Ogień wykrzesany/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Ogień wykrzesany
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Wyprawa Nessera i Fougères’a na zebranie rewolucyjnych robotników nie przeszła bez skutków. Zagrażało im aresztowanie. Ambasada francuska energicznie broniła swych obywateli i zmusiła policję polityczną do zaniechania śledztwa w sprawie zbyt ciekawych dziennikarzy francuskich. Powiadomiony o zajściu generalny sztab okazał się jednak mniej wrażliwym na zabiegi ambasady zaprzyjaźnionego mocarstwa. Nesser został pozbawiony przepustki na front, jego kolega zaś musiał natychmiast opuścić granice Rosji.
Korespondent podczas przymusowego pobytu w Piotrogrodzie codziennie niemal widywał się z panną Briard. Przychodził do szpitala, po dyżurze zabierał ją i razem zwiedzali miasto — tajemnicze, mgliste, skute urokiem siły i lękiem przed nią. Olbrzymi, ponury rozmach stolicy rosyjskiej, dawniej tak imponującej cudzoziemcom, przed badawczym umysłem Nessera nie mógł ukryć jej barbarzyństwa i nędzy. Korespondent na każdym niemal kroku odczuwał zdziwienie, przypominając sobie pełne zachwytu książki i artykuły Francuzów, odwiedzających „północną Palmirę“. Dlaczego właśnie „Palmirą“ nazywali Piotrogród nadworni pochlebcy? Być może dlatego, że stolica czarnej władczyni, Zenobji Augusty, rozkwitła niegdyś na niezmierzonych przestworzach pustyni Syryjskiej, podobnie, jak Piotrogród, na rozkaz cara Piotra, wyrósł i rozparł się na szarej, bagnistej płaszczyźnie tundry północnej? Może też dlatego, że tak samo, jak niegdyś, na Zachodzie przez dłuższy czas nie podejrzewano istnienia pięknej Palmiry, takteż i tu nikt dokładnie nie wiedział, w co się przeistoczyła mała forteca, zbudowana przez Piotra Wielkiego na zagarniętej przemocą ziemi fińskiej dla obrony przed wojowniczym sąsiadem szwedzkim? A może nawet dlatego, że w Palmirze panowała niegdyś dumna, a obcego, niewiadomego pochodzenia Zenobja, która zabiła męża swego i w otoczeniu najmędrszych i najdzielniejszych mężczyzn knuła wielkie, światozaborcze plany; w Piotrogrodzie zaś widziano na tronie Katarzynę Wielką, cudzoziemkę, otoczoną kochankami, — rozpustną, drapieżną, rwącą się ku groźnym czynom?
Gdy Nesser wyraził zdziwienie z tego powodu pannie Briard, — odparła, że zachwyty Francuzów nad Rosją pochodzą nie z braku zrozumienia lub spostrzegawczości, lecz z całkiem innej przyczyny. Twierdziła, że cudzoziemcowi łatwiej jest dostać się tu do najwyższych kół dworskich, niż do zwykłych środowisk mieszczańskich lub włościańskich. Wyższe sfery rosyjskie istotnie nieraz zdumiewają błyskotliwą inteligencją, wspaniałym nieraz polotem myśli i innemi cechami uduchowienia.
Nesser coraz częściej spędzał wieczory z paniami Briard. Czuł się w ich towarzystwie swobodnie i spokojnie. Wobec nich porzucał zwykłą sobie złośliwość i cynizm. Stawał się prawie takim, jakim był z Marją Louge i Julją Martin. W pewnych chwilach szukał objaśnienia dla swego niezwykłego ustosunkowania się do nowych znajomych. Wkrótce zrozumiał, że było to rosnące do nich zaufanie. Czuł, że ani panna Briard, ani jej matka nie miały nic do ukrywania. Pędziły życie, zgodne z zasadami własnej moralności. Nie była ona ani konwencjonalna, ani też narzucona z zewnątrz. Postępowały tak, jak chciały; chciały tak, jak podpowiadały im nakazy serca i umysłu. Nesser był przekonany, że na każde jego pytanie obydwie kobiety mogłyby mu dać natychmiast wyraźną i stanowczą odpowiedź lub nie dać jej wcale. Nie uciekałyby się jednak do politykowania i podstępnych wykrętów. Pewnego razu zrobił próbę. Pozostawszy sam na sam z panią Briard, zapytał:
— Czy pani nie uważa, że ja postępuję niewłaściwie i dwuznacznie? Przychodzę do panny Iwony do szpitala; widują nas wszędzie razem; przesiaduję tu u pań codziennie. Co ludzie mogą pomyśleć? Odrazu, prawdopodobnie, skojarzą nas w swej wyobraźni jako przyszłe małżeństwo?...
Pani Briard spojrzała na niego spokojnie i odparła:
— Niezawodnie, że już tak myślą. Napomykano mi nawet o tem.
— Cóż pani na to odpowiedziała? — spytał Nesser.
— Powiedziałam, że domysły te nie mają tymczasem podstaw.
— Tymczasem?
— Nie będzie pan chyba zaprzeczał, że... interesuje pana Iwona, a ja znowu wiem, że imponuje pan mojej córce, — powiedziała tak spokojnym tonem, że Nesser aż się zdumiał.
Zrozumiał, że pani Briard domyśla się, a może wie o wszystkiem. Milczał zmieszany, lecz wkrótce powrócił do równowagi. Opowiedział pani Briard z zupełną szczerością swoje życie, niczego nie utaił i zakończył wyznanie sarkastyczną uwagą:
— Z takim bagażem życiowym i takim światopoglądem nie wolno mi się żenić!
— Ma pan słuszność! — zgodziła się natychmiast pani Briard. — Najgorsze ze wszystkiego jest to, że pan nie wierzy w uczciwość ludzi.
— Ja myślę, że najgorszem jest to, że czuję się od pewnego czasu, jakgdybym nie zaczął jeszcze żyć, że się dopiero przygotowuję do czegoś niewiadomego mi dotąd, a co powinno wypełnić całe życie moje, bez reszty, bez miejsca dla innej osoby lub celu osobistego.
Od tego dnia ograniczył swoje wizyty. Nie chciał bynajmniej łudzić Iwony. Nic jej nie przyrzekał i nie miał co do niej żadnych zamiarów. Nie starał się nawet o spotkanie z nią sam na sam. Lubił ją, jako miłą towarzyszkę i dobrą znajomą. Wydawało mu się, że nagłe, zgoła dla obojga przypadkowe zbliżenie zostało spowodowane ogólnym, zaraźliwym nastrojem, panującym w mieście. Chwilami czuł do Iwony żal, że oddała mu się z taką łatwością. Było w tem coś jakgdyby poniżającego mężczyznę. Niechciałby, aby się to mogło powtórzyć raz jeszcze.
Przeczucie klęski i nieuniknionej zagłady ciążyło na wszystkich. Ludzie szukali zapomnienia w silniejszych i bardziej wstrząsających przeżyciach. Wygórowane podrażnienie zmysłów opanowało starych i młodych, dzieci niemal. Przeżywano ponury, szaleńczy okres skazańców; ludzie osądzeni na mękę i śmierć, w ostatnim dniu szukali uciech, nasycenia wszystkich żądz, zakończenia bytu swego wspaniałym, hucznym akordem. Nesser czuł się jednak bardzo źle, bo samotność w obcem środowisku jeszcze bardziej dręczyła go. Wypróbował wszystkich sposobów, poruszył wszelkie sprężyny, aby przedostać się na front bałkański, lecz wysiłki jego spełzły na niczem. Wtedy postanowił wrócić do Francji.
— Tok będzie najlepiej! — myślał. — Wykombinuję coś takiego, co na zawsze przetnie znajomość z Iwoną!
Zdumiał się, uświadomiwszy sobie tę myśl. Nie czuł nigdy wyrzutów sumienia względem panny Briard, nie spostrzegł ani razu najmniejszej goryczy w jej głosie lub spojrzeniu. Nie wyrzekli do siebie ani słowa, które przypomniałoby im chwilowy, nieprzeparty pociąg wzajemny. Ponad wszystkiem zapanowało, jak zdawało mu się, przyjazne, trwałe zaufanie.
— Cóż zaszło nowego w naszych stosunkach, że zamierzam przerwać tę znajomość, która wcale mi nie ciąży? — myślał.
Nie znajdował odpowiedzi, nie słyszał bowiem głosu wewnętrznego, upominającego go surowo.
— Czyżbym nie miał prawa odpowiedzieć żądzą na żądzę Iwony? Czyżbym musiał odróżnić naturalny popęd kobiety od takiegoż popędu mężczyzny? Przesąd! Mieszczańska tradycyjna etyka, obłudna „przyzwoitość“!
Pewnego dnia posłał kosz kwiatów pannie Briard, oraz kilka słów przyjaźni i wdzięczności, komunikując jednocześnie, że redakcja wydelegowała go nagle do Szwecji. Tegoż wieczora wyjechał, czując do siebie niewyraźny niesmak i jakgdyby zawstydzenie.
Nie zatrzymując się nigdzie, przybył do Bergen. Tu się jednak dowiedział, że komunikacja z Francją i Anglją została czasowo przerwana z powodu ożywionej działalności niemieckich łodzi podwodnych. Miał przed sobą, jak zapewniano go, conajmniej dwa tygodnie czasu. W Norwegji, tym cichym kraju, nie miał nic do roboty. Postanowił więc przenieść się do Sztokholmu, gdzie skoncentrowała się na terenie neutralnym bezwstydna agitacja polityczna państw, walczących ze sobą i posługujących się założonemi tu ośrodkami szpiegostwa i wywiadu wojskowego.
W stolicy Szwecji Nesser zapomniał narazie o wszystkich swoich udrękach. Kipiało tu jak w kotle huczało jak w ulu. W tej samej sali największej w Sztokholmie restauracji agenci wrogich sobie państw urabiali najczęściej brudne interesy. W hotelach tłoczno było od agentów politycznych — jawnych i tajnych. Przekupywano dziennikarzy, naradzano się nad wydawaniem pism propagandowych. Najemna prasa usiłowała przeciągnąć na stronę Niemiec lub Rosji opinję publiczną Szwecji, od której żądano pomocy materjalnej, czyli tak zwanego „neutralitetu sprzyjającego“; walczącym chodziło bowiem o nabycie największej ilości materjałów wojennych i surowców, z drugiej zaś strony — o zohydzenie przeciwników przez rozpowszechnianie niestworzonych wieści o okrucieństwach Niemców — w Belgji, Rosjan — w Prusach Wschodnich, czarnych wojsk francuskich — na froncie zachodnim. Nie było takiej ohydy, nikczemności, zbrodni, o które nie przesądzały by się wzajemnie walczące narody. Oskarżenia padały bez dowodów; oburzony ton artykułów tchnął sztucznością i niczem nie przykrytym szowinizmem — wojowniczym, nieprzejednanym. Nesser zrozumiał, że te oszczerstwa, fałsz, sowicie opłacany patos, fabrykowany na zamówienie patrjotyzm pismaków na żołdzie stanowiły obok armat i łodzi podwodnych nowożytną broń wojenną. Nowy żer dla potwornych pogłosek dała niedawna bitwa morska koło Dogger-Bank, zakończona zwycięstwem angielskich admirałów Dawida Beatty i Jellicoe nad eskadrą niemieckiego admirała von Hippera.
W mętnem, rozzuchwalonem środowisku, obcem zrównoważonemu, uczciwemu społeczeństwu szwedzkiemu, nurzali się, jak rekiny dokoła płynącego statku, szpiedzy, chciwi dostawcy, najciemniejsi aferzyści i kokoty, pełniące swoje bezpośrednie obowiązki, albo też te, za które im hojnie płacili chwilowi protektorzy. Nesser spotykał Szwedów w Kanadzie i we Francji, znał charakter i usposobienie północnych ludzi; jako dziennikarz polityczny, śledził rozwój szwedzkiego odłamu socjal-demokracji i sądził, że w unormowanych, stałych warunkach życia kraju przybierał on coraz bardziej formę ideowego wysiłku zmiany ustroju społecznego. Teraz jednak, dotykając tej ziemi północnej, korespondent nie poznał Szwedów.
Wszystko tu zastał w poruszeniu. Wydawało mu się, że cały naród stracił głowę, a, przyjrzawszy się bliżej życiu kraju, przekonał się o trafności swego spostrzeżenia. W spokojnem, poważnem królestwie, zapanował wszechwładnie niczem nie przykryty ażjotaż, gorączkowy pościg za szybkim i dużym zarobkiem. Szwecja, nie pragnąca nowych zdobyczy terytorjalnych, ani też zajęcia stanowiska wielkomocarstwowego, nie przyłączyła się do żadnego z wojujących ugrupowań. Na początku wojny rozlegały się nawet rozsądne ostrzeżenia prasy i napomnienia wybitnych ludzi, przemawiających przeciwko tak niebezpiecznemu hazardowi, grożącemu losowi cywilizacji współczesnej, opartej wyłącznie na pokoju i pracy. Minęło zaledwie kilka miesięcy, a Szwecja zaczęła już pracować dla wojny, zapominając o straszliwym huraganie śmierci, o przelewanej obficie krwi, o przestrogach najlepszych ludzi spośród swego narodu. Jak wszędzie i zawsze, kapitalizm korzystał z dogodnej konjunktury. Nie handlował, co prawda, szwedzką krwią i życiem, lecz pozatem gotów był sprzedać walczącym wszystko, co posiadał, co produkował i co mógł wytwarzać, aby tylko płacono mu za to możliwie długo, a szybko i sprawnie żółtym, połyskliwym metalem. Maszyny i tu pędziły całą siłą pary, fabryki zwiększały swoje rozmiary i produkcję, powstawały nowe, nigdy tu przedtem nieznane zakłady przemysłowe; pomnażano kadry robotników, ściągano nowe zastępy wieśniaków, odrywanych od roli obietnicami niebywałych zarobków.
Naród, który wydał najbardziej uduchowionego myśliciela Emanuela Swedenborga, kierownika myśli Goethego i Herdera, człowieka, dowodzącego, że nie warto dbać o szatę, jaką jest ciało ludzkie dla duszy, drapieżnie i chciwie zbierał teraz złoto do kas swoich banków wzamian za żelazo, które poszarpało Jimmy Brice’a, Langlois, Johna Wellsa, starego pułkownika rosyjskiego, samotnie biegnącego do ataku, i tysiące innych, ginących w chwili każdej na froncie!
Ojczyzna Augusta Strindberga, Selmy Lagerlöf, Karola Almkwista — w roli handlarki narzędziami śmierci i zniszczenia?! Wydawało się to Nesserowi potwornem. Rozumiał jednak, że nie inaczej dzieje się w kraju Hamsuna, Björnsona, Ibsena i Kjellanda również, jak w wolnej ojczyźnie Linkolna i Washingtona.
Nesser rozumiał, że gdyby kraje, nie biorące udziału w wojnie, odmówiły rządom Niemiec i Rosji pomocy materjalnej, — wojna, z pewnością, wygasłaby wcześniej — o rok, o sześć miesięcy, o miesiąc, może prędzej, ale przecież tu chodzi o każdy dzień, bo każda godzina nawet unosi ze sobą setki ludzkich istnień i nic już naprawić tego nie zdoła. Płaczą, rozpaczają matki osierocone, słaniają się nieprzytomne, upadające pod brzemieniem troski i cierpienia żony. Nadal muszą one płakać i rozpaczać, gdyż tak samo kapitaliści, jak i robotnicy, rozprawiający o „proletarjackim antymilitaryzmie“, a nawet pobożni rolnicy, rzucają do brzucha wojny nowy, wciąż nowy żer, aby tylko wzmagały się jej siły, aby potworne szczęki druzgotać i żuć mogły coraz liczniejsze ofiary.
Dlaczego nie ogłoszą robotnicy strejku powszechnego, wiedząc, że wytwarzają narzędzia śmierci na zgubę swoich towarzyszy cudzoziemskich, braci, do jednego z nimi dążących celu? Dlaczego nie powstali przeciwko najohydniejszemu przejawowi zwierzęcej natury ludzkiej socjaliści całego świata, zjednoczeni w II-giej Międzynarodówce? Tu i tam rozlegały się jakieś nawoływania, aby podczas wybuchu wojny zewnętrznej wzniecić pożar walki domowej pro bono uciemiężonego proletarjatu, lecz Nesser wzdrygał się zawsze na myśl o ohydzie tego czynu — podstępnego, tchórzliwego, o charakterze zdrady bezprzykładnej. Odmowa socjalistów od pośredniego udziału w wojnie, jak uczynili to w Anglji i Kanadzie kwakrowie, a w Rosji — pewne odłamy sekciarskie, miałaby cechy wyraźnej etyki. Socjaliści nie uczynili tego. Szli, zmuszeni przez władze, do szeregów armji, nienawidząc rządu, społeczeństwa i wojny, pracowali chętnie bez wyrzutów sumienia w fabrykach, produkując karabiny, armaty, pociski, gazy trujące i dodając szalonego rozpędu krwawej walce za jeszcze bardziej krwawe srebrniki.
Tu, w Szwecji Nesser widział rzesze socjalistów, pędzących na cztery zmiany do fabryk, uganiających się za najwyższym zarobkiem, zwiększających dobrobyt i o niczem pozatem nie myślących. Etyka proletarjacka, hałaśliwa ideologja socjalistyczna umilkła na czas niezwykłych zarobków, stuliła uszy, posłyszawszy brzęk złotych monet. Nawet stosunki pomiędzy robotnikami a przemysłowcami uległy nagłej zmianie. Zazwyczaj wrogie i oziębłe — stały się bliższe i jakgdyby nawet przyjaźniejsze. Już nikt nie gardłował z powodu wyzysku. Żarłoczne rekiny większe i mniejsze — miały żeru poddostatkiem. Można było bezkarnie zabierać z życia robotników, nie dziesięć, lecz szesnaście godzin dziennie, bo płacono im za to w trójnasób. Nikt już nie protestował przeciwko wojnie, najokrutniejszej, najbrutalniejszej z wojen, jakie znała ludzkość, nikt nie oburzał się, że polityka wciąga już w wir zbrojnych zmagań i niebywałych klęsk całą ludność państw walczących, nikt nie chciał rozmyślać nad tem, bo wojna stała się a very the best job, aferą, dającą zyski niebywałe, o których ludziom się nie śniło. Umilkły wreszcie zupełnie głosy przerażone, upominające, przestrzegające. Nawet kościół milczał. Zrozumiał może, że napomnienie jego stanie się wołaniem na pustyni, psalmem do Boga żywego, śpiewanym przed ołtarzem złotego bałwana. Bieg ludzkości do bogactwa i używania nabrał w tych krwawych miesiącach najpotężniejszego rozpędu. Zdobywano złoto, zbryzgane jeszcze gorącą krwią; bezwzględna walka o byt ukazała istotne oblicze swoje — straszliwą maskę. A w tym samym okresie w zalanych cuchnącą wodą okopach Flandrji, w wąwozach Argonnów i Ardennów, na przełęczach Karpackich żołnierze, mając przy sobie śmierć, jak cień nieodstępny, walczyli za wolność i szczęście swego narodu i za obalenie widma przyszłej wojny.
Nesser przez dwa tygodnie nie mógł się ruszyć ze Szwecji.
Słyszał o szerzącej się w armji rosyjskiej propagandzie samorzutnego zakończenia wojny, o sceptycyzmie inteligentnych warstw co do wyników walki, o zdradach, wybuchających nawet w Anglji i Francji, o bluźnierczych wystąpieniach duchowieństwa, usprawiedliwiającego ohydę okrucieństwa wojennego. Nikt nie przeczuwał, że był to zaledwie początek wojny, a tymczasem jad jej już wsiąknął w najgłębsze pory ludzkości. Nikt nie pamiętał o prastarej modlitwie błagalnej:
— Od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas, Panie!
Nesser nieraz pytał samego siebie w niemocy i rozpaczy, co się stało ze zdrowym rozsądkiem Europy? Przeczuwał, że po wojnie zwyciężeni i zwycięzcy, zniszczywszy cały swój dobytek, staną się łupem nędzy, nieładu, nowej, strasznej rewolucji, której, zdawało się, nikt odroczyć nie potrafi.
Napisał o tem dwie korespondencje do „Hałasu Ulicy“ i znalazłszy okazję, przesłał je do Paryża. Nie wiedział jednak, że pan Benjamin Rumeur, przeczytawszy artykuły swego korespondenta, zadrżał z przerażenia i zatelefonował do sekretarza redakcji, wzywając go natychmiast.
— Masz i czytaj!... — wrzasnął redaktor i cisnął Chalupe’owi rękopis.
Sekretarz przebiegł oczyma korespondencję i, mrugając jednem okiem, rzekł:
— Jeżeli „Hałas Ulicy“ ma się stać organem odważnie myślących ludzi, — należy wydrukować ten feljeton. Myślę jednak, że to — zabawa nie dla nas! My z takim wysiłkiem staliśmy się „pismem“, otrzymaliśmy dla redaktora Legję Honorową i duży nakład z łaski wojny, przeciw której tak nieoczekiwanie występuje nowokreowany pacyfista, pan Henryk Nesser. Z tego powodu wrzucam te niebezpieczne majaczenia do kosza, redaktorze!
Nesser, pozostając w Szwecji, nie wiedział o losie swoich artykułów.
Napadły go nowe udręki, jakieś zmory, szarpiące mózg i serce.
Nesser coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że całe jego minione życie stawało się zupełnie obcem, nieskończenie dalekiem. Matka, Regina Sauvier, wypadki z wypraw dziennikarskich, niezwykła przygoda podczas ulewy paryskiej na kilka dni przed wybuchem wojny, Rumeur, powodzenie w roli korespondenta wojennego, Julja Martin, Marja Louge, Iwona Briard — wszystko to cofnęło się nagle w jakąś mgłę, nie miało nad nim żadnej mocy wspomnień i odruchów wzruszenia.
Zrozumiał wkrótce, że wszystko i wszyscy odeszli od niego gdzieś daleko. Pozostał jeszcze bardziej i straszliwiej samotny i poraz tysiączny pytał siebie:
— Co mam czynić dalej?
Z biegiem czasu przyzwyczaił się do tej budzącej w nim troskę niewiedzy.
Chodził z nią wszędy, w każdej chwili życia ni to z dokuczliwą raną, na którą niema leków. Idąc w takim nastroju, spostrzegł afisz, oznajmiający kazanie w katedrze. Miał je wygłosić przybyły z Holandji znakomity kaznodzieja o nieznanem mu nazwisku. Odruchowo prawie Nesser zapisał w notatniku dzień i godzinę nauki i natychmiast o tem zapomniał. W niedzielę jednak nagle odżyło mu w pamięci zainteresowanie zapowiedzianem kazaniem. Szybko się ubrał i pojechał do katedry.
Była wypełniona po brzegi; udało mu się wszakże przecisnąć do środka. Paliły się świece na ołtarzu, połyskiwał duży, samotny krzyż. Dyskretnie huczały organy, a zgodny chór pobożnych śpiewał psalmy. Nesser nigdy nie uprawiał praktyk religijnych i nie zastanawiał się nad zagadnieniami wiary. Nie istniały dla niego, a, że nie uznawał rozmyślań na tematy oderwane, nie mające bezpośredniego zastosowania w życiu, unikał ich i instynktownie nie lubił duchownych osób. Wyczuwał w nich jakiś fałsz ukryty, a jednocześnie umiejętność wzbudzenia głuchego niepokoju. Był przekonany, że kapłan powinien posiadać cechy bohaterstwa, ażeby nie iść z prądem życia, które zawsze jest w przeciwieństwie z nauką Chrystusa. Zresztą nie obchodziła go zupełnie cała ta dziedzina, obca i zgoła niepotrzebna współczesnemu, postępowemu człowiekowi. Tak myślał zawsze.
Nabożeństwo wkrótce się skończyło i na ambonie stanął starzec wyniosły i poważny, o mądrem czole myśliciela i jasnych, surowych oczach.
„Błogosławieni ubodzy w duchu; błogosławieni, którzy się smęcą; błogosławieni cisi, błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, — błogosławieni miłosierni; błogosławieni czystego serca; błogosławieni pokój czyniący; błogosławieni, którzy cierpią prześladowania dla prawdy... — zaczął kapłan głosem przenikliwym, niemal rozkazującym.
Nesser przypomniał sobie nagle dawno zapomniane, dorywcze nauki matki, od rana do nocy zajętej praniem cudzej bielizny. Kazanie na górze! Przemówiło doń wspomnieniami, czy jakiemś zatartem wrażeniem. Zabrzmiał mu w duszy głos kapłana — dziwnie donośny i władny. Nesser zrozumiał, dlaczego stary kapłan wygłaszał słodkie słowa cichego, pokornego Syna Człowieczego zbyt przenikliwym głosem obcym treści kazania. Wyczuł on widać miotanie się duszy stojącego w tłumie nieznajomego człowieka i wytężał siły, aby obudzić w niej uśpione echo. Istotnie odezwało się ono natychmiast, stało się spadającą z nieba odpowiedzią na dręczące Nessera pytania. Dopatrywał się w tem jakiegoś cudu, wyczuwał magiczne nici, które ciągnęły się poprzez świat cały, od duszy do duszy, a może poprzez kosmos, aż zbiegały się na szczycie jego, gdzie, jak twierdzą kościoły, przebywa bóstwo wszechpotężne i nieznane, alfa i omega.
Kaznodzieja mówił o ludziach uważających się za chrześcijan, a służących bogom fałszywym; cytował (w tem znowu zawierała się cudowna zagadka!) słowa Johna Ruskina, do którego w ostatnich czasach bezwiednie dążyła myśl Nessera:
„Jeżeli Bóg jest Bogiem — idźcie za Nim: jeżeli Baal jest waszym bogiem — idźcie za nim! Wy zaś chcielibyście poważać Baala, głaskać Beliala, jadać obiad z Molochem, kolację — w towarzystwie Belzebuba i poufale obejmować Pana Boga, życząc Mu dobrej nocy! Wy — najnędzniejsi i najnikczemniejsi z pomiędzy Iskarjotów, wszystko, zupełnie wszystko sprzedaliście temu, kto najdrożej zapłacił wam, sprzedaliście Chrystusa z jego nędzarzami, Jego królestwo Boże i wszystko, wszystko razem!“
Oburzenie wzbierało w mowie kaznodziei. Mówił, zwracając się do kogoś grzesznego i groźnego zarazem, kto stał przed murami świątyni i z szyderstwem słuchał.
— Tylko Bóg da wam wolność i spokój, w drodze łaski natchnąwszy was miłością do bliźnich, opieki i pomocy waszej potrzebujących. Najgłębszy rozum da wam tylko potęgę nad naturą, a potęga ta posieje w sercach waszych pychę, niezaspokojone pragnienia, dokuczliwy głód i brutalną odwagę rzec: „jam dla siebie bóg!“. Działo się to już w różnych miejscach naszej starej ziemi, a oto nad grobami pysznych bluźnierców zgrzyta jałowy piasek pustyni, ryczą wzburzone fale, a wicher zawodzi ponurą pieśń śmierci! — rozlegał się podniesiony głos kapłana.
Nesser nie czekał końca kazania. Wyszedł z katedry uspokojony i zrezygnowany. Już wiedział, co ma czynić. Wojna namnożyła tych, którzy szukają pomocy i opieki w morzu nieszczęść, śmiertelnej tęsknoty i cierpień. On — ubogi na duchu, o którym zapomniał; smętny w swej samotności; cichy w swej dumie obronnej, pragnie cierpień prześladowania w imię sprawiedliwości, której łaknie dusza jego, żądająca miłosierdzia dla bliźnich, pokoju i ciszy czystego serca dla wszystkiego, co żyje. Skąd to przyszło na niego? Być może od chwili rozmowy ze skromnym, śmiesznym plebanem wiejskim z pod Compiègne?
Zaczął się zastanawiać nad tem i przypomniał sobie wyraźnie, że zawsze wyczuwał niejasno jakiś cel, do którego dążył przez powikłaną sieć dróg i ścieżyn krętych. Grzeszył i chadzał nieraz nad skrajem zbrodni, lecz, wybrnąwszy, zapominał o tem, jak o rzeczach lub zdarzeniach, całkiem niepotrzebnych, zbytecznych, przypadkowo się trafiających na jego drodze. W głębi duszy miał zawsze tajemniczą, niczem nieuzasadnioną pewność, że zmierza ku czemuś wielkiemu; była to jakaś magja, potężna i dziwna intuicja, dająca mu moc utrzymania się zawsze na powierzchni i wydobywająca go z nicości i pohańbienia niemal bez udziału woli. Wszędzie gdziekolwiek się obracał, z kimkolwiek przebywał, zawsze stawał się tym spostrzeżonym i wyróżnionym, tym potrzebnym i nieraz — niezastąpionym, z którym się liczono poważnie, a w chwilach, gdy zdawało się, że już padał, — nagle otrząsał się i potrafił wzbudzić dla siebie podziw, a nawet pewnego rodzaju szacunek, graniczący z lękiem.
Miłość ludzka nie szła za nim, to — prawda... Rozumiał teraz, że nie mogło być inaczej. Sam bowiem kroczył drogami rzadko uczęszczanemi, zwodniczemi i rozstajnemi, bezwiednie szukając jedynej, prawdziwej, swojej drogi, która wydawała się innym obcą i niebezpieczną. Było rzeczą niepojętą, że z najbardziej zawiłych labiryntów życiowych wychodził zawsze cało, w sposób, który nazwać mógłby cudownym, gdyby wierzył w cuda. Z najczarniejszej toni wypływał szczęśliwie i wychodził na brzeg, na słońce, które przyświecało mu jak każdemu innemu, na murawę, gdzie szemrały drzewa, pachniały kwiaty i uśmiechały się do niego oczęta dzieci.
— Zlepek — przyszło mu na myśl własne przezwisko, często słyszane. — Tak — zlepek, lecz nie dlatego, że w żyłach jego płynie krew mieszana, „trzech gatunków“. Nie! Zlepkiem stał się z innej przyczyny! Duszę jego, złożoną z niezbadanego dotąd jądra, oblepiły różne naleciałości, nawarstwione w ciągu ciężkiego i zawiłego życia nędzarza od lat dziecinnych, narzucone bez ładu twardą walką o byt, zrozumieniem surowej prawdy, że tylko silny i wolny przetrwa wszystko i zwalczy. Siłę widział w brutalnej odwadze i podstępie zuchwałym, wolność — zrzuceniu z siebie więzów moralnych. Z biegiem czasu walka straciła na napięciu; już się zbliżała chwila zwycięstwa, już rdzewieć zaczęła niepotrzebna nadal zbroica dla obrony i oręż dla napadu; wtedy warstwy obce nieznacznie odpadać zaczęły, jak potrzaskana skorupa, jak zbutwiała kora, a tajemnicze jądro tu i ówdzie wyzierać już poczynało. Czuł to w rożnych momentach swego istnienia, aż wreszcie w ten różnorodny zlepek uderzył cios. Wielka wojna, krwawe pokłosie obłędu wieku, śmierć, szalejąca obok niego, śmierć usprawiedliwiona i rozgrzeszana przez tych, którzy padli w jej podmuchu. Proces duchowy nabierał gwałtowności, chociaż nie został jeszcze ogarnięty rozumem, sprawiał ból i przejmował trwogą. Teraz, w tej oto chwili zakończył się odrazu, w okamgnieniu. „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości i dla niej cierpią prześladowania; błogosławieni pokój czyniący; błogosławieni miłosierni“... To jedyne prawo i cel dla tych, którzy zostali błogosławieni, jako cisi. Cichości swej i pokorze milczącej nadać musieli cechy boskie — czyn i męczeństwo.
Szedł ulicami miasta i nagle stanął jak wryty. Coś, niby przepotężna dłoń, osadziła Nessera na miejscu. Rozejrzał się. Wygalowany woźny naklejał zielony plakat w witrynie jakiegoś biura.
— Statek „Wardö“ odpływa z Bergen do Liwerpulu we wtorek o godzinie 7-ej rano — przeczytał Nesser.
Tegoż dnia wyjechał do Norwegji, a w poniedziałek już rozlokował się w kabinie „Wardö“. Stary kapitan chodził z nachmurzonem obliczem i nie mógł ukryć przed publicznością dręczących go obaw.
— Angielska admiralicja i dozorujące krążowniki donoszą, że morze jest wolne od łodzi podwodnych. Któż może za to ręczyć? Tymczasem wiozę do Anglji kosztowny ładunek...
— Pasażerów? — z uśmiechem zapytał Nesser.
Kapitan machnął ręką niedbale i mruknął:
— Są na świecie, proszę pana, droższe rzeczy! Warjatów, płynących podczas wojny na złamanie karku, znaleźć można poddostatkiem, ale nie o nich tu chodzi!
Korespondent dotknął ramienia Norwega i szepnął:
— Niech kapitan niczego się nie obawia! Dopłyniemy szczęśliwie, bez żadnej przygody. Stanę się dla „Wardö“ talizmanem, maskottą. Nic mi się złego przydarzyć nie może aż do czasu...
Kapitan uśmiechnął się i uścisnął rękę Nessera.
— Daj Boże! — mruknął.
Istotnie — statek pomyślnie rzucił kotwicę w porcie angielskim. Nesser tegoż dnia wyjechał do Londynu, a nazajutrz wylądował w Hawrze. Miasto było przepełnione szpitalami. U wejścia gromadziły się tłumy kobiet o stroskanych, niespokojnych twarzach. Były to matki, żony, siostry i córki rannych żołnierzy i oficerów. Mężczyzn cywilnych nie spotykało się prawie na ulicach portu. Snuły się tu tylko grupki marynarzy i wojskowych. Wiosna już wchodziła w swoje prawa. Na starych kasztanach wytrysnęły srebrzyste i brunatne pęki nierozwiniętych jeszcze liści. Nu starych murach kościołów zieleniała jaskrawa porośl mchów; z poskręcanych, niby węże, gałęzi wina i bluszczu wybijały się świeże pędy, wiotkie i nikłe. Z południa zalatywał ciepły powiew i przynosił ostre aromaty morza. Radosna młodość i świeżość gnieździła się wszędzie i wyglądała nawet z poza parkanu cmentarnego i z klombów szpitalnych.
Gdy Nesser udał się na dworzec, aby sprawdzić godzinę odjazdu do Paryża, na peron wtoczył się był właśnie nieskończenie długi sznur białych wagonów z flagą Czerwonego Krzyża na lokomotywie.
Służba w pośpiechu wynosiła nosze z rannymi. Schylały się nad nimi białe czepki sanitarjuszek i śnieżne kornety mniszek. Biegali lekarze, księża i komendanci szpitali. Tłumy kobiet zaległy peron i salę przejściową. Wykrzykiwano nazwiska, nawoływano się tam i sam, padały rozkazy, a czasem przekleństwa. Nad tym zgiełkiem zawisła jakaś płachta, niby zgrzytliwa chmura gradowa nad łanem. Był to niemilknący, przeciągły, bezmiernie żałosny jęk. To wojna przemawiała głosem męki i cierpienia ludzkiego, westchnieniem rozpaczy, rzężeniem konania, dreszczem lęku, zgrzytem bluźnierstwa i przekleństw, łkaniem poszarpanych żelazem piersi, sykiem podziurawionych, przeżartych gazami gardzieli.
Korowód żałosny i ponury zniknął po chwili we wnętrzu dworca. Żołnierze poczęli wynosić złożone na prześcieradłach nieruchome ciała. Nesser drgnął. Zrozumiał, że są to zmarli w drodze żołnierze — ci, co skonali wśród turkotu kół, szczęku zwrotnic, brzęku i zgrzytu hamulców i spięć. Odbyli ostatnią podróż, uspokojeni już nazawsze, leżeli teraz na wilgotnym asfalcie peronu i cierpliwie oczekiwali na ostatnią już na ziemi włóczęgę za miasto, gdzie grzebano ofiary wojny. Nesser przyjrzał się tym twarzom sczerniałym lub zbielałym bielą śmierci, teraz ukojonym, choć może niejeden, rzężąc po raz ostatni, ciskał straszne, ciężkie przekleństwo lub klątwę ponurą rzucał na głowy nieznanych winowajców swej śmierci.
— Niektórzy z nich skonali z pewnością z otwartemi oczami pełnemi strachu czy też nienawiści... — pomyślał Nesser.
Umarli mieli jednak oczy przymknięte szczelnie, jakgdyby nawet z wysiłkiem. To palce sanitarjuszek i szarytek zamknęły powieki skromnym bohaterom i męczennikom, których ku śmierci gnała dziwna, niepojęta moc rozkazu, silniejszego, niż obawa o życie.
— Błogosławieni cisi... — szepnął Nesser i odszedł w skupieniu.
Korespondent powrócił do hotelu, zabrał walizki i kazał się zawieźć na dworzec. Na peronie nie pozostało już ani rannych, ani zmarłych. W jednym tylko miejscu na asfalcie w blasku słońca biła w oczy mała, szkarłatna kałuża gęstej krwi... Kulawy stróż peronowy dostrzegł ją niebawem, podszedł i zasypał piaskiem.
— Czyja to krew? — zapytał go Nesser.
— Nie wiem! — odpowiedział, ze zdziwieniem patrząc na pasażera.
— Być może, zmieszaliście z brudnym piaskiem krew genjalnego uczonego, zapowiadającego się świetnie pisarza, artysty lub młodego, pucołowatego Gilleta, którego matka nie chciała puścić na wojnę, bo to, widzicie, — jedynak, a pozatem do pracy na roli potrzebny? Może wyciekła tu krew dziwaka Gramauda albo księdza Chambruna, który nie bał się mówić o encyklopedystach i przyznać się do fałszu?
— Nie wiem! — powtórzył stróż, z obawą patrząc na nieznajomego. — Tyle tego codzień zwożą...
Westchnął i pokulał, pobrzękując blaszanem wiaderkiem z piaskiem. Nesser nic nie odpowiedział i powolnym krokiem ruszył ku swemu pociągowi. Czuł się nikłą istotą, która w przerażeniu stanęła wobec niewidzialnej a wszechmocnej potęgi. Coś jednak mówiło mu, że jest potrzebny i niezastąpiony dla przejawu tej potęgi, również, jak ona znów stanowi źródło i treść jego własnego życia. Było w tem mistyczne przeświadczenie o nierozerwalnej symbiozie z nieogarniętą rozumem i zmysłami wszechpotężną siłą, abstrakcyjną napozór, a stanowiącą obydwa krańce każdego czynu, każdej myśli, która zrodzić się może w mózgu najnędzniejszej nawet istoty.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.