz tylko blade fal grzbiety. Tu i owdzie kilka murów bielało jeszcze, i po jednemu żółte płomienie latarń gazowych przetykać poczęły ciemność, podobne do gwiazd zapalających się na czarnem, chmurnem niebie.
Aniela otrząsnęła się z przykrego usposobienia, wywołanego tym obrazem i podjęła napowrót żart, rzucony przez męża przy deserze.
— Ach — zawoła z uśmiechem — spadł zatem deszcz dwudziestofrankówek na miasto! Teraz paryżanie je liczą. Przyjrzyj się tym pięknym rulonom, które układają u stóp naszych!
Ukazywała mu ulice idące w dół od wzgórzy Montmartre, których podwójne rzędy gazowych płomyków zdawały się być ponawlekanemi na sznurek krążkami złota.
— A tam w górze — zawołała, ukazując mrowisko gwiazd — to z pewnością kasa generalna.
Żart ten rozśmieszył Saccarda. Pozostali jeszcze kilka chwil przy oknie, zachwyceni tym napływem „dwudziesto-frankówek“, który wreszcie objął cały Paryż jednym płomieniem. Komisarz nadzorczy, powracając z Montmartre, żałował z pewnością, że mówił tyle. Obwiniał o to burgunda i prosił żonę, żeby nie powtórzyła nikomu tych „głupstw“, które jej prawił; trzeba przecież, powiedział jej, być człowiekiem poważnym.
Saccard oddawna studyował te trzy sieci ulic i bulwarów, których plan w chwili zapomnienia przedstawił dosyć dokładnie Anieli. Skoro ta umarła, nie gniewał się, że zabrała z sobą do grobu ową gadaninę na wzgórzach Montmartre. Tam spoczywał jego przyszły majątek w tych przekrojach sławnych, które jego ręka poczyniła owego dnia w sercu Paryża i zależało mu na tem, aby pomysłem swoim nie podzielić się z nikim, wiedząc, że w dniu łupu dość będzie kruków, krążących nad rozpłatanem miastem.
Pierwotnym jego planem było nabycie po przystępnej cenie kilku nieruchomości, o których wiedziałby zgóry, że są przeznaczone na blizkie wywłaszczenie i pozyskanie za nie znacznej indemnizacyi, na której miałoby się zysk wielki. Byłby się może nawet rzucił w tę spekulacyę na oślep, bez grosza, byłby kupował nieruchomości na kredyt, ażeby następnie wziąść tylko dyferencyę, jak na giełdzie, kiedy na chwilę tę właśnie przypadło powtórne jego małżeństwo; dzięki dwukroć stu tysięcom franków, któremi go spłacono, mógł już ustalić i rozszerzyć swój plan. Teraz obliczył już wszystko: odkupował od żony, pod nazwiskiem pośrednika, nie wysuwając się naprzód nigdzie, dom na ulicy Pépinière, i potrajał tym sposobem swój fundusz wkładowy, dzięki umiejętności, nabytej w kurytarzach ratuszowych i dobrym stosunkom z pewnemi wpływowemi osobistościami. Jeżeli drgnął, gdy ciotka Elżbieta wymieniała mu ulicę, na której znajdował się ów dom, to dla tego, że był on jak raz położony w samym środku trasy ulic, o których mówiło się zaledwie dopiero w gabinecie prefekta Sekwany. Droga ta, bulwar Malesherbes, zwalić go musi. Był to dawny projekt Napoleona I-go jeszcze, który obecnie miał wejść w wykonanie, ażeby, jak mówili ludzie poważni, „dać normalne ujście dzielnicom, ginącym w labiryncie ciasnych uliczek, na pochyłości wzgórzy, ograniczających Paryż“. Ten frazes oficyalny nie wyrażał oczywiście interesu, jaki w tej sarabandzie talarów, mogło mieć cesarstwo, w tem olbrzymiem uprzątaniu i nawożeniu, które trzymały na uwięzi robotnika, nie dając mu czasu odetchnąć. Saccard pozwolił sobie pewnego dnia zasięgnąć informacyi w planie u prefekta, tym sławnym planie, na którym „ręka dostojna“ wykreśliła czerwonym atramentem główne drogi drugiej sieci. Te krwawe rysy pióra rozkrawały Paryż daleko głębiej jeszcze niż ongi ręka nadzorczego komisarza. Bulwar Malesherbes, który miał zwalić wspaniałe pałace na ulicach Anjou i Ville-l’Évêque, i który wymagał ogromnych prac nasypowych, miał być przebity jeden z najpierwszych. Kiedy Saccard poszedł obejrzeć nieruchomość przy ulicy Pépinière, przyszedł mu na myśl ten wieczór jesienny, ten obiad na stokach wzgórz Montmartru z Anielą, podczas którego, przy zachodzie słońca, spadał tak rzęsisty deszcz luidorów na ulicę Magdaleny. Uśmiechnął się; pomyślał, że owa promienna chmura oberwała się u niego, w jego podwórza i że on to właśnie zbierać będzie te dwudziestofrankówki.
Przez ten czas kiedy Renata, wspaniale zainstalowana w apartamencie przy ulicy Rivoli, pośród tego Paryża, którego miała być jedną z królowych, obmyślała przyszłe swe tualety i sposobiła się do życia wielkoświatowej, modnej kobiety, mąż jej pielęgnował pobożnie pierwszą swoją wielką spekulacyę. Odkupił od niej naprzód dom jej przy ulicy Pépinière, dzięki pośrednictwu niejakiego Larsonneau, którego poznał szperającego tak samo jak on w biurach ratuszowych, który wszakże popełnił tę głupotę, że się dał pochwycić niespodzianie w chwili właśnie, kiedy rewidował szuflady prefekta. Larsonneau założył agenturę interesów w głębi czarnego i wilgotnego podwórza w dole ulicy Saint-Jacques. Duma jego i chciwość wrodzona cierpiały tu strasznie. Znajdował się na tym samym właśnie punkcie, na którym był Saccard przed ożenieniem; wymyślił i on, jak mówił, „maszynę wyrabiającą franki“, brak mu tylko było pierwszych funduszów, aby z wynalazku swego wyciągnąć mógł korzyść.
Teraz porozumiał się półsłówkami wybornie z dawnym swym biurowym kolegą i pracował tak dobrze, że niebawem pozyskał dom ów dla spólnika za cenę stu piędziesięciu tysięcy franków. Renata, po upływie kilku miesięcy gwałtownie już potrzebowała pieniędzy. Mąż dopomógł jej w tym kłopocie o tyle tylko, że dał jej potrzebne do sprzedaży upoważnienie.
Skoro targ został ukończony, poprosiła go, aby w jej imieniu umieścił sto tysięcy, które mu oddała z całem zaufaniem prawdopodobnie, aby go tym dowodem ufności wzruszyć, rozbroić i zamknąć mu oczy na pozostałe piędziesiąt tysięcy franków, które zachowała u siebie. Uśmiechnął się przebiegle; wchodziło to w jego rachubę, aby żona wyrzucała przez okna pieniądze; te piędziesiąt tysięcy, które miały zniknąć na koronki i biżuterye miały przynieść jemu sto za sto. Tak daleko nawet posunął swą rzetelność, na skutek zadowolenia z tego pierwszego interesu, że istotnie umieścił sto tysięcy Renaty i oddał jej tytuły renty. Żona nie mogła ich sprzedać, pewien był, że je zastanie w gniazdeczku, gdyby ich miał zapotrzebować.
— Moja droga, to będzie na twoje gałganki — rzekł jej z galanteryą.
Skoro już posiadł dom, był tyle zręcznym, że w ciągu jednego miesiąca polecił go odprzedać kilkakrotnie podstawionym przez siebie nabywcom, za każdym razem powiększając sumę zakupna. Ostatni nabywca zapłacił za niego niemniej jak trzykroć sto tysięcy franków. Przez ten czas Larsonneau, który sam jeden występował zawsze jako przedstawiciel kolejno po sobie następujących właścicieli, obrabiał lokatorów. Odmawiał bez miłosierdzia wynajmu, chyba, że zgodzono się na kolosalne podniesienie komornego. Lokatorzy, którzy już coś zasłyszeli o blizkiem wywłaszczeniu, byli w rozpaczy; w końcu przystawali zazwyczaj na podniesienie ceny, zwłaszcza też kiedy Larsonneau dodawał, z miną pojednawczą, że podniesienie to komornego będzie fikcyjnem przez pierwsze pięć lat. Jeśli zaś którzy z nich obstawali złośliwie przy dawnych prawach, bywali zastępowani osobistościami, którym oddawano mieszkania za bezcen i które podpisywały wszystko, czego od nich żądano; z takich ciągnęło się zysk podwójny: komorne było podniesione a indemnizacya, przypadająca lokatorom w chwili wywłaszczenia, za wynajem, miała się dostać Saccardowi.
Pani Sydonia chciała dopomódz bratu, zakładając w jednym ze sklepów parteru skład fortepianów. Przy tej to sposobności Saccard i Larsonneau, zdjęci gorączką, zaszli cokolwiek za daleko: wymyślili księgi handlowe, sfabrykowali falsyfikaty pism, aby wykazać niesłychaną cyfrę sprzedaży fortepianów. Przez kilka nocy gryzmolili do spółki. Tak opracowany dom podniósł się w trójnasób w cenie; dzięki ostatniemu notaryalnemu aktowi sprzedaży, dzięki podniesieniom komornego, fałszywym lokatorom i handlowi pani Sydonii można go już było wobec komisyi indemnizacyjnej ocenić na pięćkroć sto tysięcy franków.
Obroty wywłaszczenia, tej maszyny potężnej, która przez lat piętnaście z gruntu przewróciła Paryż, niosąc z sobą bogactwa lub ruinę, są niesłychanie proste. Jak skoro tylko jakaś droga jest zadekretowaną, komisarze nadzorczy zestawiają plan parcelacyjny i taksują poszczególne posiadłości. Zazwyczaj, co do nieruchomości, po zbadaniu przez ankietę, z ogólnej sumy komornego, dochodzą do przybliżonej cyfry kapitału. Komisya indemnizacyjna, złożona z członków rady municypalnej, zazwyczaj proponuje cenę, niższą od tej cyfry, wiedząc, że interesowani żądać będą więcej, i że poczynić trzeba będzie wzajemne ustępstwa. Skoro obie strony nie mogą się porozumieć, sprawa przychodzi przed komisyę rzeczoznawców, która oświadczyć się musi stanowczo i nieodwołalnie w kwestyi propozycyi miasta i żądań właściciela lub lokatora wywłaszczanego.
Saccard, pozostawszy w biurach ratusza na chwilę stanowczą, miał przez pewien czas tę nieostrożność że zapragnął, aby go wybrano do komisyi wówczas, kiedy przyjdą na stół roboty bulwaru Malesherbes, by sam mógł dom swój otaksować. Obawiał się jednak że tym sposobem osłabi wpływ swój na członków komisyi indemnizacyjnej. Zaintrygował tak zatem, aby wybrano jednego z jego kolegów, człowieka młodego, łagodnego i uśmiechniętego, niejakiego Michelin, którego żona, zachwycająco piękna, przychodziła czasami do biura wymówić przed naczelnikami męża, ilekroć nie stawił się do pracy dla słabości zdrowia. A słabym bywał bardzo często. Saccard zauważył, że ładna pani Michelin, która wślizgiwała się tak pokornie przez drzwi wpół uchylone, była potęgą nielada; Michelin regularnie otrzymywał awans po każdej ze swych słabości, szedł naprzód w swej karyerze kładąc się do łóżka. Podczas jednej z takich jego słabości, kiedy przysyłał żonę niemal codziennie do biura z zawiadomieniem o stanie swego zdrowia, Saccard spotkał go dwa razy na bulwarach zewnętrznych, palącego cygaro z miną czułą i zadowolnioną, która nie opuszczała go nigdy. To obudziło w nim sympatyę dla tego poczciwego chłopca, dla tak szczęśliwego małżeństwa, tak dowcipnie i praktycznie umiejącego się urządzać. Miał on zawsze uwielbienie dla wszelkich „maszyn do robienia pięciofrankówek“, zręcznie eksploatowanych. Kiedy uzyskał wyznaczenie Michelina, poszedł złożyć wizytę zachwycającej jego żonie, mówił, że pragnie przedstawić ją Renacie, wspomniał coś o bracie swoim, deputowanym, słynnym mówcy. Pani Michelin zrozumiała.
Od owego dnia począwszy, mąż jej miał zawsze dla swego kolegi najmilsze swe uśmiechy. Ten znów, który nie chciał bynajmniej wtajemniczać zacnego chłopca w swe plany, poprzestał na tem tylko, że się znalazł jakby przypadkiem w dzień, w którym Michelin miał przystąpić do otaksowania nieruchomości na ulicy Pépinière. Dopomógł mu w tej pracy. Michelin, najkompletniejsze zero, głowa pusta jaką sobie tylko można wyobrazić, zastosował się w zupełności do instrukcyi żony, która mu poleciła, aby zadawalniał we wszystkiem życzenia pana Saccarda. Zresztą nic zgoła nie podejrzywał; wyobrażał sobie, że komisarzowi nadzorczemu pilno było, aby pracę jak najprędzej zepchnął z karku i mógł z nim iść do kawiarni. Najmy, kwity komornego, kontrakty, sławne księgi pani Sydonii przeszły z rąk jego kolegi przed jego oczyma, zanim jeszcze mógł sprawdzić cyfry, które mu tenże wymieniał głośno. Larsonneau obecnym był przy tej manipulacyi, udając, że nie zna swego wspólnika.
— Dalej, pisz pan pięćkroć sto tysięcy — rzekł w końcu Saccard. — Wprawdzie dom jest więcej wart... Śpieszmy się, zdaje mi się, że w personelu biur ratusza zajdą niejakie zmiany, chciałbym pomówić o tem z panem, żebyś to zakomunikował żonie.
Tym sposobem załatwiono pośpiesznie całą sprawę. Miał przecież jeszcze pewne obawy. Lękał się, aby cyfra pięciukroć stu tysięcy franków, nie wydała się zbyt wysoką komisyi indemnizacyjnej za dom, który, jak powszechnie wiadomo było, nie był wart więcej jak dwakroć. Olbrzymia hossa nieruchomości nie miała jeszcze miejsca. Poddanie pod ankietę narażało go na poważne nieprzyjemności. Przypominał sobie ten frazes swego brata: „Tylko żadnych zbyt głośnych skandali, lub będę musiał cię zgubić“, a wiedział, że Eugeniusz należy do ludzi, co spełniają swe groźby. Chodziło o to, aby życzliwie usposobić członków komisyi i uczynić ich ślepymi. W tym celu zwrócił oczy na dwóch ludzi wpływowych, których życzliwość umiał sobie pozyskać za pomocą czołobitnych ukłonów, ilekroć ich spotkał na kurytarzu. Trzydziestu sześciu członków rady municypalnej wybranych było starannie ręką samego cesarza, na przedstawienie prefekta, między senatorami, deputowanymi, adwokatami, lekarzami, wielkimi przemysłowcami, takimi, którzy najpobożniej padali na twarze przed władzą; między wszystkimi jednak baron Gouraud i Toutin-Laroche zasługiwali najwięcej na względy Tuilleriów przez swą żarliwość.
Cała postać barona Gouraud zawierała się w tej krótkiej biografii: pasowany na barona przez Napoleona I-go w nagrodę za zepsute suchary, dostarczane wielkiej armii, był kolejno parem za panowania Ludwika XVIII, Karola X-go, Ludwika-Filipa a senatorem za Napoleona III-go. Był to wielbiciel tronu; mniejsza dla niego było, jaki człowiek na nim zasiadał. Z olbrzymim swym brzuchem, twarzą wołu, chodem słonia, był zachwycająco łotrowskim; sprzedawał się majestatycznie i popełniał największe nikczemności w imię obowiązku i sumienia. Ale człowiek ten zdumiewał jeszcze więcej swemi występkami. Obiegały o nim historye, które można było tylko szeptać sobie do ucha. W siedemdziesięciu latach kwitł pełnią potwornej rozpusty. Dwukrotnie musiano zamazywać brudne jego awantury dla tego, by nie być zmuszonym powlec haftowanego munduru senatora na ławę oskarżonych w sądach przysięgłych.
Pan Toutin-Laroche, wielki i chudy, dawny wynalazca mięszaniny łoju ze stearyną do fabrykacyi świec. Stał się nierozłącznym towarzyszem barona Gouraud; ocierał się wciąż o niego z niejasnem przeczuciem, że mu to przyniesie szczęście. W gruncie był bardzo praktyczny i gdyby był znalazł fotel senatora wystawiony na sprzedaż, byłby się oń chciwie targował. Cesarstwo miało wysunąć na widok tę nicość chciwą, ten umysł ciasny, który miał tylko geniusz szachrajstw przemysłowych. Pierwszy sprzedał on nazwisko swoje spółce podejrzanej, jednemu z tych stowarzyszeń, które wyrastały jak trujące grzyby na śmietnisku cesarskich spekulacyj. Można było widzieć rozlepione na murach, w tej epoce, afisze, o napisie wielkiemi czarnemi literami: „Towarzystwo generalne portów Marokańskich“, na których nazwisko pana Toutin-Laroche z tytułem radcy municypalnego, rozściełało się na czele listy członków rady nadzorczej, z których jeden był mniej znanym niż drugi. Ten proceder, którego nadużywano już odtąd zbyt często, nowy podówczas, prawdziwych dokonywał cudów; zbiegli się akcyonaryusze, jakkolwiek kwestya portów Maroka była cokolwiek niejasną i jakkolwiek poczciwcy, którzy znosili swe pieniądze nie mogli sami wytłomaczyć na jaki cel ją wyzyskać miano. Plakat zapowiadał wspaniale zakładanie stacyj handlowych wzdłuż wybrzeży Śródziemnego morza. Od dwu lat pewne dzienniki sławiły tę szeroką operacyę handlową, która, jak oznajmiały co trzy miesiące, coraz się więcej podnosi, coraz świetniej idzie. W radzie municypalnej pan Toutin-Laroche uchodził za administratora pierwszej siły; był on jedną z tęgich głów w tym kierunku a jego cierpka tyrania wobec kolegów równać się mogła tylko z pobożnem płaszczeniem się względem prefekta. Pracował on już nad stworzeniem wielkiej spółki finansowej „Kredytu gruntowego“, kasy zaliczkowej dla posiadaczy winnic, o której mówił w domyślnikach z wielką powagą, budzącą w tych co go słuchali, porywy głupiej chciwości.
Saccard pozyskał sobie protekcyę tych dwu osobistości, oddając im usługi, których doniosłości wielce zręcznie nie domyślał się niby. Zapoznał z swoją siostrą barona, zaplątanego podówczas w jedną z nienajczystszych historyj. Przyprowadził ją do niego pod pretekstem żądania jego protekcyi dla tej zacnej, biednej kobiety, która oddawna już starała się o dostawy firanek do Tuilleriów. Stało się wszakże, kiedy komisarz nadzorczy pozostawił ich samych, że to pani Sydonia właśnie przyrzekła baronowi przeprowadzić układy z pewnymi ludźmi, tak niedorzecznymi, że nie pojmowali zaszczytu, jaki na nich spływał z przyjaźni, którą raczył okazywać senator ich dziecku, małej dziesięcioletniej dziewczynce.
Pana Toutin-Laroche, Saccard sam już obrobił; postarał się o widzenie się z nim w kurytarzu i zwrócił rozmowę na słynny „Kredyt gruntowy“. Po upływie pięciu minut, wielki administrator, przerażony, zdumiony z powodu niesłychanych rzeczy, które posłyszał, wziął bez ceremonii urzędnika pod rękę i zatrzymał go przez godzinę w kurytarzu. Saccard podszepnął mu cudownie zręczne mechanizmy finansowe. Kiedy pan Toutin-Laroche go opuszczał, uścisnął mu rękę w sposób wymowny, z mruganiem oczu frank masońskiem.
— Będziesz pan należał — szepnął — trzeba żebyś pan do tego należał.
Saccard miał wielką wyższość w całej tej sprawie. Posunął ostrożność do tego stopnia, że barona Gouraud i pana Toutin-Laroche nie uczynił wzajemnie spólnikami jeden drugiego. Odwiedził każdego zosobna, szepnął każdemu z nich słówko za przyjacielem, którego mają wywłaszczyć na ulicy Pépinière; każdemu z nich oczywiście powiedział z osobna, że nigdy nie mówiłby o to żadnemu innemu członkowi komisyi, że była to rzecz niepostanowiona jeszcze, ale że liczy na całą jego życzliwość.
Komisarz nadzorczy miał słuszność, że się obawiał i tak obwarowywał przezornie. Kiedy akta, odnoszące się do jego nieruchomości przyszły pod obrady komisyi indemnizacyjnej, dziwnym zbiegiem okoliczności zdarzyło się, że jeden z członków zamieszkiwał właśnie ulicę Astorg i znał ten dom. Członek ów zakwestyonował gorąco cyfrę pięciukroć sto tysięcy franków, którą jego zdaniem, należało zredukować do połowy przeszło. Arystydes był tak bezczelny, że postawił żądanie siedmiukroć. Tego dnia pan Toutin-Laroche, zazwyczaj bardzo nieprzyjemny dla kolegów, był w usposobieniu jeszcze nieznośniejszem niż kiedykolwiek. Rozgniewał się, wziął stronę właścicieli.
— Jesteśmy wszyscy posiadaczami, panowie — krzyczał — Cesarz chce wielkich dokazać rzeczy, nie skąpmyż więc tam, gdzie chodzi o drobnostki.... Ten dom musi mieć wartość pięciukroć stu tysięcy franków; to jeden z naszych ludzi przecież, jeden z urzędników magistratu naznaczył tę cyfrę... Doprawdy, możnaby pomyśleć, że żyjemy w jakimś rozbójniczym lesie; niebawem przyjdzie do tego, że wzajem będziem się podejrzewać między sobą!
Baron Gouraud, rozparty w krześle, spoglądał z pod oka, z miną zdziwioną, na pana Toutin-Laroche, wojującego ogniem i mieczem w sprawie właściciela z ulicy Pépinière. Powziął niejakie podejrzenie. Biorąc wszakże na uwagę, że ta napaść gwałtowna uwalniała go od zabierania głosu, począł zlekka potrząsać głową, na znak absolutnej aprobaty. Członek komisyi z ulicy Astorg upierał się, oburzony, nie chcąc się ugiąć przed dwoma tyranami komisyi, w kwestyi, w której był kompetentniejszym od obu tych panów. Wówczas to pan Toutin-Laroche, spostrzegłszy potwierdzające znaki barona, pochwycił żywo akta i rzekł sucho:
— Dobrze więc. Postaramy się rozświecić pańskie wątpliwości. Jeżeli panowie zezwolicie, ja się zajmę tą sprawą, a baron Gouraud zechce zrobić ankietę razem ze mną.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział poważnie baron — żadna wątpliwość nie powinna plamić naszych decyzyj.
I akta znikły już w obszernych kieszeniach pana Toutin-Laroche. Komisja musiała przystać na propozycyę. Na quai, kiedy wychodzili, dwaj poplecznicy popatrzyli sobie w oczy i nie rozśmieli się. Czuli, że są wspólnikami, co zdwajało jeszcze ich niewzruszoną pewność siebie. Dwa umysły pospolite byłyby wywołały tłomaczenia; oni w dalszym ciągu tylko brali w obronę sprawę posiadaczy, jak gdyby ich można było słyszeć jeszcze, i ubolewali nad duchem nieufności, który się wciskał wszędzie. W chwili, kiedy mieli się rozejść:
— Ach, zapomniałem kochany kolego — ozwał się baron z uśmiechem — wszakże ja wyjeżdżam na wieś. Byłbym ci bardzo wdzięcznym, gdybyś bezemnie zechciał sam rozpatrzyć się w tej sprawie... A przedewszystkiem nie zdradź mnie, ci panowie i tak skarżą się, że robię sobie za wiele już wakacyj.
— Bądź pan spokojny — odpowiedział pan Toutin-Laroche — natychmiast idę na ulicę Pépinière.
Spokojnie powrócił wprost do domu, z prawdziwym podziwem dla barona, który umiał tak swobodnie rozwiązywać drażliwe sytuacye. Zachował akta w kieszeni a na następnej sesyi, oświadczył tonem stanowczym, w imieniu barona i swojem, że między zaofiarowaniem miasta pięciukroć a żądaniem właściciela siedmiukroć trzeba wybrać cyfrę pośrednią i przyznać sześćkroć sto tysięcy franków indemnizacyi. Nie było najmniejszej opozycyi. Członek komisyi z ulicy Astorg zastanowił się przez ten czas niezawodnie i odpowiedział z wielką dobrodusznością, że prawdopodobnie musiał być w błędzie: był pewien, że to chodzi o dom sąsiedni.
Tak to Arystydes Saccard odniósł pierwsze swoje zwycięztwo. W czwórnasób pomnożył pierwotny swój fundusz i pozyskał sobie dwu współwinnych. Jedna rzecz niepokoiła go tylko; kiedy zapragnął zniszczyć słynne księgi kontowe pani Sydonii, nie mógł już ich znaleźć. Pobiegł wprost do swego wspólnika Larsonneau, który mu wyznał otwarcie, że je ma u siebie w rzeczy samej i że je zachowa. Saccard nie uniósł się gniewem; udał, że nie czuje najmniejszego niepokoju, że jeśli o kogo lękał się w tej sprawie, to tylko o kochanego „swego przyjaciela“, daleko tu więcej skompromitowanego niż on temi księgami, w których przeważnie figuruje jego ręka, ale że spokojnym jest już zupełnie od chwili, kiedy wie, że się znajdują w jego posiadaniu. W duszy byłby chętnie udusił „swego przyjaciela“; przypominał sobie wybornie jeden kawałek wielce kompromitujący, sfałszowany inwentarz, który w dziwnej głupocie był zestawił i który musiał był pozostać w jednym z regestrów.
Larsonneau, opłacony słono, założył biuro komisowe teraz na ulicy Rivoli, które urządził ze zbytkiem apartamentu demimondówki. Saccard, opuściwszy biura ratusza, mogąc już teraz znacznemi obracać kapitałami, rzucił się na przebój w spekulacyę, kiedy tymczasem Renata, upojona, rozszalała napełniała Paryż zgiełkiem swych powozów, blaskiem swych dyamentów, szałem swego życia podziwianego a zgiełkliwego.
Czasami mąż i żona, te dwie różne gorączki, pieniędzy i użycia, szli razem w mgły chłodne wyspy św. Ludwika. Wydawało im się wtedy zawsze, że wkraczają w miasto zamarłe.
Pałac Béraud, zbudowany na początku siedemnastego wieku, był jedną z tych budowli kwadratowych, czarnych i poważnych, o wązkich a wysokich oknach, tak częstych w tej okolicy, które to wynajmują na pensyonaty, fabrykantom wody selcerskiej, lub na składy win i spirytualij. Tylko że był znakomicie zachowany. Od strony ulicy Saint-Louis-en-l’Île, miał tylko trzy piętra, piętra wysokie na piętnaście do dwudziestu stóp. Parter, przysadzistszy, miał okna zaopatrzone w olbrzymie żelazne okratowanie; okna te zagłębiały się ponuro w ciemne mury, tak samo drzwi, zaokrąglone w górze, niemal tak szerokie jak wysokie, o młotku mosiężnym, pomalowane na kolor ciemno zielony, ozdobione olbrzymiemi gwoździami zarysowującemi jakieś floresy i gwiazdy na obu skrzydłach. Drzwi te były typowe, z słupami po obu stronach, pochyłemi i szeroko okutemi żelazem. Widać było, że dawnemi czasy zachowano tu szeroki rowek w pośrodku drzwi, przeznaczony na ścieki; pan Béraud dopiero ściek ten skasował; była to zresztą jedyna ofiara na rzecz architektów współczesnych, jaką spełnił kiedykolwiek.
Okna górnych pięter otoczone były cienkiemi baryerkami z kutego żelaza, dozwalającemi widzieć ogromnych rozmiarów ramy z brunatnego drzewa o drobnych zielonkawych szybkach. U góry przed poddaszami, dach się przerywał, rynna szła tylko dalej swą drogą sama, odprowadzając wody deszczów w dół. A co wzmagało jeszcze nagość ponurą tej fasady, to kompletny brak wszelkich firanek, rolet lub żaluzyj, brak wywołany tem, że słońce nie oświecało w żadnej porze roku tych kamieni wyblakłych i osmutniałych. Fasada ta miała pozór poważny, szanowny, ową surowość mieszczańską, zasypiała uroczyście w skupieniu całej dzielnicy, w ciszy ulic, których nie zakłócał nigdy turkot powozów.
Wewnątrz pałacu znajdował się kwadratowy dziedziniec, otoczony arkadami, miniaturowy plac Royale, wyłożony olbrzymiemi płytami kamiennemi, co do reszty już nadawało temu domowi pozór klasztoru. Nawprost przysionka fontanna, głowa lwia nawpół zatarta, z której niemal już nic więcej nie było widoczne, prócz paszczy rozchylonej, zkąd przez żelazną rurkę spadała ciężko i monotonnie woda, w basen zielony od mchu, wypolerowany po brzegach przez długie używanie. Woda ta była lodowatą. Trawa wyrastała między płytami bruku. Latem wązki promyczek słońca zaglądał na dziedziniec, a rzadkie te odwiedziny wybieliły jeden z narożników fasady od południowej strony, kiedy tymczasem trzy inne, ponure i oczerniałe, miały żyłowanie marmuru od wilgoci popleśniałe. Tam, w głębi tego dziedzińca, chłodnego i niemego jak studnia, oświeconego światłem iście zimowem, mogłeś sobie wyobrazić, że jesteś o sto mil od Paryża, w którym płonęły wszystkie gorące uciechy, namiętności pośród zgiełku i wrzawy milionów.
Apartamenty pałacu, miały ten sam spokój cichy, zimną uroczystość dziedzińca. Wstępowało się do nich po szerokich wschodach o balustradzie żelaznej, gdzie kroki i kaszel odwiedzających rozbrzmiewały jak pod sklepieniem kościoła. Szereg pokojów szedł długą amfiladą komnat wysokich i obszernych, w których ginęły gdzieś stare meble przysadziste z ciemnego drzewa; i półświatło tych komnat zaludnione było tylko postaciami gobelinów, występującemi niewyraźnie wielkiemi swemi wyblakłemi ciały. Cały zbytek starej burżuazyi paryzkiej był tutaj, ten zbytek niespożyty, wiecznotrwały i niemogący zniewieścić mieszkańców; siedzenia, których drzewo dębowe zaledwie trochę przysłonięte jest obiciem, łoża o surowych materyach, kufry do bielizny, których twarde deski narażałyby na zniszczenie wątłą egzystencyę dzisiejszych sukien. Pan Béraud Du Châtel wybrał sobie osobisty apartament w najciemniejszej części pałacu, między ulicą a dziedzińcem na pierwszem piętrze. Znajdował się tam w znakomitej ramie skupienia, ciszy i cieniu. Kiedy otwierał drzwi, przechodząc uroczyste komnaty krokiem wolnym i poważnym, można go było wziąć za jednego z tych członków starych parlamentów, których portrety rozwieszone były na ścianach, co zamyśleni powracali do domu po obradach, na których odmówili przyjęcia i podpisania jakiegoś królewskiego edyktu.
Ale w tym zamarłym domu, w tym klasztorze było jedno ciepłe gniazdeczko, drgające życiem, kącik słońca i wesela, kącik zachwycającego dziecięctwa, szerokiego powietrza, swobodnie wpływającego światła. Trzeba było przejść całą masę schodków ciasnych i krętych, minąć dziesięć do dwunastu kurytarzy, zejść znowu w dół i ponownie iść w górę, odbyć formalną podróż a wtedy nakoniec dostawało się do obszernego pokoju; był to rodzaj belwederu, zbudowanego na dachu, po za pałacem, w górze ponad wybrzeżem Béthune. Była tam pełnia południa. Okno otwierało się na przestrzeń tak wielkie, że niebo ze wszystkiemi swemi promieniami, z całem swem powietrzem, całym błękitem zdało się tam wpływać falą. Uczepiony w górze jak gołębnik, miał on długie skrzynie, pełne kwiatów, ogromną klatkę i ani jednego mebla. Po prostu rozciągnięto tam tylko wielką matę na podłodze.
Był to „pokoik dzieci“. W całym pałacu znano go i nazywano tem określeniem. Dom był tak zimny, dziedziniec tak wilgotny, że ciotka Elżbieta lękała się dla Krystyny i Renaty tego chłodnego powiewu, który szedł od murów; ileż to razy gniewała się na dziewczynki, kiedy biegały pod arkadami lub z upodobaniem dzieci maczały drobne rączki w lodowatej wodzie fontanny. Wówczas to przyszła jej myśl urządzić dla nich to odległe poddasze, jedyny kącik, do którego dochodziło słońce i który rozkoszował się niem sam jeden od całych dwu wieków, pośród formalnej sieci pajęczyn. Położyła im tam matę, dała kwiaty i ptaki.
Dziewczęta były zachwycone. W ciągu wakacyj Renata spędzała tam czas cały w istnej złotej kąpieli słońca, które zdawało się wielce zadowolonem z tego przystroju, jaki nadano jego schronieniu i z dwu tych główek jasnowłosych, które mu przysłano. Pokój ten stał się rajem, rozbrzmiewającym śpiewem ptasząt i szczebiotem dzieci. Oddano im go na wyłączne posiadanie. Mawiały zwykle „nasz pokój“; tu były u siebie do tego stopnia, że często zamykały się w nim na klucz, aby się przekonać tem lepiej, że są wyłącznemi jego paniami. Jakiż to kącik szczęścia! Porozbijane zabawki leżały rozrzucone na macie w jasnym blasku słońca.
I wielkiem też weselem tego dziecinnego pokoju był obszerny, daleki widok. Z reszty okien pałacowych naprzeciw siebie widziało się tylko czarne mury o kilka stóp przeciwległe; ztąd tylko widać było cały skraj Sekwany, ten skraj Paryża, który się rozciąga od Cité aż do mostu Bercy, płaski i rozległy, który przypomina oryginalną jakąś holenderską stolicę.
W dole, na wybrzeżu Béthune, były baraki z drzewa nawpół zwalone, stosy belek i dachów popsutych, pomiędzy któremi dzieci ku swej uciesze widziały często przebiegające gromady szczurów, które śledziły z zajęciem a czasami z obawą niejasną, że mogłyby do nich dostać się po murze. Ale poza tym widokiem, rozpoczynała się już dalej kraina czarów. Tama, spadająca stopniowo grubemi tarcicami, poprzeczny mur jej niby mur gotyckiej katedry i most Konstantyny, lekki, chwiejący się pod nogami, jak koronka, odcinały się po prawej stronie, zdając się zagradzać i powstrzymywać olbrzymie masy wód rzeki. Nawprost drzewa halli win a dalej grupy ogrodu Botanicznego zieleniały, sięgając niemal widnokręgu: kiedy tymczasem z drugiej strony wód, quai Henryka IV-go i quai de la Râpée wyciągały się długiemi szeregami nizkich i nierównych budynków, sznurami domów, które od góry, podobne były do małych domków z kartonu i drzewa, jakie dziewczynki miały w pudełkach. W głębi na prawo, dach łupkowy szpitala Salpêtrière błękitnawy, wynurzał się z pośród drzew. Potem, w pośrodku, schodząc aż do Sekwany rozległe nadbrzeża brukowane tworzyły dwie szerokie szare drogi, które plamiły tu i owdzie szeregi beczek, jakiś wózek zaprzężony lub stosy węgla wyładowywane ze szkut. Ale duszą tego krajobrazu, duszą, co go wypełniała całkowicie, była Sekwana, ta rzeka żywa; przypływała zdaleka od skraju niewyraźnego i drżącego w dali widnokręgu, przybywała ztamtąd, z kraju snów, biegnąc wprost do dzieci, w spokojnym swym majestacie, w potężnym swem nabrzmieniu, rozściełającem się niby wielki kobierzec u stóp ich na samym skraju wyspy. Dwa mosty, które ją przecinały, most Bercy i most Austerlitz, zdawały się tamami koniecznemi, które ją miały powstrzymywać i przeszkodzić, aby się przedostała do tego pokoiku.
Małe lubiły olbrzymkę, wpatrywały się w bieg jej kolosalny w tę wieczystą falę ryczącą, toczącą się ku nim, jakby je chciała pochłonąć i którą czuły topiącą się i znikającą na prawo i lewo w nieznanej dali, z łagodnością ujarzmionego tytana.
W dni pogodne, w poranki rozkosznego błękitu nieba, zachwycały się pięknemi sukienkami Sekwany; były to sukienki, mieniące się zielenią i szafirem kolejno, w tysiące centków niesłychanej delikatności; powiedziałbyś jedwab w muszki z białych płomyków, zdobny w riusze atłasu; a statki, co się zatrzymywały u dwu wybrzeży, obrzeżały ją wstęgą czarnego aksamitu. W dali zwłaszcza materya stawała się prześliczną i drogocenną już prawdziwie, jak czarodziejska jakaś gaza stroju wieszczki; po tym pasie ciemno-zielonym atłasu, którym cień mostów ściskał Sekwanę, przychodził kirys złotołuski, zwoje sfałdowanej materyi koloru słońca. Niebo bez końca ponad tą wodą, sznury nizkich domów, ta zieleń dwu parków, w które się wrzynała rzeka, były zachwytem dzieci.
Czasami Renata, znużona tym horyzontem bez granic, już spora i przynosząca z sobą z pensyonatu cielesne zaciekawienie, rzucała okiem w głąb szkoły pływania w łazienkach Petit, których statek przytwierdzony jest do do cyplu wyspy. Starała się dojrzeć przez rozwieszone płótna przytwierdzone szpagatem w rodzaju sufitu, mężczyzn w krótkich spodniach, których obnażone piersi i brzuchy dojrzeć było można.
Maksym pozostał w kolegium w Plassans aż do wakacyj 1854 roku. Miał lat trzynaście i kilka miesięcy; ukończył był właśnie piątą klasę. Wówczas to ojciec zdecydował się sprowadzić go do Paryża. Sądził, że syn w tym wieku doda mu powagi, stanowczo przyczyni się do wprowadzenia go w rolę powtórnie ożenionego wdowca, bogatego a poważnego. Kiedy o tym projekcie oznajmił Renacie, wobec której starał się zachowywać zawsze nadzwyczajną galanteryę, odpowiedziała mu niedbale:
— Ależ owszem, sprowadź tego lamparta... Rozerwie nas trochę. Rano nudzić się trzeba zawsze śmiertelnie.
I lampart przybył w tydzień później. Był to spory już wyrostek, wysmukły, wybujały o twarzy dziewczęcej, z miną delikatną i bezczelną łagodnego niezmiernie blondynka. Ale jakże też był ubrany, Boże! Ostrzyżony po uszy, tak starannie, że białość czaszki pokrywał zaledwie cień lekki, miał spodnie zbyt krótkie, buty woźnicy, mundur szkolny okropnie wyszarzany, zbyt szeroki, który go czynił niemal garbatym. W tym śmiesznym stroju, zadziwiony nowemi rzeczami, które tu widział, poglądał dokoła siebie, bez onieśmielenia zresztą, z miną dzikiego i przedwcześnie podstępnego dziecka, wahającego się poddać od pierwszej zaraz chwili.
Służący przywiózł go z kolei i był właśnie w wielkim salonie, zachwycony złoceniami umeblowania i plafonu, wysoce uszczęśliwiony tym zbytkiem, w pośród którego miał żyć, kiedy Renata, która powracała od swego krawca, wbiegła jak wicher. Zrzuciła kapelusz i biały burnus, włożony na ochronę od zimna, już dość ostrego w tej porze. Ukazała się Maksymowi, zdumiałemu z zachwytu, w całym blasku dziwnego a wytwornego swego stroju.
Dziecko sądziło, że jest chyba przebraną. Miała na sobie spódniczkę z prześlicznej ciężkiej błękitnej materyi z szerokiemi wolantami, na którą zarzucony był rodzaj ubioru gwardyi francuzkiej i delikatno-szarego jedwabiu. Poły tego ubioru, podszyte atłasem niebieskim, cokolwiek ciemniejszym od jedwabiu sukni, podniesione były zręcznie i podtrzymane kokardami wstążek; przystrój wązkich rękawów, wielkie wyłogi stanika rozszerzały się, przystrojone tymże samym atłasem... Jako ostatnia zaś przyprawa, jako ryzykowna pointa oryginalności, wielkie guziki, imitujące szafiry, ujęte w rozety z lazuru, schodziły aż na sam dół wierzchniego ubrania dwoma rzędami. Było to brzydkie a zachwycające.
Kiedy Renata spostrzegła Maksyma:
— To ten mały, nieprawdaż? — spytała służącego, ździwiona, że widzi przed sobą chłopaka równego jej wzrostem.
Dziecko pochłaniało ją oczyma. Ta pani tak białej cery, której pierś przeświecała przez wycięcie plisowanej szmizetki, to zjawisko tak nagle stające przed nim i tak urocze, z wysoko w górę zaczesanemi włosami, delikatnemi rączkami, obciśniętemi w rękawiczki, maleńkiemi męzkiemi bucikami, których obcasy spiczaste zagłębiały się w dywanie, przejmowała go zachwytem, wydawała mu się dobrą wieszczką tego apartamentu ciepłego i wyzłoconego. Począł się uśmiechać i był w tym swoim podziwie w samą miarę niezgrabny, aby zachować jeszcze wdzięk swój dziecięcy.
— Patrzcie, jaki on zabawny! — zawołała Renata... — Ale cóż to za okropność! Jak mu też obcięto włosy!... Słuchaj, mój mały, twój ojciec powróci do domu zapewne dopiero na obiad i będę musiała tymczasem cię tu zainstalować... Jestem twoją macochą, panie. Czy mnie nie uściskasz?
— Bardzo chętnie — odpowiedział otwarcie Maksym.
I ucałował młodą kobietę w oba policzki, wziąwszy ją za ramiona; giest ten zgniótł nieco ubiór gwardyi francuzkiej. Uwolniła się ze śmiechem, wołając:
— Boże mój, jaki on zabawny ten malec ostrzyżony!...
Za chwilkę przecież podeszła znów do niego, daleko już poważniejsza teraz.
— Będziemy przyjaciółmi, nieprawdaż?.. Będę dla ciebie matką. Zastanawiałam się nad tem, czekając na mego krawca, kiedy miał konferencyę z kimś innym, i postanawiałam sobie, że powinnam być dla ciebie bardzo dobrą i wychować cię doskonale... To ślicznie będzie!
Maksym wciąż się w nią wpatrywał błękitnemi swemi oczyma zuchwałej dziewczyny i nagle:
— W jakim pani jesteś wieku? — spytał.
— Ależ o to nikt nigdy nie pyta! — zawołała łamiąc ręce... — On tego nie wie ten nieszczęśliwiec! Trzeba go będzie wszystkiego uczyć dopiero... Na szczęście ja mogę jeszcze mówić w jakim jestem wieku. Mam lat dwadzieścia jeden.
— Ja będę miał niedługo już czternaście... Pani mogłaby być moją siostrą...
Nie dokończył, ale spojrzenie jego mówiło, że spodziewał się zastać drugą żonę ojca daleko starszą. Stał tuż obok niej, przypatrując się tak uważnie jej szyi, że w końcu niemal zarumieniła się. Szalona jej głowa zresztą zawracała się ciągle, nie mogąc na długo zatrzymać się nad tym samym przedmiotem; poczęła więc chodzić po pokoju, mówić o swoim krawcu, zapominając zupełnie, że mówi do dziecka.
— Chciałam być w domu, żeby cię przyjąć. Ale wyobraź sobie, że Worms przyniósł mi ten kostium dziś rano... Przymierzam i wcale jestem z niego zadowoloną; udał mu się, wcale szykowny, nieprawdaż?
Stanęła przed lustrem. Maksym wciąż chodził za nią, żeby jej się ze wszech stron przypatrzyć.
— Tylko — ciągnęła dalej — wkładając wierzchnie ubranie spostrzegłam że się fałduje ot tu na lewem ramieniu, widzisz... To bardzo brzydki ten fałd; wydaje się jakbym miała jedno ramię wyższe od drugiego.
Przybliżył się, posuwał palcem po fałdzie jakby go chciał przypłaszczyć a ręka jego, ręka zepsutego wyrostka, zdało się, nie mogła się ztąd oderwać, widocznie rada ze sposobności.
— Słowo daję — ciągnęła dalej — nie mogłam już wytrzymać. Każę zaprzęgać i pojechałam powiedzieć Wormsowi co myślę o jego niepojętej lekkomyślności... Przyrzekł mi, że to się poprawi.
I stała wciąż przed lustrem, przyglądając się sobie, zamyślona nagle głęboko. Nakoniec położyła palec na ustach, z miną zniecierpliwienia. A potem całkiem cicho, jakby mówiła do siebie:
— Brak tu czegoś... to pewna, że brak czegoś...
Wtedy nagłym ruchem odwróciła się, stanęła przed Maksymem, pytając go:
— Czy to na prawdę tak jest dobrze?... Nie znajdujesz pan, że tu brak czegoś, no czegoś, jakiejś drobnostki, kokardy gdzieś jakiejś, węzła?
Gimnazista, ośmielony koleżeńskością młodej kobiety, odzyskał pewność bezczelnej swej natury. Oddalał się, przybliżał, zmrużał oczy, szepcząc:
— Nie, nie, nic nie brak, to bardzo ładne, bardzo ładne. Ja uważałbym raczej, że tu jest czegoś za wiele...
Zarumienił się cokolwiek, mimo swego zuchwalstwa, przystąpił jeszcze bliżej i końcem palca znacząc trójkąt spiczasty na piersi Renaty:
— Ja, widzi pani — mówił dalej — wyciąłbym ot tak tę koronkę a natomiast włożyłbym naszyjnik z szerokim krzyżem.
Klasnęła w ręce rozpromieniona.
— To to, to właśnie — zawołała. — I ja miałam na końcu języka ten krzyż szeroki.
Odsunęła szmizetkę, zniknęła na dwie minuty i powróciła z naszyjnikiem i krzyżem. A potem stając przed lustrem napowrót szepnęła z miną tryumfującą:
— Oh, doskonale teraz, całkiem wykończone to... Ależ on nie głupi wcale, ten malec ostrzyżony! Toś ty tam na prowincyi chyba ubierał kobiety? Nie, stanowczo, będziemy serdecznymi przyjaciółmi. Tylko trzeba mnie słuchać. Naprzód trzeba, żeby ci włosy odrosły i nie będziesz już nosił tego ohydnego munduru. Potem stosować się będziesz wiernie do moich nauk dobrego zachowania. Muszę z ciebie zrobić ładnego młodzieńca.
— Ależ oczywiście — potwierdziło naiwnie dziecko — skoro papa jest teraz bogatym i pani jesteś jego żoną.
Uśmiechnęła się i ze zwykłą sobie żywością:
— A więc naprzód, mówmy sobie po imieniu. Ja mówię ci raz pan, raz ty. To głupie... Będziesz mnie kochał?
— Będę z całego serca — odpowiedział z zapałem wyrostka, którego spotyka niespodziewane powodzenie u kobiet.
Takie było pierwsze widzenie się Maksyma z Renatą. Dziecko poszło do kolegium w miesiąc później dopiero. Jego macocha pierwszych dni bawiła się nim jak lalką; oskrobywała go, jak twierdziła, z prowincyonalnych naleciałości i trzeba przyznać, że w tę działalność włożyła sporo dobrej woli. Kiedy ukazał się, od stóp do głów nowo ubrany przez ojcowskiego krawca, wydała okrzyk radosnego ździwienia: śliczny był jak cukierek, orzekła. Włosy tylko odrastały mu niesłychanie powolnie, co ją doprowadzało do rozpaczy. Młoda kobieta mawiała zazwyczaj, że o całej twarzy stanowi fryzura. Swoją pielęgnowała z prawdziwem zamiłowaniem. Długo kolor jej przywodził ją do rozpaczy, ten kolor osobliwy, blado żółty, przypominający świeże masło. Ale kiedy nastała moda żółtych włosów, zachwycała się swemi i ażeby dowieść, iż nie naśladuje głupio mody, poprzysięgała głośno, że się maluje co miesiąc.
Maksym w trzynastu latach był już okropnie oświeconym pod pewnemi względami. Była to jedna z tych organizacyj wątłych i przyspieszonych, w których zmysły budzą się wcześnie. Zepsucie wystąpiło w nim przed zbudzeniem się żądz jeszcze. Dwa razy omal nie wypędzono go już z kolegium. Gdyby Renata przywykła była do elegancyi prowincyonalnej, byłaby dostrzegła, że acz źle ubrany, ten ostrzyżony malec, jak go zwała, uśmiechał się, przechylał głowę, wyciągał ręce z pretensyonalnym wdziękiem, tym wdziękiem kobiecym „panien“ w kolegiach. Starannie utrzymywał ręce z natury zgrabne, długie i wązkie; jeśli włosy miał ostrzyżone przy samej skórze z rozkazu zawiadowcy szkoły, byłego pułkownika inżynieryi, niemniej przeto nosił w kieszeni nieodstępne lusterko, które wyciągał podczas lekcyi, ustawiał między kartkami książki, przeglądając się w niem po całych godzinach, studyując oczy, dziąsła, wyrabiając różne miny, ucząc się kokieteryi. Koledzy biegali za jego bluzą jak za spódniczką, a ściskał się w pasie tak, że był cienki i kołysał się w biodrach, jak dorosła kobieta. To pewna, że odbierał w kolegium tyleż pieszczot co kułaków. Kolegium w Plassans było istną jaskinią małych bandytów, jak większość kolegiów na prowincyi; było to ognisko zepsucia, w którem rozwinął się w dziwny sposób ten temperament nijaki, to dzieciństwo, które przynosiło z sobą złe niewiedzieć jakiem dziedzictwem nieznanem. Wiek na szczęście miał go poprawić ale znamię dzieciństwa, ta zniewieściałość całej jego istoty, ta chwila, przez którą uważał się za dziewczynę, miała w nim pozostać na zawsze i przynieść uszczerbek jego męzkości.
Renata tytułowała go „panną“ nie wiedząc o tem, że przed pół rokiem, nazwa ta byłaby w zupełności właściwą. Wydawał jej się bardzo posłusznym, przywiązującym się szczerze i czasami nawet żenowały ją jego pieszczoty. Miał dziwny sposób całowania, który jej rozgrzewał skórę. Co wszakże zachwycało ją w nim najwięcej, to spryt jego i dowcip; zabawny był niesłychanie, śmiały, mówiący już o kobietach z domyślnemi uśmieszkami, stawiał zawsze czoło przyjaciółkom Renaty, drogiej Adelinie, która podówczas właśnie zaślubiła była pana d’Espanet i grubej Zuzannie, świeżo zamężnej. W czternastu latach zakochał się nawet w tej ostatniej. Za powiernicę tej miłości wybrał sobie macochę a ją bawiło to niewysłowienie.
— Co do mnie, wolałabym już Adelinę — mówiła — ona przecież ładniejsza.
— Być może — odpowiadał wyrostek — ale Zuzanna za to daleko tęższa... Ja lubię tęgie kobiety... Gdybyś była dobra, przemówiłabyś za mną do niej słóweczko...
Renata śmiała się. Jej lalka, ten wyrostek o minkach dziewczyny, wydawał jej się nieocenionym. Przyszła taka chwila nawet, że Zuzanna na seryo bronić się musiała od jego napaści. Zresztą panie te same ośmielały Maksyma tłumionemi swemi śmieszkami, półsłówkami, pozami kokieteryjnemi, które przybierały wobec przedwcześnie dojrzałego dzieciaka. Była w tem pewna przymieszka wielce arystokratycznej rozpusty. Wszystkie trzy w swem życiu gwarnem, palone namiętnością, lubowały się w zachwycającem zepsuciu tego wyrostka, jak w oryginalnym smaku tureckiego pieprzu, nie niebezpiecznego a przecież zaostrzającego apetyt. Pozwalały mu dotykać swych sukien, ocierać się palcami o ramiona, kiedy je odprowadzał do przedpokoju i zarzucał im balowe narzutki; podawały go sobie z ręki do ręki, śmiejąc się jak szalone, kiedy całował je po rękach od strony żyłek w tem miejscu, gdzie to skóra tak jest delikatną; potem przybierały względem niego ton macierzyński i uczyły go, jakim sposobem może zostać pięknym mężczyzną i posiąść sztukę podobania się damom. Była to ich zabawka, manekin kartonowy, o niezmiernie dowcipnym mechanizmie, który ściskał, całował, zalecał się, który posiadał najprzyjemniejsze w świecie występki, ale który w gruncie pozostawał zawsze tylko zabawką, manekinem, którego nie potrzeba było lękać się zbytecznie, dość wszakże na to, aby pod dotknięciem dziecinnej jego ręki odczuwać bardzo miły dreszcz rozkoszy.
Maksym, po ukończeniu kolegium, umieszczony został w liceum Bonaparte. Było to liceum najdystyngowańszego świata, takie właśnie, jakie Saccard winien był z tego właśnie powodu obrać dla swego syna. Dziecko, tak rozpieszczone, zniewieściałe, lekkomyślne, było podówczas przecież obdarzone żywą inteligencyą; zajmowało się jednak wszystkiem innem raczej niż naukami klasycznemi. Mimo to jednak Maksym był wcale dobrym uczniem, który nie zszedł nigdy do cyganeryi próżniaków i pozostał zawsze między przyzwoitymi paniczykami, dobrze ubranymi, o których zazwyczaj nic się nie mówi.
Z czasów dziecięcych pozostała mu tylko religijna niemal cześć dla stroju. Paryż otwarł mu oczy, wyrobił go na pięknego młodzieńca, zawsze strojnego w najmodniejszego kroju suknie.
Zresztą była tam grupa, złożona z dwudziestu może, tworząca arystokracyę liceum; wychodząc częstowali się cygarami hawańskiemi, podawanemi w złotych cygarnicach, książki nosił za nimi galonowany lokaj. Maksym skłonił ojca, aby mu kupił karyolkę i małego karego konika, który zachwycał jego kolegów. Powoził sam, z tyłu siedział lokaj ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, trzymający na kolanach tekę ucznia, istną tekę ministeryalną z brązowej skóry. I trzeba było widzieć, z jaką umiejętnością i wytwornem obejściem, przebywał w przeciągu dziesięciu minut przestrzeń z ulicy Rivoli na ulicę Hawru, osadzał na miejscu konia przed bramą liceum, rzucał cugle lokajowi, mówiąc:
— Jakóbie, o wpół do piątej, nieprawdaż?
Kramarze okoliczni rozpływali się, przejęci uwielbieniem dla tego blondynka, którego regularnie widzieli dwa razy dziennie przyjeżdżającego i odjeżdżającego w własnym powozie.
Za powrotem odwoził nieraz którego z kolegów do zamieszkiwanego przezeń domu. Obadwaj malce palili, przypatrywali się impertynencko kobietom, obryzgiwali błotem przechodniów, jak gdyby powracali z wyścigów. Istny obrazek tego światka zdumiewającego, plemienia elegantów i głupców, które można co dnia widzieć na ulicy Hawru, ubranych wytwornie i odgrywających rolę bogatych, znudzonych ludzi, kiedy tymczasem bohemia liceum, prawdziwi uczniowie, pędzą tu z wrzaskiem, krzycząc, popychając się wzajem, zbijając bruk ciężkiem obówiem, z książkami zawieszonemi na plecach u rzemienia.
Renata, która zamierzyła na seryo grać swą rolę matki i wychowawczyni, oczarowana była swoim uczniem. Nie zaniedbywała też nic co prawda, aby udoskonalić jego wykształcenie. Przechodziła właśnie podówczas wielce smutne dla siebie, pełne łez chwile; kochanek porzucił ją skandalicznie w oczach całego Paryża, przechodząc do obozu księżnej de Sternich. Marzyła więc, że Maksym stanie się dla niej pociechą, starała się postarzeć, wysilała się na macierzyńskość i urobiła się na mentora najoryginalniejszego, jakiego sobie wyobrazić można. Często karyolka Maksyma pozostawała w domu a Renata przyjeżdżała po chłopca do szkoły swą karetą. Ukrywali tekę szkolną pod ławeczką i jechali na spacer do Lasku, który w owe czasy był nowością. Tam wykładała mu istny kurs najwyższej elegancyi. Wymieniała mu po nazwisku cały ten Paryż cesarski, tłusty, szczęśliwy, jeszcze przejęty ekstazą dla owego skinienia różdżki czarodziejskiej, która wczorajszych głodomorów i hołyszów zamieniła w wielkich panów i milionerów, dyszących i uginających się pod ciężarem swych kas.
Dziecko wszakże dopytywało ją o kobiety; a ponieważ w rozmowie z nim była wielce swobodna, udzielała mu też wszelkich ciekawych szczegółów; pani de Guende była głupia, ale cudnie zbudowana; hrabina Vanska, bardzo bogata, śpiewała pierwej na podwórzach zanim wydała się zamąż za człowieka, który ją bił, jak mówiono; co do margrabiny d’Espanet i Zuzanny Haffner, te były zawsze nierozłącznemi a jakkolwiek były to jej przyjaciółki, Renata dodawała, zacinając usta, aby mu powiedzieć snać więcej, że na ich konto obiegały wielce brzydkie historye; piękna pani Lauwerens była także straszliwie kompromitującą, ale miała piękne oczy i wszyscy wiedzieli, że o ile to jej osoby dotyczy, nic jej zarzucić zgoła nie można, jakkolwiek nieco zanadto jest wmieszaną w intryżki tych biednych kobiet, które bywają w jej domu: pani Dast, pani Teissière i baronowej Meinhold.
Maksym zapragnął mieć fotografie wszystkich tych pań, ozdobił niemi album, który pozostał na stole salonu. Ażeby w kłopot wprowadzić macochę, z tą podstępnością zepsutego dzieciaka, która była najwybitniejszym rysem jego charakteru, pytał ją o szczegóły co do dmimondówek, udając że je bierze za kobiety dobrego towarzystwa. Renata, wielce moralna i poważna, powiadała mu, że to były okropne istoty, których należało mu unikać starannie, potem zapominała się i mówiła o nich jak o osobach, któreby znała najdoskonalej. Obok tego prawdziwą rozkosz sprawiało mu sprowadzenie rozmowy na temat księżnej Sternich. Ilekroć tylko jej powóz mijał się w Lasku z nimi, nie omieszkał nigdy wymienić nazwiska księżnej, ze złośliwą chytrością poglądając z pod oka na Renatę, dowodząc tem, że znaną mu jest ostatnia awanturka macochy. Ta oschłym głosem ćwiartowała na kawałki swoją rywalkę: jak też się zestarzała! Biedaczka, malowała się ohydnie, chowała kochanków po wszystkich szafach, oddała się jednemu z szambelanów po to tylko, aby znaleźć wstęp do cesarskiego łoża. I nie zbrakło jej nigdy coraz nowych w tej mierze materyj, kiedy tymczasem Maksym, aby się jej sprzeciwić, twierdził, że księżna ma wdzięk nieporównany. Wszystkie tego rodzaju nauki rozwijały w szczególniejszy sposób umysł ucznia, tem bardziej, że młoda nauczycielka powtarzała je wszędzie, gdzie się tylko zdarzyła sposobność: w Lasku, w teatrze, w salonach. Niebawem uczeń stał się bardzo biegły.
Co Maksyma zachwycało zawsze, to możność spędzania czasu pośród spódniczek, gałganków, pudru, kobiet; pozostał zawsze po troszę dziewczyną z temi swemi wydelikaconemi rękoma, z twarzyczką bez zarostu i szyją białą, krągłą. Renata, całkiem poważnie zasięgała jego zdania w przedmiocie tualet. Znał na palcach wszystkich krawców dobrych i modniarki i wydawał o każdym z nich sąd jednem słowem, mówił o smaku kapeluszy tego lub owego dostawcy, o logice sukien takiego lub tamtego krawca. W siedmnastu latach życia zgłębił wszystkie modniarki Paryża, przeniknął nawskróś każdego szewca. Ten dziwaczny uczeń, który podczas lekcyj języka angielskiego czytywał prospekty perfum, jakie mu co piątek nadsyłał jego fryzyer, mógł był świetną wygłosić rozprawę o całym wielkim świecie Paryża, zarówno biorąc w rachunek tych, co byli klientelą, jak i dostawców, w tym wieku, w którym wyrostki na prowincyi nie śmią jeszcze w twarz spojrzeć służącej.
Często, przychodząc z liceum, przywoził w swej karyolce kapelusz, pudełko mydeł, klejnot jakiś zamówiony poprzedniego dnia przez macochę. W kieszeniach jego znalazłeś zawsze jakiś kawałek naperfumowanej koronki.
Najprzyjemniejszą dlań wycieczką wszakże było towarzyszenie Renacie do słynnego Wormsa, genialnego krawca, przed którym królowe drugiego cesarstwa padały na kolana. Salon wielkiego człowieka był obszerny, kwadratowy, umeblowany w szerokie otomany. Wchodził tam zwykle z iście religijnem wzruszeniem. Tualety, to pewna, wydzielają z siebie zawsze zapach sobie właściwy; jedwab, atłas, aksamit, koronki zmięszały tu woń swą lekką, niepochwytną z wonią włosów i bursztynowym zapachem ramion; a powietrze salonu zachowało to ciepło wonne, ten zapach ciała i zbytku, który przemieniał pokój w kaplicę, poświęconą jakiemuś tajemnemu bóstwu. Często zdarzało się, że Renata i Maksym musieli tu wyczekiwać po całych godzinach; bywało tam po dwadzieścia klientek, oczekujących wraz z nimi na swoją kolej, maczających dla zabicia czasu biszkopty w kieliszkach madery, odbywających posiedzenia dokoła wielkiego stołu, zastawionego butelkami i talerzami ciastek.
Panie te były tu jak u siebie, rozmawiały swobodnie a kiedy zwinięte w kłębek otoczyły kręgiem pokój, powiedziałbyś wzlot lesbijek białych, co spadły na otomany paryzkiego salonu. Maksym, którego tolerowały i którego lubiły za dziewczęcą jego minkę, był jedynym mężczyzną przypuszczonym do tego sanktuarium. Doznawał on tam boskich rozkoszy; ślizgał się wzdłuż otoman jak chybki wąż; znajdowano go gdzieś pod jakąś spódnicą, za którymś stanikiem, między dwoma sukniami, gdzie się kurczył, robił maleńkim i zachowywał się cicho, oddychając tylko wonnem ciepłem swych sąsiadek, z miną pobożnego dziecka.
— Ten malec wciśnie się wszędzie — mówiła baronowa Meinhold, klepiąc go po twarzy.
Był tak smukły, delikatny, że te panie nie dawały mu więcej nad lat czternaście. Bawiły się, upajając go maderą sławnego Wormsa. On opowiadał im zdumiewające rzeczy, z których śmiały się do łez. W każdym razie margrabina d’Espanet, znalazła najodpowiedniejsze słowo na określenie sytuacyi. Kiedy pewnego dnia odkryto Maksyma w rogu otomany za jej plecami:
— No, ten chłopak powinien był urodzić się dziewczyną — szepnęła, widząc go tak różowym, rozrumienionym, tak przeniknionym zadowoleniem, jakiego doświadczał w jej sąsiedztwie.
Potem, kiedy wielki Worms przyjął nakoniec Renatę, Maksym wsuwał się wraz z nią do gabinetu mistrza. Pozwolił sobie coś dwa czy trzy razy na parę jakichś uwag, przez czas, kiedy mistrz zatopiony był w widoku swej klientki, jak wedle arcykapłanów piękna Leonardo da Vinci miał być zatopionym wobec Jokondy. Mistrz raczył się uśmiechnąć z trafności jego uwag. Kazał on stawać Renacie przed lustrem, które szło od podłogi do sufitu, zamyślał się głęboko, marszczył brwi a ona tymczasem, wzruszona, powstrzymywała oddech, aby się nie poruszyć. I po kilku minutach, mistrz, jakby nagle zdjęty i wstrząśniony natchnieniem, malował wielkiemi rysami urywanemi arcydzieło powstałe w jego głowie, oschłemi zdaniami:
— Suknia Montespan z popielatej faye... tren rysujący z przodu baskinę zaokrągloną... wielkie kokardy z szarego atłasu podnoszące go na biodrach... nakoniec tablier fałdowany z tiulu gris perle, bufki przedzielane plisami popielatego atłasu.
Zastanawiał się jeszcze, zstępował, zda się, do głębin swego geniuszu i z tryumfalną miną Pytyi na trójnogu, dodawał:
— Wepniemy we włosy nad tą uśmiechnioną twarzyczką, zadumanego motyla Psychy o lazurowych mieniących się skrzydłach.
Innemi znów razy natchnienie było oporne. Znakomity Worms daremnie go przyzywał, daremnie koncentrował swe zdolności. Udręczał brwi, blednął, ujmował w obie dłonie biedną swą głowę, którą ściskał z rozpaczą a pokonany, rzucając się na fotel:
— Nie — bąkał głosem osłabionym — nie, dziś niepodobna... to niemożliwe... Panie jesteście niedyskretne. Źródło się wyczerpało.
I wyprawiał Renatę za drzwi, powtarzając:
— Niepodobieństwo, niepodobieństwo, droga pani, będziesz pani tak dobra zajść tu innego dnia... Nie odczuwam pani dzisiejszego rana...
Piękne wychowanie, które odbierał Maksym, miało ten pierwszy rezultat, iż w siedemnastym roku wyrostek uwiódł pokojówkę macochy. Najgorszem było, że dziewczyna zaszła w ciążę. Trzeba ją było wysłać na wieś wraz z dzieciakiem i wyznaczyć jej małą pensyjkę. Renatę ubodła niesłychanie ta awanturka. Saccard o tyle tylko nią się zajął, o ile chodziło o uregulowanie kwestyi pieniężnej; ale młoda kobieta złajała porządnie swego ucznia. On, z którego chciała zrobić dystyngowanego człowieka, jak mógł się kompromitować z taką dziewczyną! Jakiż śmieszny i żenujący debiut, jakaż pustota nie do darowania! Gdybyż był chociaż rozpoczął od której z tych pań!
— Do licha! — odpowiedział spokojnie — gdyby twoja przyjaciółka Zuzanna była się zdecydowała, ona to teraz wyjeżdżałaby na wieś.
— Oh, ten lampart! — szepnęła rozbrojona, rozweselona na myśl, że Zuzanna miałaby szukać schronienia na wsi z pensyą tysiąca dwustu franków rocznie.
Potem jeszcze zabawniejsza przyszła jej myśl do głowy i zapominając o swej roli gniewnej matki, poczęła śmiać się, ręką tłumiąc głośny wybuch śmiechu i, patrząc nań z pod oka, wyszeptała:
— Ależ, mój drogi, Adelina wówczas nie darowałaby ci tej sprawki, a jej jakie wyprawiałaby sceny...
Nie dokończyła, Maksym śmiał się z nią razem. Tak zakończyło się moralizowanie Renaty.
Saccard wszakże nie troszczył się bynajmniej o tych dwoje dzieci, jak nazywał syna i drugą żonę. Pozostawiał im wolność absolutną, szczęśliwy, że ich widzi w takiej z sobą harmonii, że całe mieszkanie napełniają gwarem hałaśliwej wesołości.
Szczególniejsze to było mieszkanie to pierwsze piętro przy ulicy Rivoli. Drzwi trzaskały w niem bezustannie przez dzień cały; służba mówiła głośno; przez ten świeży, jaskrawy zbytek wciąż przebiegały powiewające spódnice, procesye dostawców, wrzawa przyjaciółek Renaty, kolegów Maksyma i gości Saccarda. Ten ostatni przyjmował od dziewiątej do jedenastej cały tłum najróżnorodniejszych ludzi: senatorowie i woźni sądowi, księżniczki i modniarki, cała piana, którą burze Paryża wyrzucały co rana u drzwi jego, suknie jedwabne, brudne spódnice, bluzy, czarne fraki, a on wszystkich przyjmował tym samym tonem pośpiesznym, temi samemi gestami niecierpliwemi i nerwowemi; zawierał interesa w dwóch słowach, rozwiązywał dziesięć kwestyj naraz i rozstrzygał sprawy biegając. Powiedziałbyś, że mały ten człowieczek ruchliwy, który miał głos bardzo donośny, bił się w swym gabinecie z ludźmi, z meblami, łamał koziołki, uderzał w sufit głową, aby z niej wytrysły nowe pomysły i spadał zawsze zwycięzki napowrót na nogi. Potem o jedenastej wychodził i nie wracał już przez dzień cały; śniadanie jadł po za domem, częstokroć nawet i obiad.
W takich razach dom należał bezpodzielnie do Renaty i Maksyma; zajmowali gabinet ojca; rozwijali tam pakunki dostawców, różnorodne gałganki leżały porozrzucane na poręczach foteli. Czasami ludzie poważni czekali z godzinę u drzwi gabinetu, póki chłopak i młoda kobieta nie skończyli rozprawy nad jakąś kokardą, usadowieni po obu rogach biura ojcowskiego. Renata kazała zaprzęgać po dziesięć razy dziennie. Rzadko jadano razem; z pośród trójga, dwoje przynajmniej biegało, zapominało o obiedzie i powracało dopiero po północy. Był to apartament zgiełku, interesów, przyjemności, gdzie nowoczesne życie ze swoim brzękiem dźwięczącego złota, szelestem tualet, pędziło jak wicher.
Arystydes Saccard znalazł się nakoniec w właściwem sobie otoczeniu. Wykazał się wielkim spekulantem, zdolnym do milionowych obrotów. Po mistrzowskiej sztuczce na ulicy Pépinière, odważnie rzucił się w odmęt walki, która poczynała osypywać Paryż haniebnemi szczątkami rozbicia i tryumfami błyskotnemi. Naprzód rzucał się w grę tam tylko, gdzie był pewien wygranej, ponawiając pierwsze swe powodzenie, zakupując nieruchomości, o których wiedział z góry, że zagrożone są rozwaleniem i podsuwając swych przyjaciół, aby uzyskać możliwie wysoką indemnizacyę. Były chwile, że miał po pięć lub sześć domów, owych domów, którym przyglądał się niegdyś w tak szczególny sposób, jak dawnym znajomym, kiedy był jeszcze ubogim komisarzem nadzorczym. Ale to było dopiero dziecięctwo sztuki. Kiedy posługiwał się kontraktami najmu, spiskował z lokatorami, okradał państwo i osobniki, nie była to bynajmniej jeszcze tak wielka sztuka i myślał sobie w duchu, że gra niewartą była świeczki. To też wkrótce zwrócił swój geniusz w kierunku spekulacyj daleko więcej skomplikowanych.
Saccard wynalazł naprzód sztuczkę zakupu nieruchomości, dokonywanego pod płaszczykiem i na rachunek miasta. Decyzya rady stanu stwarzała dla tego ostatniego sytuacyę wielce trudną. Zakupiło ono z wolnej ręki znaczną ilość domów, spodziewając się, że uda mu się zużytkować kontrakty najmu i pozbyć się lokatorów bez wielkiej indemnizacyi. Nabytki te przecież uważane były za ekspropriacyę istotną i miasto znaglono do płacenia. Wówczas to Saccard wystąpił z propozycyą, aby miasto pod jego imieniem nabywało potrzebne sobie nieruchomości; kupował, korzystał z praw kontraktu i za pewne odstępne oddawał nieruchomość w oznaczonym terminie. A nawet rozwinął tu grę podwójną; zakupował dla miasta i dla prefekta. Kiedy interes był zbyt tentującym, zręcznie usuwał gdzieś dom. Państwo płaciło. Wynagradzano jego usłużność, nadając mu skrawki ulic, projektowane place, które on znów odstępował od siebie powtórnie, zanim jeszcze rozpoczęto nową drogę. Była to gra dziko hazardowna; grano na dzielnicach, mających się budować, jak się gra papierami na giełdzie.
Pewne damy, ładne dziewczyny, serdeczne przyjaciółki wysokich dostojników — należały do tej gry; jedna z nich, której białe ząbki są sławne, schrupała niemi po kilkakroć całe ulice. Saccard czuł głód coraz większy, żądze jego wzrastały bezustannie, widząc ten potok złota, przeciekający mu przez palce. Zdawało mu się, że morze dwudziesto-frankówek rozlewało się dokoła niego, z jeziora stawało się oceanem, zapełniając niezmierny widnokrąg z łoskotem fal dziwnych, muzyką metaliczną, która mu łechtała serce; rzucał się w awantury, jak coraz śmielszy z dniem każdym pływak, zanurzając się, wypływając, raz brzuchem to znów plecami, przerzynając te fale w pogodę czy burze, licząc na swe siły i zręczność, że nigdy nie pójdzie na dno.
Paryż nurzał się cały wówczas w chmurze wapna. Czasy, przepowiedziane przez Saccarda na wzgórzach Montmartre’u, nadeszły teraz. Krajano stolicę istnemi cięciami szabli a on był przy każdej ranie. Wszędy miał swoje zwaliska, w każdej ranie miasta. Na ulicy Rome był wmieszany w tę zdumiewającą historyę, gdzieto jakaś spółka wykopała dół ogromny po to tylko, aby przenieść pięć czy sześć tysięcy metrów ziemi i wmówić w świat jakieś niby prace olbrzymie, a który następnie trzeba było wyrównać zwożąc ziemię z Saint-Ouen, kiedy spółka zbankrutowała. On wyszedł z tej sprawy z czystem sumieniem, z pełnemi kieszeniami, dzięki bratu swemu, Eugeniuszowi, który raczył się w to wdać. W Chaillot dopomagał do niwelacyi wzgórza, aby tam przeprowadzić bulwar, który przechodzi od Łuku Tryumfalnego aż do mostu Almy. W okolicach Passy on to miał pomysł rozsypać gruzy Trokadera w nizinie, tak że dziś ziemia znajduje się na dwa metry głęboko i że trawa nawet nie chce rosnąć w tem wapnie.
Odnalazłbyś go w dwudziestu punktach naraz, wszędzie gdzie była tylko jakaś niepokonana przeszkoda, jakieś uprzątnienie, z którem nie umiano sobie dać rady, jakieś nasypy, których nie można było dokonać, jakaś zawała ziemi czy gruzu, która niecierpliwiła gorączkowy pośpiech inżynierów, którą on gotów był rozdrapać choćby własnemi paznogciami i w której zawsze koniec końcem znalazł dla siebie jakiś kuban czy finansową operacyę w swoim rodzaju. Jednego i tego samego dnia biegł do robót przy Łuku Tryumfalnym, na bulwar Św. Michała, do wywózki na bulwarze Malesherbes, to znów do Chaillot, wlokąc z sobą armię robotników, urzędników, akcyonaryuszy, ofiar i oszustów.
Największą wszakże jego sławą był „Kredyt gruntowy“, który założył z panem Toutin-Laroche. Ten ostatni był tu dyrektorem oficyalnym, on ukazywał się tylko w roli członka rady nadzorczej. Eugeniusz i w tym wypadku poparł jeszcze dzielnie swego brata. Dzięki jemu, rząd dał upoważnienie temu towarzystwu i nadzorował je z wielką dobrodusznością. W pewnej delikatnej okoliczności, kiedy jakiś dziennik źle myślący pozwolił sobie skrytykować działalność tego stowarzyszenia, „Monitor“ zaszedł tak daleko, że ogłosił notę wzbraniającą wszelkiej dyskusyi o instytucyi tak poważnej i uczciwej, którą państwo raczyło się opiekować.
„Kredyt gruntowy“ oparty był na znakomitym systemie finansowym; pożyczał on rolnikom połowę ceny taksy ich posiadłości, gruntował pożyczkę na hypotece i pobierał od pożyczających procenty, zwiększone ratą amortyzacyjną. Nigdy chyba mechanizm nie był godniejszym ani roztropniej obmyślanym. Eugeniusz oświadczył bratu z przebiegłym uśmiechem, że Tuilerye domagały się przedewszystkiem uczciwości. Pan Toutin-Laroche wytłomaczył sobie to pragnienie tak, że najspokojniej pozwolił dalej funkcyonować maszynie pożyczek rolniczych a równocześnie dołączył do tejże bank, który ściągał do siebie kapitały i który puszczał się na grę gorączkową wszelkiego rodzaju spekulacyi.
Dzięki potężnemu wprawieniu w ruch tej instytucyi przez jej dyrektora, „Kredyt gruntowy“ posiadł wkrótce opinię niewzruszoności i powodzenia niczem niezachwianego. Przy otwarciu, aby odrazu rzucić na giełdę całą masę akcyj zupełnie świeżych i nadać im pozór walorów, które już w długim były obiegu, Saccard miał dowcipny pomysł, że przez noc całą kazał je deptać nogami i bić brzozowemi miotłami służbie kancelaryjnej.
Pałac, w którym mieściły się biura, z dziedzińcem pełnym pojazdów, z surowem okratowaniem, szerokim podjazdem i monumentalnemi wschodami, z długą amfiladą wspaniałych gabinetów, całą masą urzędników i uliberyowanych lokajów, miał pozór czcigodnej i surowej świątyni boga-pieniądza; a nic już nie przejmowało publiczności bardziej prawdziwie religijnem wzruszeniem nad sanktuarium, nad kasę, do której prowadził kurytarz iście kościelnej nagości, i gdzie spostrzegało się wielką ogniotrwałą szafę, bożyszcze nizkie, wmurowane w ścianę, przysadziste i drzemiące z trzema swemi zamkami, z grubemi bokami i wyglądem świętego, mitologicznego stworzenia.
Saccard faktorował w wielkim interesie z miastem. Miasto, zapożyczywszy się, gniecione tym długiem, wciągnione w ten piekielny taniec milionów, które puściło w ruch, aby się przypodobać cesarzowi i napełnić niektóre kieszenie, skazanem było obecnie na pożyczki ukryte, nie chcąc się przyznać do swej gorączki, do tego szału oskardów i kamieni. Stworzyło ono wówczas to, co nazywano bonami delegacyjnemi, prawdziwe weksle długoterminowe, aby płacić niemi antreprenerów w samym dniu zawarcia umów, i dać im tym sposobem możność znalezienia funduszów za pomocą sprzedaży tych bonów. „Kredyt gruntowy“ przyjął uprzejmie ten papier z rąk przedsiębiorców. W dniu, w którym miastu zabrakło pieniędzy, Saccard podjął się o nie postarać. Znaczną sumę udało mu się zebrać na emisję bonów delegacyjnych, które pan Toutin-Laroche klął się, że miał od koncesyonowanych stowarzyszeń a które w rzeczywistości włóczył już po rynsztokach wszelkiego rodzaju spekulacyi.
Od tej chwili nie można już było zaczepiać „Kredytu gruntowego“; trzymał on Paryż za gardło. Dyrektor mówił już odtąd z uśmiechem o sławnem „Towarzystwie generalnem portów marokańskich“; istniało ono przecież wciąż jeszcze, a dzienniki regularnie sławiły owe wielkie stacye handlowe, w pewnych stałych odstępach czasu. Pewnego dnia, kiedy pan Toutin-Laroche namawiał Saccarda, aby wziął dla siebie akcye tego towarzystwa, tenże roześmiał mu się w nos, pytając czy uważa go za tak ograniczonego, aby umieszczał swe pieniądze w „Towarzystwie generalnem Tysiąca i jednej nocy“.
Do tej pory Saccard grał szczęśliwie, zawsze na pewno tylko, oszukując, sprzedając się, zyskując na sprzedażach, wyciągając zawsze dla siebie jakibądź zysk z każdej finansowej operacyi. Niedługo wszakże ta frymarka już mu nie wystarczała, wzgardził tem pokłosiem, zbieraniem złota, które tacy Toutin-Laroche i baronowie Gouraud rzucali w swym pochodzie. Zanurzył ramię po łokieć w worku. Zawiązał spółkę z Mignonem, Charrier et Comp., tymi sławnymi przedsiębiorcami, ówcześnie rozpoczynającymi dopiero, którzy mieli z czasem zebrać kolosalne fortuny. Miasto zdecydowało się już nie prowadzić samo prac przebudowy, ale ustąpić bulwary ryczałtem. Stowarzyszenia kaucyonowane zobowiązały się dostarczyć mu gotowych już ulic, z drzewami zasadzonemi, ławkami, latarniami gazowemi, za cenę umówionej indemnizacyi, często bardzo oddawały drogę za bezcen, dostateczny zysk mając na gruntach przyległych, które zatrzymywały sobie i odprzedawały ze znaczną przewyżką.
Gorączka spekulowania na gruntach, szalona zwyżka nieruchomości datuje się od owej epoki. Saccard przez swoje stosunki otrzymał koncesyę na trzy odłamki bulwarów. Był on duszą pałającą i warcholską potrosze tego stowarzyszenia. Panowie Mignon i Charrier, jego kreatury początkowo, byli to kuci na cztery nogi, podstępni jegomoście, majstrowie mularscy, którzy znali wybornie wartość pieniędzy. Śmieli się cichaczem z ekwipaży Saccarda; najczęściej nie zdejmowali swych bluz, nie wahali się własnoręcznie dopomagać robotnikom, powracali do domu pokryci gipsem lub wapnem. Obadwaj pochodzili z Langres. Przynosili z sobą do tego palącego i nienasyconego Paryża rozsądek ostrożny, umysł spokojny, niezbyt otwarty, niezbyt inteligentny, ale wielce nadający się do korzystania z każdej okazyi napełnienia sobie kieszeni na to, aby później dopiero kiedyś używać.
Jeżeli Saccard puścił w bieg interes, ożywił go swym płomieniem, swoją szaloną żądzą, panowie Mignon i Charrier swoją równowagą, swoją rutynowaną a cierpliwą administracyą, uchronili go ze dwadzieścia razy przynajmniej od bankructwa swego wspólnika, wiecznie pełnego zdumiewających fantazyj. Odmawiali oni również należenia do spekulacyj pobocznych, które codziennie rodziły się w jego głowie: budowania sal koncertowych, obszernych łazienek na bocznych gruntach, kolei mającej iść wzdłuż linii nowych bulwarów, oszklonej galeryi, któraby w dziesięćkroć podniosła czynsz sklepów i pozwalała krążyć po Paryżu, nie narażając się na zmoknięcie. Przedsiębiorcy, aby odrazu przeciąć wszelkie te projekty, które ich przerażały, zdecydowali, że ziemie, leżące po bokach ulic, zostaną podzielone między trzech wspólników i że każdy z nich zrobi ze swoim nabytkiem, co mu się podoba. Oni roztropnie dalej rozprzedawali swe części. On wciąż budował. Mózg mu wrzał pod czaszką. Byłby w stanie proponować bez uśmiechu Paryż cały pod klosz olbrzymi wstawić, aby zeń zrobić wielką cieplarnię, w której hodowanoby ananasy i trzcinę cukrową.
Niebawem, bezprzestannie w ruch wprawiając kapitały, miał ośm domów na nowych bulwarach. Cztery były całkowicie wykończone, dwa przy ulicy Marignan a dwa na bulwarze Haussmanna; cztery inne, położone na bulwarze Malesherhes, były w budowie dopiero a nawet jeden z nich, szerokiem otoczony rusztowaniem, gdzie się miał wznosić wspaniały pałac, dotąd doprowadzono zaledwie do wysokości pierwszego piętra.
W tej epoce interesy jego poplątały się tak bardzo, tyle miał równocześnie nici, nawiązanych do każdego palca, tyle spraw do doglądania i maryonetek do wprawiania w ruch, że sypiał zaledwie po trzy godziny na dobę a korespondencye czytywał w powozie. Najcudowniejszem było to, że kasa jego zdawała się być niewyczerpaną. Był akcyonaryuszem wszystkich towarzystw, budował z pewnym rodzajem gorączkowego szału, mięszał się we wszelkie spekulacye, groził formalnem zalaniem Paryżowi, jak morze w przypływie, choć nigdy nikt nie widział, by zgarnął zysk jakiś zupełnie czysty, zebrał wielką sumę, która nie lękałaby się dziennego światła. Ta fala złota, o źródłach nieznanych, która, zda się, z szybkością wypływała z jego gabinetu, zdumiewała tłumy i czyniła go w tej chwili człowiekiem wybitnym, znanym, któremu dzienniki przypisywały wszelkie dowcipy giełdowe.
Z takim mężem Renata była niemal niezamężną a przynajmniej zgoła nieskrępowaną małżeństwem. Po całych tygodniach czasami nie widywała go prawie zupełnie. Zresztą, był doskonałym małżonkiem: otwierał jej naoścież swoją kasę. W gruncie lubiła go, jak uprzejmego bankiera. Ilekroć odwiedziła pałac Béraud, zawsze wychwalała go niezmiernie przed ojcem, który, mimo majątku zięcia i jego powodzenia, pozostawał dlań zawsze chłodnym i surowym; ten człowiek zdawał się tak głęboko przeświadczonym, że życie jest tylko jednym interesem, tak widocznie zrodzonym był do wybijania monety ze wszystkiego, co mu wpadło pod rękę: kobiet, dzieci, bruku, worów gipsu, że nie mogła nawet robić mu zarzutu, iż małżeństwo z nią uważał za targ jeden więcej. Od czasu owego targu patrzył na nią potrosze, jak na jedną z pięknych swych kamienic, które przynosiły mu zaszczyt i z których spodziewał się wyciągnąć dla siebie znaczne zyski. Chciał, aby się ubierała pięknie, żeby była głośną, żeby zawracała głowy całemu paryzkiemu światu. To dawało mu pewną pozycyę, zdwajało przypuszczalną cyfrę jego majątku. I on wydawał się młodym, pięknym i tonącym w wirze uciech, przez swoją żonę. Była ona wspólniczką jego, sama o tem niewiedząc. Nowy zaprząg, tualeta za dwa tysiące talarów, powolność dla któregoś kochanka, ułatwiały, rozstrzygały częstokroć o najszczęśliwszych jego interesach.
Czasami nawet utrzymywał, że jest zbyt przeciążony pracą, posyłał ją do którego ministra lub jakiegoś dygnitarza, po jakie upoważnienie lub odpowiedź. Wówczas mawiał jej:
— A bądź tam rozsądną! — tonem, który był wyłączną jego specyalnością, drwiącym i pieszczotliwym zarazem.
A skoro powracała, kiedy jej się udało, zacierał ręce, powtarzając sławne swe:
— A byłaś że tam przecie rozsądną?..
Renata śmiała się. Zbyt sam był czynnym, aby miał potrzebować lub życzyć sobie drugiej pani Michelin. Poprostu lubił tylko żarty niesmaczne, drażliwe hypotezy. Zresztą, gdyby Renata „była rozsądną“, sprawiłoby mu to o tyle tylko przykrość, że opłacił istotnie uprzejmość owego ministra, czy dygnitarza. Wyprowadzać ludzi w pole, wyzyskiwać ich, dawać im mniej, niż to, do czego mieli prawo za swe pieniądze, było dla niego rozkoszą.
Mawiał on często:
— Gdybym był kobietą, sprzedawałbym się może, ale nigdy nie dostarczałbym zakupionego towaru; to za głupie.
Ta waryatka Renata, która pewnej nocy ukazała się na paryzkiem niebie, jak ekscentryczna wieszczka rozkoszy światowych, była najmniej chyba nadającą się do analizy kobietą. Gdyby ją wychowywano w domu, byłyby stępiały w niej pod wpływem religii lub innego jakiego zadowolenia nerwowego zawiązki żądz, których ukłócia przyprowadzały ją chwilami do szaleństwa. Głowa jej była nawskroś mieszczańska; miała ową uczciwość absolutną, zamiłowanie w logice rzeczy, obawę przed niebem i piekłem, olbrzymią dozę przesądów; należała ona do rasy ojca, tej rasy spokojnej i rozważnej, w której kwitnęły cnoty domowego ogniska. I w tej to naturze właśnie kiełkowały i urastały najbardziej zdumiewające fantazye, wieczyście odradzające się ciekawości, żądze niewyznane. U panien Wizytek, wolna, z umysłem błąkającym się wpośród mistycznych rozkoszy kaplicy i wśród przyjaźni cielesnych z małemi swemi koleżankami, wytworzyła sobie wychowanie fantastyczne, ucząc się występku i wkładając weń całą otwartość swej natury, rozprzęgającej mózg jej młodociany do tego stopnia, że w szczególniejszy kłopot wprowadzała swego spowiednika, wyznając mu, że pewnego dnia, podczas mszy, doznała nieusprawiedliwionej niczem chęci powstania z miejsca i uściśnienia go przed ołtarzem. Biła się w piersi, drżała na myśl o dyable i jego ogniu piekielnym.
Błąd jej, który następnie stał się powodem jej małżeństwa z Saccardem, to brutalne uwiedzenie, które przyjęła z pewnym rodzajem oczekiwanego przerażenia, dało jej dziwną dla samej siebie wzgardę i zaciężyło nad całem życiem. Pomyślała, że niepodobieństwem było już dla niej walczyć przeciw złemu, że ono było w niej samej, że logika upoważniała ją do brnięcia w złem aż do samego końca tej wiedzy złego. Raczej była to w niej ciekawość niż żądza. Rzucona w ten świat drugiego cesarstwa, pozostawiona swej gorącej wyobraźni, zaopatrzona w dostateczną zawsze ilość pieniędzy, ośmielana w swych wybrykach najekscentryczniejszych przez poklask tłumu, oddała się temu życiu, żałowała tego potem, zdołała wreszcie zabić w sobie tę dogorywającą uczciwość, wiecznie gnana chłostą żądz, wiecznie pchana naprzód nienasyconą potrzebą poznania i doświadczenia wszystkiego.
Zresztą, w tej księdze wiedzy złego nie zaszła ona dalej, nad powszechne karty. Chętnie rozmawiała półgłosem, ze śmieszkami stłumionemi, o nadzwyczajnych wypadkach czułej przyjaźni Zuzanny Haffner i Adeliny d’Espanet, drażliwego rzemiosła pani de Lauwerens, pocałunku po stałej cenie hrabiny Vanskiej; ale patrzała jeszcze na te wszystkie rzeczy z pewnego oddalenia, z niejaką myślą zakosztowania tego kiedyś może; a to pragnienie nieokreślone, które występowało w niej w złych chwilach, zwiększało u niej jeszcze trwogę, było to błędne poszukiwanie jakiejś wyłącznej, nieporównanej z niczem rozkoszy, w której tonęła jej imaginacya.
Pierwsi jej kochankowie nie popsuli jej bynajmniej; trzy razy wyobrażała sobie, że jest zakochaną niezmiernie: miłość wybuchała w jej głowie, jak fajerwerk, którego iskry nie dochodziły do serca. Szalała przez miesiąc, afiszowała się z owym wybranym po całym Paryżu; potem, pewnego ranka, wśród całej tej hałaśliwej czułości uczuwała w duszy przygniatającą ciszę, pustkę bezmierną. Pierwszy, młody książę de Rozan, minął bez śladu; Renata, której uwagę zwrócił swą łagodnością i pięknemi manierami, w tem sam na sam uznała go za kompletne zero, bezbarwne, zabijająco nudne. Pan Simpson, attaché ambasady amerykańskiej, który po nim nastąpił, podobno bił ją nieomal i jej nadmiernej swej energii zawdzięczał, że pozostał przez rok przeszło jej kochankiem. Następnie przyjęła hrabiego de Chibray, adjutanta cesarskiego, pięknego mężczyznę, próżnego niesłychanie, który poczynał już jej ciężyć dziwnie, kiedy księżna Sternich ośmieliła się w nim zakochać i odebrać go Renacie; wtedy dopiero poczęła go opłakiwać, dawała do zrozumienia swym przyjaciółkom, że jej serce było złamane, że nigdy już kochać nie będzie. Tak to doszła do p. de Mussy, istoty najbezbarwniejszej pod słońcem, młodzieńca, dobijającego się karyery w służbie dyplomatycznej prowadzeniem kotyliona z osobliwszym wdziękiem; nie mogła nigdy zdać sobie z tego sprawy, jak mu się oddała i zatrzymała go dość długo, zdjęta lenistwem, niesmakiem dla kogoś nieznanego znowu, którego odgaduje się i poznaje nawskroś w ciągu godziny, w oczekiwaniu jakiejś nadzwyczajnej przygody, dla której opłaciłoby się narazić na kłopotliwą zmianę.
Mając lat dwadzieścia osiem, była już okropnie znużoną. Nuda tem się jej wydawała nieznośniejszą, że mieszczańskie jej rodowe cnoty korzystały z chwil, w których się nudziła, aby podnosić lament i niepokoić ją poważnie. Zamykała się wówczas u siebie, miewała okropne migreny. Potem znów, kiedy drzwi swe otwarła, wypływała z poza nich fala jedwabiów i koronek z wielkim hałasem, istota stworzona do zbytku i uciech, bez najmniejszej troski w sercu, bez najlżejszego choćby rumieńca na czole.
W tem życiu czczem i światowem miała ona przecież raz romans. Pewnego dnia, o zmroku, kiedy się udała, aby odwiedzić ojca i wysiadła opodal domu, gdyż nie lubił przed swoim domem turkotu powozów, spostrzegła, powracając, na wybrzeżu Saint-Paul, że tuż za nią szedł ciągle jakiś młody człowiek. Było gorąco; dzień zamierał z miłosną jakąś, łagodną pieszczotą. Ona, której towarzyszono jedynie konno w alejach Lasku, uznała tę przygodę za wielce oryginalną, ciekawą; pochlebiał jej ten hołd całkiem nowy, wprawdzie brutalny nieco, ale łechcący przez to samo właśnie jej dumę. Zamiast powrócić do domu, weszła w ulicę Temple, wodząc za sobą swego niezwykłego adoratora po bulwarach. Ten człowiek wszakże nabrał śmiałości i poczynał stawać się natarczywym tak dalece, że Renata, cokolwiek zdumiona, tracąc głowę, skierowała się na ulicę Faubourg-Poissonnière i tu schroniła się do sklepu siostry swego męża.
Mężczyzna wszedł tam za nią. Pani Sydonia uśmiechnęła się, zdawała się pojmować i pozostawiła ich samych. A kiedy Renata chciała wyjść za nią, nieznajomy przytrzymał ją silnie, począł do niej mówić grzecznie, z wielkiem wzruszeniem i wreszcie pozyskał jej przebaczenie. Był to jakiś urzędnik, któremu na imię było Jerzy i którego nigdy nie spytała o nazwisko. Spotkała się tu z nim jeszcze dwa razy; wchodziła przez sklep, on przybywał od strony ulicy Papillon. Ta miłość przypadkowa, znaleziona i przyjęta na ulicy, dała jej jedną z najżywszych przyjemności w życiu. Myślała o niej zawsze z pewnym wstydem, ale szczególnym uśmiechem żalu zarazem. Pani Sydonia zyskała na tej awanturce to przynajmniej, że nakoniec stała się wspólniczką drugiej żony swego brata; a była to rola, do której wzdychała od dnia jej ślubu.
Ta biedna pani Sydonia doznała przykrego zawodu. Faktorując w tem małżeństwie, przypuszczała, że i ona potrosze poślubi Renatę, że zrobi z niej swoją klientkę i zdoła zapewnić sobie cały szereg drobnych zysków. Sądziła kobiety od pierwszego spojrzenia, jak znawcy sądzą konie. To też trwoga jej była wielką, kiedy, pozostawiwszy miesiąc czasu małżeństwu na zainstalowanie się, zrozumiała, że przychodzi już zapóźno, spostrzegłszy piękną panią de Lauwerens, królującą pośrodku salonu. Ta ostatnia, piękna, dwudziesto-sześcioletnia kobieta, zrobiła sobie rzemiosło z wprowadzania w świat nowoprzybyłych kobiet. Należała ona do bardzo starego rodu, wyszła zamąż za człowieka, należącego do wysokich sfer finansowych, który miał tę wadę, że stanowczo odmawiał płacenia rachunków modniarek i krawców. Pani, osoba wielce inteligentna, umiała sobie sama wynaleźć źródło dochodów, utrzymywała się sama. Osobiście miała wstręt do mężczyzn, jak mówiła, ale dostarczała ich wszystkim swym przyjaciółkom; był ich tam zawsze wybór w jej apartamentach przy ulicy Provence, ponad biurami męża. Bywały tam podwieczorki. Spotykano się u niej w sposób nieprzewidziany zupełnie i elegancki. Nie było nic w tem przecież złego, że młoda dziewczyna szła odwiedzić tę kochaną panią Lauwerens; tem gorzej dla niej, jeśli przypadek sprowadził tam mężczyzn, pełnych uszanowania zresztą i z najwykwintniejszego zawsze świata. Pani domu zachwycająca była w swych peniuarach koronkowych. Bardzo często gość byłby ją wybrał z całej kolekcyi blondynek i brunetek. Kronika wszakże zapewniała, że wszelkie pokuszenia w tej mierze były daremnemi, że nie ciążył na niej zarzut najlżejszy. Cała tajemnica interesu polegała na tem właśnie. Zachowywała wysokie swe stanowisko w świecie, cieszyła się przyjaźnią wszystkich mężczyzn, miała prawo do dumy uczciwej kobiety, kosztowała tajemnej radości doprowadzania innych do upadku i wyciągania ztąd dla siebie korzyści...
Kiedy pani Sydonia pojęła ten mechanizm nowego wynalazku, dotknięta nim została do głębi. Była to szkoła klasyczna: kobieta w starej, czarnej sukni, roznosząca liściki miłosne w głębi swego koszyczka, przeciwstawiona szkole nowoczesnej, wielkiej pani, która sprzedaje swoje przyjaciółki w wytwornym buduarze, pijąc filiżankę herbaty. Szkoła nowożytna odniosła tryumf!
Pani de Lauwerens zmierzyła zimnem spojrzeniem wytartą suknię pani Sydonii, w której przeczuwała rywalkę. I z jej to ręki Renata otrzymała pierwszy swój kłopot, młodego księcia de Rozan, którego ładna bankierowa zawsze z wielką trudnością „umieszczała“. Szkoła klasyczna znacznie później dopiero odniosła zwycięztwo, kiedy pani Sydonia użyczyła swego mieszkanka w antresoli na kaprys swój bratowej dla nieznajomego z Quai St.-Paul. Odtąd pozostała jej powiernicą.
Jednym ze stale wiernych klientów Sydonii wszakże był Maksym. Począwszy od lat piętnastu wieku, włóczył się on zwykle do ciotki, węsząc zapomniane rękawiczki gdzieś na którymś fotelu. Ona, dla której nienawistną była wszelka otwarta sytuacya i która nigdy nie chciała się przyznać do wyświadczanych przez siebie przysług, nakoniec pozwalała mu kluczów od swego mieszkania w pewne dni, zapewniając, że do jutra pozostanie na wsi. Maksym mówił coś o przyjaciołach, których chciałby przyjąć u siebie a których nie śmie naprowadzać do domu ojca. W tej to antresoli na Faubourg-Poissonnière spędził on kilka nocy z biedną dziewczyną, którą musiano wysłać na wieś. Pani Sydonia pożyczała swemu siostrzeńcowi pieniędzy, miękła wobec niego, szepcząc pieszczotliwym głosem, że był „bez włoska, różowy jak amorek“.
Maksym tymczasem wyrósł. Był to teraz młodzieniec smukły i ładny, który zachował różową cerę i błękitne oczy dziecka. Sfalowane włosy dodawały mu do reszty tę powierzchowność dziewczęcą, która zachwycała panie. Podobnym był do biednej Anieli, miał jej słodycz spojrzenia i białość blondynki. Ale nie wart był nawet tej kobiety ociężałej i biernej. Rasa Rougonów wytworniała w nim, wydelikacona i występna. Urodzony z matki zbyt młodej, przynoszący z sobą na świat dziwną mieszaninę właściwości fizycznych i moralnych, złożony z szalonych, nienasyconych żądz ojca i z miękości biernej matki, był on produktem wadliwym, w którym wady rodziców dopełniały się wzajem i pogarszały. Rodzina ta żyła zbyt pośpiesznie, to też zamierała już w tej istocie wątłej, u której płeć wahała się dość długo i która nie posiadała już tej woli, chciwej zysku i uciech, jak u Saccarda, ale natomiast nikczemność zjadania gotowego już majątku; hermafrodyta szczególniejszy, co przyszedł na świat we właściwej sobie godzinie przegniłego społeczeństwa.
Kiedy Maksym pojawiał się w Lasku, ściśnięty w pasie jak kobieta, unosząc się i przechylając zlekka na siodle, wprawiony w kołysanie galopem konia, był on istotnie bożyszczem swego czasu i temi rozwiniętemi biodrami, z cienkiemi, wątłemi, długiemi rękoma, tą miną chorobliwą i filuterną, wytworną swą elegancyą i żargonem małych teatrzyków. W latach dwudziestu wyższym był nad wszelką niespodziankę, wszelki podziw i wszelkie obrzydzenie. Marzył z pewnością o plugastwach najwyszukańszych. Występek u niego nie był przepaścią, jak u niektórych starców, ale wykwitem naturalnym i zewnętrznym. Unosił się on nad jasnemi jego włosami, uśmiechał na jego ustach, przystrajał na równi z modnemi sukniami. Co wszakże miał charakterystycznego, to oczy przedewszystkiem: dwa otwory błękitne, jasne i uśmiechnione, zwierciadła kokietki, z po za których przeglądała cała próżnia mózgu. Te oczy sprzedajnej dziewczyny nie spuszczały się nigdy; żebrały rozkoszy, rozkoszy bez zmęczenia, której się przyzywa i przyjmuje z łatwością.
Wieczysty przeciąg wichru, co wbiegał do apartamentu przy ulicy Rivoli i trzaskał tam wszystkiemi drzwiami, przeciąg ten stał się tem silniejszy, w miarę, jak Maksym podrastał; Saccard rozszerzał koło swych finansowych operacyj a Renata coraz bardziej gorączkowo i śmiało poszukiwać poczęła jakiejś niezaznanej rozkoszy. Trzy te istoty nakoniec prowadziły tam istnienie zdumiewającej swobody i szału. Był to owoc dojrzały i cudowny tej epoki. Ulica poczynała wdzierać się do tego salonu ze swym turkotem powozów, potrącaniem się ludzi wzajem sobie nieznanych, swawolą słowa. Ojciec, macocha, pasierb działali, mówili, obracali się tu tak swobodnie, jakby każde z nich było zupełnie samo i żyło po kawalersku. Trzech kolegów, trzech studentów, dzielących z sobą tylko wspólny pokoik umeblowany, nie mogłoby rozporządzać się nim swobodniej, wnosząc weń swe występki, miłostki, hałaśliwe uciechy wyrostków. Witali się z sobą uściskiem dłoni, zdawali się niedomyślać nawet racyi, która ich sprowadzała pod jeden dach wspólny, traktowali się wzajem z całą uprzejmością, radośnie, zachowując tak każde absolutną niezależność. Pojęcie rodziny zastąpione było u nich pojęciem pewnego rodzaju współki, w której zyski dzielą się w równej części między wspólników; każde wyciągało z niej własny udział przyjemności i jakby na mocy tajemnej ugody każde spożytkować ją mogło wedle własnego upodobania. Doszło do tego, że każde wobec drugiego najswobodniej oddawało się swym uciechom, nie krępując się bynajmniej, jawnie, opowiadając je sobie wzajem, nie budząc nic innego w pozostałych, prócz chyba trochy zazdrości i zaciekawienia.
Teraz Maksym z kolei pouczał Renatę. Ilekroć wyjeżdżali razem do Lasku, opowiadał jej zawsze wesołe historye o paniach z półświatka, które bawiły ich niesłychanie. Nie mogła ukazać się nad brzegiem jeziora żadna nowoprzybyła, aby natychmiast nie podjął wyprawy, w celu dowiedzenia się o nazwisko jej kochanka, o wysokości renty, którą od niego otrzymuje i sposobie jej życia. Znał nawskroś wszystkie najdrobniejsze domowe szczegóły życia tych pań, był prawdziwym żywym katalogiem, w którym wszystkie dmimondówki Paryża były ponumerowane wraz z adnotacyą najkompletniejszą o każdej z nich. Ta skandaliczna gazetka była prawdziwą uciechą Renaty. W Longchamps, w dniach wyścigów, kiedy przejeżdżała w swej karecie, słuchała z lubością, zachowując zawsze dumny spokój kobiety, należącej do prawdziwego świata, jak to Blanka Müller zdradzała swego sekretarza ambasady dla swego... fryzyera; albo jak baronek zastał hrabiego w kalesonach w sypialni pewnej sławnej osóbki, chudej i rudowłosej, którą powszechnie zwano „Rakiem“. Każdy dzień przynosił nową plotkę. Kiedy historya była zbyt drastyczną, Maksym zniżał głos, ale mimo to dopowiadał ją do końca. Renata otwierała szeroko oczy, jak dziecko, któremu opowiadają jakiś znakomity figiel, dusiła się ze śmiechu, przysłaniając usta haftowaną chusteczką.
Maksym przynosił również fotografie tych dam. Pełno miał zawsze w kieszeniach fotografij aktorek, często nosił je nawet w swej cygarnicy. Czasami uwalniał się od tego ciężaru, wkładał te panie w który z albumów, porzucanych na stole salonu, gdzie mieściły się już podobizny przyjaciółek Renaty. Były tam również i portrety mężczyzn: panowie Rozan, Simpson, de Chibray, de Mussy, obok nich aktorzy, literaci, posłowie, którzy Bóg wie jakim sposobem dostali się tu, powiększając kolekcyę. Był to światek w szczególniejszy sposób pomieszany, istny obraz tego chaosu pomysłów i osób, które przechodziły przez życie Renaty i Maksyma. Album ten, kiedy deszcz padał i nudzono się, był znakomitym materyałem do rozmowy. Zawsze jakoś w końcu wpadł komuś w rękę. Młoda kobieta otwierała go, ziewając, po raz setny może. Potem budziło się zaciekawienie i pasierb poczynał przypatrywać się tym, po tylekroć widzianym wizerunkom, przez jej ramię. I poczynały się wtedy długie rozprawy o kolorze włosów Raka, podwójnym podbródku pani Meinhold, oczach pani de Lauwerens, biuście Blanki Müller, nosie margrabiny, który był cokolwiek krzywy, ustach małej Sylwii, sławnej ze swych warg zbyt grubych. Porównywali z sobą te kobiety.
— Ja, gdybym była mężczyzną — mówiła Renata — wybrałabym sobie Adelinę.
— Ale, bo ty nie znasz Sylwii — odpowiadał Maksym. — Jakaż ona niesłychanie zabawna!... Nie, ja wolę Sylwię.
Przewracano stronę po stronie; czasami ukazał się książę Rozan, albo pan Simpson, to znów hrabia Chibray a on dorzucał drwiąco:
— Zresztą, ty masz gust skażony, to rzecz wiadoma... Czy podobna znaleźć coś głupszego nad twarze tych panów! Rozan i Chibray podobni są niesłychanie do mego fryzyera, Gustawa.
Renata wzruszała ramionami, jakby chcąc przez to wyrazić, że jej ironia nie dosięga. I dalej wpatrywała się w twarze blade, uśmiechnięte lub ponure, pomieszczone w albumie; dłużej zatrzymywała się zazwyczaj przy portretach pań z półświatka, studyując z ciekawością szczegóły dokładne i mikroskopijne już niemal fotografii, drobne zmarszczki i włoski. Pewnego dnia nawet kazała sobie podać bardzo mocno powiększającą lupę, ponieważ, jak się jej zdało, dopatrzyła włoska na nosie Raka. I, w rzeczy samej, lupa wykazała lekką, złotą niteczkę, opadłą z brwi, która dostała się na sam koniec nosa. Włosek ten bawił ich długo. Przez jakiś tydzień odwiedzające ją panie musiały się naocznie przekonywać o obecności tego włoska...
Od tego czasu lupa służyła do szczegółowego rozbioru twarzy kobiecych. Renata poczyniła zdumiewające odkrycia; znalazła nieznane sobie zmarszczki, stwardniałą skórę, wielkie pory, niedość dobrze wypełnione ryżowym pudrem. Aż wreszcie Maksym schował przed nią lupę, oświadczając, że nie należało obrzydzać tak sobie ludzkich twarzy. Szczerze mówiąc, szło mu o to, że poczęła poddawać zbyt ścisłemu egzaminowi grube wargi Sylwii, do której on miał słabość szczególniejszą. Wymyślono więc inną znów zabawkę. Stawiali takie pytanie: „Z kim spędziłoby się noc z przyjemnością?“ — i otwierali album, który miał udzielić odpowiedzi na to pytanie. To dawało pole do najpocieszniejszych połączeń. Przyjaciele bawili się tak z sobą kilka wieczorów z rzędu. Renata, dzięki tym kombinacyom, była kolejno wyswataną z arcybiskupem paryzkim, baronem Gouraud, panem Chibray, z czego było niemało śmiechu a nawet z własnym mężem, co wywołało u niej objaw niechęci. Co do Maksyma, ten zawsze, czy to było wypadkiem, czy też złośliwością Renaty, ilekroć otworzyła album, dostawał się margrabinie. Nie śmiano się przecież nigdy tak serdecznie, jak wówczas, kiedy los złączył dwie kobiety lub dwu mężczyzn z sobą.
Kamraderya Renaty i Maksyma zaszła tak daleko, że opowiadała mu swoje sercowe strapienia. On ją pocieszał, dawał dobre rady. Ojciec zdawał się nieistnieć, zarówno dla niego, jak dla niej. Potem doszło do tego, że zwierzali się sobie wzajem z czasów pierwszej młodości. Głównie podczas przejażdżek po Lasku czuli obezwładnienie jakieś, potrzebę opowiadania sobie wzajemnie rzeczy, trudnych do wypowiedzenia i których nie opowiada się zazwyczaj. Ta radość, jakiej doznają dzieci, mówiąc pocichutku o rzeczach wzbronionych; ten urok, jaki leży dla młodego mężczyzny i młodej kobiety w takiem zstępowaniu razem w głębiny grzechu, w słowach tylko, wciąż naprowadzał ich na tematy drastyczne. Rozkoszowali się głęboko tą przyjemnością, której sobie nie wyrzucali, której kosztowali rozparci wygodnie na miękich poduszkach powozu, jak dwaj koledzy, co przypominają sobie pierwsze swe wybryki. W końcu fanfaronowali już oboje, mówiąc bez porównania gorsze rzeczy o sobie, niż to wszystko, co popełnili. Renata przyznała się, że na pensyi małe dziewczątka były okropnie rozpustne. Maksym, chcąc przytoczyć coś większego jeszcze, odważył się na opowiadania o niektórych zdrożnościach swych kolegów z Plassans, przesadzając wszystko.
— Ach! nie, ja nie mogę powiedzieć... — szeptała Renata.
Potem nachylała się do jego ucha, jak gdyby tylko dźwięk własnego głosu mógł jej sprowadzić na twarz rumieniec i powierzała mu jedną z tych historyjek klasztornych, które się powtarzają w sprośnych piosenkach. On znów miał zbyt obfitą kolekcyę tego rodzaju anegdotek, aby miało mu ich zbraknąć. Nucił jej półgłosem w ucho kuplety wielce niesmaczne. I potrosze tak dochodzili do dziwnego błogostanu, ukołysani wszystkiemi temi myślami cielesnemi, których dotknęli w swej rozmowie, połechtani jakiemiś niesformułowanemi zachciankami. Powóz toczył się powoli, powracali upojeni, rozkosznie znużeni, może więcej, niż po nocy, na miłości spędzonej. Popełniali złe, czuli to, jak dwaj chłopcy, co się puścili na wycieczkę bez kochanek i zadawalniają się tylko wzajemnemi wspomnieniami.
Familiarność, swoboda większa jeszcze panowała między ojcem a synem. Saccard zrozumiał, że wielki finansista musi kochać kobiety i popełniać dla nich cokolwiek szaleństw. On w sprawach miłości był brutalnym, kochał przedewszystkiem pieniądz i przenosił go nad miłość; ale wchodziła w jego program gonitwa po sypialniach, rozsiewanie banknotów po pewnych kominkach, wystawianie od czasu do czasu jakiejś słynnej kokoty, jako szyldu złoconego nad swemi spekulacyami.
Skoro Maksym wyszedł z kolegium, spotykali się u tychże samych pań i śmieli się z tego serdecznie. Byli nawet potroszę rywalami. Czasami, kiedy młodzieniec był na obiedzie w Maison d’Or z jakąś hałaśliwą gromadką, słyszał głos Saccarda z sąsiedniego gabinetu.
— Patrzcie, papa jest tu obok! — wołał, wykrzywiając się dziwacznie tym grymasem, zapożyczonym od którego z modnych aktorów.
I szedł pukać do drzwi gabinetu, ciekaw obejrzenia zdobyczy ojca.
— Ach, to ty — mówił tenże rozradowanym głosem. — Wejdźże. Ależ doprawdy, wyrabiacie taki hałas, że człowiek nie może zjeść spokojnie. Z kimże tam jesteście?
— Ano cóż, jest Laura d’Aurigny, Sylwia, Rak, potem dwie inne jeszcze, zdaje mi się. Zdumiewające są doprawdy: wkładają nam palce w półmiski i obsypują nam głowy garściami sałaty. Mój frak cały już nasiąkł oliwą.
Ojciec śmiał się, uważał to za wielce zabawne.
— Ach! młodzieży, młodzieży — mruczał. — To nie tak, jak my, nieprawdaż, moja koteczko? My zjedliśmy sobie spokojniuteńko a teraz pójdziemy lulu.
I głaskał pod brodę siedzącą z nim kobietę i gruchał nosowym swym, prowansalskim akcentem, co sprawiało dziwaczną muzykę miłosną.
— Och! stary czyżyk!... — wołała kobieta. — Dobry wieczór, Maksymku. Widzisz, jak ja to muszę ciebie kochać, co? kiedy się godzę na pójście na obiad z tym hultajem, twoim ojcem... Cóż to cię teraz nie widać jakoś. Przyjdź pojutrze rano do mnie... Nie, doprawdy, mam ci coś powiedzieć.
Saccard kończył lody lub owoc pomalutku, z błogością. Całował ramię kobiety i mówił żartobliwie:
— Wiesz, kochanie, jeśli ci przeszkadzam, odchodzę... Zadzwonicie na mnie, skoro już można będzie powrócić.
Potem zabierał z sobą ową panią lub czasami szedł z nią razem przyłączyć się do hałaśliwego towarzystwa sąsiedniego salonu. Maksym i on dzielili się temiż samemi ramionami; ręce ich spotykały się, obejmując też same figurki, wołali się wzajem, rozłożeni na otomanach, opowiadając sobie na cały głos zwierzenia, które kobiety czyniły im na ucho. I posuwali zażyłość do tego stopnia, że spiskowali razem, aby zabrać towarzystwu jakąś blondynkę lub brunetkę, którą jeden z nich dla siebie wybrał.
Byli wybornie znani w Mabille’u. Wchodzili tam pod rękę, po jakimś wystawnym obiedzie, obchodzili dokoła ogród, kłaniając się kobietom, rzucając im tu i owdzie jakieś słówko w przelocie. Śmieli się głośno, wciąż trzymając się pod ręce, dopomagali sobie wzajemnie w rozmowach zbyt żywych. Ojciec, bardzo mocny w języku, obrabiał z powodzeniem miłostki dla syna. Czasami siadali, pili z całą chmarą dziewcząt wielkiego rodzaju. Potem zmieniali znów stolik, włóczyli się dalej. I widziano ich do samej północy zawsze pod rękę w prawdziwie koleżeńskim stosunku ścigających spódniczki po alejach, wysypanych żółtym piaskiem, pod jaskrawem światłem gazowych latarni.
Kiedy powracali do domu, przynosili z sobą ztamtąd w swych ubraniach coś z tych nierządnic, które opuszczali. Ich chód rozbity, kołyszący się w biodrach, pozostałości pewnych słów ryzykownych i pewnych gestów gminnych — wszystko to napełniało apartament przy ulicy Rivoli jakąś wonią podejrzanej sypialni. Sposób osłabiony i niedbały, w jaki ojciec podawał rękę synowi, sam już powiadał, zkąd powracają. W tem to powietrzu, przez nich wniesionem, wchłaniała w siebie Renata te kaprysy dziwaczne i niepokoje zmysłów. Kiedy wracali, drwiła z nich nerwowo.
— Zkądże to przychodzicie? — pytała ich. — Czuć was fajką i piżmem... To pewne, że już będę miała migrenę.
I w samej rzeczy, wyziew ten przykry niepokoił ją głęboko. A był to zapach, utrzymujący się uparcie w tem szczególniejszem ognisku domowem.
Maksym wszakże nadobre rozkochał się w małej Sylwii. Zanudzał macochę bezprzestannie przez jakieś kilka miesięcy z rzędu opowieściami o tej dziewczynie. Renata niebawem znała ją od stóp do głowy we wszystkich szczegółach. Miała znamię błękitnawe na biodrze; nie było nic więcej godnego podziwu nad jej kolana; ramiona jej miały tę cechę osobliwą, że lewe, samo jedne tylko, naznaczone było rozkosznym dołeczkiem. Maksym z pewną złośliwością całe ich spacery zajmował wyliczaniem doskonałości swej metresy.
Pewnego wieczora, kiedy powracali z Lasku, powozy Renaty i Sylwii, skutkiem chwilowego zatamowania drogi, zatrzymać się musiały tuż obok siebie na polach Elizejskich. Dwie kobiety przypatrywały się sobie z ciekawością gwałtowną, kiedy tymczasem Maksym, zachwycony tą sytuacyą krytyczną, śmiał się szyderczo zcicha. Kiedy wreszcie kareta potoczyła się dalej, ponieważ macocha, chmurna, nie odzywała się, sądził, że się dąsa i spodziewał się jednej z tych scen macierzyńskich, jednego z owych dziwacznych połajań, któremi czasem zapełniała chwile nudy.
— Czy ty znasz jubilera tej osoby? — spytała go najniespodziewaniej w chwili, gdy wjeżdżali na plac Concorde.
— Niestety, aż nadto dobrze — odpowiedział z uśmiechem. — Winien mu jestem dziesięć tysięcy franków... Dlaczego mnie o to pytasz?
— Ot, tak sobie.
Następnie, po nowej chwili milczenia, Renata rzekła:
— Miała prześliczną bransoletę, tę na lewej ręce... Chciałabym módz przypatrzeć się jej zbliska.
Wchodzili do domu. Nie powiedziała już nic więcej; nazajutrz tylko, w chwili, kiedy Maksym i ojciec jego wychodzili razem, odprowadziła młodzieńca na stronę i poczęła przekładać mu coś pocichu, z uroczym uśmiechem, który zdawał się prosić o jakąś łaskę. Wydawał się ździwiony i wyszedł, śmiejąc się złośliwie. Wieczorem przyniósł bransoletę Sylwii, o którą macocha błagała go do obejrzenia.
— No, masz tu — rzekł — coś chciała. Dla ciebie, mateczko, człowiek mógłby zostać złodziejem.
— Nie widziała, żeś ją wziął? — spytała Renata, chciwie przypatrując się klejnotowi.
— Nie zdaje mi się... Miała ją wczoraj, nie sądzę, żeby dziś ją wziąć chciała.
Młoda kobieta tymczasem podeszła do okna. Włożyła na rękę bransoletkę. Podniosła nieco w górę rękę, obracając ją zwolna i powtarzała z zachwytem:
— Och, śliczna, prześliczna!.. Tylko szmaragdy niebardzo mi się podobają.
W tej chwili wszedł Saccard a ponieważ rękę wciąż miała w górę wzniesioną w jasnem świetle okna:
— Patrzcie! — zawołał ździwiony — bransoletka Sylwii!
— Znasz ten klejnot? — zapytała, zaambarasowana więcej od niego, nie wiedząc, co począć z ręką.
Opamiętał się; pogroził palcem synowi, bąknąwszy:
— Ten łobuz zawsze musi mieć zakazane owoce po kieszeniach!... Jeszcze którego dnia przyniesie nam całe ramię tej damy razem z bransoletką.
— Ależ, to nie ja — odpowiedział Maksym, tchórząc podstępnie. — To Renata chciała ją obejrzeć.
— Ach! — rzekł tylko mąż.
I przypatrzył się z kolei klejnotowi, powtarzając, jak żona:
— Prześliczna, bardzo ładna, doprawdy.
Potem wyszedł najspokojniej a Renata złajała Maksyma, że ją tak zaprzedał haniebnie. Ale on zapewnił, że ojciec nie dba o takie głupstwa zupełnie! Wtedy oddała mu bransoletę z poleceniem:
— Wstąpisz do jubilera, zamówisz dla mnie taką samą zupełnie; tylko każesz, żeby w miejsce szmaragdów dał szafiry.
Saccard niezdolny był długo mieć obok siebie jakąś rzecz lub osobę, żeby nie usiłował jej sprzedać lub wyciągnąć z niej przynajmniej jakiejbądź korzyści. Syn nie miał jeszcze lat dwudziestu, kiedy zamierzył go zużytkować. Ładny chłopiec, synowiec ministra, syn wielkiego finansisty nietrudnym powinienby być do umieszczenia — rozumował sobie. Był wprawdzie trochę za młody jeszcze, ale można już było jednak obejrzeć się za żoną i posagiem dla niego; samo małżeństwo da się przeciągnąć następnie lub przyśpieszyć wedle tego, jaką okaże się potrzeba pieniędzy dla domu w danej chwili. Miał szczęśliwą rękę. Wynalazł w radzie nadzorczej, do której należał, wysokiego, pięknego mężczyznę, pana de Mareuil, który po upływie dwu dni w zupełności już należał do niego. Pan de Mareuil był dawnym cukrownikiem z Hawru i nosił podówczas nazwisko Bonneta. Zebrawszy ogromny majątek, zaślubił młodą dziewczynę z rodziny szlacheckiej, również bardzo bogatą, która szukała sobie pięknego głupca na męża. Bonnet uzyskał pozwolenie przybrania nazwiska żony, co było dla niego pierwszem zadowolnieniem próżności; małżeństwo to przecież natchnęło go szaloną ambicyą; marzył o tem, aby opłacić szlachectwo Heleny nabyciem jakiejś wysokiej pozycyi politycznej. Od tej chwili wkładał pieniądze w nowo powstałe dzienniki, zakupił w głębi Nièvre obszerne posiadłości, przyspasabiał sobie wszelkiemi znanemi sposobami kandydaturę do Ciała prawodawczego. Do tej chwili wszakże nie zdołał dojść do tego, zawsze spotykał go zawód, mimo to nie tracił nadziei a z nią nic z uroczystej swej miny. Był to mózg najniemożliwiej pusty, jaki sobie tylko wyobrazić można. Wyglądał za to wspaniale, twarz blada, zamyślona wielkiego męża stanu, a że umiał słuchać cudownie z tem spojrzeniem głębokiem, z majestatycznym spokojem na twarzy, można było przypuszczać, że odbywa się w umyśle jego mozolna praca pojmowania i dedukowania. Pewnikiem jest, że nie myślał o niczem. Ale wprowadzał w pewien niepokój ludzi, którzy nie wiedzieli już czy mają do czynienia z człowiekiem wyższym czy z głupcem po prostu. Pan de Mareuil uchwycił się Saccarda jak deski zbawienia. Wiedział, że urzędowa kandydatura wakować będzie w okręgu Nièvre, pragnął gorąco, aby jego naznaczył na nią minister; był to ostatni jego atut. To też oddał się z duszą i ciałem bratu ministra. Saccard, który tu przeczuł dobry interes, podsunął mu myśl małżeństwa swego syna z jego córką Ludwiką. Tamten rozpływał się w wylewach czułości, pewien był, że to on pierwszy wpadł na pomysł tego małżeństwa, uważał się za wielce szczęśliwego, że wejdzie w rodzinę ministra i odda swoją Ludwikę młodzieńcowi, który miał przed sobą najpiękniejsze na przyszłość widoki.
Ludwika będzie mieć, zapewniał ojciec, milion posagu. Krzywa, brzydka a przecież pełna wdzięku i ujmująca, skazana była na to, by umrzeć młodo; piersiowa słabość podkopywała jej zdrowie zwolna ale wytrwale, nadawała jej tę wesołość nerwową, ten wdzięk pieszczotliwy. Małe dziewczynki z zarodkiem choroby starzeją się dojrzałemi kobietami przed czasem. Ona miała w sobie naiwność zmysłową, rzekłbyś, że przyszedłszy na świat miała lat piętnaście w pełni rozwoju. Kiedy jej ojciec, ten kolos zdrowia i umysłowego stępienia, patrzał na nią, nie mógł uwierzyć, aby to miała być jego córka. Matka jej za życia była również kobietą wysoką i tęgą; chodziły wszakże o jej pamięci pogłoski, które tłomaczyły skarłowacenie tego dziecka, jej zachowanie cygańskiej milionerki, jej brzydotę ułomną a przecież mimo to pociągającą. Mówiono, że Helena de Mareuil umarła w najhaniebniejszem rozpasaniu. Rozkosz stoczyła ją jak wrzód rozraniony, zanim mąż spostrzegł przytomne szaleństwo żony, którą powinien był zamknąć w domu zdrowia. Wydana na świat z tego łona dotkniętego chorobą, Ludwika przyniosła z sobą ubóstwo krwi, członki skoszlawione, mózg zaatakowany, pamięć pełną już brudnego życia. Czasami wydawało jej się, że przypomina sobie niejasno inną jakąś egzystencyę; widywała w mgle niepewnej unoszące się przed nią obrazy scen jakichś dziwacznych, mężczyzn i kobiet spojonych namiętnym uściskiem, cały dramat ciał, którym zabawiała się ciekawość dziecięcia. To jej matka w niej się odzywała.
Dziecięctwo jej upływało w tem zapamiętanem zepsuciu. W miarę jak wzrastała nic ją nie dziwiło, przypominała sobie wszystko lub raczej wszystko wiedziała i przystępowała do rzeczy zakazanych z pewnością siebie, z świadomością, która czyniła ją podobną do człowieka, powracającego do domu po długiej nieobecności i któremu wystarcza wyciągnąć rękę, aby z całą swobodą rozgospodarować się w swem mieszkaniu. Dziwna ta dzieweczka, której złe instynkty znajdowały poklask u przyszłego męża, a która obdarzoną prócz tego była bezczelnością niewinną, mięszaniną ciekawą dziecięctwa i zuchwalstwa, w końcu musiała spodobać się Maksymowi i wydać się daleko zabawniejszą od Sylwii, o sercu lichwiarskiem, córki uczciwego papiernika, i okropnie mieszczańskiej w głębi duszy.
Małżeństwo postanowionym zostało wśród śmiechu i zdecydowano, że trzeba poczekać aż „malce“ podrosną. Obie rodziny żyły z sobą w ścisłej przyjaźni. Pan de Mareuil pusował swoją kandydaturę, Saccard czyhał na swoją zdobycz. Umówiono się, że Maksym w dniu ślubu przedstawi swą nominacyę na audytora w Radzie Stanu.
W tych czasach losy Saccarda doszły do swego apogeum. Szczęście jego płonęło jasnym płomieniem niby wielki ogień tryumfalny pośród Paryża. Była to chwila, w której, rzucona sforze gorąca jeszcze odprawa z trzewiów zwierzyny napełniała las szczekaniem psów, świstem biczów, jasnością krwawą pochodni. Apetyt, któremu puszczono wodze, zadowolnił się wreszcie bezwstydem swego tryumfu przy akompaniamencie łoskotu walących się dzielnic i brzęku w jednem półroczu nagromadzonych majątków. Miasto było teraz już tylko jedną wielką rozpustną sarabandą milionów i kobiet. Występek, idący z góry, płynął rynsztokami miasta, rozpościerał się w basenach, tryskał fontannami publicznych ogrodów, spadając w dół na dachy miasta deszczykiem drobnym a przenikającym do kości. I kiedy nocą przechodziłeś mostami, zdawało się, że Sekwana niesie na swych falach, pośrodku uśpionego miasta wszystkie plugastwa stolicy, wszystkie jej śmiecie: okruchy spadłe z stołów, kłęby koronek pozostałe na otomanach, fałszywe włosy, zapomniane w dorożkach, banknoty, co się wysunęły z po za staników, wszystko, co brutalność żądz i natychmiastowe zadowolenie instynktu wyrzucają na ulicę, złamawszy je pierwej i zbrukawszy.
Wtedy to, w tym gorączkowym śnie Paryża, i stokroć lepiej jeszcze niż w zdyszanej bieganinie dnia jasnego, czuć było rozprzężenie mózgowe, zmorę wyzłoconą i rozkoszną miasta, oszalałego swem złotem i ciałem. Aż do północy wszędy śpiewały skrzypki, potem zagasały okna i cienie schodziły na miasto. Paryż robił wrażenie jednej olbrzymiej sypialni, w której zdmuchnięto ostatnią świecę, zgaszono wstyd ostatni. I w głębi tych cieniów nie było już nic, prócz wielkiego dyszenia, prócz jednego chrapliwego oddechu miłości, szalonego i znużonego śmiertelnie; kiedy tymczasem nad wodą Tuillerye wyciągały zda się ramiona do niezmiernego uścisku.
Saccard postawił sobie był właśnie pałac swój w parku Monceau na gruncie skradzionym miastu. Dla siebie zachował w nim na pierwszem piętrze wspaniały gabinet, złożony z palisandru i złota z wysokiemi oszklonemi szafami bibliotecznemi, pełnemi wszelakich aktów i papierów, gdzie nie dostrzegłeś ani jednej książki; szafa żelazna wpuszczona w mur zagłębiała się niby alkowa żelazna, wielka tak, że zda się mógłbyś pomieścić w niej miliardy. Majątek jego rozpierał się tam, rozkładał zuchwale. Wszystko zdawało mu się udawać. Kiedy opuścił ulicę Rivoli, zwiększając dotychczasową stopę domu, zdwoiwszy wydatki, mówił swym przyjaciołom o jakichś znacznych zyskach. Podług niego spółka z panami Mignon i Charrier przynosiła mu olbrzymie dochody; spekulacye na nieruchomościach szły jeszcze lepiej; co do „Kredytu gruntowego“, była to po prostu krowa z wiecznie pełnemi wymionami mleka, które nie wyczerpie się nigdy. Miał sposób wyliczania swych bogactw, oszołamiający zupełnie słuchaczy i niedopuszczający do jaśniejszego rozejrzenia się w tem wszystkiem. W takich razach nosowe brzmienie głosu, właściwość prowansalska, wzmagało się u niego w dwójnasób; puszczał krótkiemi swemi frazesami, nerwowemi ruchami istne race, w których miliony pędziły w górę jak słupy iskier, olśniewając w końcu największych niedowiarków. Ta mimika niesforna bogacza w znacznej części może przyczyniała się do tej opinii szczęśliwego gracza, którą nabył u ludzi. W rzeczywistości nikt nie wiedział nic o jakimś kapitale określonym i pewnym u niego. Rozmaici jego spólnicy, z konieczności wtajemniczeni w jego majątek o ile ten był zaangażowany wobec nich, tłomaczyli sobie jego kolosalną fortunę w ten sposób, że wierzyli w absolutne powodzenie w innych spekulacyach, tych, których oni znów stanu znać nie mogli. Wydawał sumy szalone; złoto płynęło z jego kasy strumieniem, jakkolwiek źródeł tej rzeki złota nie docieczono jeszcze. Było to istne szaleństwo, szał pieniądza, wyrzucanie przez okno pełnemi garściami luidorów, szkatuła wypróżniana co wieczora aż do ostatniego solda i napełniająca się przez ciąg nocy niewiadomo jakim sposobem i niedostarczająca nigdy sum tak wielkich jak wówczas właśnie kiedy Saccard utrzymywał, że zgubił od niej klucze.
W tym majątku hałaśliwym i występującym z brzegów jak potok wezbrany, posag Renaty rzucany był falą, uniesiony, zatopiony. Młoda kobieta, nieufna w pierwszych dniach, chcąc sama zawiadować swemi posiadłościami, wprędce znużyła się interesami; potem czuła się ubogą wobec męża a ponieważ przygniatały ją zawsze długi, zmuszona była uciekać się do niego, pożyczać od niego pieniędzy, zdawać się na jego dyskrecyę. Za każdym nowym rachunkiem, który płacił z uśmiechem człowieka wyrozumiałego na ludzkie słabości, oddawała mu się w niewolę nieco więcej, powierzała mu tytuły renty, upoważniała go do sprzedania tego lub owego. Kiedy zamieszkali pałac w parku Monceau była już niemal ze wszystkiego odartą. On podsunął siebie w miejsce państwa i wypłacał jej rentę od stu tysięcy franków, pochodzących z ulicy Pépinière; z drugiej strony doradził jej, by sprzedała swoją posiadłość w Sologne, na to, aby pieniądze włożyć w wielką spekulacyę, interes świetny, jak ręczył. Miała zatem teraz tylko w rękach grunta w Charonne, których odmawiała upornie sprzedać, ażeby nie zasmucić zacnej ciotki Elżbiety. A i na te jeszcze zagiął on parol, sposobiąc zamach genialny przy pomocy dawnego swego poplecznika Larsonneau.
Zresztą, ona przecież była jego dłużniczką; jeżeli zabrał jej majątek, alboż nie spłacał w pięć lub sześćkroć dochodów. Renta od stu tysięcy, dołączona do dochodów z posiadłości w Sologne dawała wszystkiego rocznie zaledwie dziewięć do dziesięciu tysięcy franków, jak raz tyle, ile trzeba na opłacenie praczki i szewca. Dawał jej lub wydawał na nią piętnaście do dwudziestu razy tyle. Pracowałby dniem i nocą, aby jej ukraść sto franków a utrzymywał ją równocześnie po królewsku. To też jak wszyscy i ona miała cześć dla pomnikowej kasy swego męża, nie starając się przeniknąć bynajmniej nicestwa tego potoku złota, który płynął przed jej oczyma, i w który ona rzucała się co rana.
W parku Monceau nastał istny kryzys szalony, tryumf topniejącego złota. Saccardowie zdwoili liczbę powozów i zaprzęgów; mieli całą armię służby, którą przystrajali w liberyę szafirową, jasnoorzechowe spodnie i kamizelki w czarne z żółtem paski, barwy nieco surowe, które finansista wybrał z umysłu, aby wydawać się najzupełniej poważnym, co było jednem z jego najulubieńszych marzeń. Ujawnili swój przepych w fasadzie pałacu i odsłaniali firanki w dnie wielkich obiadów. Ten przewiew wiatru współczesnego życia, pod wpływem którego wiecznie trzaskały wszystkie drzwi apartamentu przy ulicy Rivoli, w tym pałacu stał się już kompletnym uraganem, grożącym uniesieniem wszelkich zapor.
W pośród tego prawdziwie książęcego apartamentu, wzdłuż złoconych balustrad, na wysoko strzyżonych dywanach, w tym czarodziejskim pałacu parweniusza, unosiły się wyziewy Mabille’u, tańczył modny kadryl rozszalały, cała epoka owa przechodziła tędy z swym śmiechem szalonym i bezmyślnym, swoim wieczystym głodem i pragnieniem. Był to dom podejrzany uciech światowych, uciech bezwstydnych, który po to rozszerzył swe okna, aby przechodniów wtajemniczyć w dzieje swych sypialni. Mąż i żona żyli tu swobodnie, przed oczami służby. Podzielili się zgodnie domem, obozowali tu, nie wyglądając bynajmniej jakby byli u siebie, rzuceni, powiedziałbyś do jakiegoś po królewsku urządzonego hotelu po dalekiej odurzającej podróży, gdzie im czasu starczyło zaledwie na rozpakowanie kufrów, byle tylko pobiedz coprędzej zakosztować przyjemności nowego, nieznanego sobie jeszcze miasta. Mieszkali tu w nocy, pozostając w domu jedynie w dni wielkich przyjęć, porwani bezustannym biegiem po ulicach Paryża, powracając do domu czasami na godzinę, jak się zachodzi do hotelowego numeru, między dwoma wycieczkami.
Renatę niepokoił jakoś ten pałac, rozmarzał więcej; jedwabne jej spódnice ślizgały się z świstem jaszczurki po grubych dywanach, wzdłuż atłasu kozetek; irytowały ją te głupie złocenia co ją otaczały tu wszędy, te wysokie, puste plafony, gdzie gromadziły się po nocach uroczystości tylko śmiechy młodych głupców i sentencye starych oszustów; i pragnęłaby na to, aby zapełnić ten przepych, aby módz zamieszkać w tych błyszczących ścianach, jakiejś rozrywki najwyższej, niezaznanej, której jej ciekawość szukała daremnie we wszystkich zakątkach pałacu, w małym saloniku koloru słońca, w cieplarni pełnej podzwrotnikowych roślin.
Co do Saccarda, ten ujrzał teraz marzenia swe na jawie: przyjmował najwyższych dostojników finansowego świata, pana Toutin-Laroche, p. de Lauwerens; przyjmował u siebie także wielkich polityków, barona Gouraud, deputowanego Haffnera; nawet brat jego, minister, raczył dwa czy trzy razy pojawić się tutaj, aby ustalić jego pozycyę w świecie swą obecnością.
Mimo wszystko i on przecież, tak samo jak jego żona, miewał nerwowe niepokoje, ten niepokój, który śmiechowi jego nadawał dźwięk szyb tłuczonych. Stawał się tak zgiełkliwym, tak pomieszanym czasami, że goście jego mawiali o nim: „Ten Saccard zarabia doprawdy zanadto pieniędzy, zobaczycie że zczasem zwaryuje“.
W 1860 obdarzono go orderem na skutek tajemniczej przysługi, którą oddał prefektowi, pozwalając na podstawienie swego nazwiska pewnej damie przy sprzedaży gruntów.
Było to właśnie w epoce ich instalacyi w parku Monceau, kiedy przez życie Renaty przeszła wizya, pozostawiając w jej duszy wrażenie niestarte. Aż dotąd minister opierał się błaganiom bratowej, która umierała z pragnienia, by otrzymać zaproszenie na bal dworski. Nakoniec uległ, przypuszczając, że majątek brata jest już teraz zupełnie ustalony. Przez miesiąc Renata spać nie mogła z radości. Nadszedł wreszcie ów wielki wieczór i cała drżała, wzruszona w powozie, który ją wiózł do Tuillerów.
Miała strój cudny wdziękiem i oryginalnością, prawdziwe odkrycie, które udało jej się zrobić podczas bezsennej nocy a które trzech pracowników Wormsa przyszło do niej wykonać w jej oczach. Była to prosta suknia z białej gazy, ale ugarnirowana całą masą falbanek wycinanych i zakończonych cieniuchną niteczką czarnego aksamitu. Tunika z czarnego aksamitu wycięta była w karo, bardzo nizko na piersiach; wycięcie to zakończone było ramką koronki, szerokiej na palec zaledwie. Ani jednego kwiatka, ani jednego kawałeczka wstążki; na rękach bransolety matowe bez wszelkiego cyzelowania a na głowie maleńki dyadem złoty, prosty krąg jednolity bez wszelkiej ozdoby, który tworzył nad jej głową aureolę.
Kiedy się znalazła na salonach i kiedy mąż opuścił ją dla barona Gouraud, doznała na chwilę zakłopotania. Ale lustra, w których widziała się zachwycającą, wprędce przywróciły jej pewność siebie i niebawem też oswoiła się już zupełnie z gorącem, z szeptem ściszonych głosów, z tą gromadą fraków i białych ramion, kiedy ukazał się cesarz.
Przechodził powoli salon, wsparty na ramieniu jakiegoś generała grubego i nizkiego, który sapał jak gdyby miał utrudnione trawienie. Obnażone ramiona rozsunęły się w dwa szeregi, kiedy tymczasem fraki cofnęły się o krok wstecz. Renata znalazła się popchniętą na sam koniec szeregu ramion, obok drugich drzwi, tych właśnie, do których cesarz dochodził strudzonym i chwiejnym krokiem. Widziała go tak podchodzącego ku niej z jednych drzwi do drugich.
Był we fraku z szeroką czerwoną przez piersi wstęgą komandorskiego krzyża. Renata przejęta napowrót wzruszeniem, nie rozróżniała dobrze a ta krwawiąca plama, jak się jej wydało, obryzgała całą pierś monarchy. Wydał jej się małym ze zbyt krótkiemi nogami, z chwiejącemi się lędźwiami; ale mimo to była zachwycona i był pięknym w jej oczach z tą swoją twarzą woskowo bladą, niemal szarą, z powieką ciężką i ołowianą, która zapadała na oko zagasłe. Pod wąsem usta otwierały się miękie, obwisłe, jeden tylko nos pozostał kościstym w całej tej rozprzęgającej się twarzy.
Cesarz i stary generał posuwali się wciąż naprzód drobnemi kroczkami, zdając się podtrzymywać wzajem, wlokąc się, zlekka uśmiechnieni. Przyglądali się pochylonym w ukłonie damom a spojrzenia ich rzucane na prawo i lewo wślizgiwały się w głąb staników. Generał pochylał się, mówił coś zcicha monarsze, podawał mu ramię z miną wesołego towarzysza. A cesarz, ociężały, z wzrokiem przyćmionym więcej jeszcze niż zazwyczaj posuwał się wciąż, wlokąc za sobą nogi.
Byli pośrodku salonu, kiedy Renata poczuła jak ich oczy zatrzymały się na niej. Generał przypatrywał się jej wytrzeszczonemi oczyma, kiedy natomiast cesarz, nawpół podnosząc powieki, miał w zamglonych swych oczach niezdecydowanie szarych, żółtawo-płowe jakieś błyski. Renata stropiona, spuściła głowę, głębszym pochylając się ukłonem i nie widziała nic już, prócz rozet dywana. Ale oczyma śledziła cień ich, zrozumiała więc, że się zatrzymali na kilka sekund przed nią. I zdało jej się, że posłyszała cesarza, tego zagadkowego marzyciela, jak wymówił półgłosem przypatrując się jej, owiniętej w muśliny, obramowane aksamitem:
— Patrzaj, generale, kwiatek do zerwania, tajemniczy gwoździk w biało czarnym pióropuszu.
A generał odpowiedział głosem daleko już brutalniejszym:
— Najjaśniejszy panie, ten gwoździk dyabelnieby się nadawał do naszych butonierek...
Renata podniosła głowę. Zjawisko już zniknęło, fala tłumu zawaliła drzwi. Od owego wieczora powracała często do Tuillierów, spotkał ją nawet ten zaszczyt, że cesarz wypowiadał jej głośno komplementy, że stała się po troszę jego przyjaciółką; ale w pamięci jej pozostało zawsze wspomnienie tego powolnego i ociężałego pochodu monarchy, pośród salonu, między dwoma szeregami obnażonych ramion; a ilekroć odtąd zakosztowała nowej jakieś radości w wzrastającem szczęściu i majątku męża, widziała zawsze tę twarz cesarza, wznoszącą się po nad pochylonemi gorsami, podchodzącą ku niej, porównywającą ją do gwoździka, który stary generał doradzał przypiąć do butonierki. Była to dla niej przenikliwa, najdonioślejsza nuta jej życia.
Żądza określona, ujęta już i piekąca, która zapłonęła w sercu Renaty pośród odurzających woni cieplarni, w chwili, kiedy Maksym z Ludwiką zaśmiewali się na kozetce złoto-żółtego saloniku, zdało się, że się rozwiała, jak widmo senne, po którem nie pozostaje nic, prócz lekkiego dreszczu. Młoda kobieta przez noc całą czuła na ustach gorycz tanghinu; czując tę gorycz palącą liścia przeklętej rośliny, doznawała takiego złudzenia, jakgdyby usta płomienne położyły się na jej ustach i tchnieniem swem wszczepiały jej jakąś straszną, pożerającą miłość. Potem usta te usuwały się i sen jej tonął w wielkich falach cieni, osuwających się na nią.
Nad ranem zasnęła cokolwiek. Kiedy się przebudziła, była pewną, że to choroba. Kazała szczelnie zapuścić firanki, mówiła coś swemu lekarzowi o mdłościach i bólu głowy, stanowczo odmówiła wyjścia i leżała przez dwa dni. A ponieważ, jak twierdziła, wiecznie była w oblężeniu, zakazała wpuszczać kogokolwiekbądź do siebie. Maksym daremnie pukał do drzwi jej kilkakrotnie. Nie sypiał on w pałacu, aby módz swobodniej rozporządzać swem kawalerskiem mieszkaniem; zresztą, prowadził życie najbardziej chyba koczownicze w świecie, zamieszkując nowe domy ojca, wybierając sobie piętro, które mu się podobało, przeprowadzając się co miesiąc, częstokroć przez kaprys tylko, czasami, aby ustąpić miejsca innym, poważniejszym lokatorom. Wycierał on pierwsze prochy wapna w towarzystwie kilku metres. Nawykły do dziwactw macochy, udawał niezmierne współczucie i zachodził po cztery razy na dzień, dowiadywać się o jej zdrowie z minami zrozpaczonemi, jedynie po to, aby jej się sprzeciwiać. Trzeciego dnia zastał ją w małym saloniku, koloru jaskru, uśmiechnioną, z miną spokojną i wypoczętą.
— A cóż, czy się dobrze bawiłaś z twoją Celestyną? — zapytał, czyniąc aluzyę do długiego sam na sam, które przebyła ze swoją panną służącą.
— Tak — odparła — to znakomita dziewczyna. Ma zawsze zimne ręce; kładła mi je na czoło a to uśmierzało nieznośny mój ból głowy.
— Ależ to lekarstwo taka służąca! — zawołał młodzieniec. — Gdyby mnie kiedy spotkało nieszczęście zakochania się, musiałabyś mi jej pożyczyć, wszak prawda? — żeby mi kładła dwie swoje lodowate ręce na sercu.
Poczęli żartować, potem odbyli zwykłą swą przejażdżkę po Lasku.
Minęło dwa tygodnie. Renata rzuciła się z większą jeszcze, niż dotąd, zaciekłością w wir wizyt i balów; zdawało się, że raz jeszcze zawróciła się jej głowa; nie uskarżała się już ani na zmęczenie, ani na nudę. Powiedziałbyś tylko, że przeszła w tym czasie przez jakiś wewnętrzny upadek tajemny, o którym nie wspominała, ale który wyznawała jakąś głębszą jeszcze dla siebie wzgardą i przez większe, więcej zamarkowane kaprysy wielkopańskie.
Pewnego wieczora przyznała się Maksymowi, że umierała z ciekawości, żeby módz przypatrzeć się balowi, który Blanka Müller, aktorka wielce modna, dawała dla scenicznych księżniczek i dzierżących berło mody dmimondu. Wyznanie to zadziwiło i zaambarasowało nawet młodzieńca, który przecież nie miewał zbyt wielkich skrupułów. Chciał z początku moralizować macochę: nie, prawdziwie, przecież nie jej tam miejsce; zresztą, nie zobaczyłaby tam nic tak dalece zabawnego; a potem, gdyby ją poznano, jakiżby ztąd wyniknął skandal! Na wszystkie te rozsądne argumenty odpowiadała jednak ze złożonemi rękoma i błagalnym uśmiechem:
— Proszę cię, mój drogi Maksymku, bądź poczciwy. Ja tak sobie tego życzę... Włożę bardzo ciemne domino, przejdziemy tylko przez salony, nic więcej.
Kiedy Maksym, który w końcu zawsze, rad nie rad, ulegał jej zachciankom i który gotów był poprowadzić swą macochę w najbardziej osławione miejsca Paryża, gdyby go o to poprosiła, przystał wreszcie na wprowadzenie jej do Blanki Müller, poczęła klaskać w ręce, jak dziecko, któremu udzielonoby niespodziewanej rekreacyi.
— Ach, jakiś ty dobry, jaki poczciwy! — wołała. — Wszakże to jutro, nieprawdaż? Przyjdź po mnie bardzo wcześnie. Chciałabym zobaczyć wszystkie te panie przybywające. Będziesz mi mówił, kto to i zabawimy się przewybornie...
Zastanowiła się a potem dodała:
— Nie, nie przychodź. Czekać na mnie będziesz w dorożce na bulwarze Malesherbes. Wyjdę przez ogród.
Tajemniczość ta była pieprzykiem, który dodawała do swej eskapady, mocniejszą jej przyprawą, prostem wyrafinowaniem przyjemności, bo mogłaby wyjść najswobodniej o północy głównemi drzwiami a mąż jej nie zadałby sobie dla tego nawet trudu wychylenia za nią głowy przez okno.
Nazajutrz, poleciwszy Celestynie, aby na nią czekała, przeszła, z drżeniem rozkosznem trwogi, ponure cienie parku Monceau. Saccard skorzystał był ze swej zażyłości z ratuszem i otrzymał dla siebie klucz od jednej z małych furtek parku a i Renata chciała mieć swój własny. Omal nie zabłądziła, znalazła dorożkę, dzięki tylko dwom żółtym oczom latarni. W tym czasie bulwar Malesherbes, dopiero co wykończony, wieczorem był jeszcze prawdziwą pustynią. Młoda kobieta wśliznęła się wgłąb powozu, nadzwyczaj wzruszona, z sercem bijącem rozkosznie, jak gdyby dążyła na jakąś schadzkę miłosną. Maksym z całą filozofią palił cygaro, nawpół już drzemiąc w rogu powozu. Chciał rzucić cygaro, ale nie dopuściła a ponieważ w ciemności chciała przytrzymać jego ramię, dotknęła ręką jego twarzy, co ich rozśmieszyło ogromnie oboje.
— Mówię ci, że lubię zapach tytoniu — zawołała. — Pal twoje cygaro dalej... A potem zamierzamy przecie pohulać dzisiejszego wieczora... Jestem na dziś mężczyzną, pamiętaj...
Na bulwarze było jeszcze ciemno. Kiedy powóz toczył się ku Magdalenie, taka formalna noc panowała w powozie, że nie mogli widzieć się wzajem. Chwilami, skoro młodzieniec podnosił do ust cygaro, czerwony punkcik dziurawił gęste ciemności. Ten czerwony punkcik zajmował Renatę. Maksym, którego fala czarnego atłasowego domina nawpół zakryła, wypełniając całe wnętrze powozu, palił dalej cygaro w milczeniu, wciśnięty w kącik powozu, z miną dość znudzoną. Co prawda, kaprys macochy stanął wpoprzek jego planom; zamierzał on w Café anglais przyłączyć się do całego grona dam, zdecydowanych tam rozpocząć i tam też zakończyć bal Blanki Müller. Był nadąsany a ona odgadła to nadąsanie w ciemności.
— Czyś cierpiący? — spytała.
— Nie, zimno mi tylko — odparł.
— Wiesz, mnie pali gorąco. Duszę się formalnie... Połóż sobie róg moich sukien na kolana.
— Och, twoich sukien — mruknął z niedobrze ukrytym złym humorem — mam ich aż po same oczy...
Ale sam musiał się rozśmiać z tego, co powiedział i zwolna ożywił się nieco. Opowiedziała mu, z jakim strachem przechodziła park Monceau. I z kolei znów wyznała mu inną swą zachciankę: dałaby Bóg wie co za to, żeby módz w nocy zrobić wycieczkę po jeziorze łódką, którą widać było z jej okien. On zauważył, że się robi elegijną. Dorożka toczyła się ciągle, ciemności jednako wciąż były gęste, pochylili się ku sobie, aby lepiej rozumieć się w turkocie kół, dotykając się wzajem nieraz giestem, czując jedno ciepły oddech drugiego, ilekroć zbytnio zbliżyły się twarze. I w odstępach równych cygaro Maksyma błyskało mocniej, plamą czerwoną znacząc ciemności i rzucając słaby odblask różowy na twarz Renaty. Zachwycającą była widziana w tym przelotnym blasku; tak piękną, że to aż uderzyło młodego jej towarzysza.
— Och, och! — rzekł — coś bardzo dziś jesteśmy ładni, mateczko... Przypatrzmyż się trochę.
Zbliżył cygaro, pociągnął śpiesznie kilka razy.
Renata w swym kąciku nagle została oświetlona światłem gorącem, dyszącem, zda się. Podniosła nieco swój kapturek. Głowa jej odkryta, zasypana deszczem drobnych loczków, przewiązana tylko poprostu niebieską wstążką, podobną była do główki istnego ulicznika, ponad wielką bluzą z czarnego atłasu, która jej dochodziła aż do szyi. Wydało się jej to niesłychanie zabawnem, że ją oglądają tak i unoszą się nad jej pięknością w blasku cygara. Przechyliła się w tył ze śmiechem, on zaś dodawał z komiczną powagą:
— Do licha! trzeba będzie mi dziś czuwać nad tobą, jeśli cię chcę zdrową i całą odwieźć memu ojcu.
Przez ten czas dorożka skręciła ku Magdalenie i wjechała na bulwary. Tu wnętrze jej napełniły światełka drgające, odblaski oświetlonych rzęsiście magazynów, których szyby wystawowe gorzały. Blanka Müller zamieszkiwała ztąd o parę kroków zaledwie w jednym z nowych domów, zbudowanych na gruntach podwyższonych dawnej ulicy Basse-du-Rempart. Przed bramą stało zaledwie kilka powozów dopiero. Nie było też więcej, jak dziesiąta. Maksym proponował objechać jeszcze bulwary i przeczekać godzinę przynajmniej; ale Renata, której ciekawość wzrastała ciągle, oświadczyła mu stanowczo, że gotowa jest wejść sama, jeśli nie zechce jej towarzyszyć. Poszedł za nią i ucieszył się szczerze, zastawszy na górze więcej daleko ludzi, niż przypuszczał. Młoda kobieta włożyła maskę. Wsparta na ramieniu Maksyma, któremu dawała pocichu rozkazy, nie dopuszczające oporu i który też słuchał jej powolnie, przebiegła wszystkie pokoje, podnosiła każdą portyerę, przypatrywała się uważnie umeblowaniu, gotową byłaby zajrzeć do każdej szuflady, gdyby się nie lękała, że kto może podpatrzeć tę niedozwoloną czynność.
Apartament, bardzo bogaty, miał tu i owdzie cygańskie zakątki, w których odnajdowało się komedyantkę. Tam to zwłaszcza Renacie rozdymały się nozdrza i w takich miejscach zmuszała swego towarzysza, aby szedł powolnie, żeby nie stracić nic z widoku rzeczy i właściwego im zapachu. Zatrzymała się szczególniej długo w gabinecie, przeznaczonym do ubierania, który Blanka Müller pozostawiła naoścież otwarty, jak zresztą zawsze, ilekroć przyjmowała u siebie, oddawała gościom wszystko aż do sypialni, w której usuwano łóżko pod ścianę a ustawiano stoliki do gry. Ale ten gabinet nie zadowolnił jej bynajmniej; wydał się jej straszliwie powszednim a nawet cokolwiek brudnym, z tym dywanem, w którym rzucane papierosy powypalały okrągłe dziury, z obiciem niebieskiego jedwabiu, poplamionem tu i owdzie pomadą, lub zabryzganem mydłem.
Potem, kiedy już napatrzyła się wszystkiemu dowoli, kiedy zapamiętała sobie najdrobniejsze szczegóły mieszkania, aby je później opisać najserdeczniejszym swym przyjaciółkom, przeszła do zebranych osób. Mężczyźni — tych znała wszystkich niemal, byli to po większej części ciż sami finansiści, ciż sami mężowie polityczni, taż sama młodzież złota, która uczęszczała na jej czwartki. Chwilami, znalazłszy się wobec jakiejś grupy uśmiechniętych fraków, mogła mieć złudzenie, że się znajduje we własnym salonie; w przeddzień widziała ich z tym samym uśmiechem rozmawiających z margrabiną d’Espanet lub jasnowłosą panią Haffner. A kiedy z kolei poczęła przyglądać się kobietom, złudzenie nie ustawało w zupełności. Laura d’Aurigny miała żółtą toaletę, jak tam Zuzanna Haffner, a Blanka Müller miała takąż samą białą suknię, wydekoltowaną poza łopatki, jak wczoraj Adelina d’Espanet.
Wreszcie Maksym począł błagać o litość i zgodziła się usiąść z nim na jednej z kozetek. Siedzieli tu przez chwilę; on ziewał, ona dopytywała go o nazwiska pań tu zebranych, rozbierając je kolejno spojrzeniem, obliczając ilość metrów koronek, któremi obszyte były ich spódnice. Widząc ją pogrążoną w tych poważnych studyach, wymknął się w końcu, posłuszny skinieniu Laury d’Aurigny, która przywoływała go do siebie ruchem ręki. Poczęła żartować z niego na temat damy, z którą chodził pod rękę. Potem kazała mu przysiądz, że przyjdzie przyłączyć się do nich około pierwszej w Café anglais.
— Twój ojciec tam będzie — zawołała w chwili, kiedy powracał do Renaty.
Ta znalazła się nagle otoczoną przez grupę kobiet, śmiejących się bardzo głośno, kiedy tymczasem pan de Saffré skorzystał z miejsca, pozostawionego przez Maksyma, wśliznął się, siadając tuż obok i raczył ją komplementami stangreta. Potem i pan de Saffré i kobiety — wszystko to poczęło krzyczeć gwałtownie, uderzać się po udach, tak że Renata, której uszy więdły od tego hałasu, z kolei zaczęła teraz poziewać, podniosła się i rzekła do swego towarzysza:
— Chodźmy już, to zbyt głupie!
Kiedy wychodzili, wchodził właśnie pan de Mussy; widocznie był uszczęśliwiony, spotykając tu Maksyma i nie zwracając zupełnie uwagi na zamaskowaną kobietę, którą tenże prowadził pod rękę, szepnął głosem omdlewającym:
— Ach, mój drogi, ona mnie doprowadzi do grobu. Wiem, że już zdrowsza a przecież drzwi jej ciągle dla mnie są zamknięte. Powiedz jej, żeś mnie widział ze łzami w oczach.
— Bądź spokojny, twoje zlecenie będzie spełnione wiernie — odparł młody człowiek, ze szczególniejszym jakimś śmiechem.
A schodząc po schodach, dodał:
— I cóż, mateczko, czyż cię nie wzruszył ten biedny chłopiec?
Wzruszyła ramionami, nie odpowiadając zupełnie. Na dole, na trotoarze, zatrzymała się, zanim wsiadła do fiakra, który tu na nich czekał, spoglądając z niejakiem wahaniem w stronę Magdaleny i Włoskiego bulwaru. Było zaledwie wpół do dwunastej, na bulwarach panował jeszcze ruch ożywiony.
— Zatem pójdziemy już do domu — szepnęła z żalem.
— Chyba, że chciałabyś przejechać się trochę po bulwarach — odpowiedział Maksym.
Zgodziła się. Ta pohulanka ciekawej wszystkiego kobiety jakoś nieosobliwie jej wypadła i żal ją ogarniał na myśl, że ma już tak prędko powrócić do siebie, uboższa tylko o jedno złudzenie z nabytkiem poczynającej się migreny. Długo wyobrażała sobie, że taki bal aktorek musi być szalenie zabawnym. Jak to bywa czasami w ostatnich dniach października, zdawało się, że wiosna powraca; noc była ciepła, jak w maju a lekki, chłodny powiew, od czasu do czasu przebiegający, był jednym więcej urokiem, orzeźwiając powietrze. Renata wychyliła głowę przez okno karetki, milcząca, przypatrując się kawiarniom i restauracyom, których nieskończony szereg przesuwał się przed jej oczyma, temu ruchliwemu tłumowi przechodniów, co się snuł po trotuarach.
Spoważniała nagle, zatopiona snać w tych nieujętych pragnieniach, któremi napełnione są zazwyczaj marzenia kobiet. Ten chodnik szeroki, który zamiatały suknie ulicznic i po którym rozlegały się kroki męzkich butów dziwnie jakoś poufale, ten asfalt szary, po którym, jak się jej zdawało, snuł się pościg za przyjemnością, za łatwemi miłostkami, budził w niej uśpione pożądania, kazał zapominać o tym idyotycznym balu, który opuszczała i dozwalał zajrzeć w świat innych jakichś, odmiennego smaku rozkoszy. W oknach gabinetów Brébanta spostrzegła cienie kobiet na białem tle firanek. I Maksym opowiedział jej historyjkę wielce ryzykowną o mężu oszukiwanym, który w ten sposób właśnie na cieniu firanek pochwycił in flagranti żonę swą z cieniem kochanka. Słuchała go roztargniona. On rozweselił się, nakoniec przytrzymał jej ręce i począł prześladować panem de Mussy.
Kiedy, wracając, przejeżdżali znów koło Brébanta, rzekła naraz:
— Wiesz co, pan de Saffré zapraszał mnie na kolacyę dziś wieczór.
— Och, to byłabyś jadła ohydnie — odpowiedział, śmiejąc się. — Saffré nie ma najmniejszej kulinarnej wyobraźni. Wciąż jeszcze stoi na odwiecznym punkcie sałaty z homarów.
— Nie, nie, mówił o ostrygach i kuropatwach na zimno... Ale mówił mi „ty“ i to mnie raziło okropnie...
Zamilkła, spoglądała ciągle jeszcze na bulwary i dodała po chwili, z miną strapioną:
— Co najgorsze, to, że jestem głodna straszliwie.
— Jakto, głodna jesteś? — zawołał młody człowiek. — Ależ, nic prostszego, zjemy razem kolacyę... Chcesz?
Mówił to spokojnie, ale ona odmówiła zrazu, zapewniała, że Celestyna przysposobiła dla niej przekąskę w domu. Nie chcąc jednak iść do Café anglais, kazał się zatrzymać dorożce na rogu ulicy Peletier, przed restauracyą Café Riche; zszedł nawet a ponieważ macocha wahała się jeszcze, rzekł:
— Zresztą, jeśli się obawiasz, abym cię nie skompromitował, powiedz... Siądę na kozioł i odwiozę cię przykładnie mężowi.
Uśmiechnęła się, wysiadła z dorożki, z minką ptaka, który się boi zamaczać nóżek. Prześliczna była w tem zakłopotaniu. Ten chodnik, który czuła pod stopami, piekł jej nogi, przejmował skórę rozkosznym dreszczem trwogi i zadowolonego kaprysu zarazem. Odkąd dorożka toczyła się bulwarem, ona bezprzestannie miała szaloną ochotę wyskoczyć z niej. Przechodziła teraz drobnym kroczkiem, śpiesznie, jakgdyby sprawiała jej większą jeszcze przyjemność ta obawa, że ktoś ją zobaczyć tu może. Eskapada jej stanowczo wkraczała teraz w dziedzinę awanturki. Z pewnością nie żałowała bynajmniej, że odrzuciła grubiańskie zaprosiny pana de Saffré, ale powróciłaby straszliwie nadąsana, gdyby Maksymowi nie przyszło na myśl dać jej zakosztować zakazanego owocu. Ten wszedł prędko po schodach, jakgdyby był tu u siebie. Wbiegła za nim nieco zdyszana. Lekkie opary świeżych ryb morskich i zwierzyny unosiły się w powietrzu a dywan, przytwierdzony do stopni schodów mosiężnemi drutami, miał wyziew kurzu, który przejmował ją jeszcze większem wzruszeniem.
Skoro weszli na antresolę, napotkali garsona z miną poważną, który cofnął się do ściany, aby ich przepuścić.
— Karolu — przemówił doń Maksym — ty nas obsłużysz, nieprawdaż?... Daj nam biały salonik.
Karol skłonił się głęboko, zawrócił i otworzył drzwi jednego z gabinetów. Gaz był tu skręcony. Renacie zdało się, że wchodzi w półświatło jakiegoś podejrzanego a uroczego miejsca.
Bezprzestanny turkot powozów wnikał tu przez otwarte szeroko okno a na suficie w odblasku kawiarni na dole przesuwały się pośpiesznie cienie przechodniów. Jednem dotknięciem palca jednak garson rozjaśnił gaz. Cienie sufitu zniknęły, gabinet napełnił się jaskrawem światłem, które padło w całej pełni na głowę kobiety. Odsunęła już w tył kapturek domina. Drobne loczki rozrzuciły się cokolwiek w dorożce, ale niebieska wstążka nie poruszyła się, była na swojem miejscu. Poczęła przechadzać się, zażenowana sposobem, w jaki przyglądał się jej Karol; mrużył on tak jakoś dziwnie oczy, przymykał powieki, jak gdyby mówił sobie w duchu: „To taka, której nie znam jeszcze“.
— Cóż mam podać panu? — spytał głośno.
Maksym zwrócił się do Renaty.
— Możeby kolacyę pana Saffré, nieprawdaż? — rzekł — ostrygi, kuropatwę...
A widząc, że młody człowiek się uśmiecha, Karol naśladował go dyskretnie.
— Zatem środową kolacyę, jeśli pan chce?
— Środową kolacyę... — powtórzył Maksym.
Potem przypominając sobie:
— Tak, mniejsza o to, daj nam środową kolacyę.
Kiedy garson wyszedł, Renata założyła binokle i poczęła obchodzić ciekawie pokój. Był to mały salonik kwadratowy, biały ze złotem, umeblowany z kokieteryą buduaru. Oprócz stołu i krzeseł stał tam mebel jakiś nizki w rodzaju konsoli, gdzie zestawiano nakrycia niepotrzebne i szeroka otomana, istne łóżko, pomieszczone między oknem a kominkiem. Zegar stojący i dwa świeczniki w stylu Ludwika XV-go zdobiły kominek z białego marmuru. Główną osobliwością gabinetu przecież było lustro, piękne lustro szerokie, które brylanty tych pań, co tu bywały częstemi gośćmi, zasiały całą litanią imion, dat, wierszy poprzekręcanych, myśli wielce głębokich, wyznań zdumiewających. Renacie zdawało się, że spostrzega tam jakiś brudny napis i nie miała już odwagi zaspokoić swej ciekawości. Spojrzała na szeroką otomanę, doznała nowego zakłopotania i poczęła nakoniec, dla nabrania kontenansu, przypatrywać się sufitowi i żyrandolowi z złoconej miedzi o pięciu gazowych płomieniach. Ale z tem zakłopataniem, jakiego doznawała, było jej prześlicznie. Kiedy tak podnosiła czoło, jak gdyby studyując sztukateryę sufitu, poważna, z binoklem w ręku, w głębi rozradowana była tem umeblowaniem dwuznacznem, które czuła dokoła siebie; tem jasnem, cynicznem lustrem, którego gładka powierzchnia, zaledwie nieco pomarszczona plugawemi bazgrołami, odbijała tyle fałszywych warkoczy, pośpiesznie poprawianych; tą otomaną, która ją tak raziła swą szerokością; stołem, dywanem nawet, gdzie odnajdowała woń schodów, lekką woń kurzu przenikliwą, przejmującą jakiemś skupieniem.
Potem, kiedy wreszcie wypadło spuścić jej oczy:
— Powiedzno, co to znaczy ta środowa kolacya? — spytała Maksyma.
— Nic — odpowiedział — zakład, który przegrał jeden z moich przyjaciół.
Wszędzie indziej byłby jej powiedział bez wahania, że w środę był tu na kolacyi z jakąś damą, spotkaną na bulwarze. Odkąd jednak wszedł z nią do tego gabinetu, instynktownie obchodził się z nią jak z kobietą, której trzeba się podobać i której zazdrość winno się oszczędzać. Nie nacierała zresztą więcej; poszła oprzeć się łokciami o balustradę okna, gdzie też i on za nią podążył.
Północ nie minęła jeszcze. W dole, na bulwarze, Paryż huczał, przedłużając dzień gorączkowy, zanim się zdecyduje udać na spoczynek. Szeregi drzew znaczyły linią nieregularną białość chodników i majaczącą noc szosy w pośrodku, gdzie przebiegał turkot i migały szybko przesuwające się latarnie powozów. Po dwóch brzegach tego czarnego pasa, kioski z dziennikami płonęły w odstępach, podobne do wielkich weneckich latarni, wysokich i upstrzonych dziwacznie, poustawianych regularnie na ziemi do olbrzymiej jakiejś iluminacyi. O tej godzinie jednak blask ich stłumiony ginął w jarzącem świetle sąsiednich szyb sklepowych. Ani jedna okiennica nie była jeszcze zasuniętą, trotoary wyciągały się długą linią, nieprzeciętą nigdzie pasem cienia, pod powodzią promieni, które osypywały je złotym pyłem, jasnością ciepłą i lśniącą dnia.
Maksym ukazał Renacie przeciwległą „Café anglais“, której okna połyskiwały jak świetlane kolumny. Wysokie gałęzie drzew przeszkadzały im cokolwiek widzieć dokładnie domy i trotoar po przeciwnej stronie. Wychylili się i przyglądali chodnikowi w dole pod nimi. Ruch był tu bezprzestanny; przechodnie mijali grupami, dziewczyny uliczne krążyły po dwie zawsze, wlokąc za sobą długie fałdy spódnic, które podnosiły od czasu do czasu, ruchem niedbałym, rzucając dokoła spojrzenia znużone i uśmiechnięte. Pod samem oknem stały stoliki kawiarni Riche w odblasku jarzących lamp kawiarnianych, których światło kładło się aż do środka szosy; i w samem centrum zwłaszcza tego płonącego ogniska widzieć mogli najdokładniej blade twarze i słabe uśmiechy przechodniów.
Dokoła okrągłych stolików kobiety, zmieszane z mężczyznami, piły. Miały na sobie jaskrawe suknie, włosy spuszczone nizko na szyję; kołysały się na krzesełkach głośno mówiąc; turkot tylko nie dozwalał słów ich dosłyszeć. Renata zauważyła szczególniej jedną, która siedziała sama przy stoliku, przybrana w rażąco niebieską suknię z przystrojem z białych koronek; popijała małemi łykami szklankę piwa, nawpół przechylona w krześle, z rękoma złożonemi na brzuchu i miną ociężałego, zrezygnowanego oczekiwania. Te, które przechadzały się, gubiły się zwolna pośród tłumu, młoda kobieta zaś, którą one zajmowały, ścigała ją wzrokiem, przeprowadzała z jednego końca bulwaru na drugi w zmąconej i niewyraźnej oddali, pełnej zgiełku czarnego przechodniów, gdzie już jasność padała tylko iskrami. I pochód ten przeciągał bez końca, z męczącą regularnością, tłum najdziwaczniej zmieszany a przecież zawsze ten sam, w czarodziejskiem świetle spływających tysiąców migotliwych płomieni, wylewających się falą ze sklepów, barwiących transparenty kiosków, przebiegających po fasadach domów liniami, literami, rysunkami ognistemi, rozsypanych w ciemności niby gwiazdy zszeregowanych przy szosie w długie rzędy nieprzerwane. Wrzawa ogłuszająca dobiegała tu długiem jakiemś, przeciągłem chrapaniem, niby dźwięk organów, towarzyszący wieczystej procesyi małych lalek ruchomych. Renata sądziła przez chwilę, że wydarzył się chyba jakiś wypadek. Fala ludzi poruszała się na lewo, zbita, nieco po za pasażem Opery. Ale włożywszy binokle przekonała się, że to tylko biuro omnibusów po prostu. Pełno ludzi stało na trotoarze, czekając, rzucając się ilekroć nadjechał który powóz. Słyszała głos donośny kontrolera, wywołujący numera, potem dzwonek dobiegał ją krystalicznym dźwiękiem. Wzrok jej zatrzymał się na ogłoszeniach jednego z kiosków, jaskrawo kolorowanych, jak obrazki, wyrabiane w Épinal; była tam na jednej z szyb w ramach żółto-zielonych głowa szyderczo śmiejącego się dyabła, z nastrzępionemi włosami, reklama kapelusznika, której ona nie zrozumiała. Co pięć minut omnibus z Batignolów przejeżdżał z żółtem pudłem i czerwonemi latarniami, skręcając na rogu ulicy Peletier i wstrząsając dom cały swym łoskotem; i widziała ludzi na imperialu z twarzami zmęczonemi, które podnosiły się przypatrując im obojgu, wzrokiem ciekawym zgłodniałych, co poglądają przez dziurkę od klucza.
— Ach — odezwała się — park Monceau śpi sobie spokojnie o tej godzinie.
Było to jedyne wymówione przez nią słowo. Pozostali tak ze dwadzieścia minut milczący, poddając się upojeniu tego gwaru i blasków. Potem, skoro stół nakryto, zasiedli a ponieważ ją zdała się żenować obecność garsona, Maksym go odprawił.
— Możesz nas zostawić... Zadzwonię na deser.
Twarz jej zarumieniła się zlekka a oczy błyszczały; możnaby sądzić, że biegała gdzieś długo zanim tu przyszła. Znać z tego okna przyniosła z sobą nieco zgiełku i ożywienia bulwarów. Nie dopuściła, aby jej towarzysz zamknął okno.
— Ach, to orkiestra — rzekła, kiedy się uskarżał na hałas. — Czy nie uważasz, że to zabawna muzyka? To wybornie przygrywać nam będzie do naszych ostryg i kuropatw.
Odmłodniała formalnie tą wycieczką, niktby nie przypuścił, że ma lat trzydzieści. Miała ruchy żywe, cokolwieczek gorączki a ten gabinet, to sam na sam z młodym mężczyzną pośród wrzawy ulicznej podniecało ją niesłychanie. Z wielką gorliwością zabrała się do ostryg. Maksym nie był głodny, patrzał jak pochłaniała łakomie i uśmiechał się.
— Do licha! — mruknął — ty byłabyś pyszna w roli dam zapraszanych na kolacye.
Zatrzymała się, zła na siebie, że je tak pośpiesznie.
— Uważasz, żem zgłodniała. Ale co chcesz? To ta godzina idyotycznego balu tak mnie wyczerpała... Ach, biedny mój chłopcze, żałuję cię, że żyjesz w tym świecie!
— Wiesz dobrze — rzekł — że ci przyrzekłem rzucić Sylwię i Laurę d’Aurigny, w dniu, w którym twoje przyjaciółki zechcą pójść ze mną na kolacyę.
Odpowiedziała mu wspaniałym gestem.
— Spodziewam się, wierzę ci. Przecież my jesteśmy cokolwiek zabawniejsze niż te panie, przyznaj... Gdyby która z nas zanudzała tak kochanka, jak twoja Sylwia lub twoja Laura d’Aurigny muszą was zanudzać, ależ biedaczka nie utrzymałaby go przy sobie i tydzień... Nie chcesz mnie nigdy posłuchać. Spróbuj którego z tych dni.
Maksym, aby nie przywoływać garsona, powstał, zabrał skorupy ostryg i przyniósł kuropatwę, stojącą na konsoli. Stół zastawiony był ze zbytkiem wielkich restauracyj. Po adamaszkowym obrusie przebiegał powiew wytwornej rozpusty, to też Renata z pewnym dreszczem zadowolenia dotykała delikatnemi swemi rękoma to noża, to widelca, to znów talerza i szklanki. Piła białe wino, nie dolewając do niego wody, ona, co zazwyczaj piła wodę zaledwie nieco winem zaczerwienioną. Maksym stał przed nią, z serwetą na ramieniu i podawał z komicznemi ukłonami.
— Co też p. de Saffré mógł ci powiedzieć — zapytał — żeś tak na niego oburzona? Czy ci zarzucał brak urody?
— Oh, także! — odpowiedziała — to szkaradny człowiek. Nigdy nie byłabym przypuściła, że ten pan, tak dystyngowany, tak grzeczny u mnie, może przemawiać takim językiem. Ale wybaczam mu. Nadewszystko raziły mnie tam kobiety. Powiedziałbyś, że to przekupki jabłek. Była tam jedna, która skarżyła się, że ma znamię na biodrze, jeszcze chwila a byłaby, zdaje mi się, podniosła spódnicę, aby wszystkim ból swój pokazać.
Maksym śmiał się do rozpuku.
— Nie, doprawdy — ciągnęła dalej ożywiając się — nie pojmuję was, toć one brudne są i głupie... I pomyśleć, że ja, kiedy cię widziałam idącego do twojej Sylwii, wyobrażałam sobie Bóg wie jakie cudne rzeczy: starożytne uczty, zabawy jakie widujemy na obrazach z kobietami uwieńczonemi w róże, z złotemi czary, jakiemiś nadzwyczajnemi rozkoszami... Ach, istotnie. Pokazałeś mi gotowalnię zabrudzoną i kobiety klnące jak dorożkarze. Nie opłaci się dla czegoś podobnego źle czynić.
Chciał protestować, ale nakazała mu milczenie i trzymając w koniuszkach palców kostkę kuropatwy, którą ogryzała delikatnie, dodała cichszym głosem:
— Zło powinnoby być czemś wytwornem, mój drogi... Ja, co jestem uczciwą kobietą, kiedy się nudzę i popełniam grzech marzenia o czemś niepodobnem, jestem pewną, że wynalazłabym rzeczy daleko piękniejsze niż takie Blanki Müller.
I z miną poważną zakończyła tem słówkiem głębokiem, swym naiwnym cynizmem:
— To rzecz wychowania, pojmujesz?
Złożyła ostrożnie kostkę na talerzu.
Turkot powozów trwał nieprzerwanie, ani jedną głośniejszą nie podnosząc się nutą. Zmuszoną była mówić głośno, aby ją mógł słyszeć a twarz jej rumieniła się coraz więcej. Na konsoli stały jeszcze trufle, jakieś danie słodkie, szparagi, rzadkość w tym sezonie. Przyniósł wszystko, aby już nie potrzebować wstawać ciągle a ponieważ stół był niezbyt obszerny, postawił na ziemi między sobą a nią kubełek srebrny, pełen lodu, w którym mieściła się butelka szampana.
Apetyt młodej kobiety w końcu i jemu się udzielił. Jedli oboje z wszystkiego po troszę, wypróżnili butelkę szampana, ożywieni teraz, weseli, puszczając się na teren niebezpiecznych teoryj, wsparci o stół na łokciach jak dwu przyjaciół, którzy wypiwszy, wzajem chcą ulżyć swym sercom. Gwar milknął na bulwarach; jej przecież wydawało się, że wciąż urasta i cały ten turkot kół chwilami zdawał się sprawiać jej zawrót głowy.
Kiedy wspomniał, że trzeba zadzwonić na deser, wstała, strząsnęła długą swą atłasową bluzę otrząsając z niej okruszyny i rzekła:
— To tak... Wiesz, teraz możesz zapalić cygaro.
Była cokolwiek oszołomiona. Podeszła do okna, pociągnięta doń łoskotem szczególniejszym, którego sobie nie mogła wytłomaczyć. Zamykano sklepy.
— Patrz — rzekła, odwracając się do Maksyma — nasza orkiestra się zmniejsza.
Wychyliła się znowu. Pośrodku, na szosie, omnibusy i fiakry wciąż migotały, wymijając się, kolorowemi swemi oczyma, coraz już rzadsze a szybsze. Po bokach wszakże, wzdłuż trotoarów czerniały teraz wielkie luki cieniów przed zamkniętemi sklepami. Jedynie tylko kawiarnie wciąż gorzały jeszcze, ścieląc na asfalt chodników szerokie pasy świetlane.
Od ulicy Drouot aż po ulicę du Helder spostrzegała tak długi szereg białych i czarnych kwadratów, w których występowali i gubili się znowu, w dziwaczny sposób, przechodnie. Uliczne dziewczyny zwłaszcza z powłóczystymi jasnemi sukniami kolejno oświeconemi jaskrawo, to znowu tonącemi w cieniach, przybierały pozór jakichś wizyj, maryonetek, przyćmionych przesuwających się kręgiem elektrycznego oświetlenia w teatralnej „feeryi“. Bawiła ją ta gra świateł i cieniów przez chwilę. Nie było już rozlewających się świateł; latarnie gazowe gasły; kioski upstrzone plamiły za to ciemność tem jaskrawiej jeszcze. Chwilami fala tłumu przesuwała się ulicą, snać wracając z któregoś teatru. Niebawem jednak powstawały pustki; dwóch, trzech mężczyzn szło razem, zaczepiała ich jaka kobieta. Stali przez chwilę, rozprawiając. W słabnącym gwarze dobiegały niektóre słowa ich rozmowy; potem kobieta najczęściej szła, uczepiona u ramienia jednego z nich. Inne dziewczyny uliczne krążyły przed kawiarniami, obchodziły dokoła rzędy stolików, zabierały cukier zapomniany, śmiały się z garsonami, patrzały upornie z wyrazem zapytania i milczącej propozycyi na zapóźnionych gości kawiarni. I Renata, ścigając wzrokiem pusty już niemal „imperial“ omnibusa z Batignolów, spostrzegła na rogu ulicy tęż samą kobietę w niebieskiej sukni z białemi koronkami, wyprostowaną, obracającą dokoła głową, wciąż jeszcze widocznie tropiącą daremnie.
Kiedy Maksym przyszedł po nią do okna, gdzie stała zapatrzona, uśmiechnął się, spojrzawszy w uchylone szyby angielskiej kawiarni; myśl, że tam ojciec jego również znajdował się na kolacyi, wydała mu się wielce komiczną; tego wieczora wszakże ogarnęła go szczególniejsza jakaś wstydliwość, niedopuszczająca zwykłych żarcików. Renata z pewnym żalem odchodziła od balustrady okna. Upojenie, obezwładnienie jakieś wznosiło się z głębi tych bulwarów wpół-ciemnych. W tem słabnącem chrapaniu powozowego turkotu, w tem dogasaniu żywego światła było jakieś nawoływanie pieszczotliwe do rozkoszy, do snu. Szept ściszony przechodniów, gromadki ich zatrzymujące się w ciemnych rogach ulic, przemieniały trotoar w jakąś wielką oberżę w chwili, w której podróżni udają się już na spoczynek. Blaski i wrzawa zamierały coraz bardziej, miasto usypiało powoli, powiew miłosny unosił się po nad dachami.
Kiedy młoda kobieta odwróciła się, musiała zmrużyć mimowolnie oczy, które raził blask żyrandola. Była cokolwiek blada teraz i kąciki ust jej przebiegał dreszcz nerwowy. Karol ustawiał deser; wychodził, powracał znowu, zamykał drzwi powoli, z flegmą dobrze ułożonego człowieka.
— Ależ ja już nie jestem głodna! — zawołała Renata — proszę zabrać wszystkie te talerze i przynieść nam kawy.
Garson, nawykły do kaprysów swych gości, sprzątnął deser i nalał kawę. Napełniał cały gabinet niezmierną swą ważnością.
— Proszę cię, wypraw go raz za drzwi — ozwała się młoda kobieta, którą nudziła ta krętanina.
Maksym odprawił go; zaledwie zniknął jednak powrócił raz jeszcze, aby zasunąć hermetycznie firanki u okna, z miną dyskretną. Kiedy nakoniec wyszedł nareszcie na dobre, młody człowiek, którego ogarniać już poczęło również zniecierpliwienie, powstał i idąc do drzwi:
— Czekaj — zawołał — mam sposób, żeby już raz dał nam spokój.
I zasunął u drzwi zasuwkę.
— To dobrze — zawołała — przynajmniej teraz jesteśmy u siebie.
I rozpoczęły się znowu koleżeńskie zwierzenia, pogawędka swobodna. Maksym zapalił cygaro, Renata piła kawę, pozwoliła sobie nawet na kieliszek szartrezy. Pokój rozgrzewał się, zapełniał błękitnawym dymem. Wsparła łokcie na stole i brodę ujęła w obie dłonie wpół przymknięte. W tem lekkiem ściśnieniu, usta jej zmalały, policzki posunęły się ku górze nieco a oczy zwężone błyszczały jeszcze więcej. Tak zgnieciona mała jej twarzyczka była prześliczną, pod tą ulewą drobnych złotawych loczków, które teraz spuściły się aż na brwi. Maksym przypatrywał jej się po przez obłoczek dymu swego cygara. Wydała mu się oryginalną. Chwilami nie był już nawet pewnym jej płci; wielka zmarszczka, co przerzynała jej czoło, wysunięcie nadąsane ust, ta niepewna mina krótkowidza czyniły z tej twarzy istną twarz młodego chłopaka; tem więcej jeszcze, że długa bluza z czarnego atłasu zachodziła tak wysoko, iż zaledwie widoczną była poniżej podbródka wązka linia pulchnej i białej szyi. Pozwalała tak wpatrywać się w siebie z uśmiechem na ustach, nie poruszywszy głowy, z wzrokiem gdzieś w dal utkwionym, powoli rzucając słowa.
Potem nagle jakby zbudziła się ze snu; podeszła obejrzeć lustro, ku któremu wpatrzone w dal oczy zwracały się już od chwili. Wspięła się na palce, oparła ręce o brzeg kominka, aby lepiej odczytać podpisy, te śmiałe słowa, które ją przestraszały przed kolacyą jeszcze. Sylabizowała z niejaką trudnością wyrazy, śmiała się, czytała dalej, jak uczeń, co przewraca kartki książki Pirona pod ławką.
— „Ernest i Klara“ — mówiła — a pod tem jest serce, podobne do lejka... A, to już lepsze: „Lubię mężczyzn, bo lubię trufle“. Podpisano „Laura“. Powiedzno, Maksymie, czy to pisała d’Aurigny?... Potem tu znów herb którejś z tych pań, jak mi się zdaje jest to kura paląca fajkę... Ciągle znów imiona, cały kalendarz świętych męzkich i żeńskich: Wiktor, Amelia, Aleksander, Edward, Małgorzata, Paquita, Ludwika, Renata... Patrzaj, jest więc między niemi taka, co ma moje imię...
Maksym widział w lustrze rozpłomienioną jej twarzyczkę. Podnosiła się jeszcze wyżej na palcach a domino jej, obciągając się z tyłu, zarysowywało wcięcie talii i kontury bioder. Młody człowiek ścigał oczyma tę linię atłasu, przylegającego do ciała jak koszula. I on podniósł się z kolei i rzucił cygaro. Czuł się jakiś nieswój, niepokój począł go ogarniać. Brak mu było czegoś zwykłego, czegoś, do czego się przyzwyczaił.
— Ach, otóż twoje imię, Maksymie — zawołała Renata. — Słuchaj: „Kocham...“
Ale on usiadł na rogu otomany, niemal u nóg młodej kobiety. Udało mu się pochwycić jej ręce nagłym ruchem, odwrócił ją od lustra, mówiąc jej szczególniejszym jakimś głosem:
— Proszę cię, nie czytaj tego, no, proszę.
Wyrywała się z śmiechem nerwowym.
— Dla czego? Alboż mi się nie zwierzasz zawsze z wszystkiego?
Ale on upierał się głosem coraz bardziej zdławionym:
— Nie, nie, nie tego wieczora.
Trzymał ją wciąż a ona trącała go zlekka dłońmi, żeby się wyswobodzić. Mieli dziwny jakiś wyraz oczu, nieznany im dotąd obojgu, długi uśmiech wymuszony i jakby zawstydzony cokolwiek. Upadła na jego kolana na skraju otomany. Mocowali się wciąż z sobą, jakkolwiek ona nie obróciła się już nawet w stronę lustra i przestawała się wydzierać. A kiedy młody człowiek ujął ją wpół i ścisnął, zawołała z zakłopotanym i zamierającym śmiechem:
— Słuchaj, puść mnie... To boli.
Był to jedyny szept jej ust. W wielkiej ciszy gabinetu gdzie gaz zdawał się płonąć z większym teraz szmerem, poczuła, że ziemia drży pod nią i posłyszała łoskot omnibusu batignolskiego, który musiał skręcać widocznie na rogu bulwaru. I stało się. Kiedy znaleźli się, siedzący tuż obok siebie na otomanie, on wybąknął, pośród obustronnego dziwnie przykrego uczucia:
— Ha! do tego przyjść musiało, dziś czy jutro.
Ona nie mówiła nic. Wlepiła oczy w rozety dywanu, zgnębiona, przybita widocznie.
— Czyś ty pomyślała kiedy o tem? — mówił Maksym, coraz niewyraźniej bąkając. — Ja ani trochę... Powinienem był strzedz się gabinetu...
Ale ona z głębokiem brzmieniem w głosie, jak gdyby cała uczciwość mieszczańska Béraud du Chatelów zbudziła się w niej w tej najcięższej winie:
— To niegodziwe, cośmy zrobili, nikczemne — szepnęła wytrzeźwiona, z twarzą nagle postarzałą, zupełnie poważna.
Dusiła się. Podeszła do okna, rozsunęła firanki i wychyliła się znowu. Orkiestra umilkła; występek popełnionym został przy ostatniem drganiu basów i oddalonym śpiewie skrzypiec, tych ściszonych dźwięków zasypiającego bulwaru, co śni o miłości. Na dole, szosa i trotoary biegły gdzieś w dal, pogłębione, pośród szarego zmroku opustoszenia. Wszystkie te turkoczące koła powozów, gdzieś znikły, unosząc z sobą jasność. Pod oknem kawiarnia Riche była zamknięta, ani jedna smuga światła nie wysuwała się z po za rolet. Po przeciwnej stronie tylko jeszcze łuna błyszczących okien kawiarni angielskiej oblewała światłem jej fasadę; tu i owdzie z uchylonego okna dochodziły śmiechy, zgłuszone oddaleniem. I wzdłuż całej tej wstęgi ciemności, od klinu ulicy Drouot aż po drugi koniec, jak tylko oko mogło zasięgnąć, nie dostrzegała już nic, prócz symetrycznych plam kiosków połyskujących czerwonem i zielonem półświatłem, co nie rozświeca nocy, niby w odstępach ustawione nocne lampki w olbrzymiej sypialni.
Podniosła głowę. Drzewa odcinały się długiemi, wysokiemi swemi gałęźmi od jasnego tła nieba a linia nieregularna domów gubiła się w dali podobna do nagromadzenia wzgórzy na skalistem jakiemś wybrzeżu, po nad błękitnawą taflą wód. Ten szmat nieba wszakże większym jeszcze przejmował ją smutkiem i wzrok jej szukał teraz ukojenia w ciemnościach bulwaru. Ta pozostała tam w dole, w tej opustoszałej alei, resztka ruchu i zgiełku i występku, była dla niej usprawiedliwieniem. Zdało się jej, że czuje gorąco wszystkich tych kroków męzkich i kobiecych, ogarniające ją swym powiewem. Te hańby, co tam się unosiły po nad asfaltem chodnika, te jednominutowe żądze, propozycye czynione przycichłym głosem, rozkosze jednej nocy, opłacone z góry, parowały w powietrzu, unosiły się jak mgła ciężka, którą rozpraszał wietrzyk poranny. Pochylona w ciemność, wciągała w płuca tę drgającą ciszę, tę woń sypialni, niby zachętę, która jej przychodziła ztamtąd, niby zapewnienie, że hańba jej jest podzieloną, że ją przyjmuje na siebie to miasto, co jest współwinowajcą. A kiedy jej oczy nawykły do ciemności, spostrzegła znowu kobietę w niebieskiej sukni, z białemi koronkami, jak stała sama jedna pośród tej szarej pustki, na temże samem wciąż miejscu czekając.
Młoda kobieta, odwróciwszy się, zobaczyła Karola, który rozglądał się dokoła, wietrząc widocznie. I spostrzegł wreszcie błękitną wstążkę Renaty zgniecioną, zapomnianą w rogu otomany. Co prędzej podał ją z zwykłą swą grzecznością. Wtedy dopiero poczuła całą swą sromotę. Stanęła przed lustrem i drżącemi rękoma próbowała związać nią napowrót włosy. Ale włosy rozrzuciły się, drobne loczki przypłaszczyły zupełnie na skroniach i niepodobnem było doprowadzić fryzurę do porządku. Karol przyszedł jej w pomoc, mówiąc jakby proponował rzecz najzwyklejszą, płukankę lub wykałaczkę:
— Może pani życzy sobie grzebienia?...
— Ach, nie, to niepotrzebne — przerwał mu Maksym, rzucając na garsona zniecierpliwione spojrzenie. — Idź dla nas po powóz.
Renata zdecydowała się nasunąć tylko po prostu na głowę kapturek domina. Odchodząc już od źwierciadła, wspięła się zlekka na palce, aby odnaleźć wyrazy, których uścisk Maksyma nie dozwolił jej przeczytać. Było tam w krzywej linii, ohydnem pismem nakreślone to wyznanie, podpisane imieniem Sylwii: „Kocham Maksyma“. Skrzywiła usta i głębiej jeszcze nasunęła na twarz kapturek.
W dorożce doznawali oboje okropnego jakiegoś przymusu. Usiedli tak samo jak poprzednio, kiedy przyjeżdżali z parku Monceau, naprzeciw siebie. Nie mieli sobie ani słówka do powiedzenia. Powóz pełen był nieprzeniknionej ciemności a i cygaro Maksyma teraz już nie błyszczało nawet swym czerwonym punkcikiem, odbłyskiem różowej łuny. Młody człowiek znowu zatopiony był w spódnicach, „których miał już po same oczy“ i doznawał dziwnej przykrości w obec tych cieniów, tego milczenia, tej niemej kobiety, której szeroko rozwarte oczy, wpatrzone w noc ciemną, czuł obok siebie. Aby jakoś mniej głupio w obec niej wyglądać, poszukał jej dłoni a ująwszy ją w swoje, doznał pewnej ulgi, uznał sytuacyę za znośną. Ręka ta nie usuwała się, mięka i snać rozmarzona.
Dorożka toczyła się placem Magdaleny. Renata myślała, że przecież nie była winną. Nie pragnęła kazirodztwa. A im więcej zstępowała w głąb swej duszy, tem więcej wydawała się sobie niewinną; w pierwszych chwilach ekscentrycznej swej wyprawy, podczas ukradkowego wymykania się przez park Monceau, u Blanki Müller, na bulwarze, nawet tam w gabinecie, nic podobnego nie przyszło jej na myśl. Dla czego więc upadła na kolana na poręcz otomany? Nie wiedziała już tego. Z pewnością myśl taka nie postała jej ani na sekundę w głowie. Byłaby ją odtrąciła z gniewem. Ot, śmiała się tylko, bawiła, nic więcej. I odnajdowała w turkocie powozu jeden ton tej ogłuszającej orkiestry bulwarów, ten ciągły ruch uliczny mężczyzn i kobiet i palące jej oczy linie świateł.
Maksym wciśnięty w róg, miał także przykre marzenia. Gniewała go ta cała przygoda. Zwalał całą winę na czarne domino. Bo i czyż kto widział kiedy, żeby się kobieta tak ubierała! Ani szyi nie było jej widać. Brał ją za chłopca, bawił się z nią i nie jego przecież wina, że ta zabawa wzięła poważny obrót. Z pewnością nie tknąłby jej i końcem palca, gdyby mu pokazała bodaj kawałek tylko ramienia. Byłby pamiętał wówczas, że to żona jego ojca. Potem, ponieważ nie lubił nigdy nieprzyjemnych rozmyślań, rozgrzeszył się z popełnionego błędu. Ha, tem gorzej! będzie się starał na tem skończyć. To głupota.
Dorożka zatrzymała się i Maksym wysiadł pierwszy, aby dopomódz Renacie. Ale u furtki parku nie śmiał już jej uścisnąć. Podali sobie ręce jak zwykle. Była już po drugiej stronie żelaznych sztachet, kiedy ażeby coś jeszcze powiedzieć, zdradziła się niechcący z tem, co od wyjazdu z restauracyi krążyło jej wciąż po głowie.
— Co to było — spytała — ten ów grzebień, o którym wspominał garson?
— Grzebień — powtórzył Maksym zakłopotany — ależ nie wiem...
Renata pojęła nagle. Gabinet posiadał zapewne grzebień, który stanowił równie dobrze część umeblowania, jednakiej racyi bytu, jak firanki, zasuwka u drzwi i otomana. I nie czekając już na wyjaśnienie, którego jej nie udzielano zniknęła w cieniach parku Monceau, przyśpieszając kroku; zdało jej się, że widzi szyldkretowe zęby, w których Laura d’Aurigny i Sylwia, musiały pozostawić jasne i czarne swe włosy. Miała mocną gorączkę. Celestyna musiała położyć ją do łóżka i czuwać przy niej do rana. Maksym, stojąc na trotuarze bulwaru Malesherbes, przez chwilę namyślał się, czy ma zajść jeszcze do „Café anglais“, gdzie go czekało wesołe towarzystwo; potem pomyślawszy że należy mu się kara, zdecydował się powrócić do domu.
Nazajutrz Renata zbudziła się późno z prawdziwie ołowianego snu bez marzeń sennych. Kazała zapalić suty ogień na kominku i oświadczyła, że cały dzień spędzi w swoim pokoju. Było to jej schronienie w chwilach poważnych życia. Około południa, mąż, nie mogąc się doczekać, by zeszła na śniadanie, poprosił ją o zezwolenie na chwilę rozmowy. Już chciała odmówić nieco zaniepokojona, ale nabrała odwagi. W wigilię tego dnia, oddała Saccardowi rachunek Wormsa, dochodzący coś do stu trzydziestu sześciu tysięcy franków; suma to była cokolwiek znaczna i niezawodnie był tak uprzejmym, że sam chce jej oddać pokwitowanie.
Myśl o wczorajszych drobnych loczkach przyszła jej do głowy i machinalnie spojrzała w lustro na swe włosy, które Celestyna splotła w grube warkocze. Potem wcisnęła się w fotel przed kominkiem, owinięta w koronki peniuaru. Saccard którego apartament leżał również na pierwszem piętrze, tworząc pendent do pokojów żony, przychodził w pantoflach, po mężowsku. Zaledwie raz na miesiąc może pojawiał się on tutaj a zawsze tylko w jakiejś drażliwej kwestyi pieniężnej. Tego ranka oczy miał zaczerwienione, cerę bladą jak człowiek, co nie spał w nocy. Ucałował rękę żony z galanteryą:
— Jesteś chora, moja droga? — rzekł, siadając po drugiej stronie kominka. — Trochę migreny, nieprawdaż?... Wybacz mi, że jeszcze muszę ci zaprzątać głowę mojemi sprawami; ale rzecz jest dość ważna...
Wyjął z kieszeni szlafroka rachunek Wormsa, którego papier błyszczący poznała zaraz Renata.
— Wczoraj znalazłem ten rachunek u mnie na biurku — ciągnął dalej — i jestem prawdziwie w rozpaczy, ale nie mogę go żadną miarą zapłacić w tej chwili.
Śledził z ukosa okiem, jaki skutek wywrą jego słowa. Zdawała się głęboko ździwioną. Po chwili, podjął dalej z uśmiechem:
— Wiesz, droga moja żoneczko, że nie mam zwyczaju nigdy wtrącać się do twoich wydatków. Nie powiem, by niektóre szczegóły tego rachunku nie wywołały we mnie ździwienia. Tak naprzykład, widzę tu, na drugiej stronie: „Suknia balowa: materya 70 franków; fason 600 franków; pieniądze pożyczone 5,000 franków; woda doktora Pierre 6 franków“. Przyznać trzeba, że ta siedemdziesięcio-frankowa suknia wypada porządnie drogo... Ale wiesz, że ja pojmuję wszelkie słabości. Rachunek twój wynosi sto trzydzieści sześć tysięcy franków a przecież, względnie biorąc, byłaś nawet rozsądną w twych wydatkach... Tylko, powtarzam, ja w obecnej chwili nie mogę go zapłacić, jestem w ambarasie...
Wyciągnęła rękę z gestem powstrzymywanej niechęci.
— Dobrze — rzekła oschle — oddaj mi rachunek. Obmyślę środek.
— Widzę, że nie wierzysz — wybąknął Saccard, rozkoszując się jak tryumfem tem niedowierzaniem żony, w przedmiocie braku pieniędzy. — Nie powiadam bynajmniej, aby sytuacya moja w czemkolwiekbądź była zachwianą, ale interesa są tak drażliwe, tak napięte w tej chwili... Pozwól mi, jakkolwiek wiem że cię męczę, wytłomaczyć sobie tę sprawę; powierzyłaś mi twój posag i winien ci jestem skutkiem tego zupełną szczerość.
Położył rachunek na kominku, wziął w rękę obcęgi i począł grzebać w węglach. Ta mania przewracania popiołów, ilekroć rozmawiał o interesach, była u niego obrachowaniem, które w końcu zamieniło się w nawyknienie. Ile razy doszedł do jakiejś cyfry, do frazesu trudnego do wymówienia, rozrzucił nagle skwapliwie ułożony stos węgla i wypadło mu go z pewnością znów pilnie układać, gromadzić głownie, zsuwać rozproszone szczapy drzewa. Czasami znów cały niemal znikał w kominie, schylając się po jakąś głownię, co się stoczyła daleko. Głos jego cichnął stłumiony, słuchacz niecierpliwił się, zaciekawiał budową mozolnie układanego stosu gorejących węgli, przestawał go słuchać i zazwyczaj wychodził od niego pobity a zadowolony. Nawet w cudzym domu zagarniał on despotycznie obcęgi. Latem bawił się znowu piórem, nożem do przecinania kart lub wreszcie scyzorykiem.
— Droga moja żono — mówił, jednem uderzeniem rozpraszając na wszystkie strony cały ogień — raz jeszcze przepraszam cię, że wchodzę we wszystkie te szczegóły... Oddawałem ci regularnie rentę od kapitałów, które mi powierzyłaś. Mogę powiedzieć nawet, niech cię to nie obraża, że rentę tę uważałem poprostu tylko za kieszonkowe twoje pieniądze, płacąc wszystkie twe wydatki i nie żądając bynajmniej, abyś ty wnosiła połowę na koszta wspólnego gospodarstwa.
Umilkł. Renacie te jego wywody sprawiały niewymowną przykrość, patrzała, jak w wykopaną w stosie węgli dziurę, starał się wsunąć jakąś dymiącą głownię. Dochodził do drażliwego wyznania.
— Musiałem, pojmiesz to, wycisnąć z twych kapitałów znaczne procenta. Kapitały te są w dobrych rękach, bądź spokojna... Co do sum, pochodzących z dóbr twych w Sologne, posłużyły one w części na zapłacenie pałacu, który zamieszkujemy; reszta umieszczona jest w interesie wybornym, w Towarzystwie Marokańskich portów“... Nie będziemy przecież obliczać się z sobą, nieprawdaż? Ale chciałem tylko ci dowieść, że biedni mężowie czasami nie mogą zyskać sobie należnego im uznania, że się ich nie chce rozumieć.
Jakiś snać motyw potężny znaglał go do okłamywania znacznie mniej niż zazwyczaj. Prawdą było, że posag Renaty nie istniał już oddawna; przeszedł on do kasy Saccarda, do stanu fikcyjnej wartości. Jeśli co prawda wypłacał jej odsetki dwustu lub trzystu od sta, niemniej przeto nie byłby w stanie wykazać najmniejszego dowodu istnienia pierwotnego kapitału, opartego na solidnych podstawach. Jak to wyznawał w połowie, pięćkroć sto tysięcy, wzięte z dóbr Sologne, posłużyły do wpłacenia pierwszego zadatku na pałac i jego umeblowanie, które kosztowało ogółem do dwóch milionów. Winien był jeszcze milion tapicerowi i przedsiębiorcy budowlanemu.
— Nie żądam nic od ciebie — rzekła nakoniec Renata — wiem dobrze, że jestem strasznie względem ciebie zadłużona.
— O! droga moja — zawołał, ująwszy rękę żony, nie porzucając jednak przecież obcęgów — co za myśl szkaradna!... Krótko mówiąc, słuchaj: nie poszczęściło mi się na giełdzie. Toutin-Laroche narobił głupstw, Mignon i Charrier, to bałwany, którzy mnie wciągnęli w błoto. I to jest powód, dla którego nie mogę zapłacić twego rachunku. Wszakże mi wybaczasz, nieprawdaż?
Wydawał się istotnie wzruszony. Wsadził obcęgi w stos głowni, bryzgnął racą iskierek. Renata przypomniała sobie niepokój w jego zachowaniu, który zauważyła od kilku już tygodni. Nie mogła wszakże pojąć zdumiewającej prawdy. Saccard doszedł do wysiłków każdodziennych. Zamieszkiwał pałac, kosztujący dwa miliony, żył na stopie takiej, jakby był po książecemu uposażony a bywały ranki, w których nie miał i tysiąca franków w kasie. Wydatki jego nie zdawały się zmniejszać bynajmniej. Żył długami, pośród całej hordy wierzycieli, którzy z dnia na dzień pochłaniali skandaliczne zyski, które mu przynosiły pewnego rodzaju interesa.
W tymże czasie, w tej samej chwili rozmaite stowarzyszenia, spółki bankrutowały, coraz głębiej grunt pod nim zapadał, on te otwory przeskakiwał tylko, nie mogąc już ich zapełnić. Szedł tak więc po terenie podminowanym, pośród bezustannego przesilenia, płacąc rachunki piędziesięciotysięczne a nie wypłacając równocześnie zasług swemu stangretowi, szedł z coraz to większą ufnością w siebie, z pewnością iście królewską, wyrzucając jeszcze zażarciej próżną wiecznie swą kasę na Paryż, zkąd strumień złota o legendowych źródłach, wciąż płynął jeszcze.
Spekulacya podówczas przechodziła złe chwile. Saccard był godnem dzieckiem Ratusza. Miał tęż samą szybkość transformacyi, gorączkę uciech, zaślepienie rozrzutności, które wstrząsały Paryżem. W tej chwili, ponieważ miasto znalazło się w obec potwornego deficytu, należało tylko tajemnie zapełniać braki; nie chciał bowiem ani słyszeć o rozsądku, oszczędności, spokojnem, mieszczańskiem istnieniu. Wolał zachować bezpotrzebny zbytek a istotną nędzę tych nowych ulic, z których ciągnął olbrzymie zyski co rana, które pochłaniał wieczorem dnia każdego. Rzucając się w coraz to nowe przygody, miał on dziś tylko złoconą fasadę nieobecnego już zupełnie kapitału. W tej godzinie gorączki szaleństwa, sam Paryż nie stawiał z taką nieopatrznością na kartę swej całej przyszłości, nie szedł tak na oślep na wszystkie głupstwa i wszystkie finansowe matactwa. Bankructwo straszliwe wisiało w powietrzu.
Najpiękniejsze spekulacye psuły się w rękach Saccarda. Poniósł, jak się był przyznał, istotnie znaczne straty na giełdzie. Pan Toutin-Laroche, omal nie zatopił „Kredytu gruntowego“ w grze na hossę, która się nagle odwróciła przeciw niemu; na szczęście rząd zręcznie postawił znów na nogi znamienitą instytucyę pożyczek hypotecznych dla rolników. Saccard, zachwiany tym podwójnym ciosem, strasznie karcony przez swego brata ministra, za narażanie pewności bonów delegacyjnych miasta, wystawionych na niebezpieczeństwo wraz z „Kredytem gruntowym“, jeszcze mniej był teraz szczęśliwym w swych spekulacyach na nieruchomości. Mignon i Charrier kompletnie z nim zerwali. Jeśli ich obwiniał obecnie, była to prosta wściekłość zawodu, którego doznał, budując na przypadłej nań części gruntów, kiedy tymczasem oni ostrożnie rozprzedali swe parcele. Oni rozsądnie kapitalizowali włożony pieniądz, jemu zaś pozostawały na karku domy, które bardzo często trzeba było zbywać nawet ze stratą, byle się tylko pozbyć ciężaru. Między innemi sprzedał on tak za trzykroć sto tysięcy przy ulicy Marignan pałac, na którym ciążył jeszcze dług trzystu ośmdziesięciu tysięcy. Wymyślił był sztuczkę w swoim rodzaju, polegającą na tem, że żądał 10,000 fr. za apartament w najlepszym razie wart ośm tysięcy; lokator, przestraszony, godził się na podpisanie wówczas dopiero kontraktu, kiedy gospodarz przystał na to, że pierwsze dwa lata komornego zostaną mu w zupełności darowane; apartament tym sposobem zredukowany był do swej realnej wartości, kontrakt wszakże opiewał dziesięć tysięcy franków rocznie a kiedy wedle tych dochodów, skoro się pojawił nabywca, Saccard obliczał wysokość kapitału, dochodził do prawdziwej fantasmagoryi obliczeń. Nieszczęściem nie mógł zastosować tego oszustwa na wielką skalę; domy jego stały pustkami; pobudował je za wcześnie jeszcze; gruzy i pustkowia, pośród których one się gubiły, błota niedostępne niemal zimą odosabniały je zupełnie i znakomicie obniżały ich wartość.
Interesem, który go dotknął najciężej, było haniebne oszustwo panów Mignon i Charrier; odkupili oni od niego pałac przy bulwarze Malesherbes, którego budowy musiał zaprzestać. Przedsiębiorcy nakoniec zapragnęli mieszkać na „swoim bulwarze“ — ambicyjka ta i w nich zrodziła się wreszcie. Ponieważ rozprzedali swój udział gruntów najcenniejszych i przeczuli kłopoty swego dawnego spólnika, oświadczyli się z gotowością uwolnienia go od przestrzeni, na której wznosiła się rozpoczęta budowla, doprowadzona dopiero do wysokości pierwszego piętra, której żelazne wiązania były już w części położone. Tylko że uważali za gruz bezpotrzebny całe fundamenty z ciosanego kamienia, twierdząc, że woleliby grunt całkiem pusty, na którym mogliby budować wedle własnych upodobań i potrzeb. Saccard zmuszony był sprzedać, nie wliczając zgoła stu kilku tysięcy franków już wydanych; co go jednak jeszcze więcej doprowadzało do rozpaczy, to, że przedsiębiorcy żadną miarą nie chcieli odkupić od niego gruntu po cenie dwustu piędziesięciu franków za metr, to jest po cenie umówionej w chwili podziału. Odtrącili mu po dwadzieścia pięć franków na metrze, jak te modniarki co to dają cztery franki za rzecz, którą sprzedały wczoraj zaledwie za pięć franków. We dwa dni później, Saccard z boleścią serca zobaczył, jak cała armia mularzy wtargnęła na rusztowania i poczęła w dalszym ciągu budować na tych „bezpotrzebnych gruzach“.
Tem lepiej więc mógł w obec żony odgrywać rolę spekulanta w kłopotach, ponieważ w rzeczy samej interesa jego wikłały się niespodziewanie coraz bardziej. Nie był on człowiekiem, coby się spowiadał przez miłość prawdy.
— Ależ, panie — ozwała się Renata nieco powątpiewająco — jeżeli jesteś w takich kłopotach, dla czegóż kupiłeś mi tę egretkę i naszyjnik, które, jeśli się nie mylę, kosztowały cię sześdziesiąt pięć tysięcy franków?... Co mi po tych brylantach; będę zmuszona prosić cię o pozwolenie sprzedania ich, aby tylko zapłacić bodaj część rachunku Wormsa.
— Ach, broń cię Boże! — zawołał zaniepokojony. — Gdyby nie zobaczono tych brylantów jutro u ciebie na balu w ministeryum, byłybyż to dopiero gawędy o mojej obecnej sytuacyi!...
Był dziwnie dobroduszny jakiś dzisiejszego ranka. Nakoniec uśmiechnął się i zmrużywszy oczy:
— Moja droga — wybąknął — my spekulanci, jesteśmy jak piękne kobiety, musimy uciekać się do podstępów... Zachowaj, proszę cię, tę egretkę i naszyjnik, przez miłość dla mnie.
Nie mógł jej opowiedzieć historyjki, która była śliczniutką ale cokolwiek drażliwą. Pod koniec pewnej wesołej kolacyjki, Saccard i Laura d’Aurigny zawarli z sobą traktat aliansu. Laura miała długów wyżej głowy i nie marzyła już o niczem więcej jak o znalezieniu jakiegoś poczciwca, który podjąłby się porwać ją i wywieźć do Londynu. Saccard ze swojej strony czuł, że grunt chwieje mu się pod nogami; ostatkami goniąca jego wyobraźnia szukała jakiegoś środka, któryby ukazał go znów światu tarzającego się na łożu złota i banknotów. Kokota i spekulant w półupojeniu przy deserze, porozumieli się z sobą. On wynalazł ten pomysł wyprzedaży brylantów, której wieść obiegła cały Paryż i podczas której, z wielkim hałasem zakupił owe klejnoty dla żony. Potem za pomocą zebranych z wyprzedaży czterechkroć stu tysięcy franków udało mu się zaspokoić wierzycieli Laury, którym się należało coś dwa razy więcej. Przypuszczać nawet można, że przy tym akordzie z wierzycielami, udało mu się wycofać nieco z owych wydanych na brylanty sześdziesięciu pięciu tysięcy. Kiedy zobaczono, że to on spłaca wierzycieli Laury i układa się z nimi, począł uchodzić za jej kochanka, sądzono, że płaci wszelkie jej zobowiązania, że spłacił w zupełności jej długi, że popełnia dla niej różne szaleństwa. Wszystkie ręce wyciągnęły się ku niemu, kredyt wzrósł potwornie. I na giełdzie żartowano sobie, prześladowano go tą namiętnością z uśmieszkami i aluzyami, które go zachwycały. Przez ten czas Laura d’Aurigny, która stała się przedmiotem ogólnej uwagi, dzięki temu rozgłosowi i u której on nie spędził nigdy ani jednej nocy, udawała, że go zdradza dla jakichś ośmiu lub dziesięciu głupców, zwabionych myślą, że ją odkradają człowiekowi tak kolosalnie bogatemu. W ciągu jednego miesiąca miała już dwa wspaniałe umeblowania i daleko więcej brylantów niż ich sprzedała. Saccard zazwyczaj szedł sobie spokojnie wypalić u niej cygaro, popołudniu, wychodząc z giełdy; czasami spostrzegał jakąś połę surduta znikającą po za portierą na jego widok. Ilekroć byli sami, nie mogli spojrzeć na siebie bez śmiechu. On całował ją w czoło, przejęty zapałem dla tej przewrotnej a zręcznej dziewczyny. Nie dawał jej ani grosza, raz nawet ona pożyczyła mu pieniędzy na zapłacenie jakiegoś karcianego długu.
Renata upierała się przy swojem, poczęła mówić o zastawieniu choćby tych klejnotów; ale mąż dał jej do zrozumienia, że to było niepodobieństwem, że cały Paryż spodziewał się zobaczyć je na niej nazajutrz. Wtedy młoda kobieta, którą rachunek Wormsa niepokoił niezmiernie, poczęła szukać innego środka.
— Ależ — zawołała nagle — przecie sprawa mojej posiadłości w Charonne idzie dobrze, nieprawdaż? Mówiłeś mi niedawno jeszcze, że znakomicie da się na niej zarobić... Możeby Larsonneau dał mi naprzód te sto trzydzieści sześć tysięcy franków?
Saccard od chwili już zapomniał widocznie o ustawionych między kolanami obcęgach. Teraz pochwycił je żywo, pochylił się, zniknął nieomal w kominku, zkąd doszedł głos jego młodą kobietę, dziwnie zgłuszony:
— Tak, tak, Larsonneau mógłby może...
Dochodziła nakoniec sama z siebie do punktu, do którego prowadził ją ostrożnie, zwolna od samego już początku rozmowy. Toż od dwu lat pracował on w cichości nad przygotowaniem tej sprawy. Nigdy żona jego nie chciała słyszeć o sprzedaży podarku ciotki Elżbiety; poprzysięgła tej ostatniej, że go pozostawi nietknięty, aby go módz przekazać swemu dziecku, gdyby miała zostać matką. W obec tego uporu, imaginacya spekulanta wysilała się i osnuła wreszcie formalny poemat. Było to dzieło wytwornej nikczemności, kolosalne oszustwo, którego ofiarami miały stać się miasto, państwo, żona a nawet sam Larsonneau.
Nie mówił już teraz o sprzedaży tych gruntów, jęczał tylko i wyrzekał co dnia niemal na głupotę, dzięki której są one nieprodukcyjne i przynoszą zaledwie dwa od sta. Renata, wiecznie potrzebująca pieniędzy, przystała nakoniec na myśl jakiejkolwiek spekulacyi. Podstawą jego operacyi w tej mierze była pewność bliskiego wywłaszczenia, które miano podjąć celem przebicia bulwaru Księcia Eugeniusza, którego trasa nie była jednak jeszcze ściśle wykreśloną. I wtedy to właśnie przyprowadził on dawnego swego wspólnika Larsonneau jako człowieka, który chciałby wejść z nią w układ i który też istotnie zawarł z Renatą kontrakt na następujących zasadach: ona wnosi ziemię wartości pięciukroć stu tysięcy franków; Larsonneau ze swej strony zobowiązuje się wystawić na tych gruntach za takąż sumę salę kawiarnianą, obliczoną na koncerta, otoczoną wielkim ogrodem, gdzie urządzone będą gry wszelkiego rodzaju, huśtawki, kręgle, krokiet i t. p. Zyski miały oczywiście być dzielone w równej mierze, niemniej i straty należało ponosić jednako obojgu współprzedsiębiorcom po połowie. Na wypadek gdyby którekolwiek z nich dwojga chciało odstąpić od przedsiębiorstwa, może to uczynić i domagać się wypłacenia swego udziału, wedle otaksowania, jakieby w danej chwili musiało być zrobione.
Renata była nieco ździwioną wysokością sumy szacunkowej pięciukroć, kiedy wedle cen obecnych warte one były co najwyżej trzykroć. Mąż wytłomaczył jej jednak, że to był zręczny sposób związania następnie rąk panu Larsonneau, którego budowle nie dojdą nigdy do tak wysokiej sumy.
Larsonneau przeobraził się teraz w eleganckiego światowca, w zawsze świeżych rękawiczkach, olśniewającej białości gorsach i zdumiewających krawatach. Miał na usługi, odrabiając swe interesa, wytworne tilbury, delikatne jak dzieło zegarmistrza o niezmiernie wysokiem siedzeniu, zkąd sam powoził. Biura jego przy ulicy Rivoli była to długa amfilada wspaniałych pokoi, gdzie nie zobaczyłeś najmniejszego świstka papieru, najmniejszego planu, teki, porozrzucanych w nieładzie.
Urzędnicy jego pisali przy stolikach z czarnego gruszkowego drzewa, fornirowanych ozdobnie różnokolorowem drzewem, z cyzelowanemi bronzami.
Przybierał tytuł agenta ekspropriacyi, nowe zupełnie rzemiosło, które wytworzyło przebudowywanie Paryża. Stosunki z Ratuszem dawały mu informacye o nowo wytkniętych ulicach. Kiedy udało mu się uzyskać od jednego z komisarzy nadzorczych trasę nowego bulwaru, szedł ofiarować swoje usługi zagrożonym właścicielom. I używał wówczas różnych swoich drobnych sposobików, aby podnieść wysokość indemnizacyi. Skoro tylko który właściciel przyjął jego usługi, on się podejmował wszystkich kosztów z własnej kieszeni, układał plan posiadłości, pisał memoryał, doglądał sprawy przed trybunałem, płacił adwokatowi, za pewien umówiony procent od wysokości tej różnicy, jaka będzie między ofertą miasta a indemnizacyą przyznaną przez jury. Do tego wszakże zajęcia, do którego mógł się niemal przyznawać, łączył kilka innych jeszcze. Przedewszystkiem pożyczał na lichwę. Nie był to lichwiarz starej szkoły w łachmanach, brudny o oczach białych i niemych, jak srebrne pięciofrankówki, o wargach bladych i zaciśniętych, jak sznurki worka. On uśmiechał się, rzucał spojrzenia urocze, ubierał się u Dusautoy, szedł na śniadanie do Brébanta z swą ofiarą, którą tytułował „mój dobry“, ofiarując mu cygara przy deserze. W głębi serca, w tej eleganckiej kamizelce, która go ściskała w stanie, Larsonneau był okropnym jegomością, który gotów był ścigać wypłatę wekslu i nie wzdrygnąłby się przed doprowadzeniem do samobójstwa ofiary, wiecznie mimo to uśmiechnięty, uprzejmy.
Saccard radby był wynaleźć sobie innego wspólnika. Obawiał go się jednak zawsze z powodu owego sfałszowanego inwentarza, który Larsonneau przechowywał starannie. Wolał zatem przypuścić go do interesu, licząc na to, że przy sposobności uda mu się przejąć lub pozyskać zwrot tego tak kompromitującego go dokumentu. Larsonneau budował ową kawiarnię-orfeum, budowlę z desek i gruzu, z kopułami z blachy, które kazał pomalować na czerwono i żółto. Ogród i gry weszły w modę w ludnej dzielnicy Charonne. Po upływie dwóch lat, spekulacya zdawała się bardzo pomyślną, jakkolwiekbądź dochody w rzeczywistości były bardzo niewielkie. Saccard dotychczas mówił zawsze tylko z zapałem do żony o przyszłości tak znakomitego pomysłu.
Renata, widząc że mąż nie mógł się zdecydować na to, by wyjść z kominka, gdzie głos jego dławił się coraz więcej:
— Pójdę zobaczyć się z tym Larsonneau dzisiaj — rzekła. — To mój jedyny ratunek.
Wtedy on upuścił głownię, z którą walczył zacięcie.
— Już tam byłem, droga żonko — odpowiedział z uśmiechem. — Alboż ja nie uprzedzam wszystkich twych życzeń? Widziałem się z nim wczoraj wieczorem.
— I przyrzekł ci te sto trzydzieści sześć tysięcy franków? — spytała z niepokojem.
On między dwoma płonącemi polanami, układał wzgórek z węgla, patrząc z miną zadowolnioną na wzniesiony stos, który budował z nieskończoną kunsztownością.
— Oh, jak ty to mówisz!... — mruknął. — Sto trzydzieści sześć tysięcy, to suma nielada... Larsonneau jest dobry chłopak, ale kasa jego jest jeszcze skromna. Gotów on jest przysłużyć ci się...
Przewlekał, mrugał oczyma, zajęty odbudowaniem jednego rogu stosu, który mu się był rozsypał. Zabawka ta poczęła mącić myśli młodej kobiety. Mimowolnie śledziła pracę męża, którego niezręczność coraz to bardziej wzrastała. Ochota ją wzięła udzielić mu rady. Zapominając o Wormsie, jego rachunku, braku pieniędzy — rzekła nakoniec:
— Ale połóżże tę wielką głownię pod spodem, to wtedy reszta się nie rozsypie.
Mąż posłuchał jej ulegle, dodając:
— Nie może znaleźć więcej nad piędziesiąt tysięcy. Toć zawsze wcale ładna zaliczka... Tylko, że on nie chce tej sprawy mięszać z interesem Charonne. On jest tylko pośrednikiem, pojmujesz moja droga? Osoba pożyczająca pieniędzy żąda olbrzymich procentów. Chciałaby otrzymać rewers na osiemdziesiąt tysięcy z półrocznym terminem.
I uwieńczywszy stos kawałkiem śpiczastego węgla, złożył ręce na obcęgach, patrząc upornie w twarz żony.
— Osiemdziesiąt tysięcy franków! — zawołała. — Ależ to rozbój!... Czy mi radzisz podobne szaleństwo?
— Nie — rzekł dobitnie. — Jeśli jednak absolutnie potrzeba ci pieniędzy, nie bronię.
Wstał, jakby zmierzając ku wyjściu. Renata w okropnem wahaniu patrzała to na męża, to na rachunek, który pozostawiał na kominku. Ujęła nakoniec biedną swą głowę oburącz i szepnęła:
— Oh, te interesa! Głowa mi pęka dziś od samego rana... Idź, podpiszę ten rewers na osiemdziesiąt tysięcy franków. Gdybym tego nie zrobiła, czuję, że rozchorowałabym się na dobre. Znam ja siebie, cały dzień walczyłabym z sobą okropnie... Wolę już od razu popełnić głupstwo. To mi przyniesie przynajmniej ulgę.
I mówiła, że trzeba zadzwonić, żeby jej przyniesiono papier stemplowy. Ale on sam chciał jej posłużyć w tej mierze. Miał niezawodnie weksle gotowe w kieszeni, bo nieobecność jego trwała zaledwie dwie minuty. Przez ten czas kiedy pisała na małym stoliku, który jej przysunął do kominka, badał ją oczyma, w których płonęła żądza zdumiona. W pokoju było bardzo gorąco, czuć w nim było jeszcze ten wyziew, wstającej z łóżka młodej kobiety, zapach pierwszej jej tualety. Rozmawiając, opuściła nieco fałdy peniuaru, w który była obwinięta a wzrok męża, stojącego przed nią, osuwał się po jej głowie pochylonej, pośród złota jej włosów, daleko, aż do białości jej szyi i piersi.
Uśmiechał się dziwnym jakimś uśmiechem; ten ogień płonący, który mu twarz palił, ten pokój szczelnie zamknięty, którego ciężkie powietrze zachowało woń miłości, te włosy żółtawe i ta skóra mleczno biała, które kusiły go rodzajem pogardy małżeńskiej, wszystko to rozmarzało go, poszerzało ramy dramatu, którego jedną scenę dopiero co odegrał, budziło jakiś tajemny a rozkoszny obrachunek w brutalnem jego ciele giełdowego spekulanta.
Kiedy żona podała mu weksel, prosząc aby sam już dokończył rozpoczętego interesu, wziął go, wciąż patrząc na nią.
— Prześliczna jesteś, zachwycająca... — szepnął.
A kiedy pochyliła się, aby odsunąć stolik, pocałował ją gwałtownie w szyję. Krzyknęła zlekka. Potem podniosła się, drżąca, zmięszana, starając się śmiechem pokryć zmięszanie a równocześnie mimowoli przychodziły jej na myśl pocałunki tamtego, wczoraj. Ale wstyd mu się zrobiło tego dorożkarskiego pocałunku. Wyszedł, ściskając jej po przyjacielsku rękę i przyrzekając, że wieczorem jeszcze mieć będzie te piędziesiąt tysięcy franków.
Renata przez dzień cały drzemała przed ogniem. W chwilach takich przesileń, miewała ona rozleniwienie kreolki. Wówczas cała jej hałaśliwość zdała się zasypiać w jakiemś próżniaczem obezwładnieniu. Dygotała z zimna, trzeba jej było wielkiego płomienia na kominku, duszącego gorąca, od którego występowały jej na czoło drobne krople potu, gorąca, pod wpływem którego drzemała. W tem palącem powietrzu, w tej kąpieli płomieni, niemal nic już nie cierpiała; cierpienie jej stawało się jakby snem lekkim, niepochwytną dusznością, której nieokreśloność stawała się w końcu rozkoszną nawet.
Tak to kołysała do wieczora i tego dnia również swoje wczorajsze wyrzuty sumienia w czerwonem półświetle ogniska, tak płonącego w kominku, że dokoła trzaskały wszystkie meble; chwilami żar ten odbierał jej nawet poczucie własnego istnienia.
Mogła myśleć o Maksymie jak o rozkoszy płomiennej, której promienie ją paliły; przesuwała się przed nią wizya dziwnej miłości pośród płonącego stosu na łożu rozpalonem do białości. Celestyna wchodziła i wychodziła z pokoju z twarzą spokojną służącej o krwi lodowatej. Miała polecone nie wpuszczać nikogo; odprawiła nawet dwie „nierozdzielne“, Adelinę d’Espanet i Zuzannę Haffner, które wstąpiły tu, wracając ze śniadania, spożytego razem w pawilonie wynajmowanym przez nie w Saint-Germain. Wieczorem wszakże, kiedy Celestyna przyszła, oznajmiając swej pani, że pani Sydonia, siostra pana, chciała się z nią zobaczyć, otrzymała rozkaz wprowadzenia tego gościa.
Pani Sydonia przychodziła zazwyczaj dopiero o zmroku. Brat wymógł na niej tylko, aby przychodząc do nich, miała zawsze jedwabne suknie. Niewiadomo wszakże jakim sposobem jedwab, choćby dopiero co wyszły z magazynu, nie wydawał się nigdy nowym na niej; wycierał się, tracił swój połysk, wyglądał na łachman. Zgodziła się również na to, aby nie przynosić z sobą nigdy do braterstwa nieodstępnego koszyczka. Natomiast kieszenie jej wypchane były papierami. Zajmowała ją niezmiernie ta Renata, z której nie mogła sobie uczynić rozsądnej, pogodzonej z wymaganiami życia, klientki. Odwiedzała ją regularnie z uśmiechem dyskretnym lekarza, który nie chce przerażać chorej wymienieniem nazwy jego choroby. Litowała się nad jej drobnemi przykrościami, jak nad bólami, pryszczami, które ona zagoiłaby natychmiast, gdyby tylko zgodziła się na to młoda kobieta. Renata, która w tej chwili przechodziła jedną z tych godzin, gdzie to potrzeba tak człowiekowi pożałowania, wyłącznie po to kazała ją wpuścić, aby jej powiedzieć, że cierpi na ból głowy nie do zniesienia.
— Ech, moja prześliczna — szepnęła pani Sydonia, wsuwając się w cień pokoju — ależ ty się tu dusisz!... Zawsze te newralgiczne bóle, nieprawdaż? To zmartwienie. Zanadto bierzesz życie do serca.
— A tak, mam niemało kłopotów — odparła słabnącym głosem Renata.
Noc zapadała. Nie chciała, żeby Celestyna zapaliła lampę. Płomień kominka tylko rzucał wielki blask czerwony, oświecając ją w pełni, rozciągniętą, owiniętą w biały peniuar, którego koronki różowiały w tym blasku! Tam, gdzie poczynał się cień, widać było tylko brzeg czarnej sukni pani Sydonii i dwie jej ręce skrzyżowane w szarych bawełnianych rękawiczkach. Czuły głos jej wychodził z ciemności.
— Więc pewno kłopoty pieniężne! — rzekła, jak gdyby powiedziała: kłopoty sercowe, tonem słodyczy i litości.
Renata spuściła powieki, gestem przyznała się.
— Ach! gdyby mnie bracia moi posłuchali, bylibyśmy wszyscy bogaci. Ale wzruszają zawsze ramionami, ilekroć im mówię o tym długu trzech miliardów, wiesz?... A ja przecież mam jak najlepszą nadzieję. Od dziesięciu lat już wybieram się do Anglii. Nieszczęściem mam tak mało czasu dla siebie!... Wreszcie zdecydowałam się napisać do Londynu i oczekuję odpowiedzi.
A widząc, że młoda kobieta się uśmiecha:
— Ja wiem, ty w to nie wierzysz także. Jednakowoż nie gniewałabyś się z pewnością, gdybym ci tak w tych dniach przyniosła w podarunku jaki milionik... Daj pokój, cała ta historya jest najprostszą w świecie: Pewien bankier paryzki pożyczył pieniędzy synowi angielskiego króla a ponieważ bankier umarł, nie pozostawiwszy naturalnego dziedzica, państwo może dziś domagać się spłaty długu wraz ze składanemi procentami. Ja to obliczyłam i wiem, że dziś suma ta dochodzi do dwóch miliardów, dziewięciuset czterdziestu trzech milionów, dwukroć dziesięciu tysięcy franków... Nie bój się, nie bój, to jeszcze będzie z czasem.
— Zanim to nastąpi wszakże — ozwała się młoda kobieta z lekką przymieszką ironii, mogłabyś postarać się dla mnie o pożyczkę jakich stu tysięcy... Dałoby to mi możność zapłacić mego krawca, który udręcza mnie okropnie.
— Sto tysięcy franków się znajdzie — odpowiedziała spokojnie pani Sydonia. — Chodzi o to tylko za jaką cenę?...
Płomień kominka migotał; Renata obezwładniona więcej jeszcze, wyciągała nogi, ukazując z pod brzegu peniuaru, końce pantofelków. Faktorka poczęła znów swym bolejącym głosem.
— Biedna kochanko, bo też doprawdy nie jesteś rozsądna... Znam wiele kobiet, ale nie znałam jeszcze nigdy żadnej, coby tak mało dbała o swoje zdrowie. Patrzaj: ta mała Michelin, ta umie się urządzać! Mimowoli myślę zwykle o tobie, kiedy ją widzę tak szczęśliwą i zdrową zawsze... Czy wiesz, że pan de Saffré jest w niej szalenie teraz zakochany i że dał jej już prezentów za jakie dziesięć tysięcy franków przynajmniej? Zdaje mi się, że jej marzeniem jest jaka posiadłość ziemska, domek gdzieś na wsi, lub willa.
Ożywiała się, poczęła szukać po kieszeniach.
— Mam tu jeszcze list jednej nieszczęśliwej młodej kobiety... Gdyby było światło, przeczytałabym ci... Wyobraź sobie, że mąż jej nie dba o nią najzupełniej. Zmuszona była podpisać weksle a teraz rada nierada, musiała pożyczyć od jednego znajomego mi pana. Ja to wydarłam jej weksle z pazurów lichwiarzy a to nie bez trudu, powiadam ci... Te biedne dzieciaki, czy sądzisz, że oni czynią co złego? Przyjmuję ich u siebie, jak gdyby to był syn mój i córka.
— Czy nie znasz jakiego pożyczającego? — spytała niedbale Renata.
— Znam z dziesięciu... Tyś zbyt dobra. Między nami kobietami, nieprawdaż? można sobie niejedno powiedzieć a choć to mąż twój jest moim bratem, ja go z pewnością nie będę usprawiedliwiać; przeciwnie, biorę mu bardzo za złe, że lata za temi wszystkiemi łajdaczkami a pozwala tak nudzić się przed kominkiem takiej uroczej żonie jak ty... Ta Laura d’Aurigny kosztuje go bajecznie. Nie dziwiłoby mnie to bynajmniej, gdyby ci odmówił pieniędzy. Wszak odmówił, nieprawdaż?... O! niegodziwiec!
Renata słuchała uprzejmie tego pieszczotliwego, łagodnego głosu, który wychodził z ciemności jak echo niewyraźne jeszcze własnych jej rozmyślań.
Z powiekami nawpół przymkniętemi, niemal leżąc w fotelu, nie wiedziała już prawie, że pani Sydonia jest obecną, zdawało jej się, że w tym półśnie nachodzą ją złe jakieś myśli i pokusy z niesłychaną słodyczą, powoli. Faktorka mówiła długo, niby spadająca monotonnie letnia woda.
— To ta pani de Lauwerens zepsuła ci życie. Nie chciałaś mi nigdy wierzyć. Ach! dziś z pewnością nie potrzebowałabyś płakać tu u kominka, gdybyś była miała do mnie zaufanie... A ja cię kocham jak oko w głowie, moja prześliczna. Nóżkę masz przepiękną. Będziesz śmiać się ze mnie, ale muszę ci opowiedzieć moje szaleństwa: skoro cię nie widzę trzy dni, muszę koniecznie przyjść bodaj popatrzeć na ciebie przez chwilę, zachwycać się tobą; doprawdy brak mi czegoś; czuję potrzebę nasycenia mych oczu widokiem twych pięknych włosów, twej twarzy tak białej i delikatnej, twej cienkiej figurki... Nie, prawdziwie, nie widziałam nigdy podobnej figurki.
Renata w końcu uśmiechnęła się. Jej kochankowie nawet nie mówili z takim zapałem o jej wdziękach, nie unosili się taką ekstazą. Pani Sydonia spostrzegła ten uśmiech.
— No, to już umówione — rzekła wstając pośpiesznie. — Ja tu gawędzę i gawędzę a zapominam, że tobie od tego gadania głowa pęka... Przyjdziesz jutro, nieprawdaż? Pogadamy o sprawach pieniężnych, poszukamy kogoś pożyczającego... Słyszysz, ja chcę, żebyś ty była szczęśliwa.
Młoda kobieta, nie poruszając się, omdlewająca w tem gorącu, odpowiedziała po chwili dopiero, jak gdyby myśl jej zmuszoną była pracować długo z natężeniem, zanim wreszcie zdoła zrozumieć co się dokoła niej mówi.
— Dobrze, przyjdę, to umówione i pogadamy; ale nie jutro... Worms zadowolni się pewną zaliczką. Jeśli mnie będzie dręczył jeszcze, zobaczymy... Nie mów mi już o tem wszystkiem. Głowa mi pęka z tych interesów.
Pani Sydonia zdawała się być wielce niezadowolona. Zamierzała siąść już napowrót i rozpocząć swój pieszczotliwy monolog; ale wyraz zmęczenia niezmiernego na twarzy Renaty znaglił ją do odłożenia na później ataku. Wyciągnęła z kieszeni plikę papierów, w których poczęła grzebać, aż wreszcie znalazła jakiś przedmiot zamknięty w rodzaju małego różowego pudełeczka.
— Przyszłam tu, żeby ci polecić nowe mydło — rzekła, przybierając głos faktorki. — Szczerze się zajmuję wynalazcą, którym jest śliczny młody chłopiec. Jest to mydło nadzwyczaj łagodne, zbawiennie działające na skórę. Spróbujesz go, nieprawdaż? I polecisz twoim przyjaciółkom... Kładę je tu na kominku.
Była już u drzwi, kiedy powróciła raz jeszcze i wyprostowana, w różowym blasku ogniska z twarzą woskową, poczęła sławić jakiś pasek elastyczny, mający zastąpić gorsety.
— To ci nadaje figurę najkompletniej okrągłą, prawdziwą figurę osy... — mówiła. — Ocaliłam ten wynalazek od bankructwa... Skoro przyjdziesz do mnie, przymierzysz, jeśli zechcesz... Musiałam biegać po adwokatach przez cały ten tydzień. Akta mam w kieszeni i idę wprost ztąd do mego woźnego, żeby podjąć ostatnią opozycyę... Do widzenia, moja maleńka. Wiesz, że cię oczekuję i że chciałabym osuszyć łzy tych pięknych oczu conajprędzej.
Wyśliznęła się, znikła. Renata nie posłyszała nawet jak zamykała drzwi. Pozostała przed ogniem kominka, zatopiona w swem całodniowem marzeniu, z głową pełną cyfr tańcujących, słysząc z oddali głosy Saccarda i pani Sydonii, dowodzące coś, ofiarujące jej znaczne sumy takim tonem jak komornik wystawia na licytacyę ruchomości. Czuła na szyi brutalny pocałunek męża a skoro się odwróciła widziała u nóg swych faktorkę w czarnej sukni, z twarzą obwisłą, jak przemawiała do niej namiętnie, sławiąc jej piękność, błagając o miłosną schadzkę, w pozie kochanka, którego cierpliwość już się wyczerpała. Wizya ta wywoływała uśmiech na jej usta. Gorąco w pokoju stawało się z każdą chwilą coraz więcej dławiące. I ten strach młodej kobiety, dziwaczne jej marzenia, był to poprostu półsen, sen sztuczny, w głębi którego wciąż ukazywał jej się ów gabinecik na bulwarze i szeroka otomana, na którą wczoraj padła na kolana.
Nie czuła się już cierpiącą. Ilekroć otworzyła powieki przesuwał się przed nią Maksym w różowym blasku kominka.
Nazajutrz na balu w ministeryum, piękna pani Saccard była nieporównaną, czarowną. Worms przyjął zaliczkę piędziesięciu tysięcy franków; wychodziła z tych pieniężnych kłopotów z uśmiechem rekonwalescentki. Kiedy przechodziła salony w długiej sukni z różowej miękiej materyi z niezmiernym trenem à la Louis XIV, obramowanym szerokiemi białemi koronkami, powstał szmer ogólny uwielbienia; mężczyźni potrącali się, aby się jej przyjrzeć lepiej. A bliżsi znajomi pochylali się głębokim ukłonem, z dyskretnym uśmiechem, oddając hołd tym pięknym ramionom, tak znanym przez cały Paryż oficyalny, które to były silnemi kolumnami cesarstwa. Wydekoltowała się z taką wzgardą spojrzeń, szła tak spokojna i tak wdzięczna w swej nagości, że to przestawało już niemal być nieprzyzwoitem.
Eugeniusz Rougon, wielki mąż polityczny, który czuł, że obnażone te piersi wymowniejsze są jeszcze od jego słowa w Izbie, słodsze a bardziej przekonywające zarazem do pięknych stron tego panowania, zdolniejsze do nawrócenia sceptyków, poszedł złożyć powinszowanie bratowej, że miała tę szczęśliwą odwagę wykrojenia o dwa cale więcej swego stanika. Niemal całe Ciało prawodawcze znajdowało się tutaj, a po sposobie, w jaki wszyscy przyglądali się młodej kobiecie, minister przyrzekał sobie wspaniałe powodzenie w dniu jutrzejszym, kiedy pod obrady przyjdzie delikatna sprawa pożyczki miejskiej Paryża. Niepodobieństwem było wotować przeciw potędze, na skinienie której wyrastał z inspektów, użyźnionych milionami kwiat taki, jak ta Renata, dziwny kwiat rozkoszy o jedwabistem ciele, o nagości posągu, wcielony czar życia, który rozlewał dokoła ciepłą woń uciechy. Ale co wywołało największe szepty na balu, to egreta i naszyjnik z brylantów. Mężczyźni poznawali te klejnoty. Kobiety ukazywały je sobie oczyma przelotnie. Mówiono o tem przez cały wieczór. I salony ciągnęły się długą swą amfiladą w białem świetle żyrandoli, pełne tłumów strojnych, błyskotnych, niby gromada gwiazd spadłych na przestrzeń zbyt ciasną.
Około pierwszej Saccard zniknął. Zakosztował powodzenia żony jak człowiek, któremu się udał efekt teatralny. Ustalał bardziej jeszcze w tej chwili swój kredyt. Pewna sprawa powoływała go do Laury d’Aurigny; wymknął się, prosząc Maksyma, aby odprowadził po balu Renatę do domu.
Maksym spędził wielce rozumnie ten wieczór u boku Ludwiki de Mareuil; oboje zajęci byli okropnem obmawianiem wszystkich przechodzących kobiet po kolei. Ilekroć nadarzył się im jakiś sposobniejszy od innych przedmiot do obmowy, zasłaniali chustkami usta i śmieli się bez pohamowania. Renata musiała dopiero przyjść prosić młodzieńca, aby ją wyprowadził z salonów; rozbawiony, zapomniał prawie o zleceniu ojca. W powozie wesoła była nerwowo; drgało w niej wszystko jeszcze upojeniem świateł, zapachów, dźwięków i gwaru, przez który przechodziła. Zdawało się zresztą, że zapomniała zupełnie już o tej ich „głupocie“ w bulwarowej restauracyi, jak to nazywał Maksym. Spytała go tylko szczególniejszym jakimś tonem:
— Bardzo więc zabawny ten mały garbusek Ludwika?
— Och, bardzo zabawna... — odpowiedział młody człowiek, śmiejąc się jeszcze. — Widziałaś księżnę Sternich z żółtym ptakiem we włosach, nieprawdaż?.. Ludwika utrzymuje, że to jest ptak mechaniczny, który bije skrzydłami i co godzina woła na biednego księcia: kuku! kuku!
Renacie wydał się wielce komicznym ten żart wyemancypowanej pensyonarki. Kiedy przybyli na miejsce a Maksym zabierał się ją żegnać, rzekła mu:
— Nie zajdziesz? Celestyna z pewnością przygotowała mi jaką zakąskę.
Wszedł ze zwykłą niedbałością. Na górze nie było żadnej zakąski a Celestyna spała. Renata musiała zapalić sama świece w trójramiennym świeczniku. Ręka jej drżała cokolwiek.
— Ta głupia dziewczyna — mówiła o swojej pannie służącej — widocznie źle zrozumiała moje rozkazy... Ani sposób, abym się mogła rozebrać sama.
Przeszła do swej gotowalni. Maksym poszedł za nią, opowiadając jej jakiś nowy dowcip Ludwiki, który mu się przypomniał w tej chwili, spokojny, jak gdyby się zasiedział u przyjaciela, szukając już swojej cygarnicy, żeby zapalić cygaro. Ale tu, skoro postawiła tylko kandelabr na tualecie, odwróciła się nagle i padła w objęcia młodego chłopca, niema i drażniąca, przyciskając swe usta gorące do ust jego.
Apartament osobisty Renaty był gniazdeczkiem z jedwabiu i koronek, istnym cudem zalotnego zbytku. Buduarek maleńki poprzedzał sypialnię. Oba te pokoje stanowiły niemal jedno, lub przynajmniej buduar był jakby progiem tylko sypialni, wielkiej alkowy, zastawionej szezlongami i zamkniętej tylko podwójną portyerą. Ściany w jednym i drugim pokoju obite były takąż samą jedwabną matową materyą szarą, koloru lnu, haftowaną w olbrzymie bukiety róż, białego bzu i jaskrów. Firanki i portyery były z gipiury weneckiej, podłożonej jedwabiem, kolejno szarym i różowym.
W sypialni kominek z białego marmuru, prawdziwe pieścidełko, połyskał inkrustacyą z lapis lazuli i drogiej mozajki niby kosz kwiatów, odtwarzając też same róże, bez biały i jaskry obicia ścian. Wielkie łóżko szaro-różowe, którego drzewo pokrywały całkowicie zwoje materyi a które w głowach oparte było o ścianę, zapełniało całą połowę pokoju swą falą draperyj, gipiur i jedwabiu haftowanego w bukiety spadającego od sufitu aż na dywan. Powiedziałbyś tualeta kobieca, zaokrąglona, wycięta, przystrojona w węzły, kokardy, wolanty; a szeroka ta firanka, wzdymająca się na podobieństwo spódnicy, kazała ci myśleć o jakiejś rozkochanej olbrzymce, pochylonej, osłabłej, zanim padnie na poduszki. Pod firanką było sanktuarium batystów w drobniutkie zakładki, śniegu koronek, całej jakiejś przezroczy tonącej w półświetle kościelnem. Obok łóżka, tego pomnika, którego obszar przypominał ci kaplicę przystrojoną na jakieś święto, reszta mebli znikała: nizkie foteliki, lustro dwumetrowe, meble jakieś zaopatrzone w niesłychaną moc szuflad. Na ziemi kobierzec błękitnawo-szary posiany był różami blademi bezlistnemi. A po obu stronach łóżka leżały dwie skóry niedźwiedzie, oszyte różowym aksamitem o srebrnych pazurach, których głowy, zwrócone ku oknu poglądały nieruchomie w niebo szklannemi swemi, zielonkawemi, oczyma.
Pokój ten był dziwnie słodką jakąś harmonią, stłumioną ciszą. Żaden ton zbyt krzykliwy, ostry, żaden odblask metalu, złocenia jasnego nie raził tu oka, nie mącił rozmarzonej pieśni tych barw szaro-różowych. Nawet garnitur kominka, ramy lustra, zegar, małe kandelabry — wszystko to było z starej sewrskiej porcelany, z zaledwie dostrzegalnym złoconym bronzem oprawy. Cudnie pięknym był ten garnitur, zegar też zwłaszcza z rozswywolonym kręgiem amorków pyzatych, które zbiegały, pochylały się nad zegarową tarczą niby chmara nagich dzieciaków, drwiących z szybkiego biegu godzin. Ten przepych złagodzony, te barwy i przedmioty, które gust Renaty chciał mieć łagodne i uśmiechnione, słały światło zmroku na ten pokój, to półświatło alkowy, u której rozsunięto firanki. Zdawało się, że to tylko dalsze przedłużenie łoża, że cała komnata jest jednem łożem olbrzymiem z swemi kobiercami, niedźwiedziemi skórami, wyściełanemi krzesełkami, obiciem, które w dalszym ciągu na mury kładło miękość rozesłanego kobierca aż po sam sufit. I jak na łożu, młoda kobieta pozostawiała na tem wszystkiem ślad, ciepło, woń swego ciała. Kiedy się rozsunęło podwójną portyerę buduaru, zdawało się, że się podnosi kapę jedwabną posłania, że wchodzi się w jakieś wielkie łoże, ciepłe jeszcze i zwilgotniałe, gdzie się odnajdowało na cienkich płótnach prześcieradeł urocze kształty, sen i marzenia trzydziestoletniej paryżanki.
Pokój sąsiedni, garderoba, wielka komnata, wybita starą perską materyą, otoczona była po prostu szeregiem wysokich szaf z różanego drzewa, gdzie się znajdowała rozwieszona armia sukien. Celestyna, wielce pedantyczna, porządkowała je wedle ich dawności, zaopatrywała w etykiety, wprowadzała nieco arytmetyki w te kaprysy żółte lub błękitne swej pani, utrzymywała tu ton skupienia zakrystyi i porządek wielkiej stajni. Nie było tu ani jednego mebla i nigdzie nie napotkałeś najmniejszego porzuconego gałganka; ściany szaf połyskiwały zimne i czyste, jak lakierowane drzwiczki karety.
Ale cudem tego apartamentu, pokojem, o którym mówił cały Paryż, był gabinet, przeznaczony do ubierania — gotowalnia. Mawiano: „Gabinet pięknej pani Saccard“, jak się mówi: „Galerya lustrzana w Wersalu“. Gabinet ten pomieszczony był w wieżyczce pałacu, tuż nad jaskrawym żółtym salonikiem. Wchodząc tu przychodził na myśl szeroki namiot okrągły, namiot zapożyczony z czarodziejskiego jakiegoś widowiska, wzniesiony w śnie fantastycznym przez jakąś zakochaną bojownicę. W pośrodku plafonu korona z cyzelowanego srebra przytrzymywała fałdy namiotu, który, zaokrąglając się, przytwierdzony był do murów, zkąd spadał już wprost na podłogę. Te fałdy spływające, to bogate obicie łożone było z różowego jedwabiu, pokrytego bardzo przezroczym muślinem, ułożonym w wielkie plisy; w rzadkich w odstępach pasy gipiurowe rozdzielały te plisy a cienkie sztabki srebrne, ozdobne, wychodząc z korony biegły wzdłuż obicia po obu stronach każdego z gipiurowych pasów. Szaro-różowa barwa sypialni tu przechodziła w jaśniejszy odcień, stawała się biało-różową, niby nagość ciała. I pod tą obsłoną koronek, pod temi zwojami materyi i muślinu, gdzie tylko przez środkową próżnię korony widać było szmat lazuru, na którym Chaptin wymalował uśmiechniętego amorka, wpatrzonego ciekawie i przygotowującego strzałę, mogłeś wyobrazić sobie, że się znajdujesz w głębi bombonierki lub w jakiejś kosztownej szkatułce do biżuteryi, powiększonej tylko i przeznaczonej nie już na przechowanie dyamentu, ale nagości kobiecej.
Kobierzec, białości śniegu, rozściełał się na posadzce bez najmniejszej przymieszki rzuconego nań kwiatka. Szafa zwierciadlana, której ściany boczne inkrustowane były srebrem; szezlong, taburety z białego atłasu, wielka tualeta z płytą z różowego marmuru, której nogi niknęły wpośród falban muślinu i koronek, stanowiły umeblowanie całe. Kryształy na toalecie, szklanki, wazony, miednice, wszystko to było ze starego czeskiego kryształu w żyłki różowe i białe. I był tam inny jeszcze stolik, inkrustowany tak samo srebrem jak zwierciadlana szafa, na którym ustawione były szeregami narzędzia i przybory tualetowe, kolekcya dziwaczna, w której mieściła się cała moc przeróżnych drobnych instrumentów, jakich użytku trudno było dociec, przyrządy do drapania pleców, piłki do polerowania, pilniki wszelkiej wielkości i kształtów, nożyczki proste i zakrzywione, cała rozmaitość szczypczyków, obcążków i szpilek. Każdy z tych przedmiotów, z srebra i kości słoniowej, naznaczony był monogramem Renaty.
Gabinecik ten wszakże miał jeden kącik rozkoszny, i ten kącik właśnie czynił go przedewszystkiem słynnym. Naprzeciw okna ściany namiotu rozsuwały się i odsłaniały, w głębi pewnego rodzaju podłużnej alkowy, niezbyt głębokiej, łazienkę i wannę z różowego marmuru, zagłębioną w posadzce, której brzegi wyżłobione jak brzegi wielkiej muszli dochodziły na poziom równy z podłogą. Do łazienki schodziło się po stopniach z marmuru. Po nad kurkami srebrnemi o szyjach łabędzich, lustro weneckie wycinane, bez ram z matowemi deseniami na błyszczącym krysztale, zajmowało głębię alkowy.
Co rano Renata brała kilkuminutową kąpiel. Kąpiel ta napełniała na cały już dzień gabinet lekko wilgotnem powietrzem, wonią świeżego i zmoczonego ciała. Czasami jakiś flakon odetkany, mydło niewłożone do pudełka rzucało mocniejszy jakiś zapach w tę osłabiającą, nieco mdłą atmosferę. Młoda kobieta miała upodobanie pozostawać tu do południa, nawpół naga. Ten namiot okrągły był także nagością. Ta łazienka różowa, te stoliki i miednice różowe, ten muślin plafonu i murów, pod którym zdawała się płynąć krew różowa, wszystko to nabierało krągłości ciała, krągłości ramion i łona; a wedle pory dnia, powiedziałbyś, że to śnieżysta skóra dziecka lub gorące ciało kobiety. Była to jedna wielka nagość. Kiedy Renata wychodziła z kąpieli, jej jasne ciało blondynki dodawało tylko cokolwiek więcej różowości do całego tego różowego ciała gabinetu.
Maksym zatem rozebrał tej nocy Renatę. A znał się na tych rzeczach dobrze i zręczne jego ręce odgadywały gdzie tkwią szpilki, biegały dokoła figury z umiejętnością wrodzoną. Rozplótł jej włosy, zdjął z niej brylanty, uczesał na noc. A ponieważ do tego urzędu pokojowej i fryzyera dołączał jeszcze żarty i pieszczoty, Renata śmiała się serdecznie śmiechem stłumionym wśród szelestu i trzasku jedwabiów i rozwiązujących się po jednej spódnic. Kiedy się zobaczyła całkiem nagą, zdmuchnęła świece kandelabra, ujęła oburącz wpół Maksyma i niosła go niemal do sypialni. Ten bal upoił ją do reszty. W gorączce podniecenia dokładną miała świadomość tego dnia odrętwienia, płomiennego żądzą i pełnego snów nieujętych, rojeń rozkosznych. Słyszała wciąż jeszcze rozmowę, oschłe głosy Saccarda i pani Sydonii, wywołujące cyfry z nosowym dźwiękiem nawoływań woźnych. To ci ludzie tak ją udręczali, odbierali rozwagę i popychali do zbrodni. I w tej chwili nawet, kiedy szukała ust jego w głębi wielkiego łoża w ciemności, widziała wciąż jeszcze Maksyma w krwawym odblasku kominkowego ognia jak wczoraj, patrzącego na nią oczyma, co ją paliły.
Młody człowiek wyszedł dopiero o szóstej rano. Dała mu klucz od furtki parku Monceau, każąc zaprzysiądz, że przychodzić tu będzie co wieczora. Gabinet tualetowy łączył się z małym salonikiem koloru jaskra za pomocą krętych schodów, ukrytych w murze. Z saloniku tego łatwo było dostać się do oranżeryi a ztamtąd wyjść już do parku.
Wychodząc o świcie pośród mgły gęstej, Maksym był cokolwiek olśniony swojem szczęściem. Przyjął je zresztą z tem poddaniem uprzejmem istot biernych.
— Tem ci gorzej — myślał — wszakże to ona chce tego, nie ja, ona przedewszystkiem... Ale dyabelnie dobrze jest zbudowana, to pewna; i miała racyę, daleko zabawniejsza jest w łóżku od Sylwii, ponętniejsza bez porównania...
Osuwali się oni po pochyłości kazirodztwa od owego dnia już, kiedy Maksym w wytartym szkolnym mundurku zawisł na szyi Renaty, gniotąc jej kostium gwardyi francuzkiej. Od tej to chwili między nimi ciągle wzmagało się długotrwałe, postępujące zepsucie każdogodzinne. Dziwaczne wychowanie, które młoda kobieta dawała dziecku, jej nauki, ta poufałość, która z nich czyniła kolegów; dalej śmiałość żartobliwa ich zwierzeń wzajemnych: całe to zgubne pomięszanie praw i stanowiska obojga musiało w końcu związać ich z sobą węzłem dziwacznym, szczególniejszym, w którym oznaki przyjaźni przeobrażały się niemal w uciechy cielesne. Oddali się oni już wzajem sobie przed laty; brutalny czyn był już tylko przesileniem gwałtownem tej nieświadomej siebie choroby — miłości.
W świecie rozszalałym, w którym pędzili życie wyrósł ich występek jak ze sterty gnoju, z śmietnika, podsycanego wątpliwemi soki; rozwinął się on pośród szczególniejszych warunków rozpusty.
Ilekroć wielka kareta unosiła ich oboje do Lasku, kołysząc mięko przez długie aleje, opowiadając sobie tłuste anegdotki na ucho, szukając w czasach dzieciństwa instynktownych nieprzyzwoitości, nie było to u nich tylko zwykłem zboczeniem, ale zadowolnieniem raczej niewyznanych pragnień. Czuli się, acz niejasno jeszcze, niemniej przeto czuli się winnymi, jak gdyby otarli się wzajem w dotknięciu; a nawet ten grzech oryginalny, to osłabienie, w które pogrążały ich plugawe rozmowy, to zmęczenie rozkoszne podniecało ich może więcej jeszcze niż istotne, ujęte pocałunki. Ich koleżeńskie stosunki zatem były powolnym pochodem dwojga zakochanych, który miał ich złowrogo zaprowadzić pewnego dnia wreszcie do gabinetu kawiarni Riche i wielkiego szaro-różowego łoża Renaty. Kiedy nakoniec znaleźli się jedno w uścisku drugiego, nie odczuli nawet głębiny swego błędu, nie odtrącił on ich od siebie, nie wstrząsnął nimi. Powiedziałbyś dwoje dawnych kochanków, których pocałunki były przypomnieniami, zda się, rozkoszy minionych. I stracili tyle godzin w tem stykaniu się bezustannem swych istot, że mimowolnie musieli wciąż mówić o tej przeszłości pełnej bezświadomych uczuć.
— Przypominasz sobie ten dzień, kiedy przybyłem do Paryża — mówił Maksym — miałaś wtedy taki zabawny kostium; i palcem zarysowałem ci wówczas trójkąt na piersiach, radząc wyciąć stanik tak spiczasto... Czułem wtedy ciało twe pod szmizetką i palec mój zagłębił się cokolwiek pod nią... To było pyszne...
Renata śmiała się, całując go i szeptała:
— Pięknież bo już byłeś wówczas zepsuty... A jakeś nas ubawił u Wormsa, pamiętasz? Nazywałyśmy cię „naszym małym mężczyzną“. Mnie zdawało się zawsze, że gruba Zuzanna byłaby pysznie zgodziła się na stosuneczek z tobą, gdyby jej margrabina nie była nadzorowała rozwścieklonemi swemi oczyma.
— Ach, tak, ileżtośmy się naśmieli zawsze... — szeptał młodzieniec. — A ten album z fotografiami, pamiętasz? A ileż jeszcze różnych rzeczy: nasze przejażdżki po Paryżu, nasze podwieczorki u pasztetnika na bulwarach; pamiętasz te małe ciasteczka z malinami, któreś ty tak lubiła?... Ja pamiętam zawsze to popołudnie kiedyś mi to opowiedziała awanturkę Adeliny w klasztorze, te listy, które pisała do Zuzanny a które podpisywała męzkiem imieniem Artura d’Espanet, gdzie to proponowała jej wykradzenie...
Kochankowie śmieli się jeszcze z tej zabawnej historyjki; potem Maksym ciągnął dalej pieszczotliwym swym głosem:
— A kiedy to przyjeżdżałaś po mnie do kolegium swoim powozem, musieliśmy bardzo zabawnie wyglądać oboje... Ja ginąłem w twoich spódnicach, taki byłem mały podówczas.
— Tak, tak — szeptała, przejęta dreszczem, przyciągając do siebie młodzieńca — to było pyszne, jak mówisz... Kochaliśmy się, nie wiedząc, że się kochamy, nieprawdaż? Ja wiedziałam o tem pierwej od ciebie. Któregoś dnia wieczorem, powracając z Lasku, dotknęłam cię nogą i dreszcz mnie przeszedł... Ale tyś się nie spostrzegł, nic nie pomiarkowałeś. Co? — tyś ani pomyślał o mnie?
— Oh, i owszem — odpowiadał cokolwiek zakłopotany — tylko nie wiedziałem, pojmujesz... Nie śmiałem.
Kłamał. Myśl posiadania Renaty nie stanęła nigdy przed nim jasno, określenie. Zepsucie jego prześlizgało się po niej, dotykało jej ciągle a przecież nie zapragnął jej nigdy rzeczywiście. Zbyt mięki był, zbyt rozpieszczony, zbyt mało posiadał woli, aby mógł dojść do tego pożądania. Przyjął Renatę ponieważ ona mu się narzuciła niemal sama, ponieważ osunął się na jej łoże ani chcąc tego, ani przewidując nawet. Stoczywszy się po tej pochyłości, pozostał tam, bo było mu z tem dobrze, bo go tam przejmowało rozkoszne jakieś ciepło, bo wreszcie, leniwy z natury, pozostawał zwykle wszędzie, gdzie go rzuciły losy. Z początku doznawał nawet poniekąd zadowolenia miłości własnej. Była to pierwsza mężatka, którą posiadł. Nie pomyślał, że tym mężem był własny jego ojciec!...
Ale Renata wnosiła w ten występek wszystkie gorące żądze serca zbłąkanego. I ona stoczyła się po pochyłości. Tylko, że ona aż do samego końca nie staczała się jak bezwładne ciało. Pragnienie zbudziło się w niej zbyt późno, aby je mogła pokonać, kiedy już upadek stał się fatalnością. Ten upadek ukazał się jej nagle jako konieczność nudy życia, jego próżni, jako uciecha rzadka, niezwykła, jako jedyna rozkosz, która mogła jeszcze zbudzić do życia znużone jej zmysły, zranione serce. Było to podczas owej przejażdżki jesiennej, o zmroku, kiedy Lasek zasypiał, wtedy to stanęła przed nią myśl niepochwytna kazirodztwa, dreszczem rozkosznym przejmując jej skórę, dreszczem nieznanych jakichś rozkoszy; i tegoż wieczora, w półupojeniu obiadu, pod grozą zazdrości, co ją chłostała wężowym swym biczem, dojrzała w niej ta myśl, wyłoniła się i sformułowała w niej jasno, wyraźnie, stanęła przed nią płomienna, pośród palącej atmosfery cieplarni, wobec Ludwiki i Maksyma. W tej godzinie pragnęła złego, tego złego, którego nikt nie popełnia, złego, któreby zapełniło całą jej egzystencyę pustą, które nakoniec rzuciłoby ją w to piekło, przejmujące ją zawsze strachem jak w owych czasach, kiedy była małą dziewczynką. Potem, nazajutrz, już go nie chciała pod wpływem dziwnego jakiegoś wyrzutu sumienia i uczucia znużenia zarazem. Zdawało jej się, że już zgrzeszyła, że to nie było bynajmniej tak dobrem jak przypuszczała i że to rzeczywiście zbyt byłoby już brudnem, zbyt ohydnem. Przełom miał być fatalnym, przyjść sam z siebie, całkiem po za obrębem sfery uczuć dwojga tych ludzi, tych kolegów, których przeznaczeniem było oszukiwać się wzajem, a pewnego wieczora oddać się sobie w przypuszczeniu, że zamieniają z sobą zwykły tylko uścisk dłoni — ot, bezświadomie.
Ale po tym upadku głupim, bezmyślnym, ona powróciła do swego rojenia owej rozkoszy bez nazwy i wówczas to wzięła napowrót Maksyma, pochwyciła go w swe ramiona, zaciekawiona nim, ciekawa okrutnych, szarpiących uciech miłości, którą uważała za zbrodnię. Wola jej przyjęła kazirodztwo, domagała się go, pragnęła zakosztować do dna, aż do wyrzutów sumienia, gdyby one kiedy nadejść miały. Ona była tu czynną, świadomą. Kochała z uniesieniem kobiety światowej, z przesądami niepokojącemi mieszczanki, ze staczanemi walkami, radością i obrzydzeniem kobiety, co tonie we wzgardzie samej siebie.
Maksym powracał co noc. Przychodził przez ogród około pierwszej. Najczęściej Renata czekała na niego w cieplarni, którą musiał przechodzić, aby się dostać do małego saloniku. Zresztą bezwstyd ich był najdoskonalszy, zaledwie ukrywali się z swym stosunkiem, zaniedbywali najzwyklejszych ostrożności wiarołomstwa. Ta część pałacu, co prawda, należała do nich w zupełności. Baptysta, kamerdyner męża, sam jeden tylko miał prawo tam wchodzić a Baptysta, jako człowiek poważny, znikał natychmiast, skoro służba jego była skończoną. Maksym twierdził nawet ze śmiechem, że odchodzi tak wcześnie dla tego, że pisze swoje „Pamiętniki“. Pewnej nocy wszakże, kiedy przybył właśnie, Renata ukazała go Maksymowi, jak przechodził uroczyście przez salon z lichtarzem w ręku. Wysoki lokaj, z postacią ministra, oświecony żółtem światłem woskowej świecy, miał tej nocy twarz jeszcze spokojniejszą i surowszą niż zazwyczaj. Pochyleni kochankowie zobaczyli jak gasił świecę i skierował się w stronę stajni, gdzie stały konie i sypiali masztalerze.
— Obchodzi rond nocny — powiedział Maksym.
Renata stała drżąca. Baptysta niepokoił ją zazwyczaj. Czasami mawiała, że to jedyny człowiek uczciwy w tym pałacu, z tym swoim chłodem, z tem jasnem spojrzeniem, które nie zatrzymywało się nigdy na obnażonych ramionach kobiet.
Odtąd poczęli strzedz się cokolwiek. Zamykali drzwi od małego saloniku i mogli tym sposobem swobodnie używać bez niepokoju tego saloniku cieplarni i apartamentu Renaty. Był to dla nich świat cały. Zaznali w nim przez pierwsze miesiące najwyrafinowańszych rozkoszy. Obnosili swą miłość z wielkiego szaro-różowego łoża sypialni do nagości biało-różowej tualetowego gabinetu i wnosili ją w symfonię minorową żółtego saloniku, wiedli ją wszędzie. Każdy pokój z osobna, z właściwą sobie wonią, obiciami, odrębnem swem życiem dawał im odrębne też wrażenia, czynił z Renaty inną znów kochankę: była delikatną i ładną w szerokiem jedwabnem łożu wielkiej pani, pośród ciepła arystokratycznej sypialni, gdzie miłość złagodzoną była dobrym gustem; pod namiotem koloru ciała, pośród zapachów i rozemdlenia wilgotnej atmosfery łazienki była kapryśną jak kurtyzana i jak ona zmysłową, oddawała się wychodząc z wanny i tam to najwięcej nią się zachwycał Maksym; potem na dole, w świetle wschodzącego słońca małego saloniku, pośród tej jutrzni złotawej, która rzucała złoty odblask na jej włosy, stawała się boginią, z tą swoją głową jasnowłosej Dyany, z obnażonemi ramionami, które przybierały skromne, dziewicze pozy, z czystemi liniami posągowego ciała, które rysowało się szlachetnie na nizkich kozetach saloniku z prawdziwą gracyą starożytną. Było wszakże miejsce, którego Maksym niemal się lękał i gdzie go Renata wciągała tylko w złe dni, w dni takie, w których potrzebowała jakichś upojeń gorzkich, dojmujących. Wówczas przenosili swą miłość do cieplarni. Tam to dopiero upajali się prawdziwie kazirodztwem.
Pewnej nocy, w chwili niepokoju, młoda kobieta zażądała, aby kochanek poszedł po jedną z czarnych skór niedźwiedzich. Potem położyli się na tem futrze kruczem, nad brzegiem basenu w wielkiej, okrążającej cieplarnię alei. Na dworze mróz był okropny, księżyc świecił jasno na wyiskrzonem niebie. Maksym przybył tu drżący, zziębły ze skostniałemi palcami i uszami. W oranżeryi tak było gorąco, że omal nie zemdlał na skórze niedźwiedziej. Wchodził w istny płomień ciężki, bezpośrednio z suchego, kolącego zimna, tak że doznawał dojmującego bólu, jak gdyby go sieczono rózgami. Kiedy przyszedł do siebie, zobaczył klęczącą nad nim Renatę, pochyloną, z nieruchomie utkwionemi oczyma, z wyrazem twarzy dziwnie brutalnym, który go przejął strachem. Włosy jej opadły, obnażone miała ramiona, opierała się na pięściach, z wyciągniętą kością pacierzową, przypominała wielką kotkę o fosforycznych blaskach oczu. Młody człowiek, leżący na wznak, spostrzegł po nad ramionami tego pięknego wpatrzonego weń, rozkochanego zwierza, marmurowego sfinksa, którego uda połyskujące srebrzył teraz księżyc. Renata miała w tej chwili tęż samą pozę, tenże uśmiech zagadkowy, tajemniczy potworu o głowie kobiecej i w swych rozwiązanych, opadających spódnicach wydała mu się białą siostrą tego czarnego bożyszcza.
Maksym pozostał na ziemi zesłabły. Gorąco było dławiące, czarne gorąco, co nie padało z nieba w deszczu ognistym, ale które wlokło się po ziemi jak wyziewy szkodliwe i którego opary wznosiły się w górę, niby chmura, brzemienna burzą. Gorąca wilgoć otulała kochanków, osypywała ich rosą, płomiennym potem. Długo pozostawali tak bez ruchu, bez jednego słowa w tej kąpieli płomieni, Maksym przytłoczony do ziemi i nieruchomy, Renata drżąca, wsparta na pięściach jak na kolanach smukłych i nerwowych. Na dworze, przez małe szybki cieplarni widać było aleje parku Monceau, bukiety drzew o czarnych strzępiastych, delikatnych gałęziach, trawniki murawy białe jak zamarzłe jeziora, cały krajobraz zamarły, którego delikatny rysunek i jasny koloryt jednolity przypominał skrawki japońskich widoków. I ten kawałek ziemi palącej jak płomienne łoże, na którem spoczywali kochankowie wrzał dziwnie wpośród tego wielkiego, niemego chłodu.
Była to dla nich noc szalonej miłości. Renata była tu mężczyzną, wolą namiętną i działającą. Maksym poddawał się. Ta istota nijaka, bierna, ładna i jasnowłosa, od dzieciństwa dotknięta w swej męzkości, stawała się w uścisku ciekawej, namiętnej kobiety dziewczyną o gładkich członkach, o wdzięcznej szczupłości rzymskiego efeba. Zdawał się zrodzonym i wzrosłym do przewrotności rozkoszy. Renata rozkoszowała się swą władzą, gięła powiewem swej namiętności tę istotę słabą, której płeć dotąd jeszcze była niepewną. Dla niej było to bezustanne zdumienie żądz, niespodzianka zmysłów, dziwaczna sensacya przykrości i cierpkiej, dojmującej przyjemności zarazem. Stropioną była wobec niego, z pewnem powątpiewaniem poglądała na tę skórę delikatną, szyję krągłą, na bezsilne rozemdlenie. W takich chwilach doznawała pełni rozkoszy. Maksym, odkrywając przed nią nowe wrażenia, udoskonalił w niej szalone wybryki strojów, jej zbytek zdumiewający, to życie na przebój. Tchnął w jej ciało ten jakiś ton przesadnego, wygórowanego przepychu, który dokoła niej się odzywał. Był to kochanek dopasowany do mody i szaleństw tej epoki. Ten ładny młodzieniec, którego ubiór przystający uwydatniał wątłe kształty, ta niedoszła dziewczyna, przechadzająca się po bulwarach, z rozdziałem pośrodku głowy, z śmieszkami i znudzonym wyrazem twarzy, w ręku Renaty stał się jedną z tych rozpustnic dni upadku społeczeństw, które, w pewnych godzinach, w stoczonym zepsuciem narodzie, wyczerpują jego ciało i zaćmiewają władze ducha.
A w cieplarni to przedewszystkiem Renata była mężczyzną. Płomienna noc, którą tam spędzili, nie była jedyną; nastąpiły po niej inne. Oranżerya paliła, kochała wraz z nimi. W ciężkiem, duszącem powietrzu, w białawem świetle księżyca, widzieli przed sobą ten świat szczególny roślin dokoła, zda się, poruszających się, ożyłych, zamieniających z sobą uściski. Czarna niedźwiedzia skóra zajmowała całą szerokość alei. U ich stóp z basenu podnosił się kłąb pary, woda szemrała, gęste zwoje roślin obejmowały się uściskiem splątanych korzeni a różowa gwiazda Nymfei otwierała swe łono na wód powierzchni, niby stanik dziewicy; Tornelie opuszczały w dół swe gałązki jak włosy nereid omdlewających. Dalej, dokoła nich drzewa palmowe, wielkie bambusy indyjskie wznosiły się, tworzyły sklepienia, gdzie pochylały się ku sobie i mięszały swe liście, przybierając pozycye chwiejne znużonych kochanków. Niżej nieco paprocie i alsofile zdawały się strojnemi damami, w szerokich sukniach zielonych, oszywanych regularnemi falbanami, co nieme i nieporuszone nad brzegiem alei, oczekiwały na słowo miłości. Obok nich powykręcane liście, narzucone czerwonemi plamami, liście begonii i białe liście zaostrzone niby żelezce lancy caladium, słały się kobiercem ran otwartych i bladości, których kochankowie nie mogli sobie wytłomaczyć i w których dopatrywali się czasami okrągłych bioder i kolan. Tam znów banany pochylały się pod ciężarem gron swego owocu, mówiły o żyzności gruntu, kiedy tymczasam Euphorb abisyński, pałkami kolczastemi, powykręcanemi, pełnemi ohydnych garbów, majaczył w cieniu i zdał się wyziewać pot soków, przypływ występujący z brzegów tej płomiennej generacyi. W miarę wszakże jak wzrok zagłębiał się w zakątki cieplarni, ciemność zapełniała się jakąś rozwiązłością szaleńszą jeszcze liści i łodyg; nie rozróżniali już na stopniach schodków ani miękich, jak aksamit Maranta, ani gloxynij o fioletowych dzwonkach, ni dracen podobnych do sztyletów połyskujących, wylakierowanych; było to koło taneczne żywych traw, ścigających się wzajem w niezaspokojonej tęsknocie. W czterech rogach, gdzie obsłony lianów tworzyły altanki, ten sen zmysłowy, ta bachanalia rozpasana zwiększała się bardziej jeszcze, stawała szaleńszą i delikatne gałązki waniliowych krzewów i bauhinij wyciągały się w przestrzeń miłośnie jak ramiona niewidzialnych kochanków, pragnących wydłużyć w nieskończoność uścisk namiętny, zebrać weń wszystkie rozkosze rozproszone dokoła. Te nieskończonej długości ramiona zwisały ze znużenia, wiązały się, splatały w spazmie miłosnym, szukały się wzajem, otaczały uściskiem, jak pośród tłumnego bekowiska. Było to jedno olbrzymie bekowisko cieplarni, tego kącika dziewiczego lasu, gdzie płonęła zieleń i rozkwitały zwrotnikowe krzewy.
Maksym i Renata, o spaczonych, pogwałconych zmysłach, czuli jak ich porywa z sobą to potężne wesele cieplarni. Ziemia poprzez niedźwiedzią skórę paliła im grzbiety a z wysokości palm padały na nich krople żaru. Soki, co uchodziły z wnętrza drzew przenikały ich nawskróś, dawały im pragnienia szalone natychmiastowego rozrostu, olbrzymiego jakiegoś odtwarzania. I oni łączyli się z tem bekowiskiem cieplarni. Wówczas to, pośród tego bladego odbłysku, oślepiały ich jakieś wizye, oszołomiały; wizye, w których uczestniczyli jako świadkowie, wizye miłości drzew palmowych i paproci; liście nabierały jakichś kształtów zmięszanych i zagadkowych, które ich żądze przyoblekały w wyraźne obrazy zmysłowych rozkoszy; szepty, stłumione jakieś głosy, omdlewające okrzyki dobiegały ich z ciemnych grup krzewów, westchnienia ekstazy, zdławione krzyki boleści, śmiechy oddalone, wszystko to, co własne ich pocałunki miały w sobie wymowy i co im echo zwracało szmerem. Czasami zdawało się im, że wstrząsa nimi potężny dreszcz ziemi, jak gdyby jej łono w gorącej zaspokojenia chwili wybuchnęło rozkosznem łkaniem bezmiernego zachwytu.
Gdyby zamknęli oczy, gdyby dławiące gorąco i blade światło nie były zbudziły w nich całej deprawacyi wszystkich zmysłów, same te wonie już wystarczyłyby, by zerwać wszystkie fibry ich nerwów. Basen przejmował ich wilgotnym, przenikliwym wyziewem, w którym łączyły się tysiączne zapachy kwiatów i zieleni. Chwilami wanilia śpiewała niby gruchaniem gołębi, potem znów odzywały się ostre nuty Stanhopei, której centkowate jak u tygrysa paszcze mają oddech gorzki i silny rekonwalescenta. Orchideje w koszach, przykutych łańcuszkami, siały powiew istnych żywych kadzielnic. Ale wyziewem, co po nad wszystkiemi był tu dominującym, w którym stapiały się wszelkie nieujęte westchnienia, był ten wyziew ciał ludzkich, woń miłości, który Maksym poznawał, całując kark Renaty, zatapiając głowę w rozsypane jej włosy. I pozostawali upojeni tą wonią rozkochanej kobiety, co owijała całą cieplarnię niby sypialnię, w której rodziła ziemia.
Zazwyczaj kochankowie kładli się pod Tanghinem madagaskarskim, pod tem trującem drzewem, którego liść w ów dzień odsłaniającego się jej uczucia gryzła młoda kobieta. Dokoła nich śmiały się białe posągi, patrząc na niezmierne gody roślin. Księżyc, obiegając, zmieniał cienie grup, ożywiał ten dramat migotliwem, zmiennem swem światłem. A oni byli o tysiące mil od Paryża, gdzieś po za obrębem łatwego życia Lasku, salonów urzędowych, w jakimś zakątku indyjskiego lasu, jakiejś potwornej świątyni, której sfinks marmurowy, czarny stawał się bogiem. Czuli ten stok zbrodni, po którym się osuwali, stok przeklętej miłości, namiętności dzikich zwierząt. Cały ten akt rozmażania się, co ich otaczał, ten głuchy szmer wody basenu, ten bezwstyd nagich liści, wszystko to rzucało ich w pełnię dantejskiego piekła namiętności. Wtedy to w głębi tej szklanej klatki, wrącej płomiennem lata gorącem, zatopieni wśród jasnego grudniowego chłodu używali dopiero rozkoszy zupełnej kazirodztwa jak zbrodniczego owocu przepalonej ziemi, przejęci głuchą, tajoną trwogą straszliwych swych zaślubin.
I pośród czarnych kudłów niedźwiedziej skóry, ciało Renaty bielało w postawie wielkiej przyczajonej kotki z wydłużonym grzbietem, wspartej na pięściach niby na smukłych, nerwowych kolanach. Ona, zdało się, nabrzmiałą była przejmującą ją nawskróś rozkoszą a jasne kontury jej ramion i ud odcinały się na kruczej plamie, którą skóra czerniła żółty piasek alei. Czyhała na Maksyma, tę zdobycz rozciągniętą pod nią na ziemi, która oddawała się jej, którą posiadała całkowicie. Od czasu do czasu tylko pochylała się nagle, całowała go płonącemi ustami. Wargi jej rozchylały się wtedy tak chciwe i krwawiące, jak kwiaty hibiscusa chińskiego, którego kobierzec przysłaniał ścianę pałacu. Była wtedy tylko palącą córą tej cieplarni. Jej pocałunki rozkwitały i więdły jak czerwone kwiaty wielkiej malwy, co trwają zaledwie kilka godzin i odradzają się bezprzestannie, podobne do rozranionych a nigdy nie sytych ust olbrzymiej jakiejś Mesaliny.
Pocałunek, który złożył na szyi żony, zajmował teraz Saccarda. Nie korzystał on już ze swych praw małżeńskich oddawna; zerwanie nastąpiło najnaturalniej, ani jedno ani drugie nie dbało o związek, który właściwie tylko był dla nich przeszkodą. Po to, aby wejść do pokoju Renaty, musiał Saccard zawsze mieć jakiś dobry interes na dnie swych małżeńskich czułości.
Sprawa posiadłości w Charonne szła dobrze, niepokoił się tylko jeszcze jej rozwiązaniem. Larsonneau w swej nieposzlakowanej, olśniewającej czystości bieliźnie, miewał czasami uśmiechy, które mu się wielce nie podobały. Był on tu prostym pośrednikiem tylko, pożyczał swego nazwiska, za którą to uprzejmość płacić mu miał Saccard dziesięć od sta z przyszłych zysków. Jakkolwiek przecież agent expropriacyi nie włożył ani grosza w ten interes i jakkolwiek z drugiej strony Saccard, dostarczywszy funduszu na kawiarnię, obwarował się dostatecznie aktem odprzedaży, listami, których data pozostała niewypełnioną, kwitami wydawanemi naprzód, niemniej przeto ten ostatni uczuwał głuchą obawę, przeczucie jakiejś wiszącej w powietrzu zdrady. Węszył w swoim wspólniku intencyę szantażu, opartego na owych sfałszowanych księgach inwentarza, które tamten przechowywał starannie i którym zawdzięczał jedynie, że go dopuszczono do tego interesu.
To też dwaj poplecznicy ściskali się wzajem czule za ręce. Larsonneau używał zawsze względem Saccarda tytułu „kochanego mistrza“. Miał on zresztą w gruncie prawdziwe uwielbienie dla tego ekwilibrysty, którego produkcye po wyprężonej linie spekulacyi śledził bacznie okiem amatora. Myśl wyprowadzenia go w pole łechtała jego miłość własną, jak rozkosz rzadka, ponętna. Pieścił w duszy plan, niezupełnie jasny jeszcze, nie wiedząc dokładnie jak użyć posiadanej broni, którą lękał się sam zranić. Zresztą czuł on, że jest teraz zdany na łaskę dawnego swego kolegi. Grunta i posiadłości, które wedle umiejętnie ułożonych inwentarzy otaksowane były na dwa miliony bez mała a które niewarte były i czwartej części tej sumy, miały zatonąć w kolosalnem bankructwie, jeśli wieszczka expropriacyi nie zechce ich dotknąć złotą swą różdżką. Wedle planów pierwotnych, które udało im się zbadać, nowy bulwar, otwarty dla połączenia parku artyleryi w Vincenne z koszarami Księcia Eugeniusza ku temu, by stawić w danej chwili ten park w samem sercu Paryża, zwracając bulwar na przedmieście Saint-Antoine, zabierał pewną część owych gruntów; należało się wszakże lękać, aby nowa droga nie obkroiła zaledwie ich rogu i aby genialna spekulacya kawiarni-koncertowej nie zawiodła ich choćby dla samego swego bezwstydu. W takim razie Larsonneau pozostałby z wielce drażliwą sprawą na karku. To niebezpieczeństwo w każdym razie nie przeszkadzało mu, mimo roli przymusowo drugorzędnej, dręczyć się na myśl o nędznych dziesięciu od sta, które jemu przypadną w tej milionowej kradzieży. I w takich to chwilach nie mógł oprzeć się szalonej chętce wyciągnięcia ręki i ukrajania dla siebie części pokaźniejszej od przyrzeczonego procentu.
Saccard nie chciał nawet, aby to on pożyczył pieniędzy jego żonie, zabawiwszy się sam w tę sztuczkę melodramatyczną, w którą gnało go zamiłowanie do szachrajstw skomplikowanych.
— Nie, nie, mój drogi — mówił swym prowansalskim akcentem, który przesadzał jeszcze, ilekroć chciał zaostrzyć jakiś żarcik — nie gmatwajmy naszych rachunków... Ty jesteś jedynym człowiekiem w Paryżu, któremu, poprzysiągłem sobie, że nigdy nic nie będę winien.
Larsonneau zadowolnił się obserwacyą, że żona jego jest prawdziwą przepaścią. Radził mu, żeby już jej nie dawał ani grosza, ażeby im ustąpiła jaknajprędzej swoją część posiadłości. Wolałby z nim samym mieć do czynienia. Starał się go wymacać czasami, posuwał się nawet do tego, że głosem znużonym i obojętnym światowca i hulaki, mówił mu:
— Trzeba będzie zaprowadzić cokolwiek porządku w moich papierach... Twoja żona mnie przeraża, mój kochany. Nie chcę, żeby miano kiedy jeszcze kłaść u mnie pieczęcie na niektórych rzeczach.
Saccard nie należał do ludzi, którzyby tego rodzaju aluzye znosili spokojnie, zwłaszcza też kiedy wiedział wybornie czego się należy trzymać w kwestyi tak lękliwego porządku, który panował w biurach tej osobistości. Cała jego drobna osóbka, chytra a czynna, buntowała się przeciw groźbom, któremi chciał go zastraszyć ten wytworny lichwiarz w jasno-żółtych rękawiczkach. Co najgorsze, to że czuł jak go przejmuje lęk na myśl o możliwym skandalu; i widział się już wygnanym brutalnie przez brata, żyjącym w Belgii z dochodów jakichś niedających się wyznać pośrednictw. Pewnego dnia oburzył się już na seryo.
— Słuchaj, mój mały — rzekł do swego wspólnika — jesteś bardzo miłym chłopcem, ale zrobiłbyś lepiej, gdybyś mi oddał te papiery, co to wiesz. Zobaczysz, że te szpargały jeszcze nas kiedy z sobą poróżnią.
Tak zagadniony lichwiarz udał ogromnie zdziwionego, uścisnął obie dłonie „kochanego swego mistrza“, zapewniając go o swem zupełnem oddaniu i życzliwości. Saccard pożałował swego zniecierpliwienia. W tym to właśnie okresie pomyślał na seryo zbliżyć się do żony; może jej potrzebować kiedy przeciw swemu wspólnikowi i powiadał sobie jeszcze, że interesy odrabia się cudownie na poduszkach. Pocałunek ów w szyję stał się zwolna wstępem do całkiem nowej taktyki.
Zresztą, nie było mu śpieszno, należało oszczędnie używać swych środków. Przez całą zimę plan jego dojrzewał, pośród rozgwaru sta przeróżnych interesów coraz to więcej splątanych, któremi Saccard był przeciążony. Była to dla niego straszliwa zima, pełna wstrząśnięć, zdumiewająca wojna, podczas której każdodziennie trzeba było walczyć z bankructwem i każdodziennie je pokonywać. Ani myśląc ograniczyć stopy życia, dawał przeciwnie bal za balem, wieczór za wieczorem. Jeśli wszakże udawało mu się wszystkiemu stawić czoło, musiał z racyi tych zajęć, zaniedbać Renatę, którą zachowywał sobie na tryumf finalny, skoro już operacya z gruntami w Charonne dojrzeje w zupełności. Tymczasem przyspasabiał tylko rozwiązanie, nie dostarczając jej odtąd już inaczej pieniędzy jak przez pośrednictwo swego wspólnika Larsonneau. Skoro tylko miał kilka tysięcy do dyspozycyi a ona wyrzekała na nędzę, przynosił jej, powiadając że kapitaliści, których dostarczał Larsonneau, domagali się rewersów na sumę dwa razy większą od tej, którą otrzymywała. Proceder ten bawił go niesłychanie, komedia z owemi rewersami zachwycała ze względu na stronę romantyczną sprawy, którą od nich czynił zależną. Nawet w chwilach największych swych zysków wypłacał żonie pensyę jej bardzo nieregularnie, robił podarki książęce, sypał garściami banknoty a potem znów całemi tygodniami pozostawiał ją bez grosza. Teraz, kiedy w samej rzeczy w poważnych ciągle był kłopotach, mówił wciąż o tem, jakim to ciężarem jest utrzymanie domu, obchodził się z nią jak z wierzycielem, wobec którego nie chce się przyznać do ruiny a którego odprawia się najróżnorodniejszemi wymyślonemi historyjkami. Ona zaledwie słuchała tego, co jej mówił, podpisywała wszystko co chciał; żałowała jedynie tylko, że nie może podpisywać więcej.
Miał już jednak weksli jej na dwakroć sto tysięcy franków, które kosztowały go ogółem zaledwie sto dziesięć tysięcy. Kazawszy je przepisać panu Larsonneau, na którego imię były wystawione, puszczał w obieg weksle te ostrożnie, licząc na to że mu posłużą za broń w chwili stanowczej. Żadną miarą nie mógłby był przepchnąć do końca tej straszliwej zimy, pożyczać na lichwę żonie i utrzymywać dom na szalonej stopie, gdyby nie sprzedzż gruntu przy bulwarze Malesherbes, który panowie Mignon i Charrier wypłacili mu gotówką, strącając sobie coprawda za to dyskonto potworne.
Zima ta dla Renaty była jednem długiem pasmem uciech. Jedynem cierpieniem był brak pieniędzy. Maksym kosztował ją bardzo wiele; obchodził się z nią zawsze jak z „mateczką“, pozwalając jej płacić wszędzie. Ale ta ukrywana nędza była dla niej jedną więcej rozkoszą. Wysilała się, łamała sobie głowę, aby tylko „drogiemu jej dziecku“ nie zbywało na niczem; a skoro skłoniła tylko męża do wyszukania jej kilku tysięcy franków, roztrwaniała je natychmiast z kochankiem, wyrzucała na kosztowne szaleństwa, jak czynią dwaj uczniowie, co się puszczają na pierwszą awanturkę. Ilekroć nie mieli grosza, siedzieli spokojnie w domu, rozkoszowali się tym pałacem, pełnym przepychu tak świeżej daty i tak głupiego opustoszenia. Ojca nie było tam nigdy. Zakochani siedzieli u kominka częściej niż pierwej kiedykolwiek. Bo też Renata zapełniła nakoniec radością gorącą próżnię lodowatą tych wyzłoconych plafonów. Ten dom podejrzany rozrywek światowych stał się dla niej kaplicą, w której potajemnie wyznawała nową religię. Maksym nietylko zbudził w jej duszy tę strunę hałaśliwą, gwałtowną, która harmonizowała w zupełności z szalonemi jej tualetami, ale był on jeszcze kochankiem, jakby stworzonym do tego pałacu o szerokich szybach magazynów, o istnej ulewie rzeźb, zasypujących go od strychu do piwnic; ożywiał on ten gruz cały, począwszy od dwu amorków pyzatych, które w dziedzińcu zlewały z swej muszli strumień wody aż do wielkich nagich wielkich kobiet, podtrzymujących balkony i bawiących się przed fasadą z kłosami i jabłkami; był on wytłomaczeniem zbytnio bogatego przysionka, tego ogrodu zbyt ciasnego, tych wspaniałych salonów, pełnych przepychu, w których było zbyt wiele foteli a ani jednego przedmiotu sztuki. Młoda kobieta, która się tu nudziła dotąd, poczęła nagle się bawić tym pałacem, jak rzeczą, której dotąd nie pojmowała użytku. I nietylko już własny jej apartament, salon barwy jaskru i cieplarnia, ale cały pałac teraz stał się areną jej miłości. W końcu upodobała sobie nawet szeroką otomanę fumoaru; pozostawała tam długie nieraz godziny, twierdząc że ten pokój zachowywał słabą woń tytoniu bardzo przyjemną.
Dwa razy teraz w tygodniu, nie raz, jak dawniej, przyjmowała u siebie. W czwartek mieli tu wstęp wszelkiego rodzaju intruzy. Ale za to poniedziałek zachowany był dla serdecznych przyjaciółek. Mężczyźni nie byli tu dopuszczeni. Maksym jeden tylko uczestniczył w tych zamkniętych innym rozrywkach, które się odbywały w małym saloniku. Pewnego wieczora przyszła jej myśl dziwaczna przebrania go za kobietę i przedstawienia swoim gościom, jako przybyłą kuzynkę. Adelina, Zuzanna, baronowa Meinhold i inne przyjaciółki, które się tam znajdowały, podniosły się, skłoniły, cokolwiek zdziwione tylko jakiemś niejasnem podobieństwem twarzy, która wydawała im się nieobcą. Potem, skoro zrozumiały, naśmiały się serdecznie i nie dopuściły już żadną miarą, aby młody chłopak się przebrał. Poczęły go drażnić, puściły się na dwuznaczne żarty, do których upoważniał je ten strój kobiecy.
Z takich zebrań poufnych on wyprowadzał panie frontowemi drzwiami, przechodził park i powracał przez oranżeryę. I nigdy najserdeczniejszym przyjaciółkom nie mogło przyjść do głowy żadne podejrzenie. Kochankowie nie mogli już być z sobą poufalszymi jak byli zawsze, wówczas już byli dla siebie dobrymi tylko kolegami. A jeśli kiedy kto ze służby widział ich zbyt jakoś zbliżonych do siebie, w uścisku gdzieś we drzwiach, nie dziwił się temu bynajmniej znając zdawna figle i żarty pani z synem pana.
Ta swoboda zupełna, ta bezkarność rozzuchwalała ich jeszcze bardziej. Jeśli nocą zasuwali u drzwi zasuwki, we dnie za to całowali się po wszystkich pokojach pałacu. Wymyślali sobie tysiące gier rozmaitych w dnie słoty. Ale największą przyjemnością zawsze dla Renaty było kazać napalić okropnie na kominku i usadowić się wygodnie przed ogniem. Tej zimy posiadała całą moc najwykwintniejszej, zbytkownej bielizny. Nosiła koszule i peniuary szalonej ceny, których batyst i koronkowe wstawki zaledwie ją okrywały białym mgły obłoczkiem. I w czerwonym blasku ogniska siadała nieomal naga z różowem ciałem i różowemi od ognia koronkami, z ciałem skąpanem w płomieniach po przez cienki materyał ubrania. Maksym skurczony siedział u nóg jej, całował kolana ani czując bielizny, która miała w sobie ciepło i barwę pięknego ciała. Dzień kończył się, wpadał zmrokiem tylko do pokoju z szarego jedwabiu a Celestyna kręciła się po za nimi spokojnym, cichym swym krokiem. Stała się ich wspólniczką, oczywiście. Pewnego ranka, kiedy za długo pozostali w łóżku, zastała ich tam i zachowała obojętność służącej, w której żyłach płynie krew lodowata. Nie żenowali się też jej odtąd, wchodziła tu o każdej porze a na odgłos ich pocałunków nie odwracała nawet głowy. Liczyli na nią, że ostrzegłaby ich, gdyby potrzeba było mieć się na baczności. Była to dziewczyna niezmiernie oszczędna, bardzo uczciwa, o której nikt nie wiedział, ażeby miała jakiego kochanka.
Renata jednakże nie skazała się na klasztorne życie bynajmniej. Bywała, jak dawniej, w świecie, wlokąc za sobą wszędzie Maksyma, jak jasnowłosego pazia w czarnym stroju, owszem, sprawiało jej to nawet większą jeszcze przyjemność. Zimowy ten sezon był dla niej jednym długim tryumfem. Nigdy jeszcze wyobraźnia jej nie stwarzała śmielszych tualet, oryginalniejszych koafiur. Podówczas to odważyła się na słynną tę suknię koloru zieleni krzaków, na której wyhaftowane było całe polowanie na jelenia, z wszystkiemi atrybutami: rożkami do prochu, rogami myśliwskiemi, kordelasami. Wtedy to również wprowadziła ona w modę starożytne uczesanie włosów, które Maksym musiał iść kopiować dla niej w muzeum Campana, podówczas otwartem. Odmłodniała; była teraz w całej pełni rozrzuconej swej zgiełkliwej młodości. Kazirodztwo rzuciło w nią płomień, który połyskał w głębi jej oczu i rozgrzewał jej uśmiechy. Binokle impertynencko zakładała na koniec nosa i poglądała przez nie z góry na inne kobiety, serdeczne swe przyjaciółki, brnące w jakimś drobnym występku, z miną wyrostka, co się pyszni, z uśmiechem znaczącym: „Ja mam moją zbrodnię!“.
Maksym natomiast nudził się w towarzystwach śmiertelnie. Utrzymywał dla „chic’u“ przynajmniej, że się nudzi, bo w gruncie rzeczy istotnie nie bawił się on nigdzie. W Tuilleriach, u ministrów, ginął gdzieś w spódnicach Renaty. Ale stawał się natomiast panem sytuacyi, skoro chodziło tylko o jaką eskapadę. Renata zapragnęła odwiedzić ów gabinet bulwarowy i uśmiechnęła się na widok szerokości jego otomany. Potem prowadził ją wszędzie po troszę: do dmimondówek, na bal Opery, do lóż prosceniowych małych teatrzyków, we wszystkie miejsca dwuznaczne, gdzie tylko mogli zetknąć się z brutalnem zepsuciem, kosztując zarazem przyjemności incognita.
Kiedy powracali śpiesznie do pałacu, zmęczeni straszliwie, zasypiali w objęciach jedno drugiego w upojeniu tego plugawego Paryża, z uszami, w których brzmiały jeszcze hulaszcze piosenki. Nazajutrz Maksym naśladował aktorów a Renata na fortepianie małego saloniku odtwarzała zasłyszane melodye lub naśladowała zachrypły głos i rozbite ruchy Blanki Müller w roli Pięknej Heleny. Cała muzyka nabyta w klasztorze posłużyła jej tylko do okaleczania kupletów z modnych błazeństw. Czuła świętą zgrozę do poważnych melodyj. Maksym wyśmiewał razem z nią muzykę niemiecką i uważał sobie za obowiązek iść wygwizdać Tannhäusera dla zasady i w obronie wesołych kupletów macochy.
Jedną z najmilszych dla nich przyjemności było ślizganie się; tego roku ślizgawka była w modzie ponieważ cesarz był jednym z pierwszych co poszli spróbować lodu jeziora w Lasku Bulońskim. Renata zamówiła u Wormsa kompletny kostium polki z aksamitu z futerkiem; zażądała aby Maksym przywdział wysokie, miękie buty i lisią czapkę. Przybywali do Lasku w przejmujące zimno, które im szczypało nosy i usta tak, jak gdyby im kto mroźny piasek rzucał w twarze. Bawiło ich to zimno. Lasek był całkiem szary, narzucony siecią śniegu podobną na gałęziach do cieniutkiej gipiury. I pod niebem bladem, po nad zakrzepłem, zmatowanem jeziorem jedne tylko jeszcze jodły wysepek stały nietknięte, niby teatralna dekoracya narzucona śniegiem szerokich koronek. Puszczali się oboje po szybie zamarzłej w tem mroźnem powietrzu, szybkim lotem jaskółek, ledwie dotykających ziemi. Kładli jedną pięść na plecy a drugą rękę opierali sobie wzajemnie na ramionach i biegli naprzód uśmiechnięci, to zawracając się, to krążąc po szerokiej przestrzeni, zaznaczonej grubemi sznurami. Z wysokości wielkiej alei przypatrywali im się liczni gapie. Czasami przychodzili się ogrzewać u ognisk, zapalonych nad brzegiem jeziora. I powracali znowu na taflę lodową. Okrążali ją szerokim lotem, płacząc z przyjemności i zimna.
Potem, skoro nadeszła wiosna, Renata przypomniała sobie dawne swe elegijne marzenie. Chciała koniecznie, aby Maksym przechadzał się z nią po parku Monceau, nocą w świetle księżyca. Poszli do groty, usiedli na trawie przed kolumnadą. Ale skoro objawiła życzenie przewiezienia się po wodach jeziorka, okazało się, że łódka, którą widzieli z pałacu przywiązaną w końcu alei, nie miała wioseł.
Widocznie zabierano je wieczorem. Był to zawód. Zresztą, wielkie cienie parku niepokoiły kochanków. Pragnęli, żeby tu urządzono jaki festyn wenecki z kolorowemi lampionami i przygrywającą orkiestrą. Woleli go za dnia, popołudniu i często siadali wówczas w którem oknie pałacu, przypatrując się ekwipażom, przesuwającym się po umiejętnie usypanej wypukłości głównej alei. Rozkoszowali się tym uroczym zakątkiem nowego Paryża, tą naturą tak miłą i czystą, temi trawnikami podobnemi do skrawków aksamitu, grupami przyciętych krzaków, otoczonych wspaniałemi krzewami białych róż.
Pojazdy krążyły tędy tak licznie, jak na bulwarach; przechadzające się panie wlokły za sobą długie treny spódnic tak jak gdyby noga ich nie opuściła kobierca salonów. I po przez liście krzaków krytykowali stroje, ukazywali sobie wzajem zaprzęgi; jasna, delikatna zieleń wielkiego tego ogrodu sprawiała im przyjemność. Kawałek złoconej kraty błyskał między dwoma drzewami, sznur kaczek sunął po jeziorku, mostek w stylu renesansowym bielał nowiuteńki w zieleni a po obu stronach wielkiej alei na żółtych krzesłach siedziały zagawędzone matki, zapominając o małych chłopcach i małych dziewczynkach, co spoglądali na siebie wzajem z układnemi minkami przedwcześnie dojrzewających dzieci.
Kochankowie rozmiłowani byli w nowym Paryżu. Przebiegali często miasto w powozie, umyślnie obierali dalsze drogi, aby tylko przejechać niektóremi bulwarami, dla których czuli osobistą sympatyę. Wysokie domy, o szerokich, rzeźbionych bramach, przeładowane balkonami, na których połyskiwały wielkiemi, złotemi literami nazwiska, szyldy, zachwycały ich zawsze. Kiedy powóz ich posuwał się ulicami, śledzili przyjaznem spojrzeniem szare wstęgi trotoarów szerokich, nieskończonych, z ich ławeczkami, z upstrzonemi afiszowemi kolumnami, wątłemi drzewkami. Ta wycięta wpośród miasta jasna droga, co biegła aż po skraj horyzontu zwężając się i otwierając w końcu na błękitnawą szybę próżni, ten podwójny rząd nieprzerwany wielkich magazynów, gdzie subjekci uśmiechali się do kupujących, ten prąd pieszego tłumu, brzęczącego jak rój owadów, dawał im zwolna zadowolenie bezwzględne i zupełne, poczucie doskonałości w tem ulicznem życiu. Lubili tu wszystko aż do strumieni wody, którą skrapiano ulice, co białą mgłą kładły się przed końmi, kładły się i spadały deszczem drobnym pod koła powozu, przyciemniały ziemię, podnosząc obłoczek pyłu. I posuwali się wciąż naprzód, zdało się im, że powóz toczył się po kobiercach wzdłuż jakiejś szosy prostej, bez końca, którą urobiono wyłącznie dla tego, aby im oszczędzić widoku ciasnych, wązkich, czarnych uliczek miasta. Każdy bulwar zamieniał się w kurytarz ich pałacu. Wesołe słoneczne promienie uśmiechały się, ślizgając po nowych fasadach domów, zapalały szyby okien, odbijały się od markiz sklepów i kawiarni, rozgrzewały asfalt pod krokami śpieszącego się do zajęć tłumu. A kiedy powracali, nieco oszołomieni chaosem tych długich bazarów, rozkoszowali się parkiem Monceau, jak gdyby ogródkiem nieodzownym przed tym nowym Paryżem, rozściełającym swój przepych w pierwszem cieple wiosennem.
Kiedy moda znagliła ich koniecznie do opuszczenia Paryża, wyjechali do kąpieli morskich, ale z żalem, myśląc na wybrzeżach oceanu o trotoarach bulwarów. Nawet miłość ich nudziła. Bo też ta miłość, był to kwiat cieplarniany, który potrzebował owego wielkiego szaro różowego łoża z jedwabiów, tej nagości ciała gotowalnianego gabinetu, złotawego brzasku małego saloniku. Odkąd byli sami wieczorem wobec ogromu morza, nie mieli sobie nic już do powiedzenia. Ona próbowała śpiewać tu swój repertuar teatru „Variétés“, przy dźwiękach starego rozbitego fortepianu, który dogorywał gdzieś w kącie pokoju w hotelu; ale instrument zwilgotniały od wichrów, co szerokim prądem owiewały nadbrzeże, miał jakiś dźwięk melancholiczny wielkich wód. „Piękna Helena“ była tu ponurą i fantastyczną. Na pociechę młoda kobieta zdumiewała morskie nadbrzeże nadzwyczajnemi tualetami. Była tam cała gromada tych dam modnych, poziewających i wzdychających do zimy, rozpacznie wysilających się na wymyślenie kostiumu kąpielowego, w którym nie byłoby im zbytecznie brzydko. Nigdy Renata nie mogła namówić Maksyma na kąpiel. Bał się okropnie wody, blednął, ilekroć bałwan morski dobiegał aż do jego bucików, za nic w świecie nie byłby zbliżył się do urwiska skalistego nadbrzeża; obchodził zdaleka każdą wyrwę, naddawał drogi, aby tylko wyminąć wybrzeże cokolwiek choćby strome.
Saccard przyjechał dwa czy trzy razy odwiedzić „kochane dzieci“. Przybity był kłopotami, jak mówił. Dopiero około października, kiedy wszyscy troje znaleźli się znów w Paryżu, pomyślał on na seryo o zbliżeniu się do żony. Sprawa gruntów Charonne dojrzewała. Plan jego był prosty i brutalny. Liczył na to, że pozyska Renatę grą, której użyłby względem kokoty. Żyła, jak wiedział, pośród zwiększającej się ciągle potrzeby pieniędzy a przez dumę nie uciekała się nigdy o nie do męża, chyba już tylko w ostateczności. Ten ostatni przyrzekł sobie, że skorzysta z pierwszej jej prośby, aby okazać się grzecznym i nawiązać oddawna zerwane stosunki, w radości jakiegoś wielkiego spłaconego długu.
Okropne kłopoty oczekiwały Renatę i Maksyma w Paryżu. Termin kilku weksli, podpisanych dla Larsonneau, wyszedł już był; ponieważ jednak Saccard pozostawiał je oczywiście w spokoju u lichwiarza, weksle te nie niepokoiły zbytecznie młodej kobiety. Daleko więcej za to napędzał jej strachu dług u Wormsa, który dochodził teraz do dwukroć stu tysięcy franków blizko. Krawiec domagał się jakiej zaliczki, grożąc, że w przeciwnym razie zawiesi wszelki kredyt. Dreszcz ją przejmował nieraz na myśl skandalu, jaki wywołałby proces a przedewszystkiem na myśl perspektywy poróżnienia się z słynnym krawcem. A potem trzeba jej było pieniędzy kieszonkowych. Zanudzą się na śmierć chyba ona i Maksym, jeśli nie będą mieli bodaj kilka luidorów dziennie na wydatki drobne. „Drogie dziecko“ było teraz bez grosza, od czasu jak bezskutecznie przewracało w szufladach ojcowskich. Wierność jego przez te siedem czy osiem miesięcy, wzorowy rozsądek, objawiający się życiem zdala od tego świata, w którym tracił dawniej tyle, w znacznej części należało wliczyć na karb pustki worka. Czasami nie miał i dwudziestu franków na kolacyjkę dla dziewczyny, której się w ten sposób zyskuje względy. To też powracał filozoficznie do pałacu. Młoda kobieta, ilekroć robili razem jaką eskapadę, oddawała mu swą portmonetkę, aby płacił w restauracyach, na balach, w teatrzykach. Zawsze, jak dawniej, traktowała go po macierzyńsku; a nawet ona to sama końcami swych paluszków obciśniętych w rękawiczkę płaciła u pasztetnika, gdzie zachodzili codziennie niemal popołudniu na paszteciki z ostryg. Często bardzo znajdował w kieszonce kamizelki parę luidorów, których tam nie włożył, jak to czynią matki zaopatrujące kieszeń gimnazisty. I piękne to życie podwieczorków, zadawalnianych fantazvj, łatwych uciech, miało skończyć się teraz! Obawa poważniejsza przecież jeszcze przejęła ich teraz. Jubiler Sylwii, któremu Maksym winien był dziesięć tysięcy franków, irytował się mocno, począł coś wspominać o Clichy. Weksle, które miał w ręku, zaprotestowane oddawna, tak ogromnie urosły już sądowemi kosztami, że dług stał się już o trzy do czterech tysięcy większym. Saccard wbrew oświadczył, że nic na to poradzić nie może. Syn zamknięty w Clichy za długi podnieść go mógłby tylko w opinii, uwalniając go ztamtąd bowiem nie omieszkałby z wielkim hałasem zamanifestować ojcowskiej swej wspaniałomyślności. Renata była w rozpaczy; widziała już ukochane swe dziecko w więzieniu, ale w tem prawdziwem, strasznem więzieniu, leżące na wiązce zgniłej słomy. Pewnego wieczora, zaproponowała mu zupełnie poważnie, żeby już od niej nie wychodził, żeby tu ukrył się przed wszystkimi, chroniąc się przed aresztowaniem. Następnie poprzysięgła, że znajdzie bądź co bądź pieniądze. Nigdy nie wspomniała nawet o pochodzeniu tego długu, o tej Sylwii, która zwierzała się ze swej miłości po wszystkich zwierciadłach restauracyjnych gabinetów. Potrzeba jej było nieodzownie piędziesięciu tysięcy franków: piętnaście tysięcy dla Maksyma, trzydzieści tysięcy dla Wormsa a pięć tysięcy na kieszonkowe drobne wydatki. Mieliby wówczas zapewnione na dwa tygodnie szczęście. I zabrała się usilnie do poszukiwania tej sumy.
Pierwszą jej myślą było poprosić o te piędziesiąt tysięcy męża. Zdecydowała się na to dopiero, przemógłszy wstręt prawdziwy. W ostatnich czasach, ilekroć, przynosząc jej pieniądze, małżonek wchodził do jej pokoju, zawsze całował ją ponownie w szyję, brał za ręce i zapewniał o swojem niezmiernem przywiązaniu. Kobiety mają ten zmysł wielce delikatny na odgadnienie męzkich intencyj. To też spodziewała się jakiegoś wymagania, jakiegoś milczącego targu, który przyjąć trzeba będzie z uśmiechem. W rzeczy samej, skoro go poprosiła o owe piędziesiąt tysięcy franków, jął protestować, oświadczył, że Larsonneau nigdy nie pożyczy tej sumy, że on sam jeszcze dotąd nie wybrnął ze swych kłopotów. Potem, zmieniając głos, jakby przejęty nagłem wzruszeniem, pokonany:
— Nie, tobie odmówić nic niepodobna — wymówił szeptem. — Obiegnę cały Paryż, dokonam niepodobieństwa... Ja tak pragnę, droga moja, żebyś ty była zadowoloną!
I przyciskając wargi do jej ucha, całując włosy, mówił nieco drżącym głosem:
— Przyniosę ci je jutro wieczorem do twego pokoju... bez wszelkiego skryptu.
Ale ona odpowiedziała żywo, że to nic znowu tak pilnego, że nie chciałaby go trudzić do tego stopnia. On, który całe swe uczucie włożył w to niebezpieczne „bez wszelkiego skryptu“, które mu się wymknęło i którego już pożałował, zdawał się nie domyślać, że go spotyka nieprzyjemna odmowa. Podniósł się, mówiąc:
— A więc w każdej chwili do twojej dyspozycyi.. Znajdę ci tę sumę, skoro uznasz, że ci jest już konieczną. Larsonneau nie będzie tu zgoła potrzebnym, rozumiesz. To prezent, który przyjmiesz odemnie.
Uśmiechał się dobrodusznie. Ją przejęła okrutna trwoga. Czuła, że utraci tę resztkę równowagi, która jej pozostała jeszcze, skoro się odda mężowi. Ostatnią jej dumą było, że wprawdzie poślubioną jest ojcu, ale jest żoną tylko dla syna. Często, kiedy Maksym wydawał jej się zimnym, starała się dać mu do zrozumienia tę sytuacyę za pomocą wielce jasnych aluzyj; prawda, że młody człowiek, który, jak się spodziewała, winien był jej upaść do nóg, po tem zwierzeniu pozostawał tak samo obojętnym, jak poprzednio, sądząc prawdopodobnie, że chciała go poprostu tylko upewnić co do kwestyi możliwego spotkania się z ojcem w pokoju szaro różowym.
Skoro ją Saccard opuścił, ubrała się pośpiesznie i kazała zaprzęgać. Przez ten czas, kiedy ją kareta unosiła ku wyspie Św. Ludwika, przyspasabiała się w myśli, w jaki sposób poprosi o te piędziesiąt tysięcy franków ojca. Rzuciła się na oślep w ten pomysł, nagle powstały, nie chcąc się nad nim nawet zastanawiać, choć czuła się dziwnie trwożliwą w duchu i strach ją zdejmował niepokonany wobec podobnego kroku.
Skoro przybyła na miejsce, dziedziniec pałacu Béraud przejął ją strasznym chłodem; pod wpływem tej wilgoci ponurej, klasztornej, zlodowaciała kompletnie i miała serdeczną ochotę uciec ztąd coprędzej, kiedy jej przyszło wstępować po szerokich, kamiennych schodach, po których odgłos jej kroków rozlegał się ponurem echem. W pośpiechu popełniła wielką niedorzeczność; wybierając na tę wizytę włożyła kostium z jedwabiu feuille-morte, o szerokich falbanach z białej koronki, przybrany kokardami z atłasu, z takąż szarfą. Ten strój, którego dopełniał mały, okrągły toczek, z wielką, białą woalką, tak szczególniejszym jakimś, jaskrawym tonem odbijał od ciemnicy starej schodów, że ona sama poznała, jak bardzo niestosownie musiała tu wyglądać. Drżała, przechodząc przez długą amfiladę surowych komnat, gdzie niewyraźne postacie rozwieszonych gobelinów zdawały się dziwić tej fali spódnic, przechodzącej pośród półświatła ich samotni.
Zastała ojca w salonie, wychodzącym na dziedziniec, gdzie przebywał zazwyczaj. Czytał wielką jakąś księgę, rozłożoną na pulpicie, przytwierdzonym do poręczy jego fotelu. U jednego z okien ciotka Elżbieta robiła coś na długich drewnianych drutach a w ciszy głębokiej słychać było tylko suchy, miarowy klekot tych drutów.
Renata usiadła, zażenowana, najmniejszy bowiem szelest materyi gniecionej zakłócał surowość wysokiego plafonu. Koronki raziły blaskiem swej białości na tle tych poczerniałych gobelinów i starych mebli. Pan Béraud du Châtel, z rękami złożonemi na brzegu pulpitu, przyglądał się jej. Ciotka Elżbieta mówiła o bliskiem małżeństwie Krystyny, która miała zaślubić syna niezmiernie bogatego adwokata; młoda dziewczyna wyszła była właśnie ze starą sługą, oddawna w usługach rodziny pozostającą, do jakiegoś dostawcy; i poczciwa ciotka mówiła sama jedna spokojnym swym głosem, nie zaprzestając roboty, opowiadając o różnych szczegółach gospodarskich i z pod okularów uśmiechając się od czasu do czasu do Renaty.
Ale młoda kobieta coraz to więcej się mieszała. Cała ta cisza ojcowskiego pałacu przygniatała jej barki i dałaby za to wiele, żeby koronki jej sukni były czarne. Spojrzenia ojca ambarasowały ją do tego stopnia, że Worms wydał się jej prawdziwie śmiesznym z wymyśleniem tak szerokich wolantów.
— Jakaś ty śliczna, moja córeczko! — ozwała się najniespodziewaniej ciotka Elżbieta, która nie spostrzegła nawet jeszcze falban swej siostrzenicy.
Powstrzymała ruch swych drutów, poprawiła na nosie okulary, aby widzieć lepiej. Pan Béraud du Châtel uśmiechnął się zlekka.
— To cokolwiek za białe — rzekł. — Kobieta musi chyba być zakłopotaną, kiedy w takim stroju przechodzi trotoarem.
—Ależ, mój ojcze, toć się nie chodzi pieszo! — zawołała Renata i natychmiast pożałowała tego słowa, które się jej wyrwało.
Starzec zamierzał widocznie coś odpowiedzieć. Potem wstał, wyprostował wysoką swą postać i począł przechadzać się zwolna, nie patrząc już wcale na córkę. Ta pobladła aż ze wzruszenia. Za każdym razem, kiedy dodawała sobie w duchu odwagi i namyślała się nad jakiemś przejściem, mającem ją doprowadzić do proźby o pieniądze, doznawała ściśnienia serca.
— Nie widać cię już nigdy u nas, ojcze — szepnęła.
— Och! — odpowiedziała ciotka, nie dając bratu czasu do otworzenia ust — twój ojciec nie wychodzi prawie z domu, chyba tylko od czasu do czasu do ogrodu zoologicznego. A i wtedy trzeba, abym go pierwej złajała! Utrzymuje, że teraz błądzi w Paryżu, że miasto to dziś już nie jest dla niego... Ale wiesz, daremnieby go łajać!
— Mój mąż byłby tak szczęśliwym, gdybyś od czasu do czasu chociaż, ojcze, zechciał bywać na naszych czwartkach! — ciągnęła dalej młoda kobieta.
Pan Béraud du Châtel zrobił kilka kroków w milczeniu. Potem odparł spokojnym głosem:
— Podziękuj twemu mężowi. To czynny człowiek, jak się zdaje, i życzę mu, ze względu na ciebie, aby uczciwie prowadził swe interesa. Ale nie mamy z sobą nic wspólnego a ja nie czuję się swobodnym w tym waszym pięknym domu w parku Monceau.
Ciotka Elżbieta zdawała się zasmucona tą odpowiedzią.
— Jacy ci mężczyźni są okropni ze swoją polityką! — rzekła wesoło. — Chcesz wiedzieć prawdę? Twój ojciec irytuje się na was, że chodzicie do Tuilleriów.
Ale starzec wzruszył ramionami, jakgdyby chciał wyrazić, że niezadowolenie jego miało daleko ważniejsze powody. Począł znów przechadzać się powoli, w zamyśleniu. Renata przez chwilę milczała, mając wciąż na ustach tę proźbę o piędziesiąt tysięcy franków. Potem większe jeszcze ogarnęło ją tchórzostwo, uściskała ojca i wyszła.
Ciotka Elżbieta wyprowadziła ją aż do schodów. Przechodząc szereg pokoi, gawędziła wciąż cichym swym głosem staruszki:
— Jesteś szczęśliwa, kochane dziecko. Niezmiernie mnie to cieszy, kiedy cię widzę taką piękną i zdrową; bo gdyby twoje małżeństwo zły przybrało było obrót, wiesz, że ja sobie byłabym przypisywała winę?... Twój mąż cię kocha, masz wszystko, czego ci potrzeba, nieprawdaż?
— Ależ tak — odpowiedziała Renata, usiłując się uśmiechnąć z rozpaczą w sercu.
Ciotka zatrzymała ją jeszcze, z ręką już na poręczy schodów.
— Widzisz, jednego tylko się lękam, to tego, żebyś się nie upoiła zbytecznie twojem szczęściem. Bądź rozsądną, pamiętaj o jutrze a przedewszystkiem nie sprzedawaj nic... Gdybyś kiedy miała mieć dziecko, miałabyś gotowy już mająteczek dla niego.
Kiedy Renata siedziała już napowrót w karetce, odetchnęła z uczuciem ulgi. Miała krople zimnego potu na skroniach; otarła je, myśląc o lodowatej wilgoci pałacu Béraud. Potem, kiedy karetka toczyła się w jasnem słońcu wybrzeża St.-Paul, przypomniała sobie owe piędziesiąt tysięcy franków i cała boleść zbudziła się w niej na nowo, żywiej jeszcze. Ona, którą miano za tak odważną, jakże stchórzyła! A przecież tu chodziło o Maksyma, o jego wolność, o uciechy ich obojga! Pośród gorzkich wyrzutów, które sobie czyniła sama, przyszła jej nagle myśl do głowy, która ją do ostatecznej doprowadziła już rozpaczy: powinna była na schodach z ciotką Elżbietą pomówić o tych piędziesięciu tysiącach. Czyż straciła zupełnie głowę? Jak można było nieskorzystać ze sposobności? Poczciwa kobieta byłaby jej może pożyczyła tę sumę, albo przynajmniej w jaki sposób dopomogła. Już wychylała się, aby kazać stangretowi zawrócić na ulicę Saint-Louis-en-l'Île, kiedy zdało jej się, że przesunął się przed nią obraz ojca, przechodzącego powolnie wśród uroczystości pełnych cieniów wielkiego salonu. Nie, nigdy, za nic w świecie nie zdobędzie się na odwagę powrócenia zaraz do tej ponurej, surowej komnaty. Czemże wytłomaczyłaby tę powtórną wizytę? I w głębi duszy nie znajdowała już nawet śmiałości mówienia o tej sprawie z ciotką. Powiedziała stangretowi, żeby ją zawiózł na ulicę Faubourg-Poissonnière.
Pani Sydonia aż krzyknęła z zachwytu na widok Renaty, otwierającej dyskretnie przysłonione drzwi sklepiku. Była przypadkiem właśnie w domu a zamierzała w tej chwili wyjść do sędziego pokoju, u którego pozywała którąś ze swych klientek. Ale mniejsza już o to, odłoży tę rzecz na inny dzień; zbyt czuła się szczęśliwą, że bratowa nakoniec była tak łaskawą wybrać się do niej z wizytą. Renata uśmiechała się, zakłopotana. Pani Sydonia nie chciała żadną miarą pozwolić, żeby pozostała na dole; musiała wejść do jej pokoju kręconemi schodkami i poprowadziła ją też tam, pierwej wyjąwszy z drzwi klamkę. Wyjmowała tak i wkładała dwadzieścia razy na dzień tę klamkę, trzymającą się na prostym gwoździu tylko.
— To, prześliczna moja — rzekła, sadzając ją na szezlongu — możemy pogawędzić sobie teraz swobodnie... Wyobraź sobie, że mi przybywasz, jak z nieba zesłana. Miałam dziś iść do was wieczorem.
Renata, której znanym był ten pokój, doznawała w nim tego nieokreślonego uczucia przykrości, które sprawia spacerującemu kawałek wyciętego lasu w dobrze znanym, lubionym krajobrazie.
— Ach! — rzekła nakoniec — przestawiłaś łóżko, nieprawdaż?
— Tak — odpowiedziała spokojnie kupcowa koronek — to jedna z moich klientek uważała, że daleko lepiej będzie postawić je nawprost kominka. Ona to doradziła mi także te czerwone firanki.
— Tak też wydało mi się, że firanki były tu innego koloru... To kolor okropnie pospolity, czerwony.
I, założywszy binokl, poczęła przyglądać się pokojowi, który miał w sobie ten czczy zbytek wielkich hotelów. Zobaczyła na kominku długie szpilki podwójne, które nie musiały chyba służyć do zapinania nędznych włosów pani Sydonii. W dawnem miejscu, gdzie stało niegdyś łóżko, papier obicia był całkiem odrapany, wyblakły i zbrudzony od materaców. Wprawdzie faktorka probowała zakryć tę ranę poręczami dwu fotelów, zbyt one jednak były nizkie i oko Renaty zatrzymało się na tym pasie zniszczonym.
— Czy masz mi co powiedzieć? — spytała wreszcie.
— A tak, to cała historya — ozwała się pani Sydonia, składając ręce, z miną smakosza, który zabiera się opowiadać, co jadł na obiad. — Wyobraź sobie, że pan de Saffré zakochany jest w pięknej pani Saccard... Tak, w tobie samej, moje pieścidełko.
Gestem nawet nie okazała najmniejszej kokieteryi.
— Patrzaj — rzekła — a mówiłaś mi, że kocha się w pani Michelin.
— Och, to już zerwane, zupełnie zerwane... Mogę ci dać nawet na to dowód, jeśli chcesz... Czy nie wiesz jeszcze, że ta mała Michelin pozyskała względy barona Gouraud? Nie, to niepojęte. Wszyscy, co znają barona, zachodzą w głowę... I wiesz, podobno ma pozyskać czerwoną wstążeczkę orderu dla męża!... A, daj pokój, to dzielna kobieta. Jej niepotrzeba nikogo do pomocy, sama umie sterować swą łodzią.
Wypowiedziała to z tym żalem, nawpół zmieszanym z uwielbieniem.
— Ale, wracając do pana de Saffré... Podobno spotkał cię na jakimś balu aktorek, ukrytą w dominie i oskarża się nawet, że cokolwiek za śmiało miał ci ofiarować kolacyę... Czy to prawda?
Młoda kobieta była wielce zdumiona.
— Najprawdziwsza prawda — wymówiła zcicha — ale kto mógł mu powiedzieć?...
— Czekaj; powiada, że cię poznał dopiero później, kiedy już wyszłaś z salonu i kiedy przypomniał sobie, że wychodziłaś oparta na ramieniu Maksyma... Od tej to pory zakochany on jest w tobie, ale to zakochany na zabój, szalenie. Ten twój kaprys tak go zachwycił, zajął, rozumiesz?... Był tu u mnie i błagał, żebym go wytłomaczyła przed tobą...
— To powiedz mu, że już dawno przebaczyłam — przerwała niedbale Renata.
Potem powrócił jej znów cały poprzedni niepokój i poczęła mówić dalej:
— Ach, moja kochana Sydonio, ile ja mam zmartwień! Potrzeba mi koniecznie piędziesięciu tysięcy franków na jutro rano. Przyszłam tu po to właśnie, aby z tobą pomówić w tej sprawie. Ty znasz takich, co pożyczają, mówiłaś mi...
Faktorka, dotknięta tem nagłem urwaniem opowiadanej przez nią historyi, przez dobrą chwilę dała jej czekać na odpowiedź.
— Tak, z pewnością, tylko radziłabym ci przedewszystkiem postarać się naprzód u przyjaciół... Ja, na twojem miejscu, dobrze wiem, cobym zrobiła... Udałabym się poprostu do pana de Saffré.
Renata uśmiechnęła się wymuszonym jakimś uśmiechem.
— Ależ — odpowiedziała — to byłoby wielce niestosowne, skoro, jak powiadasz, tak jest zakochany...
Stara wpatrzyła się w nią bystro, potem twarz jej obwisła zwolna oblekła się w uśmiech rozrzewnionej litości.
— Biedna kochanko — mruknęła — płakałaś; nie przecz darmo, ja to widzę po twoich oczach. Ależ, bądź mężną, przyjmij życie, jakiem ono jest... Czekaj, pozwól mi załatwić tę sprawę.
Renata podniosła się, załamała palce tak, że aż zatrzeszczały rękawiczki. I stała tak, wstrząsana okrutną wewnętrzną walką. Otwierała usta, aby już przyjąć może podawaną propozycyę, kiedy lekki odgłos dzwonka rozległ się w przyległym pokoju. Pani Sydonia wyszła szybko, uchylając drzwi, po za któremi widać było dwa rzędy fortepianów. Młoda kobieta posłyszała następnie męzkie kroki i przyciszony szmer rozmowy, prowadzonej półgłosem.
Machinalnie poszła przypatrzeć się zbliska żółtawej plamie, którą pozostawiły na murze materace łóżka. Ta plama niepokoiła ją, żenowała. Zapominając wszystkiego: Maksyma, piędziesięciu tysięcy franków, pana de Saffré, powróciła przed łóżko, zamyślona; to łóżko było przecież bez porównania lepiej umieszczone na dawnem miejscu; były, doprawdy, kobiety najzupełniej pozbawione gustu; oczywiście, położywszy się, trzeba przecież mieć światło w oczy. I niewyraźnie w głębi jej pamięci wystąpił obraz nieznajomego z quai St.-Paul, romans w dwu schadzkach, ta miłostka przypadkowa, której areną było to miejsce, ot tam. Nie pozostało z niej nic nad tę plamę na tapecie muru. I w tej chwili pokój ten przejął ją dziwnym niesmakiem; szmer głosów, dochodzących z drugiego pokoju, począł ją niecierpliwić.
Kiedy pani Sydonia powróciła, odmykając i zamykając drzwi ostrożnie, palcem przyłożonym do ust dała jej znak, żeby mówiła cicho. Potem, przykładając usta do jej ucha, wyszeptała:
— Nic nie wiesz, znakomita rzecz, pan de Saffré jest tam właśnie...
— Przecież nie powiedziałaś mu chyba, że jestem tu? — spytała młoda kobieta niespokojnie.
Faktorka zdawała się ździwioną i wielce naiwnie rzekła:
— Ależ, owszem... On czeka, żebym go uwiadomiła, że wejść może... Rozumie się, żem nie mówiła mu o piędziesięciu tysiącach franków...
Renata pobladła, wyprostowała się, jak pod uderzeniem bata. Niezmierna duma falą uderzyła jej do skroni. Ten skrzyp butów, jakby brutalniejszy, który ją dochodził z przyległego pokoju, doprowadzał ją do rozpaczy.
— Idę już — rzekła krótko. — Zejdź mi otworzyć drzwi.
Pani Sydonia sprobowała się uśmiechnąć.
— Nie bądźże dzieckiem... Nie mogę zostać z tym człowiekiem na karku teraz, kiedy mu powiedziałam, że tu jesteś... Kompromitujesz mnie, doprawdy...
Ale młoda kobieta zeszła już po kręconych schodkach. Stojąc u drzwi sklepu, powtarzała wciąż tylko:
— Otwórz mi, otwórz.
Kupcowa koronek, wyjmując klamkę, miała zwyczaj kłaść ją zawsze do kieszeni. Chciała parlamentować jeszcze. Nakoniec i ona z kolei uniosła się gniewem, z głębi szarych jej oczu wyjrzała oschła cierpkość istotnej jej natury i zawołała:
— Ale cóż chcesz nakoniec, żebym powiedziała temu człowiekowi?
— Że nie jestem na sprzedaż — odpowiedziała Renata, która już jedną nogą stała na trotoarze.
I wydało jej się, że posłyszała, jak pani Sydonia mruknęła, zamykając drzwi gwałtownie:
— Ach, idźże sobie, głupia! Zapłacisz ty mi drogo za to!
— Do licha! — pomyślała, siadając do powozu — wolę już mego męża.
Powróciła wprost do pałacu. Wieczorem powiedziała Maksymowi, żeby nie przychodził; była cierpiącą, potrzebowała wypocząć. A nazajutrz, kiedy mu oddawała piętnaście tysięcy na zapłacenie jubilera Sylwii, była zaambarasowana jakaś wobec jego ździwienia i pytań. Powiedziała mu, że to mąż zrobił dobry jakiś interes. Ale od tego dnia była daleko kapryśniejsza jeszcze, zmieniała często godziny ich schadzek a czasami czatowała na niego nawet w oranżeryi i odsyłała, skoro już przyszedł.
Jego mało obchodziły te zmiany jej humoru; dla niego było przyjemnością być posłusznem narzędziem w ręku kobiet. Co sprawiało mu daleko większą przykrość, to obrót, jaki przybierały czasami ich sam na sam miłosne. Bywała często smutną jakąś; czasami nawet miewała łzy w oczach. Przerywała nagle śpiew z „Pięknej Heleny“: „Kiedy która chłopca chce“ i poczynała wygrywać kantyczki klasztorne, pytając kochanka, czy wierzy w to, że złe prędzej, czy później, odnosi karę?
— Stanowczo starzeje się — myślał. — Ma przed sobą jeszcze co najwyżej rok lub dwa.
Prawdą wszakże było, że cierpiała okrutnie. Teraz wolałaby już zdradzać Maksyma z panem de Saffré. U pani Sydonii wówczas zawrzał w niej bunt, uległa instynktownej dumie, obrzydzeniu, jakiem ją przejął ten handel, tak ordynarny. Następnych dni przecież, kiedy przeszła przez męczarnie cudzołoztwa, wszystko zatonęło w niej i poczuła się tak godną pogardy, że gotowa była oddać się pierwszemu mężczyźnie, któryby otwarł drzwi składu fortepianów. Jeżeli dotychczas myśl o mężu nachodziła ją w kazirodczym stosunku, niby jakaś trwoga rozkoszna, teraz wchodził weń sam człowiek z brutalnością, która szarpnęła w niej wszystkie delikatniejsze uczucia i zadawała jej nieznośne tortury. Ona, która lubowała się w wyrafinowaniu swego występku i która marzyła zawsze o jakimś zakątku nadludzkiego raju, w którym bogi kosztują miłości pośród rodziny własnej, stoczyła się teraz w tę pospolitą rozpustę, w podział między dwu mężczyzn. Daremnie próbowała pogodzić się z koniecznością i odnaleźć dawne szczęście. Usta jej płonęły jeszcze od uścisków Saccarda, kiedy je podawała Maksymowi do pocałunku. Dochodziła do tego, że mieszała te dwa stosunki z sobą i probowała odnaleźć syna w uścisku ojca. I wychodziła codzień więcej oszalała, codzień bardziej złamana, z tych płonących ciemności, w których mieszała podwójnego swego kochanka, z przestrachem, co wydzierał śmiertelny jęk z ust jej w chwilach cielesnej rozkoszy.
Dramat ten straszny zamknęła w sobie, zdwajała jego cierpienie gorączką swej wyobraźni. Wolałaby była umrzeć, niż przyznać się Maksymowi do prawdy. Drżała z obawy w głębi duszy, aby młodzieniec nie podniósł buntu i nie porzucił jej; było to w niej wiarą tak absolutną w potworność grzechu i wieczystego potępienia, że byłaby raczej naga przeszła park Monceau, niż wyznała swą hańbę jaknajciszej. Zresztą, pozostała dawną pustą, rozrzuconą kobietą, która zdumiewała Paryż swemi wybrykami. Miewała chwile wybuchów nerwowej wesołości, kaprysy najdziwaczniejsze, o których opowiadały dzienniki, wymieniając ją inicyałami. W tej to epoce zachciało się jej całkiem poważnie bić w pojedynku na pistolety z księżną Sternich, która złośliwie, jak utrzymywała, wylała jej szklankę ponczu na suknię; trzeba było gniewu szwagra, ministra, aby ją powstrzymać od tego zamiaru. Innym razem znów założyła się z panią de Lauwerens, że obiegnie tor na Longchamps w przeciągu mniej, niż dziesięciu minut i tylko kwestya kostiumu stanęła temu na przeszkodzie. Maksym sam wreszcie począł się obawiać tej głowy, którą szaleństwo ogarniać się zdawało coraz bardziej i w której nocą na poduszce wydawało mu się czasem, że słyszy cały zgiełk miasta, rozpędzonego w pościgu za przyjemnością.
Pewnego wieczora poszli razem do teatru Włoskiego. Nie spojrzeli nawet na afisz. Chcieli tylko widzieć wielką tragiczkę włoską, Ristori, na której przedstawienia biegł cały Paryż i którą moda kazała się zajmować. Dawano „Fedrę“. On przypominał sobie jeszcze dosyć szkolny repertuar klasyków, ona umiała na tyle po włosku, aby śledzić uważnie przebieg sztuki. A nawet dramat ten przejął ich osobliwszem wzruszeniem, w tym języku zwłaszcza, którego dźwięczność chwilami zdawała im się prostym akompaniamentem orkiestry, podtrzymującej mimikę aktorów. Hipolitem był chłopak wysoki, wychudły, bardzo mizerny, który wypłakiwał swoją rolę.
— Cóż za gamoń! — mruczał Maksym.
Ale Ristori, z silnemi swemi ramiony, wstrząsana łkaniem, z tragiczną twarzą, wzruszała głęboko Renatę. Fedra była z krwi Pazyfay a ona pytała siebie, z jakiej krwi była sama, ona, kazirodczyni nowych czasów. Z całej sztuki nie widziała nic, prócz tej wielkiej kobiety, wlokącej za sobą na deskach sceny zbrodnię starożytną. W pierwszym akcie, kiedy Fedra zwierza się przed Oenoną ze swego zbrodniczego uczucia; w drugim, kiedy oświadcza się, płonąc cała, Hipolitowi z płomienną swą namiętnością; a później, w czwartym, kiedy powrót Tezeusza ją przygnębia, przygniata do ziemi i kiedy przeklina sama siebie w przystępie ponurego szału, napełniała całą salę takim krzykiem dzikiej namiętności, taką potrzebą straszną rozkoszy nadludzkiej, że młoda kobieta czuła jak ciało tamtej przebiega każdy dreszcz jej żądz własnych i własnych jej wyrzutów sumienia.
— Czekaj — mówił jej półgłosem Maksym — posłyszysz opowiadanie Teramenesa. Dobrą głowę ma ten stary!
I wyszeptał bezdźwięcznym głosem:
„On był na swoim wozie...
Ale, kiedy mówił stary, Renata nie patrzyła już, już nie słuchała. Oślepiał ją blask żyrandolu, dławiące gorąco biegło do niej z tych wszystkich bladych twarzy, zwróconych ku scenie. Monolog ciągnął się dalej, nieskończony. Ona myślą była w oranżeryi, pod rozżarzonemi liśćmi zwrotnikowych roślin i w tym śnie na jawie widziała męża, jak wchodzi i zastaje ją w objęciach swego syna. Cierpiała straszliwie, traciła przytomność, kiedy ostatnie śmiertelne chrapanie Fedry skruszonej i konającej w konwulsyach trucizny, znagliło ją znowu do otwarcia oczu. Kurtyna opadła. Czy też kiedyś będzie mieć odwagę zakończenia życia trucizną? Jakimż jej dramat był nędznym, maluczkim i haniebnym, zestawiony z tą epopeją starożytną! I podczas, gdy Maksym zawiązywał jej pod brodą kapturek, ubierając do wyjścia, ona słyszała jeszcze wciąż po za sobą ten ostry, twardy głos Ristori, któremu odpowiadał uprzejmy poszept Oenony.
W karecie młody człowiek mówił sam jeden, uważał tragedyę wogóle za rzecz „fatalnie nudną“ i przenosił zawsze nad nią farsy. Jednakowoż „Fedra“ wyjątkowo była „znośna“, zajęła go, bo... I uścisnął rękę Renaty, aby uzupełnić swe zdanie. Potem przeszła mu myśl przez głowę i uległ ochocie powiedzenia żartu.
— Jaką ja miałem jednak słuszność, żem się nie chciał zbliżać do morza w Trouville...
Renata, pogrążona w głębi swego bolesnego marzenia, milczała. Musiał powtórzyć frazes.
— Dlaczego? — spytała ździwiona, nie rozumiejąc.
— Ależ, potwór...
I zaśmiał się zcicha szyderczo. Żart ten zmroził kobietę. Wszystko poczynało rozprzęgać się w jej głowie. Ristori była już teraz wielkim jakimś manekinem, co podejmował w górę peplum i pokazywał język publiczności, jak Blanka Müller w trzecim akcie „Pięknej Heleny“. Theramen tańczył kankana a Hipolit zajadał grzanki z konfiturami i dłubał w nosie.
Kiedy jakiś wyrzut sumienia, piekący bardziej, przejmował dreszczem Renatę, bunt podnosił się w jej duszy. Jakąż była ta jej zbrodnia i dlaczego miała się rumienić? Alboż nie stąpała codziennie po nikczemnościach większych jeszcze? Alboż nie potrącała co krok u ministrów, w Tuilleriach wszędzie, takichże samych nędzników, jak ona, którzy mieli miliony i których uwielbiano na kolanach! I myślała o haniebnej przyjaźni takiej Adeliny i Zuzanny Haffner, która wywoływała czasami tylko uśmiech na poniedziałkowych zebraniach u cesarzowej, przypominała sobie proceder pani de Lauwerens, którą mąż sławił za jej wierność, porządek, za akuratność w płaceniu dostawców. Wymieniała panią Daste, panią Teissière, baronowę Meinhold — te istoty, których zbytki opłacali kochankowie a które przecież miały stanowisko w wielkim świecie i zaklasyfikowane były, jak walory na giełdzie. Pani de Guende była tak dalece głupia i tak dobrze zbudowana, że miała równocześnie za kochanków trzech wyższych oficerów, nie umiejąc ich od siebie odróżnić z powodu mundurów, co, jak mówił ten dyablik, Ludwika, zmuszało ją, że naprzód kazała im się rozbierać do koszuli, aby wiedzieć, z którym z nich trzech mówi. Hrabina Vanska, ta pamiętała jeszcze podwórza, na których śpiewała, trotoary, po których, jak utrzymywano, widziano ją w perkalikowej sukience, krążącą jak wilczyca. Każda z tych kobiet miała swoją hańbę, swoją ranę jawną, odkrytą i tryumfującą. A potem ponad niemi wszystkiemi wznosiła się księżna Sternich, stara, brzydka, znużona, z tą sławą, że spędziła jedną noc w łóżku cesarskiem; to był występek oficyalny, otaczający ją aureolą, majestatem jakimś rozpusty i dający jej pewną wyższość nad całem tem stadem znakomitych wszetecznic.
I po tym przeglądzie, kazirodczyni poczęła oswajać się ze swą winą, jak z balowym strojem, którego sztywność raziła ją początkowo. Szła poprostu za modą swej epoki, ubierała się i rozbierała też na wzór innych. W końcu gotowa była uwierzyć, że żyje pośród świata wyższego nad powszechną, pospolitą moralność, w którym zmysły wydelikacały się i rozwijały bujniej, w którym dozwolonem było zrzucić z siebie wszystko i okazać się nagą dla uciechy całego Olimpu. Zło stawało się tu zbytkiem jednym więcej, kwiatem wpiętym we włosy, dyamentem przytwierdzonym do czoła. I przed jej oczyma, jako usprawiedliwienie i odkupienie razem, ukazał się cesarz, wsparty na ramieniu generała, przechodzący między dwoma szeregami pochylonych ramion.
Jeden, jedyny człowiek, Baptysta, kamerdyner męża, nieprzestawał w niej budzić niepokoju. Odkąd Saccard powrócił do małżeńskich z nią stosunków, ten wysoki, blady lokaj, pełen godności, zdawał się obchodzić ją dokoła, z powagą i uroczystością niemej nagany. Nie patrzał na nią, chłodny wzrok jego biegł powyżej, ponad jej włosami, ze skromnością zakrystyana, niechcącego plamić oczu widokiem głowy grzesznicy. Wyobrażała sobie, że ten lokaj wie o wszystkiem, byłaby okupiła jego milczenie, gdyby to śmiała tylko uczynić. Potem w jego obecności czuła się nieswoją jakąś, doznawała pewnego rodzaju trwożnego szacunku, ilekroć spotkała Baptystę, powtarzając sobie, że cała uczciwość jej otoczenia zestrzeliła się i ukryła pod frakiem tego lokaja.
Pewnego dnia spytała Celestyny:
— Czy też Baptysta żartuje kiedy w pokojach służby? Czy nie wiesz o jakiej jego miłosnej przygodzie lub nie znasz jego kochanki?
— Ach, jeszcze czego! — odpowiedziała panna służąca lakonicznie.
— Jakto, chyba przecie umizgał się do ciebie kiedy?
— Ale, on ani patrzy na kobiety. Zresztą, my go rzadko nawet widujemy... On zawsze jest albo u pana, albo w stajniach... Powiada, że nadzwyczaj lubi konie.
Renatę drażniła ta uczciwość, nastawała, pragnęła dowiedzieć się czegoś, coby jej dawało prawo gardzenia swoją służbą. Jakkolwiek polubiła bardzo Celestynę, rada byłaby, gdyby jej powiedziano, że ma kochanków.
— Ale ty, Celestyno, czy nie uważasz, że Baptysta jest pięknym mężczyzną?
— Ja, proszę pani! — zawołała pokojowa, z miną osoby, która posłyszała rzecz zdumiewającą — och! mnie tam wcale co innego w głowie. A mnie co po mężczyźnie! Ja mam swój plan, pani zobaczy później. Ja nie taka głupia, jak może pani myśli...
Renata nie mogła z niej wyciągnąć już ani słówka objaśnienia. Kłopoty jej zresztą wzrastały, usuwając na dalszy plan wszystko inne. Życie jej rozproszone, wrzawliwe, szalone wybryki napotykały na liczne trudności, które trzeba było usuwać a o które przychodziło jej się czasami ranić. Takto naprzykład Mareuil i Ludwika stanęli pewnego dnia między nią a Maksymem. Nie była zazdrosną o „garbuska“, jak ją nazywała wzgardliwie; wiedziała, że ta skazaną była oddawna przez lekarzy i nie mogła uwierzyć, aby Maksym kiedykolwiek zaślubić miał takie brzydactwo, chociażby i za cenę miliona posagu. Wbrew własnemu upadkowi, pozostała w niej zawsze jeszcze ta naiwność mieszczańska względem ludzi, których kochała; jeżeli pogardzała sama sobą, rada była uważać ich za daleko wyższych i godnych szacunku. Ale, odrzucając nawet możliwość małżeństwa, które się jej wydawało rozpustą jakąś złowrogą i prostą kradzieżą, bolała ją ta poufałość, ten stosunek koleżeński, jaki istniał między obojgiem.
— Ona mnie nazywa swoim mężulkiem, wiesz, ta dziewczynina!
I mówił o tem tak swobodnie, że nie śmiała dać mu do zrozumienia, iż ta dziewczynina miała przecież lat siedemnaście i że ich figle, zabawy, jego nadskakiwanie w salonach, dobieranie sobie ciemnych kątów, po to, aby tem swobodniej żartować i wyśmiewać wszystkich, trapiły ją i zatruwały najweselsze nawet wieczory.
Fakt jeden nadał sytuacyi szczególniejszy charakter. Renata czuła potrzebę fanfaronady czasami, miewała zachcianki szalonego, na nic nie baczącego zuchwalstwa. Czasem pociągała Maksyma gdzieś po za portyerę, drzwi lub firankę i całowała go, z narażeniem się na tę ewentualność, że ją ktoś spostrzedz może.
Pewnego czwartku, wieczorem, kiedy salonik koloru jaskra pełen był gości, przyszła jej dziwaczna ochota przywołania młodzieńca, który właśnie rozmawiał z Ludwiką; podeszła na jego spotkanie z głębi cieplarni, w której się znajdowała i nagle pocałowała go w same usta między dwoma klombami roślin, sądząc, że jest dostatecznie ukrytą. Ale Ludwika podążyła za Maksymem. Kiedy kochankowie podnieśli głowy, zobaczyli ją o kilka kroków zaledwie, patrzącą na nich z dziwnym jakimś, zagadkowym uśmiechem, bez rumieńca, bez najmniejszego ździwienia na twarzy, z miną spokojnie przyjacielską współtowarzysza występku, dość świadomego na to, aby zrozumieć i odczuć taki pocałunek.
Tego dnia Maksym był rzetelnie wystraszonym, Renata natomiast okazała się najzupełniej obojętną a nawet rozradowaną. Ha, skończone! Niepodobieństwem stawało się teraz, aby „garbusek“ miał jej odebrać kochanka. Myślała:
— Powinnam to była zrobić naumyślnie. Teraz wie już, że jej „mężulek“ należy do mnie.
Maksym uspokoił się, zastawszy za powrotem Ludwikę tak samo śmiejącą się, wesołą, zabawną, jak poprzednio. Sądził, że ma siłę wielką panowania, że to „poczciwa dziewczyna“. I na tem się skończyło wszystko.
Renata niepokoiła się nie bez przyczyny. Saccard od niejakiego czasu myślał na seryo o małżeństwie swego syna z panną de Mareuil. Był tam milion posagu, którego nie chciał wypuścić, licząc na to, że z czasem uda mu się umaczać w nim ręce. Ludwika na początku zimy musiała trzy tygodnie przeleżeć w łóżku; okoliczność ta przejęła go taką obawą, że mogłaby umrzeć przed zamierzonym związkiem, iż zdecydował się pożenić dzieci natychmiast. Wprawdzie uważał, że oboje są za młodzi jeszcze, lekarze wszakże obawiali się marca dla skazanej na śmierć suchotniczą Ludwiki. Ze swej strony pan de Mareuil był obecnie w drażliwej sytuacyi. Przy ostatniem skrutynium udało mu się wreszcie osiągnąć mandat poselski. Tylko, że ciało prawodawcze obaliło jego wybór, który był skandalem przy rewizyi wyborów. Wybór ten był całym poematem heroiczno-komicznym, którego kosztem żyły dzienniki przez jaki miesiąc. Pan Hupel de la Noue, prefekt departamentu, rozwinął taką sprężystość, że inni kandydaci nie mogli nawet złożyć swego wyznania wiary, ani rozdać biuletynów. Za jego poradą, pan de Mareuil ugaszczał jadłem i napojem przez cały tydzień włościańskich wyborców. Prócz tego, przyrzekł jeszcze kolej, wybudowanie mostu i trzech kościołów a w wigilię skrutynium wysłał dla każdego z wpływowych wyborców portrety cesarza i cesarzowej, wielkie miedzioryty, oprawne w złote ramki i oszklone. Posyłka ta miała szalone powodzenie, większość była przygniecioną poprostu.
Ale kiedy izba, wobec śmiechu całej Francyi, znalazła się zmuszoną odesłać pana de Mareuil raz jeszcze do jego wyborców, minister rozgniewał się straszliwie na prefekta i nieszczęsnego kandydata, którzy się istotnie okazali zbyt „sprężystymi“. Począł coś mówić nawet o przeniesieniu kandydatury oficyalnej na kogo innego. Pan de Mareuil był przerażony, wydał trzykroć sto tysięcy franków w departamencie, posiadał w nim wielkie dobra, w których się nudził okropnie i które trzebaby było sprzedać ze stratą. To też przyszedł błagać drogiego swego przyjaciela, żeby ułagodził brata, przyrzekł mu w jego imieniu wybór całkiem przyzwoity. Przy tej to sposobności Saccard powrócił do rozmowy o małżeństwie dzieci i obadwaj ojcowie postanowili je stanowczo.
Maksym, kiedy go chciano wybadać w tej sprawie, doznał niejakiego ambarasu. Ludwika bawiła go, lubił ją, więcej jeszcze kusił go jej posag. Przystał na wszystkie warunki Saccarda, chcąc sobie oszczędzić przykrości dyskusyi. Ale w głębi duszy wyznawał sam przed sobą, że na nieszczęście sprawa nie da się przeprowadzić tak gładko, jak przypuszczano. Renata nie zgodzi się nigdy; będzie płakać, będzie mu wyrabiać sceny, gotowa jest jeszcze popełnić jakiś straszny skandal, nad którym zdumiewać się będzie cały Paryż. Rzecz to wcale nieprzyjemna. Teraz poczynał się jej bać. Wpatrywała się w niego często niespokojnemi swemi oczyma, posiadała go tak despotycznie, że chwilami czuł szpony, zatapiające się w jego ramieniu, kiedy położyła na niem białą swą rączkę. Jej burzliwość przeszła teraz w popędliwość, w jej śmiechu słychać było jakieś złamane dźwięki. Począł lękać się rzeczywiście, aby której nocy w jego ramionach nie dostała pomieszania zmysłów. U niej wyrzuty sumienia, obawa, by jej nie pochwycono na winie, okrutne rozkosze cudzołóztwa, nie objawiały się tak, jak u innych kobiet, nie wypowiadały łzami, przygnębieniem, ale raczej wzrastającą dziwacznością, potrzebą nieprzepartą hałaśliwości, większą jeszcze. I pośród zwiększającego się szaleństwa dosłyszeć mogłeś już czasami coś, jak jęk, jak stłumione przedśmiertne chrapanie, rozprzęganie się tej zachwycającej i zdumiewającej maszyny, co się łamała.
Maksym czekał biernie sposobności, któraby go uwolniła od tej kłopotliwej kochanki. Mówił znowu, że popełnili wielkie głupstwo. Jeśli ich koleżeński stosunek z początku, w pierwszych chwilach miłości był jednym więcej urokiem, jedną więcej rozkoszą, za to dziś przeszkodą był on do zerwania, jakby to uczynił z pewnością z każdą inną kobietą. Nie byłby powrócił poprostu; był to jego sposób rozwiązywania miłostek, sposób, obliczony na uniknięcie wszelkich usiłowań, wszelkich kłótni. Czuł się wszakże niezdolnym do wszelkiego wybuchu gwałtownego a nawet chętnie zapominał o tem wszystkiem wśród pieszczot Renaty; była dla niego macierzyńską, płaciła za niego, wydobyłaby go zawsze z kłopotu, gdyby jaki wierzyciel się nań zawziął. Potem przychodziła mu na myśl Ludwika, przychodził na myśl milion jej posagu a wtedy nawet w objęciach młodej kobiety, pod jej pocałunkami, powtarzał sobie, że „wszystko to było bardzo piękne, ale przecież w tem niema nic poważnego i że to raz wreszcie skończyć się musi“.
Pewnej nocy Maksym zgrał się tak nagle u pewnej damy, u której często grano do białego dnia, że zawrzał tym głuchym gniewem, jakiego często doznają gracze o pustej kieszeni. Dałby był wszystko w świecie za to, żeby módz rzucić jeszcze z kilka luidorów na stół. Wziął za kapelusz i machinalnym krokiem człowieka, zajętego tylko jedną wyłączną myślą, poszedł ku parkowi Monceau, otwarł małą furtkę i znalazł się w cieplarni. Było już po północy. Renata zakazała mu przychodzić tego wieczora. Ilekroć teraz zamykała przed nim drzwi, nie starała się nawet o jakąś wymówkę a on znowu rad był skorzystać z dnia urlopu. Nie przypominał sobie jasno zakazu młodej kobiety, aż dopiero przyszedł mu on na myśl u szklannych drzwi małego saloniku, które były zamknięte. Zazwyczaj, kiedy on miał przyjść, Renata naprzód odmykała zasuwkę u tych drzwi.
— Ba! — pomyślał sobie, widząc oświecone okno gabinetu — zagwiżdżę, to zejdzie. Nie będę jej przeszkadzał; jeżeli ma kilka luidorów, pójdę sobie zaraz.
I gwizdnął zcicha. Nierzadko zresztą używał tego sygnału, aby jej oznajmić swe przybycie. Ale tego wieczoru daremnie gwizdał kilkakrotnie. Upierał się, podnosząc głos, nie chcąc porzucić powziętego zamiaru bezzwłocznej pożyczki. Nakoniec zobaczył, że drzwi szklanne otwierały się z niesłychanemi ostrożnościami, choć nie posłyszał najmniejszego szelestu kroków. W półświetle oranżeryi ukazała mu się Renata, z rozpuszczonemi włosami, zaledwie odziana, jakgdyby zamierzała kłaść się do łóżka. Była boso. Pociągnęła go do jednej z altan narożnych, schodząc po schodach, idąc po piasku alei, jakgdyby nie czuła zimna, ani twardości gruntu.
— To głupie gwizdać tak głośno — szepnęła z powstrzymywanym gniewem. — Powiedziałam ci, żebyś dziś nie przychodził. Czego chcesz?
— Ech! wejdźmy na górę — rzekł Maksym, ździwiony tem przyjęciem. — Powiem ci to u ciebie. Tu się zaziębisz.
Ale kiedy o krok postąpił ku wejściu, zatrzymała go i teraz dopiero spostrzegł, że była straszliwie blada. Jakiś przestrach niemy, okropny, zginał ją do ziemi. Ostatek jej ubioru, koronki bielizny opadały, jak łachman tragiczny, z drżącej jej skóry.
Przypatrywał jej się z wzrastającem ździwieniem.
— Co ci jest? Czyś chora?
I równocześnie instynktownie podniósł oczy; patrzył przez szyby cieplarni w oświetlone okno gabinetu.
— Ależ, u ciebie jest mężczyzna — rzekł nagle.
— Nie, nie, to nieprawda — bąkała błagająca, rozszalała.
— Dajże pokój, moja droga, widzę cień.
Wówczas stali tak chwilę naprzeciw siebie, twarz w twarz, nie wiedząc, co sobie powiedzieć. Zęby Renaty szczękały ze strachu i zdało się jej, że strumienie zlodowaciałej wody oblewają jej nogi obnażone. Maksym poczuł daleko większe wzburzenie, niżby był sądził, ale miał jeszcze dość krwi zimnej, aby się zastanawiać i powiedzieć sobie, że była to dobra sposobność do zerwania.
— Przecież nie zechcesz wmówić we mnie, że to Celestyna, przebrana w męzkie suknie — ciągnął dalej. — Gdyby szyby oranżeryi nie były tak grube, poznałbym może nawet tego pana.
Popchnęła go głębiej w ciemność liścia, mówiąc ze złożonemi rękoma, porwana wzrastającą wciąż trwogą:
— Błagam cię, Maksymie...
Ale całe rozdrażnienie młodzieńca zbudziło się, to rozdrażnienie dzikie, co stara się dokuczyć, co pragnie się pomścić. Zbyt był wątły, aby módz przynieść sobie ulgę wybuchem gniewu. Złość zacięła mu wargi i, zamiast uderzyć ją, jak z początku miał ochotę, zaostrzył tylko głos i odrzekł:
— Trzeba mi było to powiedzieć, nie byłbym przyszedł ci przeszkodzić... To rzecz powszednia przecież, to się widzi codziennie, że ludzie kochać się przestają. Ja sam już poczynałem mieć tego dosyć... Słuchajno, nie niecierpliw się tak bardzo. Puszczę cię zaraz, ale nie pierwej, póki mi nie powiesz nazwiska tego jegomości...
— Nigdy, nigdy! — wyszeptała młoda kobieta, której głos łzy dławiły.
Pochwycił jej ręce u kostek, patrzył jej w twarz ze zjadliwym swym śmiechem. A ona wyrywała się, szarpała bezprzytomna, nie chcąc już ust otworzyć, aby to imię, o które pytał, z tych ust jej się nie wyrwało.
— Narobimy hałasu, cóż ci to pomoże? Cóż to, boisz się? Alboż nie jesteśmy dobrymi przyjaciołmi?... Chcę wiedzieć, kto mnie zastępuje, mam do tego słuszne prawo... Czekaj, ja ci dopomogę. To pan de Mussy, którego boleść cię wzruszyła.
Nie odpowiedziała nic. Spuściła głowę przed podobnem śledztwem.
— Więc nie pan de Mussy?... Zatem książę Rozan? Naprawdę — i to nie?... Może zatem hrabia de Chibray?... Czy jeszcze więcej?...
Zatrzymał się, począł szukać w pamięci.
— Do dyabła, nie mogę wpaść na innego... Przecież chyba nie mój ojciec po tem, coś mi powiedziała...
Renata zadrżała, jakby ją sparzono i wyszeptała głucho:
— Nie, nie, wiesz dobrze, że on nie przychodzi już. Nie przyjęłabym go, to byłoby zanadto nikczemne.
— Któż zatem?
I ściskał jej mocniej jeszcze ręce. Biedna kobieta walczyła jeszcze przez chwilę.
— Och, Maksymie, gdybyś wiedział!... Ale ja ci tego powiedzieć nie mogę...
Potem, zwyciężona, upokorzona, patrząc z przestrachem w oświetlone okno, wyszeptała bardzo cicho:
— To pan de Saffré...
Maksym, którego ta gra okrutna bawiła, pobladł strasznie wobec tego wyznania, którego domagał się tak natarczywie. Gniewała go ta boleść niespodziewana, którą mu sprawiło nazwisko mężczyzny. Odtrącił gwałtownie ręce Renaty, zbliżając się więcej jeszcze i z zaciśniętemi zębami rzucił jej w twarz:
— Słuchaj, chcesz wiedzieć, tyś...
Wymówił słowo najcięższej obelgi. I odchodził, kiedy ona rzuciła się ku niemu, pobiegła, łkając, chwytając go w objęcia, szepcząc mu słowa gorącego uczucia, błagania o przebaczenie, poprzysięgając, że uwielbia go zawsze i że jutro wszystko mu wytłomaczy. Ale on uwolnił się z jej uścisku, zamknął gwałtownie drzwi cieplarni, odpowiadając:
— Ach, nie! to już skończone, mam tego powyżej głowy!
Pozostała przybita, zdeptana. Widziała, jak przeszedł ogród. Zdawało się jej, że drzewa cieplarni wirują dokoła niej w piekielnym jakimś tańcu. Potem wolno powlokła bose nogi po piasku alei, weszła po schodach, ze skórą zziębłą jak marmur, tragiczniejsza jeszcze w bezładzie swych koronek. Na górze odpowiedziała pytającemu ją mężowi, który na nią czekał, że przypomniała sobie, gdzie jej upadł karnecik, zgubiony dziś rano. A kiedy położyła się, poczuła nagle rozpacz bezgraniczną, zastanawiając się, iż powinna była powiedzieć Maksymowi, że to ojciec jego, odprowadziwszy ją do domu, wszedł, aby z nią pomówić o jakiejśkolwiek kwestyi pieniężnej.
Nazajutrz Saccard postanowił sobie przyśpieszyć rozwiązanie sprawy Charonny. Żona należała teraz do niego; czuł ją w swych ramionach bezwładną, poddającą się i powolną sobie. Z drugiej strony trasa bulwaru Księcia Eugeniusza miała być zatwierdzoną, trzeba było obedrzeć Renatę, zanim się rozejdzie wieść o blizkiem wywłaszczeniu.
Saccard w przeprowadzeniu tej całej sprawy okazywał prawdziwie artystyczne zamiłowanie; patrzył z zachwytem na plan dojrzewający powoli, zastawiał sidła z wyrafinowaniem myśliwca, który z pewną kokieteryą przystępuje do pochwycenia zwierzyny i chwyta ją elegancko. Było to u niego prostem zadowoleniem zręcznego gracza, człowieka, kosztującego osobliwej rozkoszy w ukradzionym zysku; chciał pozyskać grunta żony za kromkę chleba, choćby potem obdarzyć mu ją przyszło klejnotami za sto tysięcy franków w radości tryumfu.
Operacye najprostsze wikłały się niesłychanie, skoro on tylko zajął się niemi, stawały się czarnemi dramatami; roznamiętniał się, gotów był bić się z własnym ojcem o sztukę pięciofrankową a potem siał złoto po królewsku.
Zanim wszakże otrzyma od Renaty cesyę na jej część własności, pierwej był tyle ostrożnym, że poszedł wymacać szanownego swego wspólnika, Larsonneau, co do intencyj szantażu, które w nim przeczuł.
Agent wywłaszczeń ze swojej znów strony sądził, że owoc już dojrzał i że należało go zerwać. Skoro Saccard wszedł do gabinetu przy ulicy Rivoli, zastał swego wspólnika wielce wzburzonego, z oznakami najgwałtowniejszej rozpaczy.
— Ach, mój przyjacielu — wybąknął tenże, chwytając go za obie ręce — jesteśmy zgubieni... Miałem zamiar właśnie biedz do ciebie, żeby się poradzić, jak tu wyjść z tej okropnej awantury...
Kiedy tak łamał ręce i probował wydobyć z piersi łkanie, Saccard zauważył, że przed chwilą właśnie podpisywał listy, zanim on wszedł i że podpis ten był jaknajzupełniej pewny, zachwycająco wyraźny i spokojny. Spojrzał na niego z zimną krwią, pytając:
— Ba! cóż ci się to takiego stało?
Ale tamten nie odpowiedział odrazu; upadł na fotel przed biurkiem i tam, wsparłszy łokcie na bibule, z czołem ukrytem w dłoniach, wstrząsał gwałtownie głową. Nakoniec głosem zdławionym rzekł:
— Ukradziono mi ten rejestr, wiesz już...
I opowiedział, że jeden z jego kantorowych pracowników, hołysz godny galer, wykradł mu pewną liczbę aktów, pomiędzy któremi znajdował się właśnie i ów słynny rejestr. Co było najgorsze, to to, że złodziej pojął doskonale zysk, jaki można wyciągnąć z tej sprawy i że teraz chce, aby wykupiono od niego te papiery za cenę stu tysięcy franków.
Saccard zastanowił się. Ta bajeczka wydała mu się zbyt niezgrabną. Widocznie Larsonneau w gruncie troszczył się bardzo mało o to, by mu uwierzono. Szukał poprostu pretekstu, aby mu dać do zrozumienia, że chce na sprawie gruntów Charonny zyskać sto tysięcy franków, że nawet pod tym warunkiem gotów był oddać papiery, które posiadał w swym ręku. Targ ten wydał się zbyt ciężkim Saccardowi. Chętnie gotów był przyznać część jakąś zysku swemu dawnemu koledze, ale ta zasadzka, ta próżność możności wyprowadzenia go w pole zanadto go oburzyła. Zresztą, miał i pewne obawy, znał tę osobistość, wiedział, że zdolnym był do tego, żeby te papiery zanieść jego bratu, ministrowi, który z pewnością zapłaciłby, aby stłumić skandal.
— Do dyabła! — bąknął, siadając teraz z kolei — to szkaradna historya... A czy nie możnaby zobaczyć się z tym łajdakiem?
— Poślę po niego — odpowiedział Larsonneau. — Mieszka niedaleko ztąd, przy ulicy Jean-Lantier.
Nie upłynęło i dziesięć minut, kiedy nizki jakiś młodzieniec, zezowaty, z wyblakłemi włosami, z twarzą pokrytą mocno piegami, wszedł cichuteńko, starając się, aby drzwi nie zrobiły hałasu. Ubrany był w nędzny tużurek czarny, zbyt wielki na niego i okropnie wytarty. Stanął w przyzwoitej, pełnej szacunku odległości, patrząc spokojnie z pod oka na Saccarda. Larsonneau, który go nazywał „Baptistin“, poddał go pytaniom, na które on odpowiadał monosylabami, nie mieszając się ani troszeczkę i najobojętniej w świecie przyjmował nazwy złodzieja, oszusta, nikczemnika, któremi szef uważał za potrzebne popierać każde z zadawanych pytań.
Saccard zachwycał się zimną krwią tego nieszczęśliwca. Była chwila, że agent wywłaszczeń porwał się ze swego fotelu, jakby zamierzał go bić; on wtedy cofnął się o krok tylko, zezując tem pokorniej jeszcze.
— Dobrze już, daj mu pokój — ozwał się finansista. — A zatem pan żądasz sto tysięcy franków za wydanie tych papierów?
— Tak, sto tysięcy franków — odpowiedział młody człowiek.
I wyszedł. Larsonneau, zdawało się, nie mógł się uspokoić.
— Hę — to podlec! — bąknął. — Czy widziałeś te jego fałszywe spojrzenia? Te łotry mają taką skromną minę a zamordowaliby człowieka dla dwudziestu franków.
Ale Saccard przerwał mu, mówiąc:
— Et! nie jest on znów taki straszny. Widzę, że można się będzie z nim ułożyć... Przyszedłem tu w sprawie daleko bardziej niepokojącej... Miałeś racyę nie dowierzając mojej żonie, mój drogi. Wyobraź sobie, że sprzedaje swój udział posiadłości panu Haffner. Powiada, że jej potrzeba koniecznie pieniędzy. To niezawodnie jej przyjaciółka Zuzanna nakłoniła ją do tego.
Larsonneau przestał nagle rozpaczać; słuchał, cokolwiek pobladły, poprawiając kołnierzyk, który przekręcił mu się był podczas sceny gniewu.
— Ta cesya — ciągnął dalej Saccard — jest zagładą naszych nadziei. Jeśli pan Haffner zostanie twoim wspólnikiem, nietylko zyski nasze zmaleją, ale prócz tego jeszcze lękam się okropnie, żebyśmy się nie znaleźli w bardzo nieprzyjemnej pozycyi wobec tego bojaźliwego człowieka, który zechce zbyt szczelnie może przepatrywać i sprawdzać nasze rachunki.
Ajent ekspropriacyjny począł przechadzać się wzburzonym krokiem po pokoju tak, że aż lakierki jego skrzypiały po dywanie.
— Widzisz — pomrukiwał — w jakich to sytuacyach człowiek się stawia, chcąc oddać ludziom przysługę!... Ale, mój drogi, na twojem miejscu, absolutniebym przeszkodził mojej żonie popełnić takie głupstwo. Raczej już chybabym ją obił.
— Ach! mój kochany!... — odrzekł finansista z przebiegłym uśmiechem. — Ja nie większy mam wpływ na moją żonę, jak ty zdajesz się mieć na tego wisielca, Baptistin.
Larsonneau nagle stanął przed Saccardem, który się wciąż uśmiechał i popatrzał mu w twarz głęboko. Potem począł znów chodzić wzdłuż i wszerz po pokoju, ale już krokiem wolnym teraz, miarowym. Podszedł do lustra, poprawił węzeł krawata, chodził znowu, odzyskawszy zwykłą elegancyę. Aż wreszcie nagle:
— Baptistin! — zawołał głośno.
Zezowaty młodzieniec wszedł, ale innemi już drzwiami. Nie miał kapelusza i obracał teraz pióro w palcach.
— Idźno po ten rejestr — przemówił doń Larsonneau.
A kiedy tamten wyszedł, począł układać się o sumę, którą mu dać będzie trzeba.
— Zrób to dla mnie — zakończył wreszcie po prostu.
Wówczas Saccard przystał na trzydzieści tysięcy franków z przyszłych zysków na sprawie gruntów Charonny. Uważał, że wychodzi jeszcze obronną ręką z opiętej w rękawiczkę dłoni lichwiarza. Ten ostatni kazał mu podpisać rewers na swoje imię, w dalszym ciągu grając komedyę aż do końca, mówiąc, że z tych trzydziestu tysięcy zda sprawę swemu pisarkowi.
Z uśmiechem prawdziwej ulgi spalił Saccard nieszczęsny ów regestr na kominku, kartka po kartce. Potem ukończywszy tę operacyę uścisnął silnie dłoń szanownego pana Larsonneau i opuścił go mówiąc:
— Tego wieczora będziesz u Laury nieprawdaż?... Poczekaj tam na mnie. Może uda mi się ułożyć z żoną; będziemy mogli porozumieć się ostatecznie.
Laura d’Aurigny, która przenosiła się często, zamieszkiwała podówczas wielki apartament przy bulwarze Haussmanna, nawprost kaplicy. Ustanowiła od niedawna u siebie jeden stały dzień w tygodniu na przyjęcie gości, jak kobiety prawdziwego towarzystwa. Był to sposób zgromadzania razem tych samych mężczyzn, którzy ją po jednemu odwiedzali w ciągu tygodnia. Arystydes Saccard tryumfował zwykle w te wtorkowe wieczory, był on tytularnym kochankiem, uznawanym głośno, i odwracał głowę z półuśmiechem, kiedy pani domu zdradzała go gdzieś po za drzwiami, przyrzekając na tenże sam wieczór nawet schadzkę któremu z tych panów.
Kiedy jako ostatni pozostawał po odejściu gości; zapalał sobie cygaro, rozmawiał o interesach, żartował przez chwilę na temat tego jegomości, który ziębnął na ulicy, czekając na jego wyjście; potem nazywając Laurę „drogiem swem dzieckiem“ i poklepawszy ją po twarzy, wychodził jednemi drzwiami, kiedy tymczasem drugiemi wchodził oczekujący na dole jegomość. Tajemny traktat tego aliansu, który umocnił kredyt Saccarda a Laurze dał w ciągu jednego miesiąca dwa umeblowania, bawił ich jeszcze dotąd oboje. Ale Laura pragnęła już zakończenia tej komedyi. Zakończenie to, przewidziane i obmyślone z góry, miało polegać na publicznem, jawnem zerwaniu na korzyść jakiego głupca, który opłaciłby drogo prawo zostania poważnym, utrzymującym kochankiem, wymienianym przez cały Paryż. Głupiec był już wynaleziony. Książę de Rozan, zmęczony zanudzaniem bezowocnem kobiet swego towarzystwa, marzył o reputacyi rozpustnika, żeby nadać pewną wybitność bladej, bezbarwnej swej osobistości. Uczęszczał on bardzo pilnie na wtorki Laury, którą podbił swą bezwględną naiwnością.
Na nieszczęście w trzydziestym piątym roku życia zależnym był jeszcze od matki do tego stopnia, że nie miał nigdy więcej do rozporządzenia odrazu nad jakieś dziesięć luidorów conajwięcej. W te wieczory, kiedy mu Laura odbierała owe dziesięć luidorów, uskarżając się i mówiąc, że potrzebowałaby koniecznie stu tysięcy franków, on wzdychał i przyrzekał, że będzie mieć tę sumę w dniu, w którym on obejmie swój majątek. W takiej to chwili przyszło jej na myśl zapoznać go i zaprzyjaźnić z panem Larsonneau, jednym z dobrych przyjaciół domu. Dwaj mężczyźni poszli razem na śniadanie do Tortoniego; przy deserze zaś Larsonneau, opowiadając o swej miłostce z prześliczną hiszpanką, wspomniał od niechcenia, że zna takich, co pożyczają pieniędzy; gorąco wszakże radził księciu Rozan, aby nigdy nie przeszedł przez ich ręce. To zwierzenie okraszone taką radą, na seryo rozgniewało księcia, który nakoniec wymógł gwałtem na swoim dobrym przyjacielu obietnicę, że się zajmie tym „drobnym interesikiem“. I zajął się też istotnie tak dobrze, że tego wieczora właśnie, kiedy Saccard naznaczył mu schadzkę u Laury, miał on jej zanieść pieniądze.
Skoro pojawił się Larsonneau, w wielkim biało-złotym salonie Laury d’Aurigny nie było nikogo więcej jeszcze nad pięć czy sześć kobiet, które pochwyciły go za ręce, skoczyły mu na szyję z pewnym rodzajem szału czułości. Nazywały go skracając nazwisko „ten wielki Lar[1]“ pieszczotliwa nazwa, którą dla niego wymyśliła Laura. On odpowiadał głosem łagodnym:
— No, no, moje kotki, pognieciecie mi kapelusz.
Uspokoiły się, otoczyły go zwartem kołem, posadziwszy na kozetce, słuchając jego opowiadania o niestrawności Sylwii, u której jadł wczoraj kolacyę. Potem wyjmując pudełko cukierków z kieszeni fraka, począł je częstować. Wtem Laura wyszła ze swej sypialni a ponieważ kilku panów wchodziło właśnie do salonu, pociągnęła z sobą Larsonneau do buduaru, położonego w jednym z rogów salonu, od którego oddzielała go podwójna portyera.
— Czy masz pieniądze? — spytała, skoro zostali sami.
W chwilach wielkich okoliczności mówiła mu „ty“ bez ceremonii. Larsonneau, nie odpowiadając na zapytanie, skłonił się żartobliwie, uderzając dłonią po wewnętrznej kieszeni fraka.
— Och! Ten wielki Lar! — szepnęła młoda kobieta zachwycona.
Ujęła go wpół i ucałowała.
— Czekaj — powiedziała — chcę natychmiast tych gałganków... Rozan jest w moim pokoju; pójdę po niego.
Ale on ją powstrzymał i z kolei całując jej ramiona:
— Wiesz już o co ja znów cię prosiłem?
— Ach, owszem, wielki głupcze, to rzecz umówiona.
Powróciła, przyprowadzając z sobą księcia. Larsonneau miał ubiór bardziej elegancki od księcia, rękawiczki lepiej opinające się na ręce, krawat sztuczniej zawiązany. Podali sobie niedbale rękę i zaczęli mówić o przedwczorajszych wyścigach, gdzie koń jednego z ich przyjaciół został pobity. Laura przestępowała z nogi na nogę, niecierpliwie.
— Słuchajno, mój luby, bo to nie o to teraz chodzi — przemówiła do Rozana — wielki Lar przyniósł te pieniądze, co to wiesz. Trzebaby skończyć.
Larsonneau udał, że sobie przypomina dopiero.
— Ach, tak, to prawda — wymówił — mam tę sumę... Ale jakżebyś książę dobrze zrobił, gdybyś mnie był posłuchał! Te łotry zażądali odemnie procentu pięćdziesiąt od sta... Nakoniec trzeba było przyjąć, jak się dało i przyjąłem też bądź cobądź bo mówiłeś mi pan, że to nic nie stanowi.
Laura d’Aurigny postarała się za dnia o blankiety wekslów. Kiedy wszakże szło teraz o atrament i pióro, popatrzała na mężczyzn zmięszana, wątpiąc, czy uda się znaleźć u niej te przedmioty. Chciała iść popatrzeć do kuchni, kiedy Larsonneau wyjął z kieszeni, z tej kieszeni, w której mieściła się bombonierka dwie cudowne rzeczy: pióro srebrne, które się przedłużało za pomocą śruby i kałamarzyk z hebanu i stali, wytworny skończenie jak biżuterya. A kiedy Rozan siadał:
— Wypisz pan weksle na moje nazwisko. Pojmujesz, że nie chciałem cię kompromitować, książę. Jakoś to potem ułożymy już z sobą... Sześć kredytowych listów po dwadzieścia pięć tysięcy każdy, nieprawdaż?
Laura na rogu stołu liczyła „gałganki“, Rozan nie zobaczył ich nawet. Skoro podpisał i podniósł głowę, zniknęły już w kieszeni kobiety. Ale podeszła do niego i ucałowała w oba policzki, co zdawało się go zachwycać. Larsonneau przypatrywał się im filozoficznie, składając systematycznie weksle i chowając atrament i pióro do kieszeni.
Młoda kobieta jeszcze obejmowała za szyję Rozana, kiedy Arystydes Saccard odchylił róg portyery.
— Proszę, nie żenujcie się — zawołał ze śmiechem.
Książę poczerwieniał. Ale Laura podbiegła uścisnąć rękę finansisty, zamieniając z nim porozumiewające mruganie. Promieniała radością.
— Stało się, mój kochany — rzekła — uprzedzałam cię. Nie gniewasz się pan przecież na mnie bardzo?
Saccard wzruszył ramionami z dobroduszną miną. Odsunął portyerę i stanął na boku, aby Laura z księciem przejść mogli wygodnie i głosem piskliwym jak obwołujący woźny trybunału zawołał:
— Książę pan, księżna pani!
Ten żart miał niesłychane powodzenie. Nazajutrz powtórzyły go dzienniki, wymieniając bez omówień Laurę d’Aurigny, a dwu mężczyzn pierwszemi literami wielce przezroczyście. Zerwanie Arystydesa Saccard z Laurą narobiło więcej jeszcze hałasu, niż ich mniemany stosunek.
Tymczasem Saccard spuścił portyerę po tym wybuchu wesołości, który żart jego wywołał w salonie i oddzielił się tą przegrodą od reszty towarzystwa.
— Co? jaka to dobra dziewczyna! — rzekł odwracając się do Larsonneau. — A co to za rozkoszne zepsucie!... Ty, szelmo, z pewnością skorzystasz najwięcej przy tej sposobności. Co ci też dają?
Ale tamten bronił się z uśmieszkami i wyciągał chowające się mankiety. Nakoniec usiadł w pobliżu drzwi, na kozetce, na którą Saccard przyzywał go gestem.
— Chodźże, nie chcę cię przecież brać na spytki, co u dyabła!... A teraz do rzeczy poważnych, mój kochany. Miałem tego wieczora długą rozmowę z moją żoną... Wszystko ułożone.
— Czy godzi się na odstąpienie swojej części? — zapytał Larsonneau.
— Tak, ale nie było to bez trudu... Kobiety są uparte szalenie! Wiesz przecie, że moja przyrzekła starej swej ciotce, że nie sprzeda tej posiadłości. Skrupułów było bez końca... Szczęściem przysposobiłem sobie stanowczą historyą.
Powstał, aby zapalić cygaro przy kandelabrze, który Laura pozostawiła na stole, a powracając wyciągnął się wygodnie na kozetce:
— Powiedziałem mojej żonie — ciągnął dalej — że jesteś zupełnie zrujnowany... Że grałeś na giełdzie i przegrałeś sporo, że przetrwoniłeś niemało także z kobietami, wdałeś się w złe spekulacye; nakoniec, że jesteś w przededniu najokropniejszego bankructwa... Dałem nawet do zrozumienia, że nie bardzo dowierzam twej uczciwości... Po tem wszystkiem wytłómaczyłem jej, że cała sprawa Charonny będzie musiała zatonąć w twojej katastrofie i że najlepiej jeszcze byłoby przyjąć propozycyę, którą mi zrobiłeś zupełnego wycofania się z tej całej sprawy w ten sposób, abyś ty ją spłacił, co prawda w takim razie nie będziesz mógł dać jej dużo. Jest zatem przygotowana.
— To niezbyt świetny pomysł — mruknął agent wywłaszczeń. — I ty sobie wyobrażasz, że twoja żona uwierzy w podobne bajki?
Saccard uśmiechnął się. Był widocznie w godzinie wynurzeń.
— Naiwny jesteś, mój kochany — odparł. — W gruncie cała ta historya zmyślona nic nie znaczy; szczegóły to w niej grunt, gest, akcent — to wszystko. Zawołaj tu Rozana, a założę się, że wmówię w niego, że teraz dzień jasny. A moja żona nie ma zgoła więcej rozumu od Rozana... W perspektywie ukazałem jej przepaść. Ani jej na myśl nie przychodzi blizkie wywłaszczenie. Ponieważ dziwiła się, że w przededniu katastrofy mogłeś myśleć o braniu na siebie nowych zobowiązań tak ciężkich, powiedziałem jej, że zapewne przeszkadzać ci musiała w jakimś figlu, który zamierzasz urządzić swoim wierzycielom... Nakoniec doradziłem jej ten interes, jako jedyny sposób uchronienia się od tej przykrości, by nie zostać wmięszaną w nieskończone procesy i wycofać jeszcze choć cokolwiek pieniędzy z tych gruntów.
Larsonneau wciąż jeszcze uważał całą tę historyę za cokolwiek niezgrabną. Jego metoda była daleko mniej dramatyczną; każda z jego operacyj nawiązywała się i rozwiązywała z elegancyą salonowej komedyi.
— Ja byłbym wymyślił coś całkiem innego — rzekł. — Zresztą, każdy ma swój systemat... Nie pozostaje nam teraz nic już jak zapłacić.
— W tym to przedmiocie właśnie — odpowiedział Saccard — chciałem naradzić się z tobą... Jutro zaniosę akt cesyi mojej żonie i wystarczy już potem, aby wręczyła go tobie a otrzyma cenę umówioną... Wolałbym uniknąć wszelkiego widzenia.
Nigdy w istocie nie chciał on, aby Larsonneau był z nimi na stopie jakiejś zażyłości. Nie zapraszał go nigdy, towarzyszył mu do Renaty, ilekroć trzeba było koniecznie, aby dwaj wspólnicy się spotkali, wogóle zaś miało to miejsce tylko trzykrotnie. Prawie zawsze sam występował z upoważnieniem żony, uważając, że niepotrzebnem było pozwolić, aby się interesom jego zanadto zblizka mógł przyjrzeć.
Otworzył swój portfel, dodając:
— Tu jest dwakroć sto tysięcy podpisanych przez moją żonę weksli; wręczysz to jej przy spłacie i dołożysz sto tysięcy, które ci przyniosę jutro rano... Dorzynam się prawdziwie, mój kochany. Ten interes kosztuje mnie krwawe pieniądze.
— Ależ — zauważył agent — to wszystko razem wyniesie dopiero trzykroć... Czy na tyle będzie pokwitowanie wystawione?
— Pokwitowanie na trzykroć sto tysięcy franków! — zaśmiał się Saccard. — Ach, tak, toć nie wyszlibyśmy na swoje w takim razie później. Trzeba według naszych inwentarzy, aby posiadłość dziś już oszacowana była na półtrzecia miliona franków. Pokwitowanie, rzecz jasna, wystawione będzie na połowę tej sumy.
— Ależ twoja żona nie zechce nigdy go podpisać.
— Ale gdzietam! Mówię ci, że wszystko już ułożone... Do licha! powiedziałem jej, że to twój pierwszy warunek. Przykładasz nam nóż do gardła tem twojem bankructwem, czy rozumiesz? I tutaj to okazałem pewną wątpliwość, co do twej uczciwości i oskarżyłem cię, że chcesz w pole wyprowadzić twych wierzycieli... Alboż moja żona rozumie cokolwiek z tego wszystkiego?
Larsonneau kręcił głową, pomrukując:
— Mniejsza o to, trzeba było jednak wynaleźć coś prostszego.
— Ależ moja historya jest jaknajprostszą w świecie! — mówił Saccard wielce zdziwiony. — Gdzież u licha widzisz w niej jaką komplikacyę?
Nie czuł wcale, jaką niemożliwą liczbę kruczków zużywa w najprostszej sprawie. Dla niego była to radość prawdziwa w tych historyach nie do wiary, które opowiadał Renacie; a co go zachwycało najwięcej, to bezczelność kłamstwa, nagromadzenie niepodobieństw, zdumiewające powikłanie intrygi. Od dawien dawna byłby już miał te grunta, gdyby nie był wymyślił całego tego dramatu, ale bez porównania mniej byłyby go one cieszyły, gdyby je posiadł z łatwością. Zresztą wykazywał najwyższą naiwność robiąc z tej sprawy Charonny istny melodramat finansowy.
Powstał i ujmując pod rękę swego wspólnika, skierował się w stronę salonu:
— Zrozumiałeś mnie zatem dobrze, nieprawdaż? Zastosuj się do moich instrukcyj, nic więcej... Widzisz, mój kochany, to twój błąd, że nosisz żółte rękawiczki, to ci psuje rękę.
Agent uśmiechnął się tylko i pomruknął:
— Och! rękawiczki mają swoją dobrą stronę, kochany mistrzu, oto człowiek może się dotykać wszystkiego, nie brudząc się przytem.
Kiedy wchodzili do salonu, Saccard zdziwił się a nawet poniekąd zaniepokoił, spostrzegłszy Maksyma po drugiej stronie portyery. Młodzieniec siedział na kozetce obok szczupłej blondynki, która mu opowiadała monotonnym głosem długą jakąś historyę, swoją zapewne. Słyszał on istotnie całą rozmowę ojca swego z Larsonneau. Dwaj wspólnicy wydali mu się tęgimi chwatami. Podrażniony jeszcze zdradą Renaty, doznawał nikczemnej radości, dowiadując się o kradzieży, której ona ma paść ofiarą. To go pomści cokolwiek. Ojciec podszedł uścisnąć mu rękę, badając podejrzliwem spojrzeniem; ale Maksym szepnął mu do ucha, oczyma ukazując siedzącą blondynkę:
— Niczego, nieprawdaż? Mam zamiar „obrobić“ ją na dziś wieczór.
Wtedy Saccard począł być nadskakującym, wielce uprzejmym. Laura d’Aurigny przyłączyła się do nich na chwilę; użalała się, że Maksym przychodzi do niej zaledwie raz na miesiąc. On wszakże tłomaczył się, że był bardzo zajęty, z czego znów poczęli się śmiać wszyscy. Dodał, że odtąd przychodzić do niej będzie do uprzykrzenia.
— Pisałem tragedyę — mówił — i wczoraj dopiero znalazłem do niej akt piąty... Zamierzam za to teraz odpoczywać u wszystkich pięknych kobiet Paryża.
Śmiał się, napawał aluzyami, które on sam tylko mógł rozumieć. Powoli wszakże salon się wyludnił i w dwóch kątach u kominka pozostali tylko Rozan i Larsonneau. Saccardowie powstali, wraz z nimi blondynka, która mieszkała w tym samym domu. Wtedy Laura d’Aurigny zbliżyła się i zaczęła mówić coś Rozanowi do ucha. Zdał się zdziwiony i jakby niezadowolony z czegoś. Widząc, że nie może się zdecydować na opuszczenie fotelu:
— Nie, doprawdy, tylko nie dzisiejszego wieczora — wymówiła pógłosem. — Okropną mam migrenę!... Jutro przyrzekam panu.
Książę rad nie rad musiał być posłusznym. Laura odczekała kiedy już wyszedł na korytarz i szepnęła żywo panu Larsonneau:
— A co! wielki Lar! widzisz, że umiem dotrzymywać słowa... Idź go zapakuj do powozu.
Kiedy blondynka pożegnała się z panami i podążyła do swego mieszkania o piętro wyżej, Saccard zdziwił się, że Maksym nie poszedł za nią.
— I cóż? — spytał go.
— Słowo daję, nie — odpowiedział młody człowiek. — Namyśliłem się...
Potem przyszedł mu pomysł do głowy, który wydał mu się bardzo zabawnym:
— Ustąpię ci mego miejsca, jeśli chcesz. Śpiesz się, jeszcze nie zamknęła drzwi.
Ale ojciec wzruszył zlekka ramionami mówiąc:
— Ja, jak na teraz, mam coś daleko lepszego, mój mały.
Czterej mężczyźni zeszli razem. Na dole książę chciał koniecznie zabrać agenta do swego powozu; matka jego mieszkała na Marais, mógł zatem po drodze odwieźć go na ulicę Rivoli. Larsonneau jednak odmówił, zamknął sam drzwiczki karety i zawołał na stangreta, żeby jechał. I pozostał na trotoarze bulwaru Haussmanna z dwoma innymi, rozmawiając jeszcze i nie myśląc się bynajmniej oddalać.
— Ach, ten biedny Rozan! — zawołał Saccard, który naraz wszystko zrozumiał.
Larsonneau klął się, że to czyste przywidzenie, że on drwi sobie z takich rzeczy, że jest przecie człowiekiem praktycznym. A kiedy dwaj inni wciąż żartowali jeszcze a zimno coraz bardziej stawało się dojmującem, zawołał w końcu:
— Słowo daję, tem ci gorzej, ja dzwonię!... Jesteście wielce niedyskretni, moi panowie.
— Dobrej nocy! — zawołał za nim Maksym, kiedy się już drzwi zamykały.
I wziąwszy ojca pod rękę podążył z nim razem bulwarem. Noc była jedna z tych jasnych, mroźnych nocy, gdzie to tak dobrze jest stąpać po zmarzłej, twardej ziemi, w lodem ściętem powietrzu. Saccard mówił, że Larsonneau popełnia błąd, że należało po prostu żyć na stopie koleżeńskiej, tylko z Laurą d’Aurigny. Z okazyi tej począł dowodzić, że miłość tych dziewczyn była niedobrą istotnie. Pozował na moralnego, miał na zawołanie cały zasób sentencyj; rad, zdumiewających rozsądkiem.
— Widzisz bo — mówił do syna — na to jest jeden czas tylko, mój mały... Człowiek traci w tem tylko zdrowie i nie zakosztuje nigdy prawdziwego szczęścia. Wiesz przecie, że nie jestem filistrem. A jednak powiadam ci, mam tego dosyć, zaczynam żyć spokojnie.
Maksym śmiał się szyderczo; zatrzymał ojca, przypatrzył mu się uważnie w świetle księżyca, oświadczając, że ma „wspaniałą głowę.“ Ale Saccard przybrał jeszcze poważniejszą minę.
— Żartuj, ile ci się podoba. Powtarzam ci raz jeszcze, że nie ma nic nad małżeństwo; mężczyzna się w niem konserwuje i czuje zawsze szczęśliwym.
I zaczął mu mówić o Ludwice, zwolna starając się go nakłaniać do zakończenia raz tej sprawy, skoro już, jak mówił, zeszli na ten temat. Cała rzecz była ułożoną zupełnie. Zawiadomił go, że oznaczył nawet już z panem de Mareuil datę podpisania kontraktu na niedzielę po czwartku środopostnym. W ów czwartek odbyć się miał wielki wieczór w pałacu przy parku Monceau i skorzysta zeń, aby publicznie oznajmić małżeństwo. Maksym godził się na wszystko, rad był nawet. Uwolniony był od Renaty, nie widział zatem żadnej już przeszkody, oddawał się w ręce ojca, jak do niedawna był posłusznem narzędziem w ręku macochy.
— Dobrze, zgoda zatem — rzekł. — Tylko nic jeszcze o tem nie mów Renacie. Jej przyjaciółki żartowałyby ze mnie, prześladowały i wolę, żeby dowiedziały się o tem na równi z wszystkimi.
Saccard przyrzekł mu, że nie wspomni o tem żonie. Potem, kiedy już doszli do końca bulwaru Malesherbes, zasypał go znowu gradem rad zdrowych. Uczył go jak powinien postępować, aby rajem sobie uczynić małżeństwo!
— Przedewszystkiem nie zrywaj nigdy z żoną. To głupota. Żona, z którą już się niema stosunków, kosztuje cię bajeczne pieniądze... Naprzód trzeba płacić jaką dziewczynę, nieprawdaż? Potem wydatki domowe są bezporównania większe zaraz: to stroje, to osobne przyjemności i rozrywki pani, to serdeczne przyjaciółki, wszystkiego tego jest bez końca.
Naszła go godzina nadzwyczajnej jakiejś cnoty. Powodzenie interesu owych gruntów Charonny usposabiało jego serce do rzewności idylicznej.
— Bo ja, mój drogi — ciągnął dalej — zrodzony na to byłem, aby żyć spokojnie w szczęściu, nieznanym, w głębi jakiejś zapadłej wioseczki ze zgromadzoną do koła w cichym dworku całą rodziną... Mnie ludzie nie znają zupełnie, mój kochany... Ja tak wyglądam na rozproszonego bardzo, światowego człowieka. Wierzaj mi, to nie prawda; dla mnie nie byłoby nic przyjemniejszego, jak żyć zawsze obok żony i chętnie rzuciłbym wszystkie moje interesa teraźniejsze, gdyby mi zapewniono skromną rentę, która pozwoliłaby im zamieszkać spokojnie w Plassans... Ty będziesz bogaty, stwórz sobie z Ludwiką domowe ognisko prawdziwe, gdzie żylibyście jak dwie turkawki. To takie piękne, tak z tem dobrze człowiekowi! Ja będę was odwiedzał. To mnie odmłodzi.
Pod koniec miał już łzy w głosie. Tymczasem doszli tak do kraty pałacu i rozmawiali, stojąc jeszcze na trotoarze przed bramą. Tu na wzgórzach Paryża wiatr silny powiewał. Najmniejszy szelest nie dolatywał w tej bladej nocy, białości szronu; Maksym, zdziwiony temi wylewami rozrzewnienia ojcowskiego, od chwili już miał na ustach jedno pytanie.
— Ależ ty — rzekł wreszcie — zdaje mi się...
— Co?
— Z twoją żoną!
Saccard wzruszył ramionami.
— Ach, ależ jak najlepiej w świecie! Byłem głupcem, wyznaję. I dlatego to mówię ci teraz z doświadczenia... Ale pogodziliśmy się, oh, najzupełniej pogodzili. Będzie coś z sześć tygodni już. Ilekroć nie wracam zbyt późno do domu, zachodzę do niej jeszcze. Dzisiaj moja biedna koteczka będzie musiała obyć się bezemnie, mam roboty do samego rana. Ale bo też jak ona jest zbudowana prześlicznie!...
A kiedy Maksym wyciągnął do niego rękę na pożegnanie, przytrzymał go i dodał ciszej, w formie zwierzenia:
— Wiesz, figura Blanki Müller, zupełnie coś podobnego, ale dziesięć razy więcej gibka, wytworna. A cóż dopiero te biodra, co to za rysunek w nich, a ta delikatność skóry...
I zakończył do odchodzącego już młodzieńca:
— Tyś wdał się we mnie, masz serce, twoja żona będzie szczęśliwą... Do widzenia, mój mały!
Kiedy Maksym nakoniec uwolnił się od ojca, obszedł pośpiesznie park dokoła. To, co posłyszał, przejmowało go takiem zdumieniem, że doznawał nieprzepartej potrzeby zobaczenia się z Renatą. Chciał ją przeprosić za swoje brutalstwo, dowiedzieć się, dlaczego skłamała, wymieniając mu pana de Saffré, zapytać o genezę czułości męża. Ale wszystko to nie występowało wyraźnie, życzył sobie tylko wypalić u niej cygaro i po dawnemu stanąć z nią na tej koleżeńskiej stopie, z którą tak im niegdyś było dobrze obojgu. Jeśli zastanie ją dobrze usposobioną, liczył nawet na to, że zawiadomi ją o swem małżeństwie i da do zrozumienia, że miłość ich odtąd uważać należy za skończoną. Otworzywszy furtkę, od której na szczęście klucz zachował, powtarzał sobie, że wizyta jego po zwierzeniach ojca była potrzebną, choćby jako krok zwykłej przyzwoitości.
W cieplarni zagwizdał jak w przeddzień; ale nie potrzebował czekać. Renata otworzyła mu szklane drzwi saloniku i weszła przed nim po schodach, nie rzekłszy słowa. Przed chwilą wróciła była z balu w ratuszu. Miała na sobie jeszcze białą suknię z marszczonego w bufki tiulu, zasianą kokardami atłasowemi; baskiny stanika atłasowego obramowane były szeroką koronką z białego dżetu, która w blasku kandelabrów mieniła się morą błękitnoróżową.
Na górze, kiedy Maksym popatrzał na nią, przejęło go głębokie wzruszenie na widok jej bladości, tak że z trudnością głos mu się wydobył z gardła. Nie oczekiwała go prawdopodobnie, cała drżała, zobaczywszy go przychodzącego jak zazwyczaj, spokojnie, z zwykłą pieszczotliwą minką. Celestyna wychodziła z garderoby, dokąd udała się po nocną koszulę a kochankowie milczeli wobec niej z konieczności, czekając na odejście tej dziewczyny. Kiedyindziej nie żenowali się wobec niej; ale dziś wstydliwość jakaś nie dozwalała im wypowiedzieć wszystkiego tego, co mieli na ustach.
Renata zażądała, żeby ją rozebrała Celestyna w sypialnym pokoju, gdzie na kominku palił się wielki ogień. Pokojówka wyjmowała jej szpilki z włosów, zabierała po kolei różne części stroju, nie śpiesząc się bynajmniej. Maksym, znudzony, machinalnie wziął w rękę koszulę, która leżała obok na krzesełku i ogrzewał ją przed ogniem, pochylony, rozszerzywszy ręce. On to zazwyczaj w dniach ich szczęścia, oddawał drobną tę usługę Renacie. Rozrzewniła się widząc jak ostrożnie trzymał nocną jej koszulę przed ogniem. Potem, kiedy Celestyna marudziła jeszcze, nie mogąc skończyć:
— Bawiłaś się dobrze na tym balu? — spytał.
— Oh, nie, wiesz, zawsze jedno i to samo — odpowiedziała. — Zawiele ludzi, ścisk prawdziwy.
Odwrócił koszulę, która ogrzała się już z jednej strony.
— Jaką tualetę miała Adelina?
— Suknię malwowego koloru, dość źle obmyśloną... Mała jest a przepada za wolantami.
Mówili o innych kobietach. Teraz Maksym parzył sobie ręce koszulą.
— Ależ ty ją przypalisz — ozwała się Renata, której głos miał pieszczotliwość macierzyńską.
Celestyna wzięła koszulę z rąk młodzieńca. Podniósł się, poszedł popatrzeć na wielkie szaroróżowe łoże, zatrzymał przyglądając uważnie jednemu z haftowanych bukietów obicia, aby odwrócić głowę i nie widzieć obnażonych piersi Renaty. Było tu instynktowne uczucie. Nie uważał się już za kochanka, nie miał prawa widzieć. Następnie wyjął cygaro z kieszeni i zapalił je u kandelabra. Renata pozwalała mu palić u siebie.
Nakoniec Celestyna oddaliła się, pozostawiając młodą kobietę przed kominkiem, białą zupełnie w nocnym stroju.
Maksym przechadzał się jeszcze przez chwilę po pokoju, pogrążony w milczeniu, z pod oka przyglądając się tylko Renacie, którą, jak się zdawało, dreszcz począł wstrząsać na nowo. A stawając przed kominkiem z cygarem w zębach, spytał ją nagle:
— Dla czego nie powiedziałaś mi, że to mój ojciec był wczoraj u ciebie wieczorem?
Ona podniosła głowę, z oczyma szeroko rozwartemi najwyższym przestrachem; potem naraz fala krwi purpurą zalała jej twarz i zgnębiona wstydem, ukryła ją w dłoniach; szepcząc:
— Ty wiesz to? Ty wiesz to?...
Opamiętała się, próbowała kłamać.
— To nieprawda... kto ci to powiedział?
Maksym wzruszył ramionami.
— Ależ nikt inny przecie, tylko mój ojciec sam, który wygłaszał dziś pochwały na temat twoich bioder i twierdzi, że jesteś prześlicznie zbudowaną.
W tych słowach znać było trochę urazy. Ale począł zaraz przechadzać się dalej, wciąż łając ją po przyjacielsku, między dwoma kłębami cygarowego dymu:
— Doprawdy, nie rozumiem cię. Szczególniejsza z ciebie kobieta. Wczoraj, toć przecież twoja tylko wina, żem był grubiański. Gdybyś mi była powiedziała, że to ojciec, byłbym poszedł najspokojniej w świecie, pojmujesz? Ja, nie mam przecież prawa... Ale ty im wymieniasz pana de Saffré!
Łkała, zakrywszy twarz dłońmi. Zbliżył się, ukląkł przed nią i odsunął jej ręce siłą z twarzy.
— No, powiedzże mi proszę, dla czego to wymieniłaś mi pana de Saffré!
Wtedy odwracając głowę, odpowiedziała wśród łez cichym głosem:
— Myślałam, że porzuciłbyś mnie, gdybyś wiedział, że twój ojciec...
Podniósł się, wziął napowrót cygaro, które położył był na rogu kominka i mruknął tylko:
— Jakaś ty zabawna, wiesz!...
Nie płakała już. Płomień kominka i ogień płonący na twarzy osuszały jej łzy. Wobec zdziwienia, którem przejmował ją spokój Maksyma tam, gdzie jak ona sądziła, zgnębiony będzie tem odkryciem — zapomniała o własnym wstydzie. Patrzała na niego jak we śnie kiedy chodził, słuchała, co mówił. Powtarzał jej, nie porzucając cygara, że była nierozsądną, że przecież rzecz to naturalna, iż musiała mieć stosunki z mężem, że przecież jemu na myśl nie przyszłoby gniewać się o to. Ale przyznawać się do innego kochanka, kiedy to nie było prawdą!..
I powracał wciąż do tego faktu, którego nie mógł pojąć i który wydał mu się w samej rzeczy potwornym, mówił o „szalonej wyobraźni“ kobiet.
— Bo z ciebie straszna waryatka, moja droga, trzeba popracować nad sobą.
W końcu spytał ciekawie:
— Ale powiedz mi, dla czego właśnie pan de Saffré a nie kto inny?
— Zaleca się do mnie — odrzekła Renata.
Maksym powstrzymał na ustach impertynencyę; nieomal chciał powiedzieć jej, że zapewne sądziła, iż już jest o miesiąc starszą i dla tego przyznawała się do p. de Saffré jako kochanka. Uśmiechnął się natomiast tylko zjadliwie na to szyderstwo, które mu przez myśl przeszło i, rzucając cygaro w płomień, przyszedł siąść po drugiej stronie kominka. Tu począł rozprawiać wielce rozumnie, dał do zrozumienia Renacie, że powinni powrócić do dawniejszego stosunku koleżeńskiego. Nieruchomie utkwione w nim spojrzenie młodej kobiety kłopotało go cokolwiek przecież: nie śmiał oznajmić jej swego małżeństwa. Wpatrywała się w niego długo z oczyma, nabrzękłemi jeszcze od łez. Wiedziała, że on jest biedny, ciasny w swych pojęciach, wart wzgardy tylko a kochała go jednak zawsze tem uczuciem, które miała dla swych koronek. Śliczny był w blasku kandelabrów, ustawionych na brzegu kominka obok niego. Głowę miał wstecz przechyloną a blask świec złocił mu włosy, ślizgał się po delikatnym puszku jego twarzy, promieniącej dziwnie łagodnym jakimś wdziękiem.
— Trzeba to mi iść jednak — wymówił kilkakrotnie.
Stanowczo zdecydowany był nie pozostać tutaj. Zresztą, sama Renata nie chciałaby tego. Oboje tak myśleli, tak mówili; byli już teraz wyłącznie tylko dwojgiem przyjaciół. A kiedy już nakoniec Maksym uścisnął rękę kobiety i zamierzał opuścić pokój, ona zatrzymała go jeszcze na chwilę, mówiąc o jego ojcu. Poczęła chwalić go gorąco.
— Widzisz, dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Wolę, że tak się stało... Bo ty nie znasz twego ojca; ja prawdziwie zdumioną byłam, odkrywając w nim tyle dobroci, tyle bezinteresowności. Biedny człowiek, ma tyle kłopotów w tej chwili.
Maksym przyglądał się końcom swych bucików uparcie, nic nie odpowiadając, z miną zaambarasowaną. Ona nacierała.
— Dopóki nie przychodził do mego apartamentu, to mi było obojętne. Ale potem... Kiedy go tu widywałam, takim przywiązanym, tak serdecznym, kiedy mi przynosił te pieniądze, których szukać musiał i zbierać ze wszystkich kątów Paryża, kiedy widziałam go rujnującego się dla mnie bez jednej skargi, to mnie przyprawiało o chorobę... Gdybyś wiedział z jaką starannością czuwał on nad mojemi interesami!...
Młoda kobieta zwolna powróciła do kominka, o który się oparła. On stał zaambarasowany, z głową spuszczoną, z uśmiechem, którym zwolna wzbierały jego wargi.
— Tak — mruknął — mój ojciec biegłym i gorliwym jest niezmiernie w czuwaniu nad interesami innych.
Dźwięk jego głosu zadziwił kobietę. Popatrzała na niego, on zaś, jak gdyby broniąc się, dodał:
— Oh, ja nic nie wiem... Mówię tylko, że mój ojciec jest bardzo zręcznym człowiekiem.
— Źle bardzo czyniłbyś wyrażając się o nim niekorzystnie — odparła. — Ty go sądzisz niezawodnie bezpodstawnie... Gdybym ci opowiedziała wszystkie jego kłopoty, gdybym ci powtórzyła to, z czego dziś wieczorem jeszcze zwierzał się przedemną, zobaczyłbyś jak bardzo mylą się ci, co sobie wyobrażają, że mu na pieniądzach zależy...
Maksym nie mógł się powstrzymać od wzruszenia ramionami. Przerwał swej macosze ironicznym śmiechem.
— Daj pokój, ja go znam, znam go aż nadto dobrze... Musiał ci naopowiadać najcudowniejszych rzeczy. Opowiedzże mi te cuda.
Ten ton drwiący uraził ją. Tem goręcej przeto poczęła głosić pochwały nieobecnego; podniosła swego męża na piedestał wielkości, mówiła o tej sprawie Charonny, tej spekulacyi, z której nic zgoła nie zrozumiała, jak o katastrofie, która jej wykazała dopiero całą inteligencyę i dobroć Saccarda. Dodała, że jutro podpisze akt cesyi i że jeśli istotnie to jest klęską, przyjmie z poddaniem tę klęskę jako karę za swoje winy. Maksym pozwolił jej się wygadać do końca, śmiejąc się tylko czasami szyderczo, patrząc na nią z pod oka; potem rzekł półgłosem:
— Tak, to to. To to, nic innego...
A potem głośno, kładąc rękę na ramieniu Renaty:
— Moja droga, dziękuję ci, ale ja już wiedziałem o całej tej historyi... To ty jesteś nawskróś poczciwa!
I zabierał się znowu do wyjścia. Brała go szalona chętka opowiedzenia jej wszystkiego. Doprowadziła go do rozpaczy temi pochwałami na cześć męża i zapomniał, że w duchu przyrzekał uroczyście nie wspomnieć o tem, aby sobie oszczędzić wszelkich przykrości.
— Cóż to, co chcesz przez to powiedzieć? — spytała.
— Eh, do licha! To, że cię ojciec mój orzyna najcudowniej w świecie... Żal mi cię, prawdziwie, ale bo też jesteś za ślamazarna!
I opowiedział jej to, co podsłuchał mimowolnie u Laury, nikczemnie, chytrze, z pewnem lubowaniem się tajonem w wypowiadaniu i zagłębianiu się w te wszystkie podłości. Zdawało mu się, że się mści za jakąś nieokreśloną zniewagę, którą mu wyrządzono. Jego usposobienie kobiece z rozkoszą zatrzymywało się na tej denuncyacyi, na tej okrutnej plotce, podchwyconej po za drzwiami.
Nie oszczędził nic Renacie, ani pieniędzy, które jej mąż pożyczał na lichwę, ani tych, które zamierzał jej ukraść za pomocą śmiesznych baśni, dobrych w najlepszym razie do usypiania dzieci. Młoda kobieta słuchała go, bardzo blada, z zaciśniętemi ustami. Stała przed kominkiem, pochyliła cokolwiek głowę w dół i wpatrywała się w ogień. Jej ubiór nocny, ta koszula, którą grzał jej Maksym, osuwała się odsłaniając białość nieruchomą posągu.
— Mówię ci to wszystko — zakonkludował młodzieniec — na to, abyś przynajmniej nie wyglądała w tej sprawie jak ograniczona... Ale nie miałabyś słuszności, gdybyś chciała mieć żal o to do mego ojca. On nie jest zły. Ma swoje wady, jak każdy inny... Do jutra, nieprawdaż?
Podchodził wciąż ku drzwiom. Renata powstrzymała go nagłym, nakazującym gestem.
— Zostań! — krzyknęła rozkazująco.
I pochwyciła go, pociągnęła ku sobie, posadziła niemal na swych kolanach przed ogniem, całując w same usta.
— Ach, dobrze! — zawołała — zbyt głupiem byłoby teraz wstydzić się czegokolwiek, jakiekolwiek mieć jeszcze skrupuły... Czyż ty nie wiesz, że od wczoraj, odkąd ty chciałeś zemną zerwać, ja już niemam głowy, żem oszalała z bólu? Niema we mnie ani jednej myśli. Dziś na balu mgła jakaś zasłaniała mi ciągle oczy. Bo mnie teraz tyś do życia potrzebny. Bez ciebie życia nie pojmuję. Skoro odejdziesz, we mnie nic już absolutnie nie pozostanie — pustka, zupełna pustka... Nie śmiej się; mówię to tylko, co czuję. Zbraknie mi siły do życia.
Patrzyła na niego z bezmiernem uczuciem miłości, jak gdyby nie widziała go oddawna.
— Właściwie mnie określiłeś, byłam ślamazarną, twój ojciec mógł był wmówić we mnie, że gwiazdy w samo południe świecą na niebie, byłabym je zobaczyła. Cóż mnie to wszystko obchodziło! Przez ten czas, kiedy on mi opowiadał swoje historye, ja nie słyszałam nic, w uszach tylko dzwoniło mi okropnie i byłam tak przygnębiona, że gdyby mi kazał, na kolanach klęcząc, podpisywać te papiery, nie byłabym się opierała temu. I ja wyobrażałam sobie, że mam wyrzuty sumienia!... Prawdziwie, byłam głupią do tego stopnia!...
Zaśmiała się głośno, blaski szału świeciły w jej oczach.
Mówiła dalej, coraz mocniej ściskając swego kochanka:
— Alboż my robimy coś złego? Czyż to złe? Kochamy się, bawimy, jak nam się podoba. Świat cały czyni toż samo, nieprawdaż?... Przypatrz się twemu ojcu, czyż on się krępuje czemkolwiek? Kocha pieniądz i bierze go wszędzie, gdzie napotka. Ma racyę, to mnie przywraca swobodę... Naprzód zatem nic nie podpiszę a potem ty będziesz przychodził tu codziennie. Bałam się, byś już nie chciał, wiesz, za to, com powiedziała... Ale skoro to sam usprawiedliwiłeś.. Zresztą, teraz zamknę drzwi przed nim, rozumiesz, teraz..
Powstała, zapaliła nocną lampkę. Maksym wahał się, czując, że niepodobna się cofnąć. Widział, jakie popełnił głupstwo, wyrzucał sobie gorzko, że mówił zawiele. Jak tu teraz zawiadomić ją o swojem małżeństwie? Własna to jego wina, zerwanie było już dokonane, nie potrzebował przecież powracać do tego pokoju, ani też, co ważniejsza jeszcze, wykazywać młodej kobiecie, że jest ofiarą szachrajstw męża. I nie wiedział już, jakie uczucie popchnęło go do tego tak zgubnego kroku, co wzmagało w nim jeszcze gniew na samego siebie. Jeśli wszakże miał myśl po raz drugi użyć broni grubiaństwa i odejść, widok Renaty, zrzucającej z nóg pantofelki, przejął go nieprzepartem tchórzostwem. Uląkł się. Pozostał.
Nazajutrz, kiedy Saccard przyszedł do żony, żądając od niej podpisania cesyi, odpowiedziała mu spokojnie, że ani myśli podpisać, że się namyśliła. Zresztą, nie pozwoliła sobie najmniejszej choćby aluzyi; poprzysięgła sobie, że zachowa tajemnicę zupełną, nie chcąc narażać się na bezpotrzebne przykrości, szczęśliwa, że w spokoju będzie mogła kosztować powrotu miłości. Niech tam sprawa Charonny układa się, jak będzie mogła, bez jej współudziału; odmówienie tego podpisu było dla niej zemstą; drwiła sobie z reszty najzupełniej. Saccard o mało się nie uniósł. Całe jego marzenie rozsypywało się w gruzy. Inne jego interesy szły jaknajgorzej. Wyczerpał już wszelkie środki, cudem jakimś ekwilibrystyki tylko się podtrzymując dotąd; tegoż samego ranka nie mógł zapłacić rachunku piekarza. Położenie to wszakże nie przeszkadzało mu przysposabiać wspaniałej uroczystości na czwartek środopostny. Wobec odmowy Renaty zawrzał w nim ten gniew wściekły, tajony energicznego człowieka, powstrzymanego w przeprowadzonem już niemal dziele przez kaprys dziecka. Z aktem cesyi w kieszeni liczył na to, że uda mu się wydostać zkąd pieniędzy, w oczekiwaniu indemnizacyi.
Następnie, skoro się nieco uspokoił i mógł zastanowić już jasno, zadziwił go ten nagły zwrot w postępowaniu żony; z pewnością ktoś musiał być jej doradcą. Przeczuł kochanka. Było to przeczucie tak jasne, tak dokładne, że pobiegł wprost do swojej siostry wybadać ją, spytać, czy nie wie nic o utajonem życiu Renaty. Sydonia była wielce kwaśna. Nie mogła wybaczyć swej bratowej afrontu, który jej zrobiła, odmawiając widzenia się z panem de Saffré. To też, skoro wyrozumiała z pytań Saccarda, iż brat jej podejrzewa żonę o to, że ma kochanka, zawołała natychmiast:
— Jestem tego pewną!
I oświadczyła się dobrowolnie, że wyśledzi te „turkawki“. Ta „cnotka“ zobaczy, co ona może!...
Saccard zazwyczaj nie lubił dociekać nieprzyjemnej prawdy; interes własny wyłącznie znaglić go mógł do otwarcia oczu, które roztropnie przymykał zwykle z zasady. Przyjął jednakże usługi siostry.
— No, bądź spokojny, ja się dowiem wszystkiego — mówiła mu głosem pełnym współczucia. — A, biedny mój bracie, Aniela nie byłaby cię nigdy zdradzała!... Taki mąż dobry, tak wspaniałomyślny!... Ale te lalki paryzkie, to nie mają i za grosz serca... A ja przecież zawsze takie jej dobre dawałam rady!...
U Saccardów był bal kostiumowy, zapowiedziany na ów czwartek. Nie bal wszakże sam, ale poemat zatytułowany: „Miłość pięknego Narcyza i nimfy Echo“ w trzech obrazach, budził główną ciekawość tego wieczora; przedstawić go miały panie. Autorem poematu był pan Hupel de la Noue przyjeżdżający już od miesiąca ze swej prefektury do pałacu w parku Monceau, dla nadzorowania prób i wyrażania swej opinii w przedmiocie kostiumów. Pierwotnie zamierzał on napisać swój poemat wierszami; następnie wszakże zdecydował się na żywe obrazy: to będzie szlachetniejsze, powiadał, bliższe daleko starożytnego piękna.
Panie nie mogły sypiać z tego powodu po nocach. Niektóre z nich po trzy razy zmieniały kostiumy. Odbywano nieskończone narady, którym przewodniczył prefekt. Długo naprzód omawiana była osoba Narcyza. Ma ją przedstawiać mężczyzna, czy kobieta? Nakoniec na usilne prośby Renaty, zdecydowano, że rolę tę powierzy się Maksymowi; ale też on będzie jedynym mężczyzną a jeszcze i wówczas pani de Lauwerens mówiła, że nie zgodziłaby się nigdy, gdyby nie to, „że ten Maksymek wygląda doprawdy na dziewczynę“. Renata miała być nimfą Echo. Kwestya kostyumów była daleko zawilszą i więcej sprawiała im pracy. Maksym pomagał nie na żarty prefektowi, który był w prawdziwych opałach pośród dziewięciu kobiet; szalona ich imaginacya nie na żarty bowiem zagrażała klasycznej czystości linii jego dzieła. Gdyby ich zechciał słuchać, jego Olimp musiałby wystąpić w upudrowanych koafiurach. Pani d’Espanet chciała mieć koniecznie suknię z trenem, celem ukrycia nóg cokolwiek za grubych, kiedy natomiast znów marzeniem pani Haffner było wystąpić w skórze zwierzęcej. Pan Hupel de la Noue musiał być energicznym; raz nawet rozgniewał się na dobre. Pewnem było, mówił że jeśli wyrzekł się napisania poematu swego wierszem, to na to, aby go odtworzyć „umiejętnem skombinowaniem materyi i wdzięcznemi pozami najpiękniejszych kobiet“.
— Całość, moje panie — powtarzał przy każdem nowem wymaganiu — zapominacie zupełnie o całości... Nie mogę przecież poświęcić całego dzieła na rzecz wolantów, o które mnie prosicie.
Schadzki odbywały się w saloniku barwy jaskru. Spędzano tam całe poobiedzia na omawianiu formy jakiejś spódniczki. Worms przyzywany był kilkakrotnie. Nakoniec wszystko zostało ułożone, kostiumy stanowczo wyznaczone, pozy wyuczone i pan Hupel de la Noue oświadczył wreszcie, że jest już teraz zadowolony zupełnie. Wybór pana de Mareuil mniej już chyba sprawił mu kłopotu.
Miłość pięknego Narcyza i nimfy Echo miała się rozpocząć o jedenastej godzinie. Od wpół do jedenastej salon cały był już zapełniony, a ponieważ po ukończeniu żywych obrazów, miał się zaraz bal rozpocząć, na fotelach, ustawionych w półkole, zasiadły kostiumowane kobiety przed zaimprowizowaną sceną, estradą, ukrytą po za szerokiemi firankami z czerwonego aksamitu o złotych frendzlach, rozsuwaną na dwie strony na pierścieniach.
Po za rzędami foteli stali w zbitych szeregach mężczyźni. O dziesiątej tapicerzy poprzybijali ostatnie draperye. Estrada wznosiła się w głębi wielkiego salonu, zajmując jeden z końców długiej tej galeryi. Do sceny dochodziło się przez fumoir, zamieniony na foyer dla artystów. Prócz tego na pierwszem piętrze panie te miały oddane do swego rozporządzenia kilka pokojów, gdzie cała armia garderobianych sposobiła tualety do następujących obrazów.
Było już wpół do dwunastej a firanki nie rozsuwały się dotąd jeszcze. Szmer półgłośny napełniał salon. Szeregi foteli przedstawiały najdziwaczniej zmięszany tłum margrabin, kasztelanek, hiszpanek, pasterek, sułtanek; dalszy plan natomiast, zapełniony czarnemi frakami, kładł ciemną, wielką plamę na ten obraz jaskrawy, mieniący się jasnemi materyami i obnażonemi ramiony, migocący żywemi iskrami klejnotów. Kobiety tylko były poprzebierane charakterystycznie. Było już okropnie gorąco. Trzy żyrandole zapalały złotem ociekające ściany salonu.
Nakoniec ujrzano pana Hupel de la Noue wychodzącego przez furtkę, zarezerwowaną z boku estrady. Od ósmej wieczorem dopomagał on już tym paniom. Frak jego na lewym rękawie miał ślady trzech palców zaznaczonych biało, pamiątka drobnej jakiejś rączki, która tam widocznie spoczęła, nie pamiętna, że przed chwilą zaledwie zanurzała się w puszce z pudrem. Ale prefekt nie pytał w tej chwili o takie toaletowe drobnostki! Oczy miał rozszerzone, twarz nabrzmiałą i cokolwiek pobladłą. Zdawało się, że nie widzi nikogo. A podchodząc do Saccarda, którego spostrzegł wśród jednej z grup wielce poważnych panów, rzekł mu półgłosem:
— Do licha, pańska żona zgubiła swoją przepaskę z liścia... Ładna teraz dla nas perspektywa!
Klął, gotów był bić ludzi. Potem, nie czekając na odpowiedź, nie spojrzawszy nigdzie, odwrócił się, zagłębił po za draperyą i zniknął znowu. Panie uśmiechnęły się ze szczególniejszego pojawienia się tego pana.
Grupa, pośród której znajdował się Saccard, utworzyła się po za fotelami. Przysunięto tu nawet po za szeregami siedzeń, fotel dla barona Gouraud, któremu od niejakiego czasu puchnęły nogi. Był tam pan Toutin-Laroche, którego cesarz niedawno powołał był do senatu; pan de Mareuil, którego wybór powtórny izba raczyła usankcyonować; pan Michelin, w przededniu niemal obdarzony orderem; a nieco w tyle, opodal, panowie Mignon i Charrier, z których jeden miał ogromny brylant u krawata a drugi większy jeszcze na palcu. Panowie ci rozmawiali. Saccard opuścił ich na chwilę, aby zamienić kilka słów po cichu z siostrą, która wchodziła właśnie i zabierała miejsce między Ludwiką de Mareuil i panią Michelin. Pani Sydonia przebrana była za czarnoksiężniczkę; Ludwika miała zuchwały nieco kostium pazika, który jej nadawał minę prawdziwego lamparta; ładna Michelin, przebrana za almeę wschodnią, uśmiechała się miłośnie z poza swych woali, haftowanych złotemi nićmi.
— Czy wiesz już co? — spytał z cicha Saccard siostry.
— Nie, dotąd nic jeszcze — odpowiedziała mu. — Ale ptaszek musi się przecież tu znajdować... Wytropię go dziś wieczór, bądź spokojny.
— Uwiadomisz mnie natychmiast, nieprawdaż?
I Saccard, zwracając się na prawo i lewo, zasypał komplementami Ludwikę i panią Michelin. Jedną porównał do huryski Mahometa, drugą do małego Henryka III-go. Akcent jego prowansalski wyśpiewywał, zda się, z zachwytu. Kiedy powrócił do grupy ludzi poważnych, pan de Mareuil wziął go na stronę i począł mówić o małżeństwie ich dzieci. Nic nie zmieniło się, następna niedziela naznaczoną była na podpisanie kontraktu.
— Doskonale — rzekł Saccard. — Zamierzam nawet dziś już zawiadomić naszych przyjaciół o tym fakcie, jeżeli pan nie masz nic przeciw temu... Oczekuję tylko z tem na przybycie brata mego, ministra, który przyrzekł mi, że będzie.
Świeży deputowany wyraził swój zachwyt. W tejże chwili pan Toutin-Laroche podniósł głos, nabrzmiały widocznie żywem oburzeniem:
— Tak, moi panowie — mówił on do pana Michelin i dwu antreprenerów, którzy się zbliżyli — byłem tak dobroduszny, że pozwoliłem wmięszać moje nazwisko do takiej sprawy.
A ponieważ Saccard i Mareuil przystąpili napowrót do nich:
— Opowiadałem właśnie tym panom opłakaną historyę generalnego towarzystwa portów marokańskich, wiesz przecie, Saccardzie?
Ten ani drgnął. Towarzystwo, o którem mówiono, w tym czasie właśnie zbankrutowało z okropnym skandalem. Akcyonaryusze, zbyt ciekawi, chcieli dowiedzieć jak daleko zaszły urządzenia sławnych owych stacyj handlowych na wybrzeżach morza Śródziemnego i ankieta sądownicza wykazała, że porty marokańskie istnieją wyłącznie tylko na planach inżynierów, prześlicznych planach, rozwieszonych na ścianach biur Towarzystwa. Od tej chwili pan Toutin-Laroche krzyczał zapamiętalej jeszcze od akcyonaryuszów, oburzał się, domagał, aby zwrócono mu jego nazwisko, wolne od wszelkiej zakały. I wyrabiał tyle hałasu, że rząd, ażeby uspokoić a zarazem zrehabilitować w opinii publicznej tego człowieka, tak pożytecznego sobie, zdecydował się wysłać go do senatu. Tak to udało mu się wyłowić ten fotel tyle upragniony, w sprawie, która oniemal nie zaprowadziła go pod sąd policyi poprawczej.
— Za dobry pan jesteś, że się tem wszystkiem zajmujesz — mówił Saccard. — Wskaż pan tylko na wielkie twe dzieło, na kredyt gruntowy, ten bank, który wyszedł zwycięzko ze wszystkich przesileń finansowych.
— Tak — poszepnął Mareuil — to najlepsza na wszystko odpowiedź.
„Kredyt gruntowy“ w samej rzeczy wyszedł był właśnie świeżo z wielkich ambarasów, starannie ukrywanych. Pewien minister, wielce czuły dla tej instytucyi finansowej, która trzymała miasto Paryż za gardło, obmyślił nagłą hausę, którą pan Toutin-Laroche znakomicie się posłużył. Nic nie łechtało więcej jego próżności, jak pochwały oddawane pomyślnemu rozwojowi gruntowego kredytu. Wywoływał je sam zazwyczaj. Podziękował panu de Mareuil wzrokiem i pochylając się ku baronowi Gouraud, na którego fotelu opierał się poufale, spytał go:
— Czy dobrze tu panu, czy czasem nie za gorąco?
Baron wydał mruk jakiś lekki.
— Spada, spada wciąż — dodał pan Toutin-Laroche półgłosem, zwracając się w stronę tych panów.
Pan Michelin uśmiechał się, przymykając od czasu do czasu powieki, ruchem łagodnym, aby się przyjrzeć czerwonej swej orderowej wstążeczce. Mignon i Charrier silnie ustawieni na wielkich nogach, zdawali się daleko już swobodniej nosić fraki, odkąd przyozdobili się brylantami. Była już wszakże bez mała północ, zgromadzenie poczynało się niecierpliwić; nie pozwalało sobie wprawdzie szemrać, ale wachlarze poruszały się jakoś nerwowiej i szmer rozmów wzrastał.
Nakoniec pan Hupel de la Noue pojawił się ponownie. Wysunął był już ramię przez wązki otwór, kiedy spostrzegł panią d’Espanet, wchodzącą nakoniec na estradę; panie te wszystkie zajęły już miejsca do pierwszego obrazu i czekały tylko na nią jedną. Prefekt odwrócił się plecami do publiczności i widać było jak rozmawiał z margrabiną, ukrytą za firankami. Zniżył głos i z ukłonami, które przesyłał końcami palców mówił:
— Serdeczne moje powinszowania, margrabino, kostium pani jest czarowny.
— Mam pod nim jeszcze daleko piękniejszy! — odpowiedziała nieco ryzykownie piękna pani, wybuchając mu w sam nos śmiechem, tak jej się wydawał pociesznym w tych draperyach.
Śmiałość tego żartu zadziwiła na chwilę pana Hupel de la Noue, ale uspokoiwszy się, coraz więcej zaczął się słówkiem tem zachwycać w miarę, jak je pogłębiał:
— Ach! ach! znakomite, znakomite! — szepnął z miną szczerego uwielbienia.
Spuścił róg zasłony, przyłączył się do grupy poważnych panów, zamierzając nacieszyć się swem dziełem. Nie był to już ten sam człowiek, co biegał pomięszany w poszukiwaniu opaski z liścia „nimfy Echo“. Promieniał cały, sapał, ocierał sobie czoło. I teraz jeszcze miał biały kontur małej rączki na rękawie fraka; a w dodatku jeszcze prawa rękawiczka poplamiona była różem na wielkim palcu; niezawodnie zamaczał koniec palca w słoiku z różem której z tych dam. Uśmiechał się, wachlował, bąkał:
— Zachwycająca jest, porywająca, zdumiewająca prawdziwie!
— Kto taki? — spytał Saccard.
— Margrabina. Wyobraź sobie, co mi w tej chwili powiedziała...
I opowiedział jej dowcip. Uznano go za znakomity. Panowie powtarzali go sobie. Nawet pełen godności zawsze pan Haffner, który się zbliżył do tej grupy, nie mógł się powstrzymać od przyklaśnięcia.
W tej chwili fortepian, ukryty tak, że mało kto go widział, począł grać walca. Wówczas głęboka cisza zaległa cały salon. Walec miał jakieś zawroty kapryśne, nieskończone, a jedna fraza rozkoszna, upajająca, taż sama, powtarzała się w nim i gubiła w trelu słowiczym; potem głosy ciche, zgłuszone podejmowały ją znowu powolniej. Było to dziwnie zawrotne. Panie z głowami nieco pochylonemi, uśmiechały się. Odgłos ten fortepianu natomiast spłoszył wesołość pana Hupel de la Noue. Spoglądał na aksamitną czerwoną firankę z trwogą, mówił sobie, że powinien był ustawić sam panią d’Epanet, tak jak ustawił był inne.
Zasłona rozchyliła się zwolna, fortepian przycichł, jakby echem tylko powtarzając walec zmysłowy. Szept tłumiony przebiegł salon. Panie pochyliły się naprzód, mężczyźni wysuwali głowy a zachwyt przejawiał się tu i owdzie jakimś zbyt głośno wypowiedzianem słowem, jakiemś mimowolnem westchnieniem, stłumionym śmieszkiem. Trwało to wszystko pięć długich minut pod jarzącym blaskiem trzech żyrandoli.
Pan Hupel de la Noue, uspokojony, uśmiechał się z błogością do swego poematu. Nie mógł powstrzymać się, aby otaczającym go nie powtórzyć tego, co powtarzał już od miesiąca:
— Miałem zamiar pierwotnie napisać to wierszem... Ale nieprawdaż? tak jest to szlachetniejsze, czystszych linij, bliższe starożytnego klasycyzmu.
Potem kiedy walc kołysał bez końca swą melodyę upajającą, on dawał wyjaśnienia. Mignon i Charrier przybliżyli się i słuchali go uważnie.
— Znacie państwo wszyscy przedmiot, nieprawdaż? Piękny Narcyz, syn strumienia Cefizus i nimfy Liriope, wzgardził miłością nimfy Echo... Echo była w orszaku Junony, którą zabawiała swemi rozmowy przez ten czas kiedy Jowisz biegał po świecie... Echo, córa Powietrza i Ziemi, jak wiecie...
I upajał się poezyą baśni. Potem więcej poufnym już tonem:
— Sądziłem, że imaginacyi mojej mogę cokolwiek puścić wodze... Nimfa Echo prowadzi pięknego Narcyza do Wenery, do groty morskiej, po to, aby go bogini zapaliła płomieniem swych ogni. Ale bogini jest tu bezsilną. Młodzieniec okazuje swem zachowaniem, że bynajmniej nie został wzruszony.
Tłómaczenie nie było potrzebne bynajmniej, mało osób bowiem ze zgromadzenia rozumiało właściwe znaczenie grup obrazu. Skoro prefekt wymienił osoby półgłosem, unoszono się więcej jeszcze. Mignon i Charrier wytrzeszczali wciąż z całej siły oczy. Oni nic tu nie zrozumieli.
Na estradzie, między firankami z czerwonego aksamitu widać było wydrążenie skały. Dekoracya zrobiona była z jedwabiu łamiącego się w wielkie fałdy, naśladujące załomy skały, na której wymalowane były muszle, ryby, wielkie trawy morskie. Podłoga wznosiła się nakształt wzgórka i pokryta była tym samym jedwabiem, na którym dekorator przedstawił piasek cienki, narzucony perłami i źdźbłami srebra. Była to rezydencya bogini. Tam, na wierzchołku wzgórza, pani de Lauwerens w kostiumie Wenery stała wyprostowana; nieco tęga, nosiła różowe trykoty z dostojeństwem księżniczki Olimpu, pojęła swą rolę, jako władczyni miłości z wielkiemi oczyma surowemi i pożerającemi. Po za nią ukazywała tylko główkę złośliwą, skrzydła i kołczan, drobna pani Daste, uśmiechająca się, stanowiąc milutkiego kupidyna. Potem z jednej strony wzgórza trzy gracye: pani de Guende, Teissière, de Meinhold, całe w muślinach, uśmiechały, porozumiewały się wzajem, obejmując uściskiem jak w grupie Pradiera; z drugiej znów strony magrabina d’Espanet i pani Haffner owinięte w tenże sam zwój koronek, ujęte w pół ze zmięszanemi włosami stanowiły ryzykowną partyę obrazu, wspomnienie Lesbos, które pan Hupel de la Noue objaśniał cichszym już głosem, dla mężczyzn wyłącznie, powiadając, że przez to chciał wykazać potęgę Wenus.
U stóp pagórka hrabina Vanska przedstawiała Rozkosz; wyciągała się, wstrząsana ostatnim spazmem z oczyma wpółotwartemi, zamierającemi, jakby znużona; mocna brunetka rozwiązała czarne swe włosy a tunika jej, narzucona płomykami płowemi ukazywała miejscami płonącą skórę. Gamma kostiumów, począwszy od śnieżystej bieli zasłony Wenery aż do ciemnej purpury tuniki Rozkoszy, przechodziła łagodnie, stopniowo rozpływając się w ogólnym tonie różowym, koloru ciała. A pod promieniem elektrycznym, umiejętnie skierowanym na scenę przez jedno z okien od ogrodu, gaza, koronki, wszystkie te powiewne lekkie materye przezrocze spływały tak doskonale harmonijnie z ramionami i trykotami, że różowawa ta biel zdawała się żyć i że nie wiedziało się już czy te panie nie posunęły czasem plastyki prawdy aż do zaniechania zupełnie trykotów.
To była tylko apoteoza; dramat rozgrywał się na pierwszym planie. Na lewo Renata, w roli nimfy Echo, wyciągała ramiona ku potężnej bogini, z głową nawpół zwróconą w stronę Narcyza, błagalna, jakby go chciała skłonić, aby popatrzał na Wenus, której sam widok zapala straszliwe serca płomienie; ale Narcyz, stojący po prawej stronie, odmawiał gestem jej prośbie, oczy przysłaniając ręką, stał zimny jak bryła lodu. Kostiumy dwu tych osób nieskończony kłopot sprawiały wyobraźni pana Hupel de la Noue. Narcyz, w postaci pół-boga leśnego, miał na sobie kostyum idealnego myśliwca, trykot zielonkawy, krótka westka przystająca, gałązka dębu we włosach. Suknia nimfy Echo była sama w sobie już kompletną alegoryą; były na niej wielkie drzewa, wielkie góry, miejsca, gdzie głosy Ziemi i Powietrza odpowiadają sobie wzajem; była skałą ze względu na biały atłas swej sukni, lasem — z przepaski z liścia, która okrążała stan jej, niebem przeczystem przez mgłę niebieskiej gazy stanika. A wszystkie grapy zachowywały nieruchomość posągów, cielesna nuta Olimpu śpiewała tonami tych linij w olśniewającym szerokim światła promieniu, kiedy tymczasem fortepian wciąż zawodził miłosną melodyę, przenikającą skargą, przerywaną głębokiem westchnieniem czasami.
Ogólnie uznano, że Maksym był zachwycająco zbudowany. W tym odmownym geście występowało lewe jego biodro plastycznie i zwracano na nie ogromnie uwagę. Wszystkie pochwały jednak zachowano głównie dla wyrazu twarzy Renaty. Wedle wyrażenia pana Hupel de la Noue, była ona „boleścią niezaspokojonej żądzy“. Miała cierpki jakiś uśmiech na ustach, poddającej się pokornie kobiety, czatowała, zda się na swoją zdobycz z błagalnem spojrzeniem zgłodniałej wilczycy, która w połowie tylko zakrywa zęby. Pierwszy obraz poszedł dobrze z wyjątkiem tylko tej waryatki Adeliny, która poruszała się i z wielkim trudem zaledwie powstrzymywała niepokonaną ochotę śmiechu. Firanka zasunęła się i fortepian umilkł.
Wtedy dopiero poczęto oklaskiwać dyskretnie i rozmowy ponownie podjęto. Szeroki powiew miłości, powstrzymywanej na wodzy żądzy, powiał od tych nagich ciał na estradzie na cały salon, w którym kobiety na swych fotelach coraz więcej omdlewające przybierały pozy a mężczyźni szeptali sobie wzajem coś do ucha z uśmiechami. Był to szept sypialni, półcisza dobrego towarzystwa, pożądanie rozkoszy, formułujące się zaledwie drżeniem ust; i w niemych tych spojrzeniach, spotykających się wśród zachwytu towarzyskiej przyzwoitości, było brutalne zuchwalstwo miłości ofiarowanych i przyjmowanych od jednego spojrzenia.
Oceniano bez końca doskonałości fizyczne każdej z tych pań z osobna. Ich kostiumy nabierały tu takiej samej niemal wagi, jak ich ramiona. Kiedy panowie Mignon i Charrier chcieli o coś jeszcze zapytać pana Hupel de la Noue, zdumieni zostali nie zastając go już obok siebie, zniknął napowrót, poza estradą.
— Opowiadałam ci więc, moja prześliczna — mówiła pani Sydonia, nawiązując przerwaną przez pierwszy obraz rozmowę — że otrzymałam list z Londynu, już wiesz? w sprawie owych trzech miliardów... Osoba, której powierzyłam poszukiwania, donosi mi, że o ile jej się zdaje, znalazła kwit bankiera. Anglia zatem widocznie miałaby zapłacić... Przyprawiło mnie to o chorobę, czuję się niezdrową od dziś rana.
Była w rzeczy samej źółtszą jeszcze niż zazwyczaj w tej sukni czarnoksiężniczej, posianej gwiazdami. A ponieważ pani Michelin jej nie słuchała, mówiła dalej już ciszej znacznie, mrucząc sobie, że to niepodobieństwo, aby Anglia miała dobrowolnie zapłacić i że stanowczo trzeba jej będzie wybrać się samej do Londynu.
— Kostium Narcyza był bardzo ładny, nieprawdaż? — spytała Ludwika pani Michelin.
Ta uśmiechnęła się. Patrzała na barona Gouraud, który zdał się odmłodzonym istotnie w swym fotelu. Pani Sydonia, widząc gdzie biegły jej spojrzenia, pochyliła się i szeptała jej w ucho, tak, żeby dziecko nie posłyszało:
— Czy dotrzymał?
— Tak — odpowiedziała młoda kobieta omdlewająco, odgrywając do złudzenia rolę almei. — Wybrałam sobie domek w Louvecienne i otrzymałam już dowód własności od jego adwokata... Ale zerwaliśmy już z sobą, nie widuję go...
Ludwika miała słuch szczególniej delikatny, tam zwłaszcza, gdzie chodziło o podchwycenie tego, co przed nią ukryć chciano. Popatrzała na barona Gouraud z wyzywającym wyrazem pazika i rzekła spokojnie do pani Michelin:
— Czy pani nie uważa, że ten baron jest okropny, ohydny prawdziwie?
Potem dodała, wybuchając śmiechem:
— Nieprawdaż pani, jemu powinni byli powierzyć rolę Narcyza. Wyglądałby przecudnie w bladozielonych trykotach...
Widok Wenus, tego zakątka rozkoszy Olimpu, w samej rzeczy ożywił starego senatora. Zachwytem błyszczące jego oczy obiegały salę, wpół obrócony winszował Saccardowi. W zgiełku, który napełniał salon, gromadka poważnych mężów w dalszym ciągu rozmawiała o interesach i polityce. Pan Haffner mówił, że mianowany został prezydentem sądu, utworzonego do regulowania kwestyj indemnizacyjnych. Wtedy rozmowa przeszła na nowe prace Paryża, na ten bulwar księcia Eugeniusza, o którym poczynano już na seryo mówić wpośród publiczności. Saccard pochwycił w lot sposobność; mówił o jednej znajomej sobie osobie, o pewnym właścicielu, który zapewne zostanie również wywłaszczonym. I patrzał w twarz tych panów. Baron kiwnął zlekka głową; pan Toutin-Laroche posunął się tak dalece, że oświadczył, iż nie ma nic nieprzyjemniejszego jak zostać wywłaszczonym; pan Michelin potakiwał i zezował jeszcze więcej, wpatrując się w swój order.
— Indemnizacya bez względu na jej wysokość nie opłaci człowiekowi przykrości wywłaszczenia — zakonkludował mądrze pan de Mareuil, który chciał być przyjemnym dla Saccarda.
Zrozumieli się. Ale Mignon i Charrier wysunęli naprzód swe interesa osobiste. Zamierzali oni, jak mówili, wyprowadzić się wkrótce do Langres, prawdopodobnie, pozostawiając sobie tylko mieszkanie, na wypadek przyjazdu, w Paryżu. Wywołali uśmiech tych wszystkich panów opowiadając im, że po wystawieniu wspaniałego pałacu na bulwarze Malesherbes, uznali go tak pięknym, że nie mogli oprzeć się chęci sprzedania go natychmiast. Brylanty były dla nich zapewne pociechą, na którą sobie pozwolili po tej stracie. Saccard śmiał się z przymusem; dawni jego wspólnicy zebrali olbrzymie zyski w interesie, w którym on odegrał rolę wywiedzionego w pole. A ponieważ antrakt się przedłużał, zdania o piersiach Wenus i sukni nimfy Echo przerywały rozmowę poważnych mężów.
Po upływie dobrej pół godziny, pan Hupel de la Noue ukazał się ponownie. Szedł tryumfalnie a nieporządek jego tualety wzmógł się jeszcze bardziej. Powracając na swe miejsce poprzednie, napotkał pana de Mussy. Uścisnął mu rękę w przelocie, potem zawrócił po to, aby go spytać:
— Nie wiesz pan jeszcze o najświeższym dowcipie margrabiny?
I opowiedział mu go, nie czekając na odpowiedź. Coraz więcej był nim przejęty, komentował go, nakoniec począł znajdować niesłychanie naiwnym. „Mam pod spodem jeszcze daleko piękniejszy!“. Był to okrzyk mimowolnie płynący z serca.
Ale pan de Mussy nie był bynajmniej tego zdania. Uznał ten dowcip za wielce nieprzyzwoity. Przed niedawnym czasem został on wcielony jako attaché do ambasady angielskiej, gdzie jak mu zapowiedział minister zachowanie poważne było nieodzowną koniecznością. Odmawiał teraz, kiedy mu proponowano prowadzenie kotyliona, udawał daleko starszego, nie wspominał już o swojej miłości dla Renaty, której kłaniał się z głęboką powagą skoro ją spotkał.
Pan Hupel de la Noue przyłączał się właśnie do gromadki, stojącej po za fotelem barona, kiedy fortepian ozwał się marszem tryumfalnym. Głośny podkład akordów zabrzmiał na klawiszach, rozpoczynając śpiew szeroki, rozległy, w którym chwilami słychać było jakiś dźwięk kruszczowy. Po każdej frazie, głos donośniejszy poczynał znowu, akcentując rytm. Było to brutalne a wesołe.
— Zobaczycie panowie — szepnął pan Hupel de la Noue — może posunąłem cokolwiek za daleko licencyę poetycką, ale zdaje mi się, że mi się to zuchwalstwo powiodło... Nimfa Echo, widząc, że Wenus jest bezsilną wobec pięknego Narcyza, prowadzi go do dziedzina Plutona, boga bogactw i kosztownych kruszców... Po pokusach ciała, pokusa złota.
— To klasyczne — odpowiedział suchy pan Toutin-Laroche z ujmującym uśmiechem. — Znasz pan swoje czasy, panie prefekcie...
Firanki roztwierały się, fortepian coraz odzywał się głośniej. Było to formalne olśnienie. Promień elektryczny padał na przepych blasków, w których widzowie w pierwszej chwili dojrzeli tylko ognisko, gdzie się topiły sztaby złota.
Nowa grota wydrążała się w głębi; ale to już nie był pełen świeżości przybytek Wenery, skąpany w blaskach zamierających na piasku, posianym perłami pierwszego planu; ta tutaj widocznie znajdować się musiała gdzieś we wnętrzu ziemi, w pokładzie jakimś gorejącym a głębokim, szczelinie starożytnego piekła, rozpadlinie jakiejś miny topiących się kruszców, zamieszkiwanej przez Plutona. Jedwab, naśladujący skałę, poprzerzynany był metalicznemi pręgami, ściekami, które były niby tyłami starego świata, kędy dopływały nieobliczone skarby i wieczyste życie ziemi. Na dole, dzięki zuchwałemu anachronizmowi pana Hupel de la Noue rozsypane były złote dwudziesto-frankówki; luidory rozłożone, istny potop luidorów nagromadzonych w stos wielki.
Na szczycie tego stosu złota siedziała pani de Guende w roli Plutona. Pluton kobieta, Pluton ukazujący obnażone piersi z pancerza sukni, zapożyczonej od wszystkich metali. W około boga grupowały się stojące lub w pół leżące, połączone w grona lub wykwitające na osobności czarodziejskie kwiaty tej groty, kędy kalifowie z „Tysiąca i jednej nocy“ zsypali snać swe skarby: pani Haffner, jako Złoto, w spódnicy sztywnej i połyskującej jak szata biskupia; pani d’Espanet, jako Srebro, błyszcząca księżycowem światłem; pani de Lauwerens, gorącym błękitem jaśniejąca jako Szafir a tuż obok niej mała pani Daste jako Turkus uśmiechniony, delikatnie błękitniejący; dalej rozsypywały się Szmaragd, pani de Meinhold, i Topaz, pani Teissière; poniżej zaś hrabina Vanska użyczała ciemnego swego żaru Koralowi, rozciągnięta, z ramionami wzniesionemi w górę, obciążonemi koralowemi wisiorkami, podobna do potwornego a zachwycającego polipa, ukazującego niewieście ciało z rozchylonej różowej skorupy. Panie te miały naszyjniki, bransoletki, kompletne garnitury, wykonane z tego kruszcu, który każda z nich przedstawiała. Wielce zwracały uwagę powszechną na siebie oryginalne biżuterye pani d’Espanet i Haffner, złożone wyłącznie z drobnych pieniążków złotych i srebrnych, nowiuteńkich.
Na pierwszym planie dramat rozgrywał się tak samo i w tem samem jeszcze znajdował stadium: nimfa Echo kusiła Narcyza, który wciąż jeszcze odtrącał pokusę gestem. I oczy widzów przywykały, zachwycone, do tej rozwartej przepaści płonącego wnętrza globu, do tego stosu złota, na którym tarza się bogactwo świata.
Drugi ten obraz miał większe jeszcze powodzenie niż pierwszy. Pomysł wydał się wszystkim niezmiernie dowcipny i zręczny. Zuchwała myśl stosu sztuk dwudziestofrankowych, ten strumień nowoczesnych kas, wylewający się na urywek dawnej mitologii greckiej, zachwycił zwłaszcza wyobraźnię pań i finansistów tu zebranych. Słowa: „co tu złota! co tu pieniędzy!“ obiegały wśród uśmiechów, wśród dreszczy zachwytu; i niezawodnie każda z tych pań i każdy z panów marzył o tem, aby to wszystko zabrać do siebie i zamknąć w jakiej piwnicy.
— Anglia wypłaciła, to miliardy pani — szepnęła złośliwie Ludwika do ucha pani Sydonii.
Pani Michelin, z ustami nieco rozchylonemi pożądaniem i zachwytem, odsłaniała welony almei, pieściła ten stos złota błyskającemi oczyma; grupa ludzi poważnych promieniała. Pan Toutin-Laroche szepnął coś do ucha baronowi, na którego twarz wystąpiły żółte plamy. Mignon i Charrier zaś, mniej wstrzemięźliwi, wymówili z naiwnością grubiańską:
— Do dyabła, byłoby tu za co zburzyć cały Paryż i odbudować go na nowo!
Słowo to uznał głębokiem Saccard, który poczynał wierzyć, że Mignon i Charrier drwili sobie ze świata, udając głupców. Kiedy firanka zasunęła się i fortepian zakończył marsz swój tryumfalny wielkim hałasem nut, sypiących się jedna na drugą jak ostatnie zsypywanie się talarów, wybuchły oklaski, daleko teraz żywsze, o wiele przedłużone.
W trakcie drugiego tego obrazu jednakże ukazał się we drzwiach salonu minister ze swoim sekretarzem panem de Saffré. Saccard, który niecierpliwie wyczekiwał na pojawienie się brata, śledząc ciągle wejście, chciał rzucić się na jego spotkanie. Ale ten gestem prosił go, aby się nie ruszał z miejsca. I sam podszedł teraz do gromadki poważnych mężów. Skoro kurtyna zapadła i spostrzeżono go, długi szept przebiegł salon, wszystkie głowy się odwróciły, minister był przeciwwagą powodzenia „Miłości pięknego Narcyza i nimfy Echo“.
— Pan jesteś poetą, panie prefekcie — rzekł, uśmiechając się do pana Hupel de la Noue. — Ogłosiłeś dawniej już tom wierszy, zatytułowanych „Volubilis“, jeśli się nie mylę?... Widzę, że administracyjne kłopoty nie wysuszyły pańskiej wyobraźni...
Prefekt poczuł w tym komplemencie ostrze epigramatu. Nagłe pojawienie się przełożonego zdetonowało go tem więcej, że rzuciwszy okiem po swojem ubraniu, aby się przekonać czy porządnie wygląda, spostrzegł na rękawie fraka ślad małej białej rączki, którego nie śmiał już teraz zetrzeć. Pochylił się głębokim ukłonem i wybąknął coś niezrozumiałego.
— Prawdziwie — ciągnął dalej minister, zwracając się do pana Toutin-Laroche, barona Gouraud i innych osób otaczających go — całe to złoto było czarownem widowiskiem... Dokazalibyśmy wielkich rzeczy, gdyby tak pan Hupel de la Noue bił dla nas pieniądze...
Było to w języku ministeryalnym żywcem toż samo, co panowie Mignon i Charrier wypowiedzieli po prostu.
Wówczas pan Toutin-Laroche i inni poczęli mu asystować, opierając się na ostatnich słowach ministra: Cesarstwo i tak już dokazało cudów; nie złota to mu brakło, dzięki wysokiemu doświadczeniu władzy; nigdy chyba Francya nie zajęła piękniejszej pozycyi w obec całej Europy. I panowie ci płaszczyli się tak okropnie, że sam minister zmienił w końcu przedmiot rozmowy. Słuchał ich ze spuszczoną głową, z kącikami ust nieco wzniesionemi w górę, co nadawało szerokiej jego białej twarzy, wygolonej starannie wyraz powątpiewania i uśmiechnionej pogardy.
Saccard, który chciał naprowadzić rozmowę na oznajmienie małżeństwa Maksyma i Ludwiki, manewrował, żeby znaleźć zręczne przejście. Udawał wielką poufałą zażyłość a brat jego grał rolę dobrodusznego człowieka, godził się na oddanie mu przysługi okazywania, że go bardzo kocha. Był on rzeczywiście wyższym, po nad ten tłum cały, z jasnem, bystrem swem spojrzeniem, z widoczną wzgardą dla maluczkich szalbierstw, z szerokiemi ramionami, które jednem wstrząśnieniem mogły cały ten świat wywrócić. Kiedy wreszcie rozmowa doszła do kwestyi małżeństwa, okazał się ujmującym, dał do zrozumienia, że ma w pogotowiu dla synowca podarek weselny; mówił o nominacyi Maksyma na audytora w Radzie stanu. Powtórzył nawet po dwakroć bratu z miną serdecznej otwartości:
— Powiedzże, proszę, twemu synowi, że będę mu świadkiem przy ślubie.
Pan de Mareuil rumienił się z radości. Winszowano Saccardowi, pan Toutin-Laroche ofiarował się na drugiego świadka. Potem nagle poczęto rozmawiać o rozwodach. Jeden z członków opozycyi miał właśnie tę „smutną odwagę“, mówił pan Haffner, bronienia tej hańby społeczeństwa w Izbie. I wszyscy poczęli się oburzać. Ich moralność znajdowała niesłychanej głębokości orzeczenia na potępienie rzeczy tak ohydnej. Pan Michelin uśmiechał się przez ten czas nieśmiało do ministra a Mignon i Charrier zauważyli ze zdziwieniem, że kołnierz ministeryalnego fraka był zużyty.
Pan Hupel de la Noue przez ciąg tej rozmowy stał zaambarasowany, opierając się o fotel barona Gouraud, który zamienił z ministrem tylko milczące uściśnienie dłoni. Poeta nie śmiał opuścić swego miejsca. Nieokreślone uczucie, obawa okazania się śmiesznym, lęk utracenia łaski swego przełożonego zatrzymywały go tu wbrew szalonej ochocie oddalenia się, aby poustawiać do ostatniego obrazu te panie na estradzie. Oczekiwał, aby jakieś słówko zręczne przyszło mu na myśl, które napowrót przywróciłoby mu łaskę szefa. Ale na złość nic nie mógł wynaleźć. Z każdą chwilą czuł się więcej zażenowanym, skoro spostrzegł wreszcie pana de Saffré; ujął go pod ramię, przyczepił się do niego, jak do deski wybawienia. Młody człowiek przyszedł dopiero, była to zatem świeża ofiara.
— Nie słyszałeś pan dowcipu margrabiny? — spytał go prefekt.
Ale był już tak pomieszany, że nie umiał przedstawić rzeczy w sposób zręczny, zaciekawiający. Mięszał się.
— Powiedziałem jej: „Pani masz prześliczny kostium“ — a ona odpowiedziała mi...
— „Mam inny daleko piękniejszy pod spodem“ — dopowiedział spokojnie pan de Saffré. — To stare, mój drogi, okropnie stare.
Pan Hupel de la Noue popatrzał na niego zmięszany. Ten dowcip był stary a on zamierzał jeszcze pogłębić swój komentarz co do naiwności niezmiernej tego okrzyku, wyrywającego się wprost z serca!
— Stary, stary jak świat — powtarzał sekretarz. — Pani d’Espanet powtórzyła go już dwa razy w Tuileryach.
Był to cios ostateczny. Prefekt już drwił sobie z ministra, z całego tego salonu. Zwrócił się ku estradzie, kiedy fortepian rozpoczął jakieś smutne preludyum, którego nuty drżały i płakały razem; następnie skarga ta rosła, wlokła się powolnie a kurtyna rozsunęła się. Pan Hupel de la Noue, który już zniknął był za nią w połowie, zawrócił do salonu, posłyszawszy lekki zgrzyt pierścieni. Blady był, zrozpaczony; zadawał sobie gwałt niezmierny, aby nie połajać tych pań wszystkich. Ustawiły się same! To pewnie ta mała d’Espanet kierowała tym spiskiem, aby przyśpieszyć tylko zmianę kostiumów i obyć się całkiem bez niego. Ależ to nie było to, co być miało, to nic nie było już warte!
Powrócił, tłumiąc w sobie słowa gniewne. Poglądał na estradę, wzruszając ramionami, pomrukując:
— Nimfa Echo jest zanadto na brzegu... A ta noga pięknego Narcyza, nic szlachetności, nic a nic szlachetności linij...
Mignon i Charrier, którzy przystąpili, aby posłyszeć „wyjaśnienie“ odważyli się na pytanie:
— Co tam robią młodzieniec i kobieta, leżący na ziemi?
Ale nie odpowiedział im nic, nie chciał już dalej tłomaczyć swego poematu, a kiedy przedsiębiorcy nacierali:
— Eh, to mnie już nie obchodzi, odkąd te panie ustawiły się same, bezemnie! — wyrzekł.
Fortepian łkał miękiemi, rzewnemi dźwięki. Na estradzie polanka wśród lasu, gdzie szeroki promień elektryczny kładł się słoneczną plamą na liście drzew i ziemię, otwierając całą długą perspektywę zieleni. Była to polanka idealna z niebieskiemi drzewami i wielkiemi kwiatami żółtemi i czerwonemi, które wyrastały w górę na równi z dębami. Tu na skraju gazonu Wenus i Pluton stali tuż obok siebie, otoczeni całym rojem nimf, co się zbiegły z okolicznych lasów po to, aby im dwór utworzyć. Były tam córy lasów, córy strumieni, córy gór, wszystko śmiejące i nagie bóstwa leśne. A bożek i bogini tryumfowali, karali chłód dumnego, który wzgardził ich władzą; otaczające ich nimfy przypatrywały się ciekawie, z świętą trwogą, tej zemście Olimpu na pierwszym planie. Tu było rozwiązanie dramatu. Piękny Narcyz, leżący nad brzegiem strumienia, który spływał z dalszego planu sceny, przeglądał się w jasnem jego zwierciadle; prawdę posunięto tu do tego stopnia, że położono taflę prawdziwego lustra w głębi strumienia.
Ale nie był to już ów swobodny młodzieniec, wolny wędrowiec leśny; śmierć nachodziła nań pośród upodobania, z którem przyglądał się odbiciu własnej postaci w łożysku wód, śmierć odbierała mu siły a Wenus, wyciągniętym palcem jak wieszczka w alegorycznych teatralnych obrazach, skazywała go na ten los okrutny.
Zamieniał się w kwiat, członki jego zieleniały, wydłużały się, w tym obcisłym kostiumie z zielonego atłasu; łodyga giętka, nogi zlekka wygięte niebawem miały zanurzyć się w ziemi, zapuścić korzenie, kiedy natomiast biust, przyozdobiony szerokiemi płatkami białego atłasu, rozwijał się w cudną koronę kwiatu. Jasno-blond włosy Maksyma dopełniały złudzenia, tworząc długiemi swemi zwojami żółte słupki pośród białości listków korony. I wielki ten kwiat rodzący się, człowieczy jeszcze, pochylał główkę ku źródłu z oczyma rozmarzonemi, z twarzą uśmiechnioną pod wpływem rozkosznej ekstazy, jak gdyby piękny Narcyz w śmierci nakoniec zadowolnił tę potrzebę, tę żądzę trawiącą, którą sam w sobie wytworzył.
O kilka kroków dalej nimfa Echo zamierała także, zamierała z niezaspokojonych pragnień serca; czuła jak zwolna twardość ziemi ją ogarnia, czuła jak płonące jej członki lodowacieją i twardną. Nie była zwyczajną skałą, mchem porosłą, ale białym marmurem pięknemi swemi ramionami, śnieżystą bielą swej długiej sukni, z której przepaska z liści i błękitny obłoczek gazy osunęły się na ziemię. Opadła pośród atłasów swej sukni, załamującej się w szerokie fałdy, podobne do zrębów paryjskiego marmuru, pochylała się osłabła, nie mając nic już w sobie żywego w tem ciele, zamienionem w posąg, jak tylko oczy kobiety, oczy błyszczące, utkwione nieruchomie w kwiat wodny, pochylony omdlewająco nad zwierciadlaną taflą strumienia.
I zdawało się, że wszystkie szmery miłosne lasu, wszystkie echa polanek, tajemnicze dreszcze liści, głębokie westchnienia niebotycznych dębów roztrącały się o marmurowe ciało nimfy Echo, której serce się krwawiło wciąż w złomie marmuru i powtarzało w dal najlżejsze skargi Ziemi i Powietrza.
— Oh, jakże go też dziwacznie ubrali, tego biednego Maksyma! — szepnęła Ludwika. — A pani Saccard, przysięgłabym, że umarła...
— Cała pokryta jest pudrem — ozwała się pani Michelin.
Inne, niezbyt uprzejme zdania były w obiegu. Ten trzeci obraz nie miał już powodzenia dwu pierwszych. Było to przecież tragiczne rozwiązanie, które entuzyazmowało właśnie pana Hupel de la Noue; zachwycał się tu głównie swym talentem. Uwielbiał w nim sam siebie, jak jego Narcyz, rozkoszujący się odbiciem swego obrazu w wodach strumienia. Włożył weń całą masę intencyj poetycznych i filozoficznych.
Kiedy firanki zasunięto po raz już ostatni i kiedy widzowie poczęli klaskać jako ludzie dobrze wychowani, przejął go żal niezmierny, że uległ popędowi gniewu, nie chcąc tłomaczyć ostatniej kartki swego poematu. Zapragnął wówczas osobom, co go otaczały dać klucz do rzeczy uroczych, wzniosłych lub po prostu drastycznych tylko, które przedstawiali piękny Narcyz i nimfa Echo i spróbował nawet tłomaczyć co znaczyli ta Wenus i Pluton w głębi polanki; ale ci panowie i panie, których umysły trzeźwe i praktyczne zrozumiały grotę zmysłów i grotę złota, nie troszczyli się już bynajmniej o zgłębienie mitologicznego wątka i zawiłości mitu prefekta. Tylko Mignon i Charrier, którzy chcieli wszystko rozumieć, byli tyle dobrodusznymi, że jęli go wypytywać. Pochwycił ich coprędzej i trzymając we framudze okna przez dwie godziny blizko opowiadał o „Metamorfozach“ Owidyusza.
Minister jednak opuszczał już zebranie. Usprawiedliwiał się, że nie może już czekać dłużej na piękną panią Saccard, aby jej powinszować skończonej gracyi, z jaką wykonała rolę nimfy Echo. Dwa czy trzy razy okrążył był salon dokoła, wsparty na ramieniu brata, witając tu i owdzie którego z mężczyzn uściskiem dłoni, kłaniając się paniom. Nigdy dotąd jeszcze nie kompromitował się tak dalece dla Saccarda. Pozostawił go rozpromienionego, kiedy na progu salonu powiedział doń głośno:
— Czekam cię jutro rano. Przyjdź do mnie na śniadanie.
Bal miał się rozpocząć. Służba ustawiła wzdłuż ścian fotele pań. Wielki salon wydłużał się teraz, począwszy od małego żółtego saloniku aż do estrady, pełen blasków, ściekających strumieniami z trzech wielkich żyrandoli. Gorąco wzrastało, czerwone obicia przyciemniały złoto mebli i plafonu swemi odblaskami. Oczekiwano z rozpoczęciem balu na powrót tych pań, nimfy Echo, Wenery, Plutona i reszty, które zmieniały jeszcze swe kostiumy.
Pani d’Espanet i pani Haffner ukazały się pierwsze. Przywdziały napowrót kostiumy z drugiego obrazu; jedna była Złotem, druga Srebrem. Otoczono je, poczęto winszować; a one opowiadały znów o swoich emocyach.
— Ja omal nie przepadłam — mówiła margrabina — ledwie mogłam się wstrzymać od śmiechu widząc z daleka wielki nos pana Toutin-Laroche wpatrzony we mnie!
— Zdaje mi się, że mam reumatyczny ból w karku — zapewniała omdlewająco jasnowłosa Zuzanna. — Nie, doprawdy, gdyby to było potrwało jeszcze jedną minutę dłużej, byłabym poruszyła głową i przybrała naturalną pozycyę, tak mnie strasznie już kark bolał.
Pan Hupel de la Noue we framudze, w którą wepchnął Mignona i Charrier, rzucał niespokojne spojrzenia w stronę grupy, która się utworzyła dokoła dwu kobiet; lękał się, aby tam nie żartowano sobie z niego. Reszta nimf przybywały jedna po drugiej; wszystkie przybrane były w kostiumy drogich kamieni; hrabina Vanska miała jako Koral szalone powodzenie, skoro zblizka przypatrzono się wytwornym szczegółom jej kostiumu. Potem wszedł Maksym, w czarnym fraku, elegancki, z uśmiechem na twarzy i w tejże chwili otoczyła go cała fala kobiet; postawiono go w pośrodku koła, poczęto żartować na temat jego roli kwiata i zamiłowania w zwierciadłach; on, niezmieszany bynajmniej, jakby przejęty uwielbieniem dla swej osoby, uśmiechał się ciągle, odpowiadał na żarty, przyznawał, że się sam uwielbia i że dostatecznie już jest obecnie uzdrowiony z swego upodobania w kobietach, aby nad nie przenosić samego siebie. Śmiano się coraz głośniej, grupa ta urastała wciąż, zajmowała cały środek salonu a młody człowiek tonął w powodzi ramion i świetnych kostiumów.
Skoro przecież Renata zeszła nareszcie, nastała jakaś pół-cisza nagle. Przywdziała nowy kostium tak oryginalnego wdzięku i takiej zarazem dziwnej śmiałości, że wszyscy ci panowie i panie, nawykli przecież do ekscentryczności i wybryków młodej kobiety, doznali jako pierwszego wrażenia — zdziwienia. Przebrana była za mieszkankę wyspy Otaiti. Kostium ten, jak się zdaje, należy do najprymitywniejszych; trykot cielistego koloru, poczynający się u piersi a kończący na nogach, pozostawiał szyję i ramiona odkryte; a na tym trykocie prosta bluza z muślinu, krótka i przybrana dwoma falbanami, aby nieco przysłonić biodra. Na głowie wieniec z polnych kwiatów; przy kostkach i u dłoni złote obręcze. I nic więcej. Była nagą. Trykot uginał się i przystosowywał do ciała pod bladym obłoczkiem bluzy; czyste linie tej nagości zacierały się zlekka pod obłoczkiem wolantów od kolan do połowy bioder, ale występowały znów i ukazywały się z po za przezroczy koronek przy najlżejszym ruchu. Była to dzikość urocza, córa ludu barbarzyńska a rozkoszna, zaledwie przysłonięta białą parą, owinięta we mgłę morską, wśród której odgadywało się każdą część jej ciała.
Renata, zarumieniona, zbliżała się szybkim krokiem. Celestyna, ubierając ją, rozdarła pierwszy trykot; na szczęście młoda kobieta w przewidywaniu tego wypadku, zaopatrzyła się była poprzednio już w drugi. Ten trykot rozdarty był przyczyną jej opóźnienia. Zdawała się mało troszczyć o swój tryumf. Dłonie jej płonęły, oczy połyskiwały gorączką. Uśmiechała się jednak, odpowiadała krótkiemi frazesami mężczyznom, którzy ją zatrzymywali po drodze, składając powinszowanie, zachwycając się gracyą każdej jej pozy w żywych obrazach. Pozostawiała za sobą istny ślad statku prującego fale, znaczący się czarnemi frakami mężczyzn zdziwionych i zachwyconych przejrzystością jej muślinowej bluzy. Kiedy doszła do grupy kobiet, co otaczały Maksyma, podniosły się urywane wykrzyki a margrabina poczęła jej się przyglądać od stóp do głowy z wyrazem rozrzewnienia na twarzy, szepcząc:
— Cudnie jest zbudowana...
Pani Michelin, której kostium almei stawał się straszliwie ciężkim wobec tej prostej obsłonki, skrzywiła usta, kiedy tymczasem pani Sydonia pomarszczona w czarnym czarnoksięzkim stroju, szeptała jej w ucho:
— Ale to już najwyższa nieprzyzwoitość, nieprawdaż, moja prześliczna?
— Ach, okropne! — rzekła, nakoniec ładna brunetka — jakżeby mąż mój się gniewał, gdybym ja się tak rozebrała!
Gromada poważnych mężów nie była bynajmniej tego zdania. Unosili się zdaleka. Pan Michelin, którego żona wmieszała tak nie w porę w tę sprawę, rozpływał się, aby zrobić przyjemność panu Toutin-Laroche i baronowi Gouraud, których zachwycał widok Renaty. Prawiono komplementów bez liku Saccardowi z powodu doskonałości kształtów jego żony. Kłaniał się, okazywał niezmiernie wzruszonym. Ten wieczór stanowczo szczęśliwym był dla niego i gdyby nie jakaś myśl uparta, która chwilami przebłyskiwała w jego oczach, kiedy rzucał szybkie spojrzenia swej siostrze, wydawałby się doskonale szczęśliwym.
— Powiedz pan, nigdy nam jeszcze tyle nie pokazała — powiedziała żartobliwie Ludwika Maksymowi do ucha, ukazując mu z pod oka Renatę.
Poprawiła się i z nieokreślonym uśmiechem dodała zaraz:
— Mnie przynajmniej.
Młody człowiek popatrzał na nią z niepokojem w twarzy, ale uśmiechała się dalej tak pociesznie jak uczeń szkolny, zadowolony, że mu się udało powiedzieć jakiś dowcip zanadto drażliwy cokolwiek.
Otworzono bal. Spożytkowano estradę od żywych obrazów, umieszczając na niej małą orkiestrę, w której dęte instrumenty przeważały; i głosy trąb rozlegały się wpośród idealnego lasu o błękitnych drzewach. Pierwszym był kontredans: „Ah! il a des bottes, il a des bottes, Bastien!“ który podówczas obiegał wszystkie sale taneczne. Polki, walce i mazurki następowały po kontredansach. Pary rozkołysane przesuwały się tam i napowrót zapełniając długą galeryę, podskakując pod biczem trąb, kołysząc przy śpiewie skrzypiec. Kostiumy, ta fala kobiet wszystkich krajów i wszystkich epok toczyły się jak mrowisko, pstrocizna żywych materyj. Rytm tańca, uniósłszy barwy w mozajce miarowej, sprowadzał nagle przy pewnem pociągnięciu smyczka tęż samą tunikę z różowego atłasu, tenże sam stanik z niebieskiego aksamitu do tegoż samego czarnego fraka. Potem inny znów ton smyczka, inny dźwięk trąby popychał pary, i długim szeregiem posuwał je dokoła salonu z kołysaniem łodzi, niby pod wiatru powiewem, co zerwał przywiązującą ją do brzegu linę. I tak ciągle, bez końca, przez przeciąg całych godzin. Czasami, między dwoma tańcami, która z pań przybliżała się do okna, aby odetchnąć lodowatem powietrzem; para jakaś odpoczywała na kozetce małego saloniku barwy jaskru, lub schodziła do oranżeryi, obchodząc do koła piaskiem wysypane jej aleje. Pod sklepieniem altan z lianów, w głębi ciepłych cieniów, gdzie dochodziły forta trąb, zaledwie widać było brzegi sukien i słychać omdlewające śmiechy kobiet.
Kiedy otwarto salę jadalną, przetworzoną w bufet z stolikami, zastawionemi przy ścianach i długim stołem pośrodku, gdzie się mieściły zimne mięsa, cały tłum wkroczył, popychając się i dusząc. Wysoki, piękny mężczyzna, który był tyle nieśmiałym, że trzymał kapelusz w ręku, tak przygwożdżony został do muru, że nieszczęsny kapelusz pękł z głuchą skargą. Zdarzenie to wywołało śmiech powszechny.
Rzucano się na pasztety, drób nadziewany truflami, wzajem rozpychając się łokciami grubiańsko. Był to istny rabunek, ręce spotykały się pośród mięs i lokaje nie wiedzieli już komu podawać wpośród tej zgrai ludzi eleganckich, których wyciągnięte ręce wyrażały jedyną obawę spóźnienia się i zastania półmisków opróżnionych. Jakiś pan podeszłego wieku gniewał się, że nie było bordeaux a szampan, jak zapewniał, zawsze mu sen odbiera.
— Powoli, panowie, powoli — mówił Baptysta poważnym swym głosem. — Wystarczy dla wszystkich.
Ale nikt go nie słuchał. Sala jadalna była przepełnioną a czarne fraki tłoczyły się u drzwi, zaniepokojone. Tu i owdzie gromadki stawały, jadły szybko w tłoku. Bardzo wielu jadło, nie pijąc wcale, nie mogli bowiem docisnąć się do kieliszków. Inni przeciwnie znowu pili tylko, daremnie nabiegawszy się bodaj za kawałkiem chleba.
— Słuchajcie, panowie — mówił pan Hupel de la Noue, którego Mignon i Charrier, znużeni wykładem mitologii, pociągnęli wreszcie do bufetu — nie dostaniemy nic, jeżeli nie zawiążemy spółki... Gorzej jeszcze jest w Tuilleryach i tam nabyłem niejakiego doświadczenia... Panowie podejmijcie się dostawy wina a ja postaram się o mięso.
Prefekt upatrzył sobie pieczeń baranią: Wyciągnął rękę w dobrą chwilę, kiedy się nieco rozsunęły ramiona i uniósł ją spokojnie, naładowawszy sobie poprzednio kieszenie bułkami. Przedsiębiorcy powrócili znów ze swej wyprawy, Mignon z jedną, Charrier z dwoma butelkami szampana pod pachą; ale nie mogli zdobyć więcej nad dwa kieliszki; powiedzieli wszakże, że to nic nie szkodzi, że będą pić z jednego. I panowie ci zabrali się do kolacyi na rogu żardiniery, gdzieś w kącie. Nie zdejmowali nawet rękawiczek, kładli sobie plastry baraniny na bułki a butelki trzymali wciąż pod pachą, z obawy aby im z kolei nie zabrano zdobyczy. Stojąc, rozmawiali z pełnemi ustami, pochyleni, z brodami zagłębionemi w kamizelki, aby sos spadał na dywan.
Charrier, skończywszy swoją butelkę a widząc że pozostały mu jeszcze bułki, poprosił któregoś z lokajów o kieliszek wina.
— Trzeba czekać, panie! — odpowiedział z gniewem służący, oszołomiony, który formalnie stracił już głowę tak dalece, że zapomniał, iż nie znajduje się w czeladniej izbie. — Wypito już trzysta butelek!...
Jednakże odgłos orkiestry coraz wyraźniej dobiegał tu od chwili do chwili, niby nagły powiew. Tańczono polkę „Pocałunków“, słynną na balach publicznych, której rytm każdy tancerz miał zaznaczyć pocałowaniem tancerki. Pani d’Espanet ukazała się we drzwiach sali jadalnej, czerwona, z cokolwiek potarganym włosem, ciągnąc za sobą z pełnem wdzięku znużeniem długi tren srebrnej swej sukni. Zaledwie nieco usuwano się jej z drogi, zmuszona była łokciami torować sobie przejście. Okrążyła stół, niepewna, z nadąsaną minką. Potem podeszła wprost do pana Hupel de la Noue, który skończył był jeść właśnie i ocierał sobie usta chustką.
— Jakże pan byłbyś uprzejmy — rzekła z czarownym uśmiechem — gdybyś mi znalazł gdzie krzesło! Obeszłam dokoła stół nadaremnie...
Prefekt miał do margrabiny urazę, ale wrodzona mu galanterya nie pozwalała się zawahać; podążył śpiesznie, znalazł krzesło, usadowił panią d’Espanet i pozostał za jej plecami, posługując. Zażądała tylko kilku krewetek, cokolwiek masła i naparstek szampana. Jadła z minką delikatną z niechcenia pośród żarłoctwa mężczyzn. Stół i krzesła wyłącznie zachowane były dla pań. Ale jak zawsze i teraz robiono wyjątek dla barona Gouraud. Siedział on sobie, wygodnie rozparty, przed kawałkiem pasztetu, którego ciasto żuły powolnie jego szerokie szczęki.
Margrabina podbiła sobie napowrót prefekta, oświadczając, że nie zapomni nigdy swych emocyj artystycznych w „Miłości pięknego Narcyza i nimfy Echo“. Usprawiedliwiła się przed nim nawet, dlaczego na niego nie czekała, w sposób, który pogodził go z nią w zupełności; oto panie dowiedziawszy się, że minister był obecnym, uważały, że nie wypadałoby przedłużać antraktu. Nakoniec poprosiła go, aby poszedł poszukać pani Haffner, która tańczy teraz z panem Simpson, człowiekiem brutalnym, który, jak mówiła, nie podoba jej się zupełnie. A kiedy przyszła już Zuzanna, piękna margrabina nie patrzała na pana Hupel de la Noue zupełnie.
Saccard a za nim panowie Toutin-Laroche, de Mareuil i Haffner obiegli jeden ze stolików. Ponieważ nie było ani jednego miejsca u stołu a pan de Saffré przechodził właśnie, prowadząc pod rękę panią Michelin, zatrzymał ich, proponując ładnej brunetce, aby podzieliła z nimi kolacyę. Chrupała ciastka, uśmiechniona, obdarzając spojrzeniami jasnych swych oczu wszystkich pięciu mężczyzn którzy ją otaczali. Pochylali się ku niej, dotykali jej obsłon almei haftowanych złotem nićmi, przypierali do ściany, o którą oparła się wreszcie, nabrawszy pełne garście petits four’ów, słodziutka, pieszczotliwa, z tą miłosną uległością niewolnicy pośród swych władców. Pan Michelin kończył sam w drugim końcu sali puszkę sztrasburskiego pasztetu, który udało mu się pochwycie wcześniej.
W tej chwili pani Sydonia, która krążyła bezustannie wśród balowników od pierwszego pociągnięcia smyczka, weszła do sali jadalnej, wzrokiem przywołując Saccarda.
— Ona nie tańczy — powiedziała mu z cicha. — Wydaje się zaniepokojona jakaś. Zdaje mi się, że obmyśla jakiś krok stanowczy.... Ale dotąd nie odkryłam jeszcze nikogo... Muszę zjeść tu cokolwiek i znowu iść na czaty.
I zjadła też, stojąc, jak mężczyźni, udko drobiu, które kazała sobie podać panu Michelin, skoro tenże załatwił się z swoim pasztetem. Nalała sobie malagi w sporą szampanową czarkę; potem, otarłszy sobie usta końcem palców, powróciła do salonu. Tren czarnej jej czarnoksięzkiej sukni zebrał już, jak się zdawało, na siebie cały kurz posadzki.
Bal słabnął, na orkiestrze znać było strudzenie, kiedy nagle przebiegł szmer:
— Kotylion, kotylion — który ożywił tancerzy i instrumenty. Przychodziły coraz nowe pary ze wszech stron oranżeryi; wielki salon napełnił się tak jak podczas pierwszego kadryla; i pośród rozbudzonego tłumu poczęły się żywe rozprawy. Był to ostatni już płomień balu. Mężczyźni nietańcujący przypatrywali się z framug okien z pewnem życzliwem zajęciem gorąco rozprawiającej grupie, co wciąż urastała pośrodku salonu a ci, którzy byli zajęci kolacyą w sali jadalnej, nie rzucając talerzy, wyciągali głowy, żeby widzieć, co się tam dzieje.
— Pan de Mussy nie chce — mówiła jedna z pań. — Przysięga się, że go już nie prowadzi... No, spróbujemy raz jeszcze: panie de Mussy, jeszcze ten jeden raz tylko, ten raz ostatni i nie bardzo długiego. Zrób to pan dla nas...
Ale młody attaché ambasady siedział poważnie wciśnięty w połamany swój kołnierzyk. Prawdziwie to niepodobieństwo. Był to przykry zawód. Maksym odmawiał również, tłómacząc się, że żadną miarą nie może, że jest okropnie zmęczony. Pan Hupel de la Noue nie śmiał się ofiarować; z urzędowej swej powagi, zstępował tylko do poezyi wyłącznie. Któraś z pań wspomniała pana Simpson, ale ją zaraz zagłuszono: pan Simpson był najdziwaczniejszym przewodnikiem kotyliona, jakiego sobie tylko wyobrazić można, dawał się powodować swej wyobraźni i miewał pomysły fantastyczne i złośliwe, opowiadano sobie, że w pewnym salonie, gdzie byli tak nieostrożni, że mu powierzyli prowadzenie kotyliona, zmusił damy do skakania przez krzesła, i że jedną z ulubionych jego figur było kazać wszystkim chodzić na czworakach dokoła sali...
— Czy pan de Saffré już wyszedł? — spytał naraz jakiś głos dziecięcy.
Wychodził właśnie, żegnał piękną panią Saccard, z którą był w jak najlepszych stosunkach, odkąd go odrzuciła. Ten ujmujący sceptyk podziwiał zawsze i szanował kaprysy innych. Przyprowadzono go w tryumfie z przysionka. Wzbraniał się, mówił z uśmiechem, że go kompromitują, że przecież jest człowiekiem poważnym. Potem wobec tych wszystkich białych rączek wyciągniętych ku niemu, musiał skapitulować:
— A więc — zawołał — proszę zająć miejsca... Ale uprzedzam z góry, że ja jestem klasycznym. Nie mam za dwa grosze imaginacyi!...
Pary posiadały dokoła salonu, na wszystkich krzesłach, jakie tylko można było zebrać; młodzież poznosiła wszystko aż do żelaznych krzeseł z oranżeryi. Był to kotylion monstre. Pan de Saffré, który miał minę namaszczoną celebrującego księdza, wybrał sobie za tancerkę hrabinę Vanską, ze względu, że jej kostium Korala wpadł mu w oko. Kiedy już wszyscy byli na swoich miejscach, rzucił okiem po całym tym szeregu okrążających salon spódniczek, u których boku mieścił się zawsze frak czarny — dał znak orkiestrze, a trąby jej zadźwiękły też zaraz. Głowy pochyliły się wzdłuż sznura uśmiechniętych twarzy.
Renata nie chciała brać udziału w kotylionie. Była nerwowo wesołą, podnieconą od samego początku już balu, tańczyła bardzo niewiele, mięszając się w coraz to inne grupy, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Przyjaciółki zauważyły, że jest szczególniejszą jakąś. Mówiła w ciągu wieczora, że zamierza odbyć podróż balonem z pewnym słynnym aeronautą, którym się cały Paryż zajmował.
Kiedy rozpoczął się kotylion, ona, znudzona, że już nie może krążyć wedle upodobania, stanęła we drzwiach przedsionka, żegnając uściskami dłoni wychodzących mężczyzn, rozmawiając z najzażylszymi przyjaciołmi męża. Baron Gouraud, którego unosił właśnie lokaj, poobwijanego w futra, zdobył się jeszcze na ostatnią pochwałę dla jej kostiumu mieszkanki wyspy Otaiti.
W tym samym czasie pan Toutin-Laroche ściskał rękę Saccarda.
— Maksym liczy na pana — mówił ten ostatni.
— Ależ oczywiście — odpowiedział nowy senator.
I zwracając się do Renaty:
— Pani nie złożyłem jeszcze mojego powinszowania. Nareszcie więc to kochane nasze dziecko ustala się w własnem ognisku!
A kiedy na te słowa uśmiech zdziwienia okrążył jej usta:
— Moja żona nie wie jeszcze — wtrącił Saccard... — Dzisiejszego wieczora dopiero ułożyliśmy małżeństwo panny de Mareuil z Maksymem.
Uśmiechała się wciąż jeszcze, pochylając ukłonem przed panem Toutin-Laroche, który wychodził mówiąc:
— Podpisujecie kontrakt w niedzielę, nieprawdaż? Wyjeżdżam do Nevers w sprawie kopalni, ale powrócę.
Pozostała przez chwilę sama w pośrodku przysionka. Nie uśmiechała się już, i w miarę jak poczynała ogarniać myślą to, o czem się dowiedziała przed chwilą, drżała coraz mocniej. Patrzała na obicia z czerwonego aksamitu, na rośliny egzotyczne, na majolikowe wazony wzrokiem nieruchomym, zamarłym. Potem wymówiła na cały głos:
— Trzeba mi z nim pomówić.
I powróciła do salonu. Ale musiała zatrzymać się u wejścia. Figura jakaś kotyliona tamowała przejście. Orkiestra grała, stłumiona, melodyę walca. Panie trzymały się za ręce, tworząc koło, jak małe dziewczynki, kiedy to śpiewają „Lata ptaszek po ulicy“ i kręciły się jak mogły najszybciej, ciągnąc się za ręce, śmiejąc, ślizgając. W pośrodku jeden z tancerzy, a był to właśnie ów złośliwy pan Simpson, trzymał w ręku długą różową szarfę i podnosił ją w górę z gestem rybaka, który zamierza zarzucić wędkę, ale nie śpieszył się, bawiło go widocznie, że te panie muszą tak długo kręcić się, że je pomęczy. Dyszały, błagały jak o łaskę, żeby już skończył. Wówczas zarzucił wreszcie szarfę a zarzucił ją tak zręcznie, że okręciła się dokoła ramion pani d’Espanet i pani Haffner, stojących tuż obok siebie w kole. Był to żarcik amerykanina. Chciał potem tańczyć walca naraz z obu paniami i objął je już wpół obie, jedną prawem, drugą lewem ramieniem, kiedy pan de Saffré wyrzekł surowym swym głosem króla kotylionu:
— Nie można tańczyć z dwoma damami naraz!
Ale pan Simpson nie chciał puścić obu tancerek. Adelina i Zuzanna pochylały się w jego objęciach ze śmiechem. Poczęto oburzać się, kobiety się gniewały, wrzawa się przedłużała a czarne fraki we framugach okien zadawały sobie pytanie, jakim sposobem pan de Saffré wybrnie ku swojej chwale z tego trudnego wypadku. Zdawał się w samej rzeczy zmięszany przez chwilę, namyślając się, jakimby zręcznym obrotem przeciągnąć na swoją stronę rozśmieszone towarzystwo. Potem uśmiechnął się, ujął za rękę panią d’Espanet i panią Haffner, zapytał ich o coś po cichu, otrzymał od nich również cichą odpowiedź a zwracając się następnie do pana Simpson, spytał:
— Co pan wolisz werbenę, czy barwinek?
Pan Simpson, oryentujący się cokolwiek trudno, oświadczył, że woli werbenę. Wówczas pan de Saffré podał mu rękę margrabiny, mówiąc:
— Masz pan werbenę.
Przyklaśnięto ogólnie. Wszyscy uznali to za bardzo ładne i zręczne. Pan de Saffré był powszechnie uznany za aranżera kotylionowego, któremu „nigdy nie zbraknie konceptu“; tak orzekły panie. Przez ten czas orkiestra głośno poczęła grać walca a pan Simpson, okrążywszy w walcowem tempie salon z panią d’Espanet, odprowadził ją na miejsce.
Renata mogła przejść nakoniec. Pogryzła sobie usta do krwi, patrząc na wszystkie te „głupoty“. Uważała, że wszystkie te kobiety i męzczyźni są przeraźliwie głupi, kiedy mogą rzucać sobie jakieś szarfy i przybierać jakieś nazwy kwiatów! W uszach jej szumiało, szał niecierpliwości ją ogarniał tak dalece, że chwilami miała ochotę rzucić się na przebój w ten tłum i głową utorować sobie wpośród niego drogę. Przeszła salon śpiesznym krokiem, potrącając zapóźnione pary, dążące na swe miejsca. Poszła wprost do oranżeryi. Nie widziała ani Ludwiki, ani Maksyma pośród tańczących, powiedziała sobie więc, że tam być muszą w jakimś cieniu roślin, w tym cieniu, którego szukali zawsze, wiedzeni instynktem figli i swywoli, ilekroć zeszli się razem. Daremnie wszakże przebiegała półcień oranżeryi. W głębi jednej z altan tylko dostrzegła wysokiego młodego mężczyznę, który obcałowywał gorliwie rączki małej pani Daste, szepcząc:
— Słusznie mówiła mi pani de Lauwerens, że pani jesteś aniołem!
Te oświadczyny u niej, w jej cieplarni, ubodły ją, raziły okropnie. Nie, doprawdy, pani de Lauwerens powinna była sobie gdzieindziej szukać areny dla swego ohydnego handlu! I Renata czuła, że doznałaby niemałej ulgi, gdyby tak mogła teraz rozpędzić ze swoich apartamentów całą tę wrzeszczącą hałastrę. Stanąwszy przed basenem, poglądała w wodę i zadawała sobie pytanie, gdzie też Ludwika i Maksym mogli się ukryć. Orkiestra wciąż grała tego walca, którego zwolnione tempo dziwnie ściskało jej serce. Ach to nieznośne, nie można było nawet we własnym domu zebrać myśli. Nic już nie wiedziała zgoła. Zapominała, że młodzi ludzie nie byli jeszcze po ślubie i mówiła sobie, że najprawdopodobniej po prostu poszli się położyć. Potem przyszła jej na myśl sala jadalna, żywo wbiegła po schodach oranżeryi. Ale u drzwi wielkiego salonu zatrzymana została powtórnie figurą kotyliona.
— To są „czarne punkty“, moje panie — mówił uprzejmie pan de Saffré. — To własny mój pomysł i wobec państwa pierwszy raz to produkuję.
Śmiano się ogromnie. Mężczyźni tłómaczyli paniom tę aluzyę. Cesarz w tym czasie miał był mowę, w której skonstatował istnienie „pewnych czarnych punktów“ na horyzoncie politycznym. Te czarne punkty, niewiadomo dlaczego miały wielkie powodzenie. Dowcip paryzki w lot pochwycił to wyrażenie do tego stopnia, że od tygodnia przystosowywano do wszystkiego „czarne punkty“. Pan de Saffré ustawiał panów z jednej strony salonu, każąc im się zwrócić plecami do dam, ustawionych w drugim końcu. Potem zakomenderował, żeby połami nakryli sobie tył głów. Operacya ta dokonała się pośród szalonej wesołości. Zgarbieni, ze ściśniętemi ramionami, z połami fraków dostającemi zaledwie do pasa, tancerze wyglądali istotnie okropnie.
— Nie śmiejcie się, moje panie — krzyczał pan de Saffré, z najkomiczniejszą w świecie powagą — bo każę wam pozakrywać sobie koronkami sukien głowy.
Wesołość zdwoiła się. I zmuszony był użyć na dobre swej władzy względem kilku panów, którzy nie chcieli ukryć sobie głowy.
— Wy jesteście „czarnemi punktami“ — mówił — zasłońcie głowy a ukażcie tylko plecy, trzeba, ażeby panie nie widziały nic tylko czarny kolor... Teraz zmięszajcie się wszyscy, aby was nie można było poznać.
Wesołość była u szczytu, śmiano się głośno. „Czarne punkty“ przechodziły wciąż, zmieniały miejsca, na chwiejnych, wątłych swych nóżkach, kołysząc się jak kruki bez głów. Widać było koszulę jednego z panów wraz z kawałkiem szelek. Wtedy panie poczęły już błagać o litość, dusiły się ze śmiechu a pan de Saffré przystał wspaniałomyślnie, aby poszły wreszcie poszukać sobie tancerzy wśród „czarnych punktów“. Pobiegły jak stado kuropatw z wielkim szelestem sukien. Potem, dobiegłszy, każda pochwyciła pierwszego kawalera, który jej wpadł pod rękę. Zamięszanie było nieopisane. I koleją zaimprowizowane pary długim szeregiem puściły się w taniec pośród głośniejszego teraz walca orkiestry.
Renata oparła się o ścianę. Patrzała, blada, z zaciśniętemi usty. Któryś ze starszych panów przystąpił, pytając ją uprzejmie, dlaczego nie tańczy. Trzeba było uśmiechnąć się, odpowiedzieć coś. Wymknęła się, weszła do sali jadalnej.
Pokój ten był próżny. Pośród zrabowanych bufetów, porozstawianych talerzy i butelek, Maksym i Ludwika zajadali spokojnie kolacyę na rogu stołu, siedząc tuż obok siebie, nakrywszy sobie serwetą. Wyglądali bardzo zadowoleni z siebie, śmieli się wśród całego tego nieładu, tych brudnych szklanek, tych półmisków zawalanych tłuszczem, tych resztek ciepłych jeszcze po żarłoctwie biesiadników w białych rękawiczkach. Wystarczyło im, że zmietli tylko na swojem miejscu okruchy. Baptysta przechadzał się poważnie w około stołu ani patrząc na ten pokój, przez który, jak się zdawało, przeszła gromada wilków; czekał, żeby lokaje przyszli uporządkować cokolwiek bufety.
Maksym zdołał zgromadzić jeszcze wcale przyzwoitą kolacyę. Ludwika przepadała za nugatem pistacyowym, którego cały talerz pełen ocalał na którejś z górnych półeczek. Mieli przed sobą trzy butelki szampana napoczęte.
— Mój ojciec może już wyszedł — mówiła młoda dziewczyna.
— Tem lepiej! — odpowiedział Maksym — ja panią odprowadzę.
A ponieważ śmiała się:
— Pani wiesz, że stanowczo już chcą, żebym się z tobą ożenił. To już nie żarty teraz, to na seryo... I cóż my będziem robili, skoro się pobierzem?
— A cóż, to co robią inni!
Żart ten wymknął się jej cokolwiek pośpiesznie; i podjęła żywo, jakby pragnąc go cofnąć:
— Pojedziemy do Włoch. To mi pomoże na piersi. Ja jestem bardzo chora... Ach, mój biedny Maksymie, będziesz pan miał wcale nieciekawą żonę! Nie jestem ja grubsza jak kawałek masła za dwa sous.
Uśmiechała się z lekkim odcieniem smutku, w tym swoim swywolnym kostiumie pazia. Suchy kaszel napędził jej na twarz rumieniec.
— To ten nugat — ozwała się — w domu nie pozwalają mi go jeść nigdy... Podaj mi pan talerz, napakuję sobie wszystkie kieszenie.
I wypróżniała talerz właśnie w chwili, kiedy weszła Renata. Przystąpiła wprost do Maksyma, zadając sobie gwałt niesłychany, żeby nie zakląć, żeby nie obić tego „garbusa“, którego zastała przy stole z swoim kochankiem.
— Mam z tobą pomówić — wybąknęła głuchym głosem.
Wahał się, przejęty trwogą, lękając się tego sam na sam.
— Z tobą samym tylko, natychmiast — powtórzyła Renata.
— Idźże przecież, panie Maksymie — wymówiła Ludwika z szczególniejszem swojem nieokreślonem spojrzeniem. — Może zechcesz zarazem odszukać mego ojca. Zawierusza mi się gdzieś zawsze na każdym wieczorze.
Podniósł się, próbował zatrzymać młodą kobietę na środku sali jadalnej, pytając co tak pilnego miała mu do powiedzenia. Ale ona odpowiedziała mu z poza zaciśniętych zębów:
— Idź za mną, albo powiem wszystko wobec zebranych gości!
Pobladł okropnie, szedł za nią już teraz z posłuszeństwem obitego zwierzęcia. Zdawało jej się, że Baptysta patrzy na nią, ale w tej chwili nie troszczyła się już bynajmniej o jasne spojrzenie tego lokaja!
U drzwi kotylion powstrzymał ją po raz trzeci.
— Czekaj — mruknęła. — Ci głupcy nie skończą nigdy chyba!...
I przytrzymała go za rękę, żeby się jej nie wymknął.
Pan de Saffré ustawiał księcia Rozan plecami do muru, w kącie salonu, obok drzwi od sali jadalnej. Postawił przed nim damę, potem znów kawalera plecami do damy, potem znów przed tymże drugą damę, całym rzędem tak, para za parą, w długiego węża. Ponieważ tancerze spóźniali się, rozmawiali:
— Proszę — wołał — panie teraz na miejsca do „kolumn“.
Podążyły, utworzono „kolumny“. Nieprzyzwoitość tej pozycyi między dwoma mężczyznami, z których na plecach jednego się opierało, a przyciskało do piersi drugiego, bawiła niezmiernie te panie. Brodawki piersi dotykały niemal fraków, nogi panów gubiły się w spódnicach tancerek a skoro nagła jakaś wesołość pochyliła naprzód głowę, przeciwległe wąsy musiały się usuwać, aby nie doprowadzić rzeczy aż do pocałunku. Jakiś żartowniś nagle musiał pchnąć cały szereg, bo wąż się skrócił niespodziewanie, fraki zagłębiły się bardziej w spódnicach; powstały lekkie okrzyki i śmiechy, śmiechy bez końca. Słyszano, jak baronowa Meinhold mówiła:
— Ależ, panie, pan mnie dusi; nie ściskajże mnie tak mocno! — co wydało się tak zabawne wszystkim, że cała „kolumna“ wybuchnęła śmiechem i omal nie poszła w rozsypkę. Pan de Saffré, z rękami podniesionemi, w pogotowiu do klaśnięcia, czekał. Potem uderzył w dłonie. Na to hasło wszyscy odwrócili się, ujęli wpół stojące przed nimi tancerki i walc popłynął falą dokoła salonu. Jeden tylko nieszczęsny książę de Rozan odwracając się zobaczył przed sobą ścianę. Żartowano sobie z niego.
— Chodź — rzekła Renata do Maksyma.
Muzyka grała wciąż walca. Ten rytm mięki, monotonny, nużący na dłuższą metę, powiększał jeszcze rozjątrzenie młodej kobiety. Doszła do małego saloniku, wciąż trzymając za rękę Maksyma; popychając go ku schodom, które prowadziły do gotowalnianego gabinetu:
— Idź na górę — rozkazała mu.
Ona szła za nim. W tej chwili pani Sydonia, która przez cały wieczór krążyła dokoła bratowej, zdziwiona temi ciągłemi przechadzkami po wszystkich pokojach, wchodziła właśnie po schodach od oranżeryi. Zobaczyła nogi męzkie zagłębiające się w ciemności kręconych schodów. Słaby uśmieszek rozświecił twarz jej woskową, i unosząc w górę suknię czarnoksięzką, aby módz iść prędzej, poszła poszukać brata, mięszając kotylionową figurę, pytając każdego spotkanego po drodze lokaja. Nakoniec znalazła Saccarda z panem de Mareuil w przyległym do sali jadalnej pokoju który zamieniono dziś prowizorycznie na fumoir. Obadwaj ojcowie umawiali się o posag, o kontrakt ślubny. Ale skoro siostra szepnęła mu słowo do ucha, Saccard podniósł się, przeprosił i zniknął zaraz.
Na górze gabinet tualetowy pełen był nieładu. Na krzesłach porozrzucane były kostiumy nimfy Echo, podarty trykot, strzępy zgniecionych koronek, stos zrzuconej bielizny, wszystko to, co pośpiech oczekiwanej kobiety pozostawia za sobą. Drobne utensylia tualetowe z kości słoniowej i srebra porozrzucane były potrosze wszędzie; szczotki i pilniki pospadały na dywan a mokre jeszcze ręczniki, mydła rozproszone po marmurze umywalni, flakony poodkorkowywane napełniały ten namiot koloru ciała przejmującym, silnym zapachem. Młoda kobieta, aby spłukać z ramion i szyi warstwę blanszu, zanurzała się w wannie z różowego marmuru, po skończeniu żywych obrazów; smugi tęczowe wystąpiły kręgami na powierzchnię wychłodłej wody.
Maksym potknął się o gorset, omal nie upadł, spróbował roześmiać się. Ale dygotał cały wobec surowej, twardej twarzy Renaty. Postąpiła ku niemu, popychając go i mówiąc cichym głosem:
— A więc żenisz się z garbusem?
— Ale ani myślę — wyszeptał. — Kto ci to powiedział?
— Eh, nie kłam, to bezpotrzebne...
Głuchy bunt podniósł się w nim. Niepokoiła go, zapragnął raz z nią skończyć.
— A więc tak, żenię się z nią. I cóż dalej?... Alboż nie jestem panem moich czynności?
Postąpiła o krok ku niemu, z głową nieco w dół pochyloną, z szyderczym, złośliwym śmiechem i chwytając go za obie ręce zawołała:
— Panem, ty panem!... Dobrze to wiesz, że nie. To ja tu jestem panem jedynie. Połamałabym ci ręce, gdybym była złą z natury; toć ty nie masz więcej siły od wątłej dziewczyny.
A ponieważ chciał się wyrwać, ścisnęła mu silnie ręce u kostek, z całą gwałtownością nerwową, którą obudził w niej gniew. Wydał krzyk lekki. Wówczas puściła go i mówiła dalej:
— Nie próbujmy bić się, widzisz, ja zawszebym cię zmogła.
Stał pobladły, wściekły i pognębiony wstydem tego bólu, który czuł u swych dłoni. Patrzał na nią jak przebiegała tam i napowrót gabinet. Ona potrącała meble, zastanawiając się snać, układając plan, który krążył w jej głowie od chwili, kiedy mąż zawiadomił ją o tem małżeństwie.
— Zamknę cię tutaj — rzekła nareszcie — a skoro rozednieje, wyjedziemy do Hawru.
Pobladł jeszcze bardziej z niepokoju i zdumienia.
— Ależ to szaleństwo! — zawołał. — Nie możemy przecie uciekać razem. Tracisz głowę...
— Być może. W każdym razie to ty i twój ojciec doprowadziliście mnie do tego, że ją straciłam... Jesteś mi potrzebny i zabieram cię. Tem gorzej dla niedołęgów!
Czerwone blaski migotały w jej oczach. Mówiła dalej, zbliżając się więcej jeszcze do Maksyma, paląc mu twarz płomiennym swoim oddechem:
— Cóżby stało się ze mną, gdybyś ty się ożenił z garbusem! Drwilibyście sobie ze mnie, byłabym zmuszona może wziąć napowrót tę lalę, de Mussy’ego, który nie rozgrzałby mi nóg nawet... Skoro popełniło się to, co myśmy popełnili, nie można się rozstawać. Zresztą, to jasne, nudzę się kiedy ciebie niema a ponieważ wyjeżdżam, uprowadzam cię z sobą... Możesz powiedzieć Celestynie, co ci ma przynieść z twego mieszkania.
Nieszczęśliwiec wyciągnął do niej ręce, błagając teraz.
— Posłuchaj mnie, droga moja Renato, nie rób tego głupstwa. Opamiętaj się... Zastanów się cokolwiek nad skandalem...
— Drwię sobie ze skandalu! Jeżeli odmówisz, zejdę na dół do salonu i krzyczeć będę na cały głos, iż jesteś moim kochankiem i że teraz jesteś tyle nikczemnym, iż chcesz zaślubić garbusa.
Pochylił głowę, słuchał, ustępując już, poddając się tej woli, która mu się narzucała tak energicznie.
— Pojedziemy do Hawru — mówiła ciszej, pieszcząc się ze swem marzeniem — a ztamtąd dostaniemy się do Anglii. Nikt nas już nie będzie nudzić. Jeśli to jeszcze nie oddali nas dostatecznie, wyjedziemy do Ameryki. Mnie, która zawsze tak ziębnę, będzie tam doskonale. Nieraz zazdrościłam kreolkom...
Ale w miarę, jak ona szerzej kreśliła swój projekt, przestrach przejmował Maksyma. Opuścić Paryż, wyjechać tak daleko z kobietą, która, to rzecz pewna, była waryatką, pozostawić za sobą historyę, której strona hańbiąca wygnałaby go na zawsze z kraju! Myśl ta, jak zmora dręcząca, dławiła go. Rozpaczliwie szukał sposobu wydostania się z tego gabinetu, z tej różowej reduty, w której biły cmentarne dzwony Charentonu[2]. Zdało mu się, że go znalazł wreszcie.
— Ale, kiedyż ja nie mam pieniędzy — wyrzekł łagodnie, aby jej nie rozjątrzać. — Jeśli mnie zamkniesz, nie będę się nawet mógł postarać o nie. — Ja je mam — odpowiedziała z tryumfem w głosie. — Mam sto tysięcy franków. Wybornie wszystko się składa.
Wyjęła z lustrzanej szafy akt cesyi, który jej mąż pozostawił z nieokreśloną nadzieją, że skoro jej przyjdzie jaka inna fantazya, podpisze go jeszcze. Przyniosła go, położyła na marmurze tualety, prosiła Maksyma, aby jej podał pióro i kałamarz, które znajdowały się w sypialni i odsuwając na bok mydełka, podpisała akt.
— I otóż — zawołała — głupstwo już dokonane. Jeżeli okradzioną jestem, to dlatego, że tak chcę sama... Wstąpimy do Larsonneau, jadąc na dworzec... Teraz, mój drogi Maksymku, zamknę cię a nad ranem uciekniemy przez ogród, skoro tylko wyrzucę za drzwi całą tę hałastrę. Niema potrzeby nawet zabierać kufrów.
Była znów wesołą. Ta awantura zachwycała ją. Był to szczyt ekscentryczności, zakończenie, które w tej gorączce, co ją trawiła, wydawało jej się niesłychanie oryginalnem. To przecież daleko pyszniejsze, niż projektowana przez nią wycieczka balonem. Podeszła i, obejmując Maksyma, szeptała mu:
— Sprawiłam ci ból przed chwilą tutaj, mój biedny chłopczyno! Ale bo też sprzeciwiałeś mi się... Zobaczysz, jak to będzie pięknie. Albożby ten twój garbusek kochał cię tak, jak ja cię kocham? Toć to nie kobieta ten zdechlaczek...
Śmiała się, przyciągała go do siebie, rolowała go w usta, kiedy lekki szmer znaglił ją do odwrócenia głowy. Saccard stał na progu drzwi.
Nastała straszliwa cisza. Zwolna Renata rozplotła ręce z szyi Maksyma i nie spuszczała głowy, nie pochylała czoła, patrzała wprost oko w oko mężowi wielkiemi swemi, nieruchomemi oczyma umarłej; młody człowiek, natomiast przybity, przerażony, chwiał się na nogach, z głową schyloną teraz, kiedy go już nie podtrzymywał jej uścisk. Saccard, jakby gromem rażony tym najstraszniejszym ciosem, który nakoniec szarpnął w nim jakąś resztkę uczuć małżonka i ojca, nie poruszył się; zsiniały, palił ich zdaleka ogniem swych spojrzeń. W powietrzu wilgotnem i wonnem pokoju trzy świece kandelabra płonęły bardzo wysoko, płomień prawej wystrzelił w górę, jak ostrze żarzące. I przerywając jedynie ciszę, tę ciszę straszliwą, pełną grozy, przedostawał się przez ciasne wschody powiew dalekiej muzyki; walc, wijący się, jak jaszczurka, wślizgał się, owijał, kładł się senny na śnieżystym kobiercu, obok rozdartego trykotu i rozrzuconych na podłodze spódnic.
Potem mąż postąpił. Potrzeba brutalstwa pocentkowała mu twarz, ściskał pięści, aby się rzucić na winnych. Gniew w tym drobnym, ruchliwym człowieczku, wybuchał, jak ogień rotowy wystrzałów. Śmiech urągliwy, zdławiony, wydarł mu się z gardła, podchodził wciąż ku nim:
— Oznajmiałeś jej o twojem małżeństwie, nieprawdaż?
Maksym cofnął się, oparł się o mur.
— Słuchaj — bąknął — to ona...
Miał już obwinić ją podle, zrzucić na nią całą zbrodnię, powiedzieć, że chciała go porwać, uwieźć, bronić się z upokorzeniem, z drżeniem dziecka, pochwyconego na przewinieniu... Ale nie miał siły, słowa wysychały mu w gardle. Renata zachowywała nieruchomość posągu, nieme jakieś wyzwanie.
Wówczas Saccard, niezawodnie szukając jakiej broni, szybko rozejrzał się dokoła. I na rogu tualety, pośród grzebieni i szczotek, spostrzegł akt cesyi, którego papier stemplowy żółtą plamą odznaczał się na marmurowym blacie. Popatrzał na akt i na winnych. Następnie, pochylając się, zobaczył, że akt był już podpisany. Oczy jego przebiegły od otwartego kałamarza do pióra niezaschłego jeszcze, na podstawie kandelabra pozostawionego. Stał wyprostowany przed tym podpisem, namyślając się.
Cisza zdawała się wzmagać, płomienie świec wydłużyły się, walc ślizgał się wzdłuż obić z większą jeszcze miękością. Saccard niedostrzeżenie wzruszył ramionami. Patrzał jeszcze na żonę i syna głębokiem spojrzeniem, jakgdyby chciał wydrzeć ich twarzom wytłomaczenie, którego sam nie znajdował. Potem powoli złożył akt i włożył do kieszeni fraka. Twarz jego pobladła strasznie.
— Dobrze zrobiłaś, moja kochana, żeś podpisała — rzekł łagodnie do żony — zyskałaś przez to sto tysięcy franków. Dziś wieczorem przyniosę ci pieniądze.
Uśmiechał się niemal i tylko ręce mu drgały. Postąpił kilka kroków, dodając:
— Jakże tu duszno. Cóż to za dziwaczny pomysł, żeby przychodzić tutaj obmyślać znów jakąś waszą farsę w tej łaźni!...
A zwracając się do Maksyma, który podniósł był głowę, zdziwiony zmienionym głosem nagle ułagodzonego ojca:
— Chodźże — zawołał. — Widziałem, jakeś szedł na górę i szukałem cię właśnie, żebyś się przyszedł pożegnać z panem Mareuil i jego córką.
Obaj mężczyźni zeszli, rozmawiając najserdeczniej. Renata pozostała sama, stojąca pośrodku gabinetu, zapatrzona w rozwartą otchłań schodów, w której widziała znikające plecy ojca i syna. Nie mogła odwrócić oczu od tego otworu. Jakto, wyszli najspokojniej, po przyjacielsku, w największej zgodzie! Ci ludzie nie zdławili się, nie zgnietli w śmiertelnym uścisku. Nadstawiła ucha, słuchała, czy czasem jakaś straszna walka nie wywiąże się między nimi, czy nie posłyszy toczących się ciał po stopniach schodów. Nic. Cisza. Z ciemności tylko dobiega szmer tańca i falą kołyszącą się melodya walca. Zdało się jej, że zdala słyszy śmiechy margrabiny i donośny głos pana de Saffré. A zatem dramat był skończony? Jej zbrodnia, pocałunki w szaro-różowem, wielkiem łożu, noce dzikiej rozkoszy w oranżeryi, cała ta miłość przeklęta, co ją paliła przez ciąg miesięcy zakończyła się ostatecznie tą scena finalną, tak płaską, tak nieszlachetną! Mąż jej wiedział o wszystkiem i nawet jej nie bił. A w koło niej cisza, ta cisza, w której ciągnie się tylko w nieskończoność walc — ta cisza przeraża ją więcej jeszcze, niż wrzawa morderstwa. Strach ją zdjął przed tym spokojem, strach przed tym gabinetem, pełnym miłostek i tajemnic, pełnym upajającej zmysłowej woni.
Spostrzegła się w wysokiem zwierciadle szafy. Zbliżyła się, zdziwiona swoim widokiem, zapominając o mężu, zapominając o Maksymie, cała zajęta tylko tą dziwną jakąś kobietą, którą miała przed sobą. Szaleństwo ją poczęło ogarniać. Żółte jej włosy, podniesione u skroni i karku, wydały jej się nagością, sprośnością. Zmarszczka czoła żłobiła się tak głęboko, że aż kładła ciemną kresę po nad oczyma, pas sinawy i cienki, jak ślad po uderzeniu szpicrutą. Któż to ją tak naznaczył? Mąż przecież nie podniósł na nią ręki. I wargi dziwiły ją swą bladością, oczy jej krótkowidza zdały się jej zamarłemi teraz. Jakaż ona była stara! Pochyliła głowę i kiedy zobaczyła się w tym trykocie, w tej lekkiej bluzie gazowej, przypatrywała się sobie ze spuszczonemi powieki, z nagłym, gorączkowym rumieńcem. Któż to ją tak obnażył? Co ona robiła w tem rozebraniu ulicznicy; co się obnaża aż po brzuch? Nie wiedziała już nic. Przyglądała się swoim udom, które zaokrąglał trykot, biodrom, których wdzięczne linie śledziła po przez gazę tuniki, swemu biustowi szeroko odkrytemu; zawstydziła się sama siebie i pogarda własnego ciała przepełniła ją głuchym gniewem przeciw tym, co jej dozwolili tak się obnażyć, z prostemi obręczami złotemi tylko u kostek nóg i dłoni za całe okrycie ciała.
I w tej chwili szukając wytłomaczenia na to, co tu robi taka naga przed tem zwierciadłem, z tą uporną, wyłączną myślą tonącego w pomroce rozumu, nagłym skokiem pamięci przerzuciła się w dni swego dzieciństwa, zobaczyła się siedmioletniem dzieckiem w poważnych, ciemnych komnatach pałacu Béraud. Przyszedł jej na pamięć dzień, w którym ciotka Elżbieta ubrała je obie, ją i Krystynę w szare, wełniane sukienki w czerwone krateczki. Było to Boże Narodzenie. Jakież one były szczęśliwe z tych dwu jednakowych sukienek! Ciotka je psuła pieszczotami i dała każdej z nich nawet naszyjnik i bransoletkę z korali. Rękawki tych sukienek były długie, stanik dochodził aż pod brodę, klejnoty spoczywały na materyale sukien, co im się wydawało tak pięknem wówczas. Renata przypominała sobie wtedy, że ojciec jej był przytem i uśmiechał się do nich smutnym swym uśmiechem. Tego dnia obie z siostrą przechadzały się po dziecinnym pokoju, jak dorosłe osoby, nie bawiąc się, aby nie splamić sukienek.
Potem u sióstr Wizytek koleżanki żartowały z jej „sukien pajaca“, których rękawy dochodziły im do końców palcy a kołnierze aż na uszy. Poczęła płakać podczas lekcyi. W czasie rekracyi, ażeby z niej się już nie śmiano, zawinęła rękawy i odłożyła kołnierz stanika, a naszyjnik i bransoletka koralowa wydały jej się ładniejszemi na ciele szyi i ręki. Czyżby od tego dnia poczęła obnażać się coraz to więcej?
I życie jej poczęło rozsnuwać się przed jej pamięcią. Przypatrywała się temu długiemu szaleństwu, temu zgiełkowi i rozpasaniu złota i zmysłów, którego fala wznosiła się coraz wyżej koło niej, sięgając do kolan, do brzucha, wreszcie do ust, a którego nurty, czuła obecnie, iż rozbijają się o jej czaszkę z łoskotem głuchym, przepływając po nad jej głową.
Była to fala zatrutych soków; znużyła jej członki, serce napełniła naroślami haniebnych uczuć; w mózgu wyradza się chorobliwemi lub zwierzęcemi kaprysami. Te soki — korzenie stóp jej wciągały w siebie z dywanu karety, salonów, z tych wszystkich jedwabi i aksamitów, po których stąpała od czasu swego małżeństwa. Kroki innych musiały pozostawić widocznie zarodki tej trucizny, co się rozwinęły w tej chwili w jej krwi i teraz krążyły w jej żyłach. Dobrze przypominała sobie dziecięce swe lata. Kiedy była małą, była w niej tylko ciekawość. A i później nawet, po tem zgwałceniu, które rzuciło ją w zło, zawsze jeszcze ulękłaby się takiego ogromu hańby. Nie, to pewna, byłaby stała się lepszą, gdyby pozostała w domu i przy ciotce Elżbiecie robiła pończochę. Słyszała regularny ruch drutów ciotki, wpatrując się wciąż nieruchomie w taflę zwierciadła, w której odczytać chciała tę cichą przyszłość, jaka jej się wymknęła bezpowrotnie. Ale nie widziała nic, prócz własnych ud różowych, różowych bioder, prócz tej dziwnej jakiejś kobiety z różowego jedwabiu, która stała przed nią a której delikatne ciało, obciśnięte w szczelnie przylegający trykot, zdawało się być stworzonem do miłostek pajaców i lalek. I doszła do tego, że stała się wielką lalką, z której rozdartej piersi jeden tylko dźwięk wychodzi. Wtedy, wobec tych potworności jej życia, krew ojcowska, ta krew starego mieszczaństwa, która ją dręczyła w chwilach przesileń ciężkich, ozwała się w niej wielkim krzykiem buntu. Ona, co zawsze drżała na myśl o piekle, powinna była żyć w głębi tych ponurych murów i surowości pałacu Béraud. Kto to ją tak obnażył?
I w błękitnawym cieniu lustra zdało się jej, iż ujrzała podnoszące się postacie Saccarda i Maksyma. Saccard, czarniawy, z szyderczym uśmiechem na ustach, o barwie żelaza i zgrzycie kleszczy, na wątłych nóżkach. Ten człowiek był wolą. Od lat dziesięciu widziała go w kuźni, w blaskach rozpalonego do czerwoności metalu, z ciałem popalonem, dyszącego, kującego bez przerwy, podnoszącego w górę młoty o wielekroć przenoszące siły jego ramion, narażającego się na zmiażdżenie w każdej chwili pod ich naciskiem. Rozumiała go teraz; wydało jej się, że rośnie, że jest większy jakiś w tych nadludzkich wysiłkach, wśród tych olbrzymich szachrajstw, tej myśli upornej, tej idei fixe natychmiastowego zebrania niezmiernej fortuny. Przypomniała go sobie, przeskakującego przeszkody, nurzającego się w błocie i nie pozwalającego sobie bodaj na tyle choćby czasu, ile go potrzeba na otarcie się; byle tylko przybyć przed oznaczoną godziną; nie zatrzymującego się ani na chwilę choćby dla użycia zdobytych bogactw, ale w biegu tylko żującego złoto.
Potem, po za twardem ramieniem ojca ukazała się jasnowłosa, ładna twarz Maksyma; miał na ustach jasny, promienny uśmiech dziewczyny, w oczach niespuszczających się nigdy, próżnię szurgotów ulicznych, przedział na środku głowy, ukazujący białość czaszki. Drwił sobie z Saccarda, z tej burżuazyi, co go znagla do zadawania sobie tylu trudów dla pozyskania tych pieniędzy, które on pochłania z tak zachwycającem próżniactwem. On był męzką utrzymanką. Białe, miękie i długie jego dłonie, opowiadały o jego występkach. Ciało, nie pokryte włosem, miało znużoną pozę zaspokojonej żądzy kobiety. Przebijało to w całej tej istocie znikczemniałej, tchórzliwej i miękiej, gdzie zepsucie płynęło łagodnie, jak ciepła woda, nie połyskując choćby ciekawością złego. On się poddawał tylko.
Renata, widząc te dwie postacie, występujące z bladych cieniów zwierciadła, cofnęła się o krok wstecz, widziała, że Saccard rzucił ją jak stawkę, jako fundusz podkładowy gry giełdowej i że Maksym znalazł się tam, aby zbierać luidory, spadające z kieszeni spekulanta. Ona, jako papier procentowy, pozostała w pugilaresie swego męża; on ją popychał do tualet wytwornych na jedną noc, do miłostek jednosezonowych; rzucał ją w płomienie swej kuźni, posługując się nią, tak jak drogocennym metalem, aby nim ozłocić sobie żelazo swych rąk. Po trochu tak ojciec uczynił ją dość szaloną, dość nędzną do pocałunków syna. Jeśli Maksym był krwią zwyrodniałą, skarlałą Saccarda, to ona czuła się produktem, robaczywym owocem tych obu mężczyzn, infamią, którą oni jak przepaść wyżłobili między sobą a w której tarzali się jeden i drugi.
Wiedziała już teraz. To ci ludzie tak ją obnażyli. Saccard odpinał stanik a Maksym spuścił z niej spódnicę. Potem obadwaj, wspólnemi siły zdarli z niej koszulę. A teraz ot, stała bez jednego strzępa, ze złotemi obręczami tylko, jak niewolnica; patrzyli na nią przed chwilą obaj, nie powiedzieli jej: „Jesteś naga“. Syn drżał, jak nikczemny tchórz, dygotał na myśl posunięcia zbrodni swej do samego końca, odmawiał iść z nią razem w namiętność. Ojciec, zamiast ją zabić, okradł ją; ten człowiek karał ludzi opróżnianiem ich kieszeni; podpis niby promień słoneczny padł rozświecając czarne chmury brutalnego jego gniewu i za całą zemstę, unosił z sobą ten podpis. Potem widziała ich plecy, zanurzające się w ciemnościach. Jakto, ani śladu krwi na kobiercu, ani jednego krzyku, ani jednej skargi. Podli! To oni tak ją obnażyli.
I powiadała sobie, że raz jedyny tylko udało jej się czytać w swej przyszłości, tego dnia, kiedy wobec szemrzących cieniów parku Monceau straszna mysl błysnęła w jej głowie, że mąż ją zbruka a potem rzuci w szaleństwo. Ach, jakże biedna jej głowa cierpiała w tej chwili, jak czuła w tej okropnej godzinie fałszywość tej ułudy, że żyje w błogosławionej sferze boskich uciech i bezkarności! Żyła w kranie sromu, hańby ostatecznej i ukaraną została opuszczeniem całego ciała, śmiercią całej dogorywającej jej istoty. Płakała, że nie posłuchała wówczas tych głosów drzew parku.
Ta nagość drażniła ją. Odwróciła głowę, popatrzała dokoła siebie. Gabinet gotowalniany wciąż był tak samo duszny i wonny, cisza w nim panowała, przerywana tylko wbiegającemi frazami walca, niby ostatnie zamierające kręgi na powierzchni wód. Ten słaby, oddalony śmiech rozkoszy zdał się jej strasznem urągowiskiem. Zatkała sobie uszy, by już tego nie słyszeć. Następnie rozejrzała się po przepychu tego gabinetu. Podniosła oczy na namiot różowy, aż do srebrnej korony, w środku której ukazywał się pyzaty amorek, przysposabiający strzałę; zatrzymywała wzrok na meblach, na marmurze tualety, zarzuconym słoikami, utensyliami, których już nie poznawała; przystąpiła do wanny, pełnej jeszcze wody; strącała nogą suknie, porozkładane na białym atłasie foteli; kostium nimfy Echo, spódnice, porozrzucane ręczniki. A z każdej z tych tkanin, podnosił się głos hańby: kostium nimfy Echo mówił jej o tej roli, którą przyjęła dla oryginalności narzucania się publicznie Maksymowi ze swą miłością; wanna wyziewała zapach jej ciała, woda, w której się zanurzała, rozsiewała w tym pokoju gorączkę chorej kobiety; tualeta z mydłami i olejkami, meble ze swą okrągłością łoży, mówiły brutalnie o kształtach jej ciała, o jej miłostkach, o wszystkich tych plugastwach, o których chciała zapomnieć.
Powróciła na środek gabinetu, z twarzą purpurową, nie wiedząc, gdzie uciec przed tą wonią sypialni, tym zbytkiem, co się obnażał z bezwstydem publicznej kobiety, który roztaczał dokoła cały ten różowy gabinet kolorytu ciała. Pokój ten nagi był, jak ona; różowa wanna, różowe obicia, różowe marmury dwu stolików — ożywiały się, rozciągały w nieskończoność, to znów owijały w kłębek, otaczały taką rozpustą żywych rozkoszy, że przymknęła oczy, pochylając czoło, przygnieciona, zda się, ciężarem koronek plafonu i ścian.
Ale i w tej ciemności jeszcze wciąż widziała cielistą plamę gabinetu a po za nią łagodne półświatło jeszcze szarej sypialni, delikatny złoty odcień małego saloniku, jaskrawą zieleń cieplarni, wszystkie te bogactwa, co brały udział w jej hańbie, co były jej współwinowajcami. Tam to właśnie wsiąknął w nią jad tych soków zatrutych. Nie byłaby położyła się z Maksymem na barłogu w głębi poddasza. Tam byłoby to zbyt ohydne! Jedwab dopiero otoczył aureolą kokieteryi jej zbrodnię. I marzeniem jej było teraz zerwać wszystkie te koronki, oplwać ten jedwab zdradziecki, rozbić nogą wielkie łoże sypialni, powlec ten cały przepych w jakiś rynsztok, z którego wyszedłby tak zużyty i zbrudzony jak ona.
Kiedy otworzyła oczy, przystąpiła znowu do zwierciadła, przyjrzała się sobie raz jeszcze, badała się zblizka. Stargana była ostatecznie. Z nią już koniec. Widziała się umarłą. Cała twarz jej zwiastowała rozprzężenie mózgowe, które się już dokonywało. Maksym, to ostateczne skażenie jej zmysłów, dokonał dzieła zniszczenia, wyczerpał jej ciało, rozprzęgł inteligencyę. Nie miała już teraz przed sobą żadnej radości, którejby mogła zakosztować jeszcze, nie miała żadnej nadziei zbudzenia się do życia. Na tę myśl gniew dziki w niej zawrzał na nowo. I w ostatnim przystępie żądzy, zamarzyła o pochwyceniu napowrót swej zdobyczy, o skonaniu w jego objęciach i uniesieniu go z sobą gdzieś daleko. Ludwika nie mogła go zaślubić, wiedziała bowiem dobrze, że on nie do niej należy, ponieważ widziała ich, jak się całowali. Zarzuciła więc na ramiona futro, aby nie przechodzić wśród tłumu balowników nagą. Zeszła.
W małym saloniku spotkała się twarz w twarz z panią Sydonią. Ta, aby się nacieszyć wywołanym przez siebie dramatem, zajęła napowrót stanowisko na wschodach od oranżeryi. Ale nie wiedziała już, co myśleć, kiedy Saccard ukazał się z Maksymem i kiedy na jej zadawane mu po cichu pytania, odpowiedział grubiańsko, że śniło się jej, iż nie było „nic zgoła“. Potem zwęszyła prawdę. Żółta jej twarz poszarzała, rzecz wydała jej się istotnie trochę za grubą. I po cichutku przyszła przyłożyć ucho do drzwi wschodów, spodziewając się, że posłyszy płacz Renaty na górze. Kiedy młoda kobieta otworzyła drzwi z impetem, skrzydło ich nieomal nie spoliczkowało zacnej pani Sydonii.
— Szpiegujesz mnie — rzekła jej z gniewem Renata.
Ale pani Sydonia odparła ze wspaniałą pogardą:
— Alboż ja się zajmuję twojemi brudami!
I podnosząc w górę suknię, oddaliła się z majestatycznem spojrzeniem:
— Moja mała, nie moja to wina, jeśli cię spotykają przykre przypadki... Ale ja nie mam do ciebie urazy, słyszysz? A wiedz dobrze, że byłabyś znalazła we mnie i znaleźć możesz jeszcze drugą matkę. Czekam cię u siebie, kiedy ci się tylko podoba.
Renata nie słuchała jej zupełnie. Weszła do wielkiego salonu, przeszła wśród jakiejś wielce skomplikowanej figury kotyliona, nie widząc nawet zdziwienia, które wywoływało jej futro. W pośrodku salonu stały grupy kobiet, powiewające chorągiewkami a donośny głos pana de Saffré mówił:
— Baczność, moje panie, „wojna Meksykańska“. Trzeba, aby te damy, które przedstawiają krzaki, rozszerzyły jak można najbardziej swe spódniczki i pozostały na ziemi... A teraz kawalerowie okręcają się dokoła krzaków... Potem, skoro uderzę w dłonie, każdy zacznie tańczyć ze swoim krzakiem.
Uderzył w dłonie. Trąby zadźwiękły, walc raz jeszcze okręcił wszystkie pary dokoła salonu. Figura ta nie miała wielkiego powodzenia. Dwie damy pozostały na podłodze, pani Daste oświadczyła, że w tej figurze bawiło ją najwięcej to kręcenie się i przysiadanie potem we wzdętych spódnicach, które jej przypominało czasy pensyonarskie.
Renata, doszedłszy do przedsionka, zastała Ludwikę i jej ojca, których Saccard i Maksym odprowadzali do wschodów. Baron Gouraud już wyszedł. Pani Sydonia oddaliła się z panami Mignon i Charrier, kiedy tymczasem pan Hupel de la Noue odprowadzał panią Michelin, za którą nieco w oddali, dyskretnie szedł mąż. Prefekt spożytkował resztę wieczoru na zaloty do ładnej brunetki. Właśnie udało mu się skłonić ją do spędzenia jednego z letnich miesięcy w stolicy jego departamentu, „gdzie widzieć można było starożytności prawdziwie ciekawe“.
Ludwikę, która chrupała pokryjomu nugat, zabrany do kieszeni, napadł kaszel gwałtowny w chwili wyjścia.
— Okryjże się dobrze — mówił ojciec.
A Maksym coprędzej począł ściskać jeszcze mocniej sznury kapturka przy jej okryciu. Podnosiła brodę, pozwalając mu się owijać do woli. Ale kiedy pani Saccard ukazała się, pan de Mareuil powrócił, by się z nią pożegnać. Zatrzymali się wszyscy jeszcze na chwilę, rozmawiając. Chcąc wytłomaczyć swoją bladość i drżenie, mówiła, że zrobiło jej się tak zimno, iż musiała pójść do siebie i zarzucić sobie to futro na ramiona. A wciąż upatrywała chwili, gdzie będzie mogła pomówić po cichu z Ludwiką, która przyglądała się jej ze swym zwykłym spokojem zaciekawienia. Ponieważ mężczyźni żegnali się jeszcze uściskami dłoni, pochyliła się ku niej szybko, korzystając z chwili i szepnęła:
— Wszakże go nie zaślubisz, powiedz? To niepodobna. Wiesz dobrze...
Ale dziecko przerwało jej, podnosząc się na palce i szepcząc do ucha:
— Och, bądź pani spokojna, ja go wywożę... Przecież to nic nie szkodzi, skoro wyjeżdżamy do Włoch.
I uśmiechnęła się nieokreślonym uśmiechem sfinksa, świadomego wszelkich występków.
Renata stała zmięszana. Nie pojmowała, wyobraziła sobie, że ta garbata szydzi z niej. Potem, kiedy Mareuil z córką już wyszedł, powtarzając kilkakrotnie: „do niedzieli!“, popatrzała na swego męża, następnie na Maksyma przerażonemi oczyma a widząc ich spokojnych, zadowolonych, ukryła twarz w obie dłonie i uciekła, kryjąc się w głębi cieplarni.
Tu aleje były puste. Wielkie liście palm drzemały a na ciężkiej powierzchni basenu dwa pąki nymfei rozchylały się powolnie. Renata chciałaby módz zapłakać, ale to wilgotne gorąco, ta woń przenikliwa, chwytały ją za gardło, dławiły w niej rozpacz. Popatrzała na ziemię u nóg swoich, na brzegu basenu, na to miejsce, gdzie na żółtym piasku rozściełała przeszłej zimy niedźwiedzią skórę. A kiedy, podniosła oczy, widziała jeszcze jedną figurę kotyliona w głębi po przez dwoje drzwi rozwartych na oścież.
Hałas był ogłuszający, tłok zmięszanych z sobą postaci, wśród którego nie odróżniała nic z początku prócz fruwających sukien i nóg czarnych, kręcących się i drepcących. Głos pana de Saffré krzyczał: „Zmiana dam, zmiana dam!“. I pary przebiegały pośród obłoków żółtawego kurzu: każdy tancerz zrobiwszy, dwa lub cztery obroty walca, rzucał swą damę w objęcia swego sąsiada, który znów oddawał mu swoją. Baronowa de Meinhold w kostiumie Szmaragdu padała tak z rąk hrabiego de Chibray w ręce pana Simpsona, on podchwytywał ją jedną ręką, kiedy końce rękawiczek tymczasem wsuwały się po za stanik. Hrabina Vanska, czerwona, pobrzękiwała wisiorami swych korali, jednym skokiem dostając się z piersi pana de Saffré na pierś księcia de Rozan, którego obejmowała, przymuszała okręcać się z sobą przez pięć obrotów, ażeby potem znów zwiesić się na ramieniu pana Simpsona, który właśnie rzucił był Szmaragd prowodyrowi kotylionu. I pani Teissière, pani Daste, pani de Lauwerens, połyskiwały jak wielkie, żywe klejnoty, razem z bladością jasną Topazu, delikatnym błękitem Turkusu, gorącym Szafiru, oddawały się na chwilę, wyprężały w objęciu tancerza, potem odbiegały znów dalej, w nowy uścisk, kolejno z rąk do rąk podawane każdemu mężczyźnie. Pani d’Espanet wszakże udało się przed orkiestrą pochwycić panią Haffner, z którą walcowała teraz, nie myśląc jej puścić. Złoto i Srebro tańczyły razem, złączone z sobą miłośnie.
Renata zrozumiała wówczas ten wir różnokolorowych sukien, to kręcenie się nóg czarnych. Ona stała poniżej, widziała zatem ten szał nóg, chaos lakierków i białych kostek, wychylających się z nad pantofelków. Chwilami zdawało jej się, że podmuch wiatru uniesie wszystkie te wirujące suknie. Te nagie ramiona, te obnażone plecy, te włosy rozrzucone, które powiewały w powietrzu, wirujące, brane, rzucane i znowu pochwytywane w głębi tej galeryi, gdzie walc orkiestry szalał coraz to gwałtowniej, gdzie czerwone obicia rozemdlewały pod tchem gorączkowym ostatnich chwil balu, wszystko to wydało jej się, jakby burzliwym obrazem jej własnego życia, tej nagości, tych oddawań się. I doznała takiej boleści na myśl, że Maksym tak samo, po to, aby wziąć garbatą w swoje objęcia, rzucił ją tutaj, w tych samych miejscach, gdzie się kochali, że zapragnęła zerwać łodygę Tanghinu, którego liście twarz jej muskały i pożuć ją aż do pnia. Ale co było w niej tchórzostwa, to nie dopuściło wprowadzić w czyn tego pragnienia; stała przed krzewem, drżąca pod swem futrem ciepłem, które drobne dłonie owijały mocno dokoła jej postaci z wymownym gestem przerażonego wstydu.
W trzy miesiące później, smutnym, wiosennym rankiem, kiedy to wraca do Paryża brudna wilgoć zimy, Arystydes Saccard wysiadał z powozu na placu Château-d’Eau i wchodził wraz z czterema innymi panami w wyłom świeżych zburzeń, kędy miał przechodzić przyszły bulwar Księcia Eugeniusza. Była to komisya, jaką jury indemnizacyjne zsyłało na miejsce, dla oceny niektórych nieruchomości, których właściciele nie mogli ułożyć się polubownie z miastem.
Saccard ponawiał szczęśliwą spekulacyę z ulicy Pépinière. Ażeby imię jego żony zniknęło całkowicie, obmyślił naprzód sprzedaż gruntów i koncertowej kawiarni. Larsonneau sprzedał wszystko mniemanemu wierzycielowi. Akt sprzedaży opiewał na kolosalną cyfrę trzech milionów. Cyfra ta, oczywiście, była tak nadmierną, że komisya ratuszowa, kiedy agent ekspropriacyjny w imieniu fikcyjnego właściciela zażądał ceny kupna, jako indemnizacyi, nie chciała żadną miarą przyznać więcej nad dwa i pół miliona franków, pomimo cichej a wytrwałej pracy w tym kierunku pana Michelin i wymownych obron pana Toutin-Laroche, oraz barona Gouraud. Saccard spodziewał się tego niepowodzenia; odrzucił ofiarowaną mu cenę i dopuścił, aby akta poszły przed jury, którego on i pan de Mareuil byli właśnie członkami w tej chwili, dziwnym przypadkiem, któremu prawdopodobnie musiał dopomódz. I tak to powierzono jemu, oraz czterem innym jego kolegom przeprowadzenie śledztwa na własnych gruntach.
Pan de Mareuil towarzyszył mu. Z pomiędzy trzech innych przysięgłych jeden był lekarzem, który palił sobie obojętnie cygaro, nie troszcząc się ani odrobinę o ten gruz, przez który musiał przeskakiwać a dwaj inni przemysłowcami; z tych jeden był fabrykantem narzędzi chirurgicznych a do niedawna jeszcze obracał szlifierski kamień na ulicach miasta.
Droga, przez którą kroczyli ci panowie, była okropna. Deszcz padał noc całą. Grunt rozmiękły zamienił się w istną rzekę błota między rozwalonemi domami, na tej drodze, wytkniętej przeważnie przez ziemie miękie, gdzie wozy, przeznaczone do wywózki gruzu, grzęzły aż po osie. Po obu stronach sterczały złomy murów, podziurawione oskardami; wysokie budynki rozpłatane, ukazując sine wnętrzności, świeciły opróźnionemi klatkami schodowemi, rozwartemi pokojami, zawieszonemi gdzieś w górze, na podobieństwo wyłamanych szuflad jakiegoś wielkiego a brzydkiego mebla. Nie było nic bardziej opłakanego chyba nad tapety tych pokoi, kwadraty żółte lub niebieskie, które odpadały w strzępach, znacząc w wysokości pięciu do sześciu piętr, aż po dachy, ubożuchne, szczupłe gabineciki, ciasne dziurki, które mieściły może całe istnienie człowieka. Na obnażonych murach wstęgi kominów odznaczały się tuż obok ponurą czernią. Chorągiewka od wiatru, zapomniana, zgrzytała na brzegu któregoś z wiązań dachu a rynny deszczowe, nawpół oderwane, wisiały, jak łachmany. I wyłom zagłębiał się ciągle pośród ruin, niby szczerba po armatniej kuli; szosa, zaledwie zaznaczona dopiero, zasypana zwaliskami, miała jeszcze wypukłości wzgórzyste, głębokie kałuże wody i wyboje i ciągnęła się w dal pod szarem niebem w bladawem, ponurem świetle unoszącego się w powietrzu wapiennego pyłu.
Ci panowie, w połyskujących, starannie wyczyszczonych butach, tużurkach i wysokich kapeluszach, dziwacznie odbijali od tego błotnistego krajobrazu, brudno-żółtego, po którym uwijały się postacie robotników, o sinawej cerze, z włosami obłoconemi po karki, wózki, których ładunek znikał pod powłoką pyłu. Szli oni jeden za drugim, przeskakiwali z kamienia na kamień, unikając kałuży ciekącego błota, w których czasami nogi ich zanurzały się do kostki, co wywoływało klątwy i gwałtowne otrząsanie nóg. Saccard proponował przejść ulicę Charonne, coby ich uchroniło od tej przechadzki pośród zwalisk i rozkopów; nieszczęściem wszakże, mieli obejrzeć kilka posesyj na długiej linii bulwaru; ciekawość ich popychała i postanowili przejść samym środkiem podjętych robót. Zresztą, to zajmowało ich bardzo. Zatrzymywali się czasami na jakimś złomie gruzu, podnosili nosy, przywoływali się wzajem, aby sobie pokazać jakąś rozwartą czeluść pułapu, jakiś komin pozostały i sterczący w powietrzu, belkę opadłą na dach sąsiedni. Ta ustroń zburzonego miasta, przytykająca tuż do ulicy Temple, wydawała im się bardzo zabawną.
— To ciekawe, doprawdy — mówił pan de Mareuil. — Patrz, Saccardzie, na tę kuchnię, tam w górze; pozostał tam stary piec, zawieszony pod ogniskiem... Widzę go wybornie.
Ale lekarz, z cygarem w ustach, stanął przed jednym ze zburzonych domów, z którego pozostały tylko jeszcze pokoje parterowe, zapełnione szczątkami innych piętr. Jedyny odłam muru wznosił się z pośród stosu zwalisk, aby go zwalić za jednym zamachem, okręcono go liną, którą ciągnęło ze trzydziestu robotników.
— Nie zwalą go — pomrukiwał lekarz — ciągną zanadto na lewo.
Czterej inni zawrócili jeszcze, aby się przypatrzeć zwaleniu muru. I wszyscy pięciu, z oczyma wytężonemi, z urywanym oddechem, czekali na ten upadek z drżeniem rozkoszy. Robotnicy rozluźniali, to znów wyprężali się nagle mocniej, z przeciągłemi okrzykami.
— Nie zwalą — powtarzał doktór.
Potem, po kilku chwilach niespokojnego wyczekiwania, zawołał radośnie jeden z przemysłowców:
— Porusza się, porusza!
A kiedy mur uległ nareszcie i padł z przerażającym łoskotem, podnosząc chmurę wapna, panowie ci popatrzeli na siebie z uśmiechem. Byli zachwyceni. Surduty ich pokryły się cieniutkim pyłkiem, który obielił im rękawy i ramiona.
Teraz, idąc dalej pośród bagniska, rozmawiali z sobą o robotnikach. Nie było wielu dobrych. Wszystko to byli próżniaki, darmozjady a przytem uparci, marzący tylko o upadku przedsiębiorców. Pan de Mareuil, który od chwili już przypatrywał się z drżeniem dwóm biedakom, uczepionym na rogu dachu i rozbijającym oskardami mur, wyraził zdanie, że jednak ci ludzie szaloną mają odwagę. Reszta zatrzymała się znowu; wszyscy podnieśli oczy na tych pochylonych, zawisłych w górze robotników, kujących mur niemal w powietrzu; popychali cegły nogą i spokojnie patrzyli, jak się rozbijają w dole na miazgę; gdyby oskard uderzył fałszywie jeden jedyny zamach ręki strąciłby ich w przepaść.
— Ba! to rzecz nawyknienia — ozwał się lekarz, kładąc napowrót do ust cygaro. — To bydlęta...
Doszli teraz wreszcie do jednej z nieruchomości, którą winni byli obejrzeć. Odbyli całe zadanie w ciągu kwadransa i rozpoczęli napowrót swą przechadzkę. Potrosze oswoili się już nieco z błotem; szli przez kałuże, porzucili nadzieję uchronienia swych butów. Kiedy przeszli ulicę Ménilmontant, jeden z przemysłowców, dawny szlifierz, począł się jakoś niepokoić. Przyglądał się bacznie ruinom dokoła, nie mógł się już rozpoznać w tej dzielnicy. Mówił, że gdzieś tu w tej stronie mieszkał kiedyś, przed trzydziestu może laty, kiedy przybył do Paryża i że sprawiłoby mu to prawdziwą przyjemność, gdyby mógł odnaleźć to miejsce. Wciąż przebiegał okiem zwaliska, kiedy nagle widok domu, który oskard burzycieli przeciął już na dwoje, zatrzymał go pośrodku drogi. Przyglądał się jego bramie uważnie, to znów oknom. Potem, ukazując palcem jeden kąt burzonego domu w samej górze, zawołał:
— To tam, poznaję go!
— Co takiego? — spytał lekarz.
— Mój pokój, do licha! Toćto on!
Był to na piątem piętrze maleńki pokoik, który musiał dawniej wychodzić na podwórze. Otwarta ściana ukazywała go w całej nagości, z tapetą w wielkie żółte desenie, której oderwany kawał drżał na wietrze. Widać było jeszcze wgłębienie ściennej szafy, na lewo, wyklejonej niebieskim papierem. Obok zaś był otwór, gdzie niegdyś stał piec z kawałkiem rury.
Wzruszenie przejmowało dawnego robotnika.
— Przeżyłem tam pięć lat — mruknął. — Nietęgo to tam szło w tych czasach, ale wszystko to jedno, byłem wówczas młody... Widzicie panowie tę szafę; tam to złożyłem pierwsze trzysta franków oszczędności, grosz za groszem. A ten otwór pieca, przypominam sobie jeszcze ten dzień, kiedy go wyżłobiłem. W pokoju nie było kominka a zimno było psie istotnie, tem więcej, że nieczęsto bywało nas dwoje.
— Dajże pan pokój — przerwał mu lekarz żartobliwie — nie żądamy od pana zwierzeń. Popełniałeś niejedną farsę, jak inni.
— Tak, to prawda — mówił naiwnie poczciwiec. — Przypominam sobie jeszcze prasowaczkę z tego domu naprzeciwko... Widzisz pan, łóżko stało tu ot, na prawo, koło okna... Ach, biedny mój pokoiku, co mi oni z tobą zrobili!...
I posmutniał rzeczywiście.
— Daj pan pokój — ozwał się Saccard — nieźle to, doprawdy, że zwalają te stare rudery. Na tem miejscu powstaną piękne domy ciosowe... Albożbyś pan dziś jeszcze mieszkał w takiej norze? Kiedy tymczasem będziesz mógł bardzo dobrze osiedlić się na nowym bulwarze.
— Tak i to prawda — odpowiedział znów fabrykant, jak się zdało, kompletnie uspokojony.
Komisya zatrzymała się jeszcze w dwóch posesyach.
Lekarz pozostawał we drzwiach, paląc cygaro i patrząc w niebo. Kiedy doszli do ulicy des Amandiers, domy poczynały rzednąć, przechodzili głównie teraz koło parkanów, niezabudowanych gruntów, na których tu i owdzie tylko stała jakaś wpół rozwalona rudera. Saccarda zdawała się cieszyć ta przechadzka pośród ruin. Przypomniał sobie ów obiad, który jadł kiedyś, z pierwszą żoną jeszcze, na wzgórzach Montmartre i pamiętał wybornie, jak ukazywał jej ręką to nacięcie, które przecinało Paryż od placu Château-d’Eau aż do rogatki du Trône. Urzeczywistnienie tej, tak dawnej przepowiedni, zachwycało go. Przypatrywał się temu nacięciu z radością tajoną twórcy, jakgdyby sam pomagał robotnikom pierwszy dom rozwalać żelaznemi swemi dłońmi. I przeskakiwał grzązkie kałuże, myśląc o tem, że trzy miliony czeka go pod temi gruzami, na końcu tej błotnistej rzeki.
Panom tym wszakże wydało się, że są gdzieś na wsi. Droga biegła pośród ogrodów, których mury już zwalono. Widać było wielkie kląby bzu, pokrytego pączkami. Gazony rozściełały się jasną, delikatną zielenią. Każdy z tych ogródków zagłębiał się niby reduta liściasta z krzewów, z miniaturową fontanną tu i owdzie, kawałkami muru, na których sztucznie przedłużono perspektywę, malując błękitnawe pejzaże, altanki w skróceniu.
Domki ukryte starannie i rozrzucone przypominały włoskie pawilony lub greckie świątynie; mech toczył podstawy kolumn gipsowych a trawa wyrastała nieraz z pośród murów frontonu.
— To są „domeczki“ — ozwał się doktór, mrugając okiem.
Ale widząc, że ci panowie niezrozumieli, wytłomaczył im, że margrabiowie za czasów Ludwika XV-go mieli zawsze takie ustronia do swych rozrywek i miłostek. Taka była moda podówczas.
I dodał:
— Nazywano to „domeczkami“. Cała ta dzielnica była ich pełną... Bywały tu czasem rzeczy wielce ciekawe!...
Komisya delegacyjna stała się bardzo uważną. Dwu przemysłowcom zaświeciły oczy, uśmiechali się, przyglądali się ogródkom z żywem zajęciem, tym pawilonom, na które nie spojrzeli nawet przed wyjaśnieniami kolegi. Jedna grota zatrzymała ich dłużej nieco. Ale kiedy doktór powiedział, widząc jedno z zabudowań, które już poczęto rozwalać, że to jest dom hrabiego de Savigny, słynny z orgij tego pana, cała komisya porzuciła bulwar, aby się przyjrzeć tym zwaliskom. Wstępowali na gruzy, wchodzili przez okna do parterowych pokoi a ponieważ robotnicy wyszli byli na śniadanie, mogli sobie swobodnie wszystko tam przeglądać. Pozostali tam z dobre pół godziny, rozpatrując się w sztukateryach plafonów, malowidłach odrzwi, fryzach i gipsaturach, pożółkłych od starości. Lekarz odbudowywał mieszkanie.
— Widzicie panowie — mówił — tu na prawo musiała być sala balowa. Tam, w tem wgłębieniu muru, z pewnością stała olbrzymia otomana. I patrzcie, pewien niemal jestem, że nad tą otomaną wisiało wielkie lustro; widać tu jeszcze nawet haki, co je podtrzymywały... Och, te łotrzyki umiały cudownie używać życia!
Nie byliby opuścili tych starych murów, które łechtały ich ciekawość, gdyby nie to, że Arystydes Saccard, zniecierpliwiony, zawołał ze śmiechem:
— Daremnie tu szukacie, tych pań i tak już nie znajdziecie, moi panowie.... Chodźmy do roboty.
Zanim się oddalili wszakże, doktór wszedł na kominek, aby młotkiem odbić ostrożnie główkę małego amorka malowaną al fresco, którą włożył do kieszeni paltota.
Doszli nareszcie do kresu swej wędrówki. Dawna posiadłość pani Aubertot była bardzo obszerna; kawiarnia koncertowa i ogród zajmowały zaledwie jej połowę, resztę zaś rozrzucone w odległościach domy; nowy bulwar wycinał w tym równoległoboku szeroki pas, co w zupełności uspokoiło obawy Saccarda, który lękał się pierwotnie, że nowa trasa zabierze tylko róg jeden placu, wziętego pod kawiarnię. To też Larsonneau otrzymał rozkaz bardzo głośnego domagania się, ponieważ po bokach pozostałe grunta w pięćkroć wzmagały wartość placu. Groził on nawet miastu, że w tym wypadku powoła się na rozporządzenie najświeższej daty, upoważniające posiadaczy do oddawania tylko tej części gruntu, która jest potrzebna na prace publicznego użytku.
Agent ekspropriacyjny przyjął na gruntach tych panów. Oprowadził ich po ogrodzie, prosił, żeby zwiedzili kawiarnię koncertową, pokazał im olbrzymie księgi. Ale dwaj przemysłowcy zeszli zaraz z doktorem, rozpytując go jeszcze o szczegóły, dotyczące domku hrabiego de Savigny, który nie na żarty zajął ich wyobraźnię. Słuchali go z otwartemi usty a on im opowiadał o pani Pompadour, o miłostkach Ludwika XV-go, kiedy tymczasem pan de Mareuil i Saccard sami prowadzili dalej śledztwo.
— No i załatwiliśmy już — powiedział ten ostatni, schodząc do ogrodu. — Jeżeli panowie pozwolicie, to ja mogę się podjąć zredagowania raportu.
Fabrykant instrumentów chirurgicznych ani słyszał nawet. Myśli jego były gdzieś daleko w czasach regencyi.
— Jakież to jednak dziwne były czasy! — powtarzał zcicha.
Nakoniec znaleźli dorożkę na ulicy Charonne i powrócili zabłoceni po kolana, zadowoleni ze swej przechadzki, jakby odbyli przyjemną wycieczkę na wieś. W dorożce rozmowa przeszła na inne pole, mówiono o polityce, powtarzano, że cesarz dokonywa wielkich rzeczy. Niewidziano nigdy chyba czegoś podobnego, jak to, co oni teraz zwiedzili. Ta olbrzymia ulica, tak prosta, będzie wspaniałą, skoro staną na niej domy.
Raport zredagował sam Saccard i jury akceptowało trzy miliony. Spekulant nasz też istotnie gonił już ostatkami, niemógłby był przetrwać i miesiąca dłużej. Pieniądze te ratowały go od ruiny a nawet potrosze i od sądów przysięgłych. Dał pięćkroć sto tysięcy na konto miliona, który winien był swemu tapicerowi i przedsiębiorcy budowlanemu za pałac w parku Monceau. Zatkał i inne dziury, rzucił się w nowe stowarzyszenia spekulacyjne, ogłuszył Paryż brzękiem prawdziwych talarów, które wyrzucał łopatką na blat żelaznej swej kasy. Rzeka złota poczęła płynąć wreszcie. Ale to nie był jeszcze trwały majątek, o przypływie stałym i bezustannym. Saccard, ocalony od przesilenia, czuł się nędzarzem z okruchami swoich trzech milionów, mówił naiwnie, że był za biednym jeszcze, aby już mógł odpocząć, że trzeba mu iść dalej na tej drodze. I niezadługo grunt znowu zachwiał się pod jego nogami.
Larsonneau zachował się tak znakomicie w sprawie Charonny, że Saccard, po krótkiem wahaniu, posunął uczciwość swą względem niego aż do wypłacenia mu dziesięciu procent i dodatkowo jeszcze trzydziestu tysięcy franków. Agent ekspropriacyjny wówczas otworzył kantor bankierski. Kiedy wspólnik jego szachrajstw oskarżał go w szorstkim tonie, że jest dziś bogatszym od niego, piękniś w żółtych rękawiczkach odpowiadał ze śmiechem:
— Widzisz, drogi mistrzu, pan umiesz znakomicie sprowadzać deszcz złoty luidorów, ale nie umiesz spadłych zbierać z ziemi.
Pani Sydonia skorzystała z powodzenia brata, aby od niego pożyczyć dziesięć tysięcy franków, z którą to sumą wybrała się na dwa miesiące do Londynu. Powróciła bez grosza. Nie dowiedziano się nigdy, na co przetraciła owe dziesięć tysięcy.
— Cóż u Boga, to kosztuje — odpowiadała, kiedy ją pytano. — Musiałam przepatrywać wszystkie biblioteki, archiwa. Miałam trzech sekretarzów do moich poszukiwań.
A kiedy ją pytano, czy nakoniec znalazła jakieś pewne dane w przedmiocie owych trzech miliardów, uśmiechała się naprzód z miną tajemniczą a w końcu mówiła:
— Wszyscyście niedowiarki... Nie znalazłam nic, ale to nie zmienia rzeczy. Zobaczycie, zobaczycie kiedyś...
Nie straciła przecież całkowicie czasu w Anglii. Brat jej, minister, skorzystał z tej jej podróży, aby jej powierzyć pewną delikatną misyę. Kiedy powróciła, otrzymała znaczne zamówienia z ministeryum. Było to przybranie nowej znów postaci. Handlowała teraz z rządem, podejmowała się wszelkich możliwych dostaw. Sprzedawała mu żywność i broń dla wojska, umeblowania do prefektur i biur administracyjnych, drzewo opałowe do biur i muzeów. Pieniądze zarabiane nie mogły ją zdecydować do zmienienia wieczystej czarnej sukni i zachowała zawsze twarz żółtą i ubolewającą. Saccard wówczas pewien już był, że to ją widział wychodzącą niegdyś tak śpiesznie od Eugeniusza. Musiała ona i dawniej już utrzymywać z nim tajemne stosunki, podejmować się zleceń, o których nikt w świecie nie wiedział.
Pośród tych interesów, tych pragnień palących, nienasyconych nigdy, Renata dogorywała. Ciotka Elżbieta umarła; siostra jej zamężna opuściła pałac Béraud, gdzie tylko wciąż jeszcze stał na swem stanowisku ojciec jej w poważnym cieniu obszernych komnat. Przetrwoniła w ciągu jednego sezonu przypadłe na nią po ciotce dziedzictwo. Grywała teraz namiętnie. Znalazła sobie salon, gdzie kobiety siadywały przy zielonym stoliku do trzeciej rano, tracąc sto tysięcy przez noc. Musiała probować i picia; ale nie mogła, doznawała nieprzepartego obrzydzenia. Odkąd znalazła się sama na świecie, rzucona w ten wir towarzyskiego życia, który ją unosił z sobą, puściła wodze zupełnie, niewiedząc, czem czas zabić. Kosztowała teraz wszystkiego. I nic nie wzruszało jej już w tej niezmiernej nudzie, co ją przygniatała swym ciężarem. Starzała się, oczy jej podkrążyły sine podkowy, nos jej się zaostrzał, usta miewały nagłe śmiechy, bez przyczyny. Był to koniec kobiety.
Kiedy Maksym zaślubił Ludwikę i kiedy młode małżeństwo wyjechało do Włoch, nie troszczyła się już więcej o swego kochanka, zdawało się nawet, że go już zapomniała całkowicie. A kiedy, po upływie pół roku, Maksym powrócił sam jeden, pochowawszy „garbuska“ na cmentarzu jakiegoś małego miasteczka w Lombardyi, okazała mu już tylko nienawiść. Przypomniała sobie „Fedrę“, przypomniała niezawodnie tę miłość zatrutą, której Ristori użyczyła swego szlochu. Wtedy, aby nie spotykać u siebie młodego człowieka, aby wykopać nazawsze przepaść hańby i wstydu między ojcem a synem, zmusiła swego męża, aby się dowiedział o kazirodztwie, opowiedziała mu, że w dniu, w którym zastał ją z Maksymem, ścigał on ją, jak oddawna już zresztą, swoją miłością, chciał ją zgwałcić. Saccardowi okropnie nieprzyjemną była, strasznie nie na rękę ta jej natarczywość, z którą pragnęła mu otworzyć oczy. Trzeba było zerwać stosunki z synem, nie widywać się z nim. Młody wdowiec, bogaty posagiem żony, zainstalował się w pałacyku na Avenue de l’Impératrice. Wyrzekł się Rady stanu, bawił się. Dla Renaty była to jedna z ostatnich jej przyjemności. Pomściła się, rzuciła w twarz tym dwu ludziom nikczemność, którą w nią wszczepili; mówiła sobie, że teraz przynajmniej nie zobaczy ich, śmiejących się z niej, idących pod rękę z sobą, jak dwaj dobrzy koledzy.
W tem zawaleniu się w gruzy wszystkich uczuć przyszła taka chwila, że Renata nie miała nikogo, kogoby lubić mogła, prócz jednej tylko swojej panny służącej. Miała coś w rodzaju macierzyńskiego przywiązania dla Celestyny. Może ta dziewczyna, która była wszystkiem, co jej pozostało po miłości Maksyma, przypominała jej chwile uciech, zamarłych nazawsze. Może poprostu wzruszała ją wierność tej sługi, tego uczciwego serca, którego poczciwej, spokojnej życzliwości, jak się zdawało, nic zachwiać nie mogło. Wdzięczną jej była w głębi wyrzutów swego sumienia za to, że patrzyła na jej hańbę a mimo to nie opuściła jej pod wpływem naturalnego obrzydzenia; wyobrażała sobie, że na to potrzebowała uczciwa ta dziewczyna prawdziwego zaparcia się siebie, że niejedną stoczyła walkę, niejedno poświęcić musiała, zanim doszła do spokojnego patrzenia na kazirodztwo, którego widok nie przeszkadzał jej przecież okazywać zawsze szacunku swej pani i otaczać ją jednakiem staraniem. A przywiązanie to służącej tem jej większą sprawiało przyjemność, że wiedziała o nieposzlakowanej uczciwości dziewczyny, porządnej, oszczędnej, niemającej kochanka.
Czasami, w chwilach smutku, mówiła jej:
— Tak, moje dziecko, to ty zamkniesz mi oczy.
Celestyna nieodpowiadała nic, tylko jakiś uśmiech szczególny przemykał się po jej ustach. Pewnego ranka zawiadomiła spokojnie panią, że odchodzi, że powracać musi do domu. Renatę wiadomość ta przejęła głęboko, zdawało jej się, że ją wielkie jakieś dotknęło nieszczęście. Nie chciała słyszeć o tem, zarzucała ją pytaniami. Dlaczego ją porzuca, kiedy się tak dobrze zgadzały z sobą przecież? I podniosła jej w dwójnasób zasługi.
Ale panna służąca na wszystkie te serdeczne słowa odpowiadała tylko spokojnym gestem przeczenia. Nie, nie może pozostać.
— Bo widzi pani — odpowiedziała nakoniec — choćbyś mi pani dawała wszystko złoto Peru, nie zostałabym tu już i tygodnia dłużej. Pani mnie nie zna ani trochę!... Osiem to lat już jestem u pani, nieprawdaż? A więc od pierwszej chwili, jak tu wstąpiłam w służbę, powiedziałam sobie: „Skoro tylko zdołam zebrać pięć tysięcy franków, powrócę do domu na wieś; kupię sobie domek w Lagache i będę tam żyła szczęśliwie.. Taką samej sobie zrobiłam z góry obietnicę, rozumie pani? A od wczoraj mam już pięć tysięcy franków, odkąd mi pani wypłaciła ostatnie zasługi.
Renatę przejęło zimno aż do głębi serca. Widziała Celestynę przechodzącą po za nią i Maksymem w chwili ich gorących pocałunków, z tą obojętnością, z tem absolutnem oderwaniem się, myślącą tylko o zamierzonem zebraniu pięciu tysięcy franków. Próbowała mimo to jednak powstrzymać ją jeszcze, przerażona tą pustką, jaka dokoła niej powstanie wraz z odjazdem tej dziewczyny; marzyła, że mimo wszystko zdoła zatrzymać przy sobie jeszcze to bydlę uparte, które uważała za przywiązane do siebie a które okazało się tylko egoistką. Tamta uśmiechała się tylko, wstrząsała wciąż głową i mówiła z cicha:
— Nie, nie, to niepodobna. Gdyby to była rodzona matka moja nawet, odmówiłabym jeszcze... Kupię sobie dwie krowy. Założę może mały handelek nićmi i wstążkami... U nas tak ładnie. Ach! chciałabym bardzo, żeby pani kiedy tam do nas zajrzała. To w pobliżu Caen. Pozostawię pani adres...
Wobec tego uporu Renata przestała już nacierać na nią. Rozpłakała się gorącemi łzami, kiedy pozostała sama. Nazajutrz, chorobliwym jakimś kaprysem zdjęta, zapragnęła odwieźć Celestynę na dworzec Zachodni w własnym powozie. Dała jej jedną ze swoich der podróżnych, podarowała jeszcze pieniędzy, kręciła się koło niej jak matka, która wyprawia córkę w daleką a uciążliwą podróż. W powozie poglądała na nią załzawionemi oczyma. Celestyna rozmawiała, mówiła jak bardzo się cieszy, że wyjeżdża. Potem, ośmielona, poczęła się zwierzać ze swych poglądów, udzielać dobrych rad swej pani.
— Ja, proszę pani, nigdy nie byłabym tak się zapatrywała na życie jak pani. Nieraz mówiłam sobie kiedy zastawałam panią z panem Maksymem: „Czy to podobna tak głupią być względem mężczyzn!“ To zawsze źle się musi skończyć... Ach, ja to, dzięki Bogu, umiałam strzedz się ich zawsze nie zaufałabym żadnemu!
Śmiała się, przechylając w róg powozu.
— Byłyżby też teraz tańczyły sobie gdzie tam moje talary! — ciągnęła dalej — a ja dziś wypłakiwałabym oczy. To też jak tylko zobaczyłam mężczyznę, brałam zawsze za miotłę... Nie śmiałam nigdy pani tego wszystkiego powiedzieć. Zresztą, cóż mnie to obchodziło. Pani była wolna a mnie chodziło o zarobienie sobie uczciwie trochy pieniędzy.
Na dworcu Renata zapłaciła jej drogę; wzięła dla niej bilet pierwszej klasy. Ponieważ przybyły zawcześnie, zatrzymała się jeszcze, ściskając jej ręce i powtarzając po kilkakroć:
— A uważaj tam na siebie, dbaj o zdrowie, kochana moja Celestyno.
Sługa pozwalała się pieścić. Rozpromieniona szczęściem poglądała spokojnie na załzawione oczy swej pani, z twarzą uśmiechnioną i świeżą. Renata mówiła jeszcze o przeszłości. Nagle tamta zawołała:
— Zapomniałam: nie opowiedziałam też pani historyi Baptysty, kamerdynera pana... Nikt pewnie nie powiedział pani tego w swoim czasie...
Młoda kobieta przyznała, że nie wiedziała nic pod tym względem.
— A no, przypomina sobie pani, jakie to on zawsze miny przybierał, jakie rzucał pogardliwe spojrzenia, sama pani mi kiedyś nawet o tem mówiła... A wszystko to była komedya... Nie lubił kobiet, nie schodził nigdy do oficyny do służby, kiedy myśmy tam były; a nawet, mogę to teraz pani powtórzyć, utrzymywał, że w salonie obrzydliwie było patrzeć na te wszystkie wydekoltowane suknie. Wierzę ja bardzo, że nie lubił kobiet!
I pochyliła się do ucha Renaty; sama zachowała spokój uczciwej dziewczyny, choć panią jej oblał gorący rumieniec.
— Kiedy nowy chłopak stajenny — ciągnęła dalej już głośno — zawiadomił pana o wszystkiem, pan wolał odprawić Baptystę, niż oddać go pod sąd i rozmazywać całą tę sprawę. Zdaje się, że wszystkie te obrzydliwości od wielu lat już działy się w stajniach... I powiedzieć, że ten drągal, hipokryta udawał, że tak lubi konie! Masztalerzy on lubił a nie konie.
Dzwonek przerwał rozmowę. Celestyna pochwyciła coprędzej osiem czy dziesięć pakunków, z któremi nie chciała się rozstać. Pozwoliła się ucałować. Potem poszła, nie obejrzawszy się nawet.
Renata pozostała na dworcu, dopóki świst lokomotywy nie oznajmił odejścia pociągu. A kiedy pociąg już ruszył, zrozpaczona, nie wiedziała już co ma począć teraz; zdawało jej się że dni jej odtąd ciągnąć się będą tak długie jak ta wielka sala, w której pozostała teraz sama jedna. Siadła do powozu i kazała stangretowi wracać do domu. W drodze jednak zmieniła zdanie; zlękła się pustki swego pokoju, nudy, która ją tam oczekuje; nie miała nawet tyle odwagi, aby tam wrócić dla zmienienia tualety, na zwykłą w koło jeziora przejażdżkę. Czuła potrzebę słońca, potrzebę tłumu.
Poleciła stangretowi jechać do Lasku.
Była czwarta. Lasek budził się z swej ociężałości gorącego popołudnia. Wzdłuż Avenue de l’Impératrice obłoczki kurzu wznosiły się w powietrzu i widać było w dali szerokie płaty rozściełającej się zieleni, którą odgraniczały stoki Saint-Cloud i Suresnes, ukoronowane szarym szczytem Mont-Valérien. Słońce wysoko na horyzoncie toczyło się, napełniając pyłkiem złotym wgłębienia gałęzi, zapalało wierzchołki drzew, zamieniało ten ocean liści w ocean złota. Ale po za fortami, w alei Lasku, prowadzącej do jeziora, świeżo skropioną była droga; powozy toczyły się po brunatnej ziemi jak po wełnianej ciemnej materyi w chłodzie i wilgoci odświeżonego gruntu. Po obu stronach drobne drzewka wrębów zagłębiały w gąszczu krzaków smukłe swe pnie, gubiąc się w półświetle zielonawem, które tu i owdzie dziurawiły wielkiemi smugami słoneczne promienie, kładąc się na żółtych polankach. A w miarę, jak się zbliżano do jeziora krzesła trotoarów były coraz liczniejsze; całe rodziny, zasiadłszy na nich, przypatrywały się ze spokojem na twarzy nieskończonemu szeregowi powozów. Potem, u zbiegu dróg przy jeziorze olśniewało kompletnie słońce; skośne jego promienie zamieniały okrągłą taflę jeziora w wielkie zwierciadło polerowanego srebra, odbijającą promienną twarz słońca. Oczy przymykały się lub nie rozróżniały nic zgoła, prócz na lewo ciemnej plamy łódek spacerowych. Parasolki powozów pochylały się wdzięcznym ruchem jednakim ku tej wspaniałości i nie podnosiły się już aż w alei wzdłuż jeziora, które od nadbrzeża przybierało tu czarność metalu pokreślonego złotawemi pasy. Na prawo, bukiety jodeł rysowały się kolumnadą wątłych i prostych łodyg, których fiolet delikatny rumieniły nieba płomienie; na lewo trawniki ciągnęły się zatopione w blaskach, niby całe pola szmaragdów, aż po koronkę bramy de la Muette w dali. Zbliżając się zaś do kaskady, kiedy z jednej strony poczynał się półcień zagajów, z drugiej wyspy po przeciwległej stronie jeziora wznosiły się w błękicie powietrza z wybrzeżami swemi oblanemi słońcem, energicznemi cieniami sosen, u stóp których widać było Szalet, niby zabawkę dziecinną, rzuconą w dziewiczym lesie. Cały las drżał ciepłem i śmiał się w słońcu.
Renata zawstydziła się, że jedzie w zamkniętej karecie i w ciemnej sukni w dzień tak piękny. Cofnęła się w głąb nieco, spuściwszy szyby, poglądając na tę falę światła spływającą na wodę i zieleń. Na zakrętach alei spostrzegła sznur kół, obracających się jak gwiazdy złote w długiej smudze oślepiających blasków. Lakierowane drzwiczki powozów, błyskawice bronzów i stali, żywe kolory tualet uciekały w dal w regularnem tempie truchtu koni i tworzyły w głębi Lasku szeroki pas ruchomy, promień tęczowy spadły z nieba, przedłużający się i kładący na wzgórzystej szosie.
I w tym promieniu, przymrużywszy oczy, młoda kobieta widziała chwilami to jasną fryzurę niewieścią odstającą na tle mozaikowem, to czarne plecy lokaja, to białą konia grzywę. Okrągłe parasolki mieniły się morą w tych blaskach, niby metaliczne księżyce.
W tej chwili, wobec tego dnia jasnego, tych szerokich kaskad słońca, przyszedł jej na myśl ów popiół delikatny, który kiedyś o zmroku widziała opadający na pożółkłe liście. Maksym towarzyszył jej wówczas. Było to w tym okresie, kiedy określone zapragnienie tego dziecka poczęło się w niej budzić. I przed oczyma wyobraźni jej stanęły znowu te trawniki, skąpane w wieczornej pomroce, te pociemniałe wręby Lasku, opustoszałe aleje. Szmer powozów przesuwał się z smutnym jakimś łoskotem wzdłuż szeregów pustych krzeseł, kiedy dziś tymczasem turkot kół, tentent kopyt końskich dźwięczał radosnemi fanfary. Potem stanęły jej na pamięci dawne przechadzki po Lasku. Ona tu spędziła część życia, Maksym tu wyrósł, obok niej, na poduszkach jej powozu. To był ich ogród. Deszcz nieraz ich tu zaskoczył, słońce sprowadzało napowrót, noc niezawsze z niego wypędzała. Przechadzali się tu zawsze, wśród wszelakiej pogody, kosztowali nudów i przyjemności życia. W tej pustce jej istnienia, w rozrzewnieniu, w które pogrążył ją odjazd Celestyny, wspomnienia te sprawiały jej gorzką jakąś radość. Serce jej mówiło: Nigdy już, nigdy już! I przejęło ją lodowate zimno, kiedy wywołała przed oczy ten krajobraz zimowy, to jezioro zastygłe i zaćmione, po którem ślizgali się; niebo miało wówczas kolor sadzy, śnieg narzucił na drzewa białą gipiurę, wiatr sypał im w oczy i na usta delikatny piasek mroźny.
Ale teraz po prawej stronie, na drodze przeznaczonej dla jeźdźców rozpoznała księcia de Rozan, pana de Mussy i pana de Saffré. Larsonneau wpędził do grobu matkę księcia, przedłożywszy jej w terminie wypłaty weksel na sto piędziesiąt tysięcy franków podpisany przez syna a teraz książę trwonił już drugą połowę miliona z Blanką Müller, pozostawiwszy pierwszą w rękach Laury d’Aurigny. Pan de Mussy, który opuścił ambasadę angielską dla włoskiej, wrócił do dawnych nawyknień galanteryi, prowadził kotyliona z nowym teraz wdziękiem. Co do pana Saffré, ten pozostał sceptykiem i światowcem najmilszym w świecie. Renata widziała jak zwrócił swego konia do drzwiczek powozu hrabiny Vanskiej, za którą szalał, jak mówiono, bez pamięci, od owego dnia, kiedy ją zobaczył w kostiumie Koralu u Saccardów.
Zresztą znajdowały się tu wszystkie panie zebrane w komplecie: księżna Sternich w odwiecznym swym ośmioresorowym powozie z baronową Meinhold i małą panią Daste; pani Teissière i pani Guende w szerokiej wiktoryi. A pośród tych pań Sylwia i Laura d’Aurigny rozpierały się na poduszkach wspaniałej karety. Pani Michelin przejechała nawet w głębi eleganckiej karetki; ładna brunetka pojechała zwiedzić stolicę departamentu pana Hupel de la Noue a za powrotem zobaczono ją w Lasku, w eleganckiej karetce, do której zamierzała niebawem dołączyć i odkryty powóz. Renata zobaczyła również margrabinę d’Espanet i panią Haffner, dwie nierozdzielne, przysłonięte parasolkami, które śmiały się czule i poglądały sobie w oczy, wyciągnięte tuż obok siebie wygodnie.
Dalej przesuwali się przed nią mężczyźni z galeryi jej znajomych: pan de Chibray w gigu; pan Simpson w dog-cart; panowie Mignon i Charrier, chciwi zawsze zysków, mimo marzenia o blizkiem wycofaniu się z interesów, w karetce, którą pozostawili na rogu alei, aby kawałek przejść pieszo, pan de Mareuil, jeszcze w żałobie po córce, czyhający na ukłony po pierwszem odezwaniu się, zaryzykowanem w przeddzień w ciele prawodawczem, obnoszący swą ważność polityczną w powozie pana Toutin-Laroche, co po raz już niewiadomo który ocalił był „Kredyt gruntowy“, postawiwszy go o dwa cale nad przepaścią zguby, wychudł on w senacie i stał się potężniejszym i bardziej imponującym jeszcze.
A jakby na uzupełnienie tej defilady, niby ostatnie jej dostojeństwo, baron Gouraud, rozpierający się, rozłożony jak słońce na podwójnych poduszkach, które wkładano do jego powozu. Renata doznała pewnego zdziwienia, połączonego z obrzydzeniem, poznając na koźle jego powozu, obok stangreta, Baptystę z twarzą bladą, z miną uroczystą. Sążnisty lokaj przyjął służbę u barona.
Drzewa lasu przemykały się wciąż przed jej wzrokiem, woda jeziora mieniła się tęczowemi blaski pod coraz to skośniejszemi promieniami słońca szereg powozów wydłużał ruchome swe refleksy. A młoda kobieta, pochwycona również w ten krąg wesela odczuwała niejasno cały ten stek pożądań przeróżnych, sunących tą drogą wśród słonecznego światła. Nie czuła oburzenia na widok tej raczącej się „odprawą“ psiarni. Ale nienawidziła ich wszystkich za ich radość, za ich wesele, za ten tryumf, który jej ukazywał ich wszystkich w pełni złotego pyłu, opadającego z nieba. Pyszni byli, wspaniali i uśmiechnięci; kobiety rozpierały się białe i tłuste; mężczyźni mieli spojrzenia ożywione, zachowanie pełne zachwytu szczęśliwych kochanków.
A ona w głębi swego pustego serca nie znajdowała już nic, prócz znużenia, prócz głuchej zazdrości. Byłaż ona więc lepszą od innych, skoro ją tak złamały te uciechy? Czy też przeciwnie tamtym należały się raczej pochwały za to, że mieli mocniejsze snać lędźwie, niż ona? Nie wiedziała, życzyła sobie nowych żądz jakich, aby na nowo rozpocząć życie, kiedy odwróciwszy głowę, spostrzegła tuż obok na trotuarze, biegnącym wzdłuż Lasku, widok, który ostatnim ciosem rozdarł jej serce.
Saccard i Maksym szli drobnemi kroki, jeden wsparty na ramieniu drugiego. Ojciec widocznie odwiedził syna i obadwaj, wyszedłszy na avenue de l’Impératrice, zaszli, gawędząc, aż do jeziora.
— Rozumiesz — powtarzał Saccard — z ciebie próżniak... Kiedy się ma, jak ty, pieniądze — nie pozwala się im zasypiać bezczynnie na dnie szuflad. W tym interesie, o którym ci mówię, można zarobić sto za sto. To umieszczenie pewne. Wiesz przecie, że nie chciałbym cię wciągnąć inaczej!
Ale młody człowiek zdawał się znudzony tem nastawaniem ojca. Uśmiechał się tym uprzejmym swoim, wdzięcznym uśmieszkiem i przyglądał się powozom.
— Widzisz tam tę kobietkę, ot tam, tę w fiołkowej sukni — zawołał nagle. — To praczka, którą to bydlę de Mussy puściło w świat.
Popatrzyli obadwaj na fiołkowo ubraną kobietę. Potem Saccard wyjął cygaro z kieszeni a zwracając się do Maksyma, który palił:
— Pozwól mi ognia — rzekł.
Zatrzymali się na chwilę, twarz w twarz, zbliżając ku sobie głowy. Kiedy cygaro zapaliło się:
— Uważasz — ciągnął ojciec dalej, ściskając silniej ramię syna pod swojem — byłbyś głupcem gdybyś mnie nie posłuchał. Cóż! Czy zgoda? Przyniesiesz mi jutro te sto tysięcy?
— Bardzo dobrze wiesz, że ja już nie przychodzę do ciebie — odpowiedział Maksym, krzywiąc usta.
— Ba, głupstwo, trzeba nareszcie koniec temu położyć!
A kiedy szli tak kilka kroków w milczeniu, w chwili, kiedy Renata, czując, że zemdleje, wcisnęła głowę w róg karety, aby nie być widzianą, szmer podniósł się w całym szeregu powozów, szmer coraz głośniejszy. Na trotoarach piesi zatrzymywali się, odwracali, z otwartemi usty, ścigając oczyma punkt jakiś zbliżający się w tę stronę. Koła zaturkotały żywiej, ekwipaże rozsunęły się z poszanowaniem na boki i ukazało się dwóch dojeżdżaczy, w zielonych ubiorach, w okrągłych czapeczkach z podskakującemi złotemi kwastami, których błyszczące nici opadały kaskadą. Pędzili, cokolwiek naprzód pochyleni na wielkich gniadych koniach. Po za nimi pozostawała próżnia. Nareszcie w tej próżni ukazał się cesarz.
Był on w głębi otwartego pojazdu sam jeden na ławeczce siedzenia. Ubrany czarno w długi anglez zapięty po szyję, miał na głowie kapelusz bardzo wysoki, lekko wygięty, którego jedwab połyskał w słońcu. Naprzeciw niego, na przedniem siedzeniu dwu panów, ubranych z tą wytworną elegancyą, która była dobrze widzianą w Tuileryach, siedziało z powagą, złożywszy na kolanach ręce przypominając w tej niemej pozycyi dwu gości, weselnych, obwożonych pośród ciekawości tłumu.
Renata zauważyła, że cesarz postarzał mocno. Pod wielkiemi wywoskowanemi wąsami usta otwierały się bardziej obwisłe. Powieki zapadały tak, że do połowy niemal przysłaniały przygasłe oko, którego żółtawo siwa barwa zdawała się mętniejszą jeszcze. Jeden nos tylko zachował kształt swój suchy, wybitny pośród całej bezbarwnej, startej twarzy.
Panie siedzące w powozach uśmiechały się, patrząc w stronę powozu dyskretnie, piesi przechodnie zaś ukazywali sobie wzajem monarchę.
Jakiś gruby jegomość utrzymywał, że cesarzem był ten pan, po lewej stronie, który plecami zwrócony jest do stangreta. Kilka rąk podniosło się do ukłonu. Ale Saccard, który zdjął kapelusz, zanim nawet dojeżdżacze przejechali, odczekał chwili, kiedy powóz cesarski zrównał się z nim właśnie i wtedy krzyknął grubym swym prowansalskim głosem:
— Niech żyje cesarz!
Cesarz, zdziwiony, obrócił się, poznał z pewnością entuzyastę i oddał ukłon z uśmiechem. I wszystko zniknęło w blaskach słońca, powozy posunęły znów zwartą linią, Renata nie zobaczyła już nic ponad grzywami końskiemi między plecami lokai prócz zielonych czapeczek dojeżdżaczy z podskakującemi złotemi kwastami.
Pozostała przez chwilę z szeroko rozwartemi oczyma, pełnemi tej wizyi, która jej przypomniała inną chwilę jej życia. Wydało jej się, że cesarz, wmięszawszy się w ten pochód powozów, nadał mu ostatni promień, potrzebny do uwydatnienia tryumfalności tego pochodu. Teraz była to już chwała. Wszystkie te koła, wszyscy ludzie wyorderowani, wszystkie te kobiety rozłożone w mdlejących pozach w powozie, odpływały w blasku cesarskiego pojazdu. Wrażenie to stało się tak dojmującem i bolesnem, że młoda kobieta poczuła nieprzepartą potrzebę schronienia się przed widokiem tego tryumfu, przed tym okrzykiem Saccarda, który brzmiał jej wciąż jeszcze w uszach, przed widokiem tego ojca i syna, wiodących się pod ręce. W myśli poczęła szukać gdzie uciec przed tem wszystkiem, przycisnęła ręce do piersi, jakby palonej ogniem wewnętrznym i z prawdziwą ulgą, z nagłą nadzieją uspokojenia, zbawczego jakiegoś powiewu, pochyliła się do woźnicy i zawołała:
— Do pałacu Béraud.
Dziedziniec wiał klasztornym chłodem. Renata obeszła dokoła arkady, szczęśliwa z tego wilgotnego powietrza, co jej opadało na ramiona. Przybliżyła się do basenu zielonawego od mchu, wypolerowanego na brzegach od używania; popatrzyła na głowę lwa nawpół zatartą, z rozchyloną paszczą, zkąd wypływał przez żelazną rurkę cienki strumień wody. Ileż to razy za dziecinnych czasów, ona i Krystyna brały tę głowę w drobne swe rączki, aby się wspiąć lepiej i poczuć ten prąd lodowo-zimnej wody, ściekającej im po palcach.
Następnie weszła po wielkich wschodach, pełnych ciszy, spostrzegła ojca w głębi długiej amfilady obszernych salonów; widziała wyniosłą jego postać, zanurzającą się zwolna w cień starych komnat, tej dumnej samotności, w której się zamknął szczelnie od śmierci siostry i przyszli jej na myśl ludzie spotykani przed chwilą w Lasku, ten baron Gouraud, który stare, ohydne swe ciało obwoził w słońcu na poduszkach powozu...
Poszła wyżej jeszcze, zapuściła się w kurytarz, potem w górę po schodach dla służby, doszła do pokoju dziecinnego. Klucz zastała na zwykłym gwoździu, wielki klucz zardzewiały, na którym pająki posnuły swe sieci. Zamek zaskrzypiał, wydając jakiś krzyk żałosny. Jakże smutnym był ten pokój dziecinny! Ścisnęło jej się serce, kiedy go zobaczyła tak pustym, szarym i oniemiałym. Zamknęła drzwiczki wielkiej klatki, stojące otworem z niejasną myślą, że temi to drzwiczkami uleciały może uciechy jej dziecięce. Przed koszami od kwiatów, pełnemi jeszcze ziemi stwardniałej i popękanej jak wyschłe błoto, zatrzymała się przez chwilę, ułamała kawałek gałązki rododendronu; ten szkielet rośliny, zaschły i zbielały pod warstwą kurzu był wszystkiem, co pozostało z ich żywych koszów zieleni. A nawet ta mata, wypełzła teraz, pogryziona przez myszy rozściełała się posępna, jak całun, który czeka od lat wielu na przyrzeczonego sobie trupa. W jednym kącie, pośród tej niemej rozpaczy, tego opuszczenia, którego cisza zdała się płakać, odnalazła jedną z dawnych swych lalek; wszystkie otręby wysypały się przez dziurę a porcelanowa główka przecież wciąż uśmiechała się jeszcze emaliowanemi usty po nad nieforemnym, rozprzęgającym się korpusem, który szaleństwa lalki snać wyczerpały.
Renata dusiła się w tem zepsutem powietrzu, pierwszych lat dziecięcych. Otworzyła okno, popatrzała na obszerny krajobraz. Tu nic nie było zbrukane. Odnajdowała wieczyste uciechy, wieczystą młodość przyrody. Po za nią musiało teraz zachodzić słońce, widziała tylko jego promienie, złocące z niesłychaną łagodnością ten kącik miasta, który ona znała tak dobrze. Była to niby ostatnia pieśń dnia zamierającego, wieczysta zwrotka wesela, zasypiającego powoli ponad wszystkiemi ludzkiemi sprawy.
W dole tama połyskiwała płowemi ognikami, Sekwana mieniła się złotą łuską, a most Konstantyny czarną koronką żelaznych swych wiązań odcinał się od białości filarów. Dalej na prawo, cienie hali winnej i ogrodu Botanicznego tworzyły wielką kałużę wód stojących i pokrytych mchami, której zielonawa powierzchnia rozpływała się we mgłach nieba. Na lewo wybrzeże Henryka IV-go i wybrzeże de la Râpée zakreślały się szeregami tych samych domów, na które dziewczynki poglądały tu przed dwudziestu laty, z temiż samemi ciemnemi plamami szop, temi samemi czerwonemi kominami fabrycznemi.
A ponad drzewami tam, w oddali, łupkowy dach ponurego gmachu Salpêtrière, błękitnawy w tem pożegnaniu słońca, wydał się jej nagle starym, dobrym przyjacielem. Co wszakże uspakajało ją najwięcej i świeżym orzeźwiającym powiewem pierś jej napełniało, to długie szare brzegi, to przedewszystkiem Sekwana, ta olbrzymka, którą widziała występującą z dalekich krańców horyzontu, kroczącą wprost ku niej jak za tych szczęśliwych czasów, gdzie to lękała się, że ona wzrośnie nagle i dojdzie aż do ich okna.
Przypominała sobie ich miłość dla tej rzeki olbrzymiej, te dreszcze wód rozhukanych, spadających u stóp ich kaskadą, rozbiegającej się po za niemi we dwa ramiona, których one już nie widziały, ale których czuły jeszcze zdrowy i czysty uścisk. Były już zalotnemi wówczas i mawiały w dni jasne, że Sekwana włożyła na siebie zieloną jedwabną suknię w białe płomyki, a tam, gdzie wody faliły się więcej, to były według nich atłasowe riusze; po za mostami zaś w dali Sekwana rozściełała się już złotogłowem materyi koloru słońca.
Podniósłszy oczy, Renata zobaczyła szeroki widnokrąg nieba, wydrążony w blado niebieską kopułę, topniejącą zwolna w zapadającym zmierzchu. Myślała w tej chwili o tem mieście, co było jej współwinowajcą, o jarzącej tysiącami świateł nocy na bulwarach, o gorących popołudniach w Lasku, o sinawem, rażącem świetle wielkich nowych pałaców. Potem, kiedy pochyliła głowę, kiedy objęła jednem spojrzeniem spokojny horyzont swego dzieciństwa, ten kącik stolicy mieszczańskiej i robotniczej, w którym roiła o życiu spokoju i ciszy, ostatnią gorycz jeszcze poczuła na ustach. Złożyła ręce i łkanie wybiegło z rozdartej jej piersi w tą noc zapadającą.
Następnej zimy, kiedy Renata umarła na zapalenie opon mózgowych, ojciec zapłacił jej długi. Rachunek Wormsa doszedł do dwóchkroć piędziesięciu siedmiu tysięcy franków.