Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Pod własnym dachem
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXI.
Pod własnym dachem.

Przerażona Pepcia patrzyła na drzwi, a gdy się za nimi dał słyszeć szelest, opanował ją nagły strach. Pochwyciła Wejwarę za ramię i ciągnąc go od drzwi ku schodom, szeptała śpiesznie:
— Chodź pan prędko, proszę pana, weszliśmy do obcego domu!
W tej chwili zapomniała znowu, że od powrotu z kościoła mówią sobie „ty”.
— Nie weszliśmy, Pepciu, przecież innej bramy nie byłbym otworzył swoim kluczem — odpowiedział szeptem Wejwara!
— Jesteśmy zatem na innem piętrze — ciągnęła uparcie Pepcia, zmuszając ciągle Wejwarę do powrotu, nim się drzwi otworzą.
— Nie jesteśmy Pepciu — stłumionym głosem, ale dobitnie odparł Wejwara — jesteśmy na drugiem, liczyłem schody...
— Omyliliśmy się co do drzwi w takim razie.
Wejwara podniósł rękę z zapałką. Dopalała się wprawdzie, ale wystarczyła jeszcze, by oświetlić białą, emaliowaną tabliczkę na drzwiach, na której ozdobnem pismem błyszczało: Franciszek Wejwara. Była to jedna z drobnych niespodzianek pana Kondelika, który tabliczkę sam obstalował i na drzwiach mieszkania przyszłego zięcia wczoraj, czy onegdaj przybił.
Wtem zapałka Wejwary dopalała się aż do końca palców. Rzucił resztę na ziemię, ogarnęły ich ciemności, ale równocześnie także zachrzęścił klucz w zamku, drzwi się otwarły i do sieni wpadło z przedpokoju światło płomienia gazowego, który jasno oświetlał postać... pani Kondelikowej.
— Już jesteście, dzieci? — witała ich uprzejmie cofając się. — No to chodźcie, chodźcie...
— Mamusia! — zawoła Pepcia.
— To dopiero musicie się dziwić! — uśmiechnęła się pani Kondelikowa. Ale nagle rzekła z gniewem: — Głupia dziewucha, ta Kaśka. Nakazałam jej, by poszła z wieczora i napaliła wam w pokojach. Kiedym sobie o tem o północy przypomniała i zapytałam ją, siedziała od piątej w kuchni Besedy i ciągle jadła, popatrzyła na mnie jak wypłosz. Jezus Marya, proszę pani, zapomniałam na śmierć! Wierzę. Koło niej biegali ciągle kelnerzy, bawiła się z nimi, ciągle hihihi, hahaha — a wy byście tu pomarzli! Jeszcze dobrze, że miała drugi klucz przy sobie! Wzięłam go, wykradłam się, siadłam do powozu — i teraz palę wam tu wszędzie. Będziecie mieli jak w łaźni. O tej porze jest w nieopalanym pokoju gorzej, niż na ulicy, ściany całe zimne...
— Mój Boże! — rzekł Wejwara — a jam nawet nic nie zauważył...
— Że między wami nie siedzę, co? — śmiała się pani Kondelikowa — dobrze, że tego nikt nie zauważył.
— A mnie było tak żal, żem się z mamusią nawet nie pożegnała — mówiła Pepcia takim tonem, jakby się to nawet teraz niedało powetować.
— No widzisz, dziecko, pożegnasz się teraz. No, chodźcie chodźcie, i zrzućcie z siebie wierzchnie ubranie, odpocznijcie sobie...
Pani Kondelikowa otworzyła przed nowożeńcami drzwi do pokoju i przycisnęła się ku ścianie, pozostawiając im wolne wejście, jakby byli państwem, a ona odźwierną.
Weszli do jadalni i rozejrzeli się wokoło. Drzwi do salonu na lewo i do sypialni na prawo były pootwierane naoścież, we wszystkich pokojach palił się gaz. W salonie i w jadalni jasnym, białym płomieniem, a w sypialni tłumił światło barwny klosz. Było tam tak różowo, niebieskawo, zielonawo, tajemniczo, jak w bajce, jakby tęczowe oświetlenie, w którem się przedmioty niejasno odbijały, jakby były pociągnięte cieniutkiemi, z mgły utkanemi zawojami. Gdy tam Pepcia spojrzała, przebiegł po jej ciele chłód. Ale wnet potem zrobiło jej się gorąco.
— Za bardzo tu napaliłaś, mamusiu — mówiła roztargniona — tak gorąco!
— Więc rozbierz się, dziecię — mówiła matka dobrodusznie i już ściągała płaszcz z córki. — Ale gorąco tu nie jest, Pepciu, to ci się zdaje, boś się zmęczyła po schodach, siedemnaście stopni, nie więcej córuniu.
— Poco wszystkie te drzwi pootwierane, i poco obie połowy? — pytała Pepcia.
— Właśnie dlatego, by wszędzie było jednakowe powietrze, córko moja. Wiesz, w ten sposób się najlepiej rozgrzewa mieszkanie. Potem sobie róbcie, jak chcecie. Od tej chwili, ty tu jesteś panią.
Z temi słowy brała pani Kondelikowa welon panny młodej i odpinała go. Prawie nieznacznie pocałowała ją o szepnęła na ucho:
— Wianuszek zostawię ci we włosach, zdejmie go Wejwara...
Papcia patrzyła w tej chwili gdzieś — gdzieś daleko, po przez te ściany. Może sama nie wiedziała w tej chwili, że tak zupełnie bezwiednie rozpina się i zdejmuje bransolety.
Pani Kondelikowa położyła płaszcz Pepci na kanapę, starannie składała welon, by go położyć na wierzchu. Naraz zawołała:
— Patrz, Pepciu, ktoś ci welon naderwał, brak końca.
Rzeczywiście brakowało kawałka, pewno uczyniła to druchna, Amalka Myszkówna. Jeśli się druchnie powiedzie urwać kawał welonu panny młodej, by tego ta ostatnia nie zauważyła, wyjdzie także niedługo za mąż. Amalka widocznie pragnęła czepeczka.
Wejwara zrzucił palto i powiesił je na wieszaku w przedpokoju; był roztargniony. Od chwili, gdy im pani Kondelikowa otworzyła drzwi, zajmowała go tylko jedyna myśl. Nie przypuszczał, że ją tu zastanie, więc teraz rozstrzygał w duchu poważną kwestyę: czy pozostanie u nich pani teściowa, a w takim razie, gdzie będzie spała? Inaczej to sobie wyobrażał...
Pani Kondelikowa odstąpiwszy od Pepci, wzięła ozdobny haczyk stojący obok pieca, pogrzebała w piecu, przyłożyła łopatkę węgla, poszła to samo wykonać do saloniku i nareszcie do sypialni. Potem, rozglądając się po całem mieszkaniu, mówiła na pół do siebie, na pół do nowożeńców.
— Moje dzieci, macie wszystko w porządku. Rolety są spuszczone, woda do mycia w konewkach, do rana się dobrze w pokojach ociepli. Wodę do picia macie w kuchni na oknie, postawiła ją stróżka przed drzwiami, nim zamknęła bramy domu. Do śniadania masz wszystko przygotowane, Pepciu, młynek, kawę w tej puszce i ciasto także. Tak, dzieci, tak. Jeśli chcesz, Pepciu, przyłóż potem jeszcze, lub przyłoży Wejwara. Ale tu jest cieplutko. No, a com jeszcze chciała. Jutro przyjdźcie do nas na obiad, nie zapomnijcie o tem. Do południa wystarczy wam czasu do rozgospodarowania się w domu. Ojciec Wejwara i Tonia przyjdą także. Nie zapomnijcie zakręcić gaz, dzieci, by się nie stało nieszczęście. Nakłopotałam się z tem, nim to wszystko pozapalałam! Hukało to jak z armat, ładne, ale nie chciałabym mieć w mieszkaniu. Zamknijcie lufcik w kuchni, by go czasem wiatr nie wyrwał. A przedpokój dobrze na klucz. Tak — a teraz mogę już iść...
— Dokąd pójdziesz, mamusiu? — zawoła wylękła Pepcia, wyrwana temi słowy z zadumy.
— No, dokąd, dziecko? Do Besedy! Gdzie bym poszła? A potem z tatkiem do domu.
— Nie! — chwytała Pepcia matkę za rękę — nie chodź mamusiu. Pozostań z nami!
— Ależ dziecię, dziecię, cobym tu robiła? — odpowiedziała matka.
— Ja się tu sama boję mamusiu! — wymówiła jednym tchem Pepcia.
— Czyż jesteś sama? Masz tu męża! — mówiła z powagą matka.
Pepcia zamilkła. Krwawy rumieniec oblał jej twarz.
— Kiedy to pierwszy raz...
— No, niby tak — odpowiedziała pani Kondelikowa, której się zaczął udzielać lęk córki — ale raz musi to być „po raz pierwszy”, to trudno moje dziecię...
— Mamusiu! — załkała Pepcia i położyła głowę na piersi matki.
Wejwara był w tej chwili w przyległym saloniku.
Pani Kondelikowa pochwyciła córkę obiema rękami za głowę i wycisnąwszy na jej czole gorący pocałunek, szeptała, opanowując własne wzruszenie:
— Pepciu, Pepciu, miej rozum! Przecież nie jesteś dzieckiem! Pamiętaj o wszystkiem, com ci powiedziała...
— Mnie jest tak smutno, że mnie wszyscy opuszczacie... — mówiła Pepcia, łkając.
Pani Kondelikowa widziała, że teraz nadeszła ostateczna pora do odejścia. Współczuła z córką. Pocałowała ją raz jeszcze, wyrwała jej się z objęć i śpieszyła do przedpokoju po płaszcz. Ubrała się z pośpiechem, zawiązała sobie kapelusz, wzięła rękawiczki i zawołała:
— Franciszku, chodź mi poświecić ze schodów! Świeca jest w kuchni na stole, proszę cię!
Wejwara z radością śpieszył do kuchni.
Gdy wyszedł, pocałowała pani Kondelikowa po raz ostatni i prawie namiętnie córkę, przeżegnała ją po trzykroć, jeszcze raz ją pocałowała i rzekła szeptem:
— Już ani mrurnru, Pepciu! Miej rozum!
I wyszła z pośpiechem do sieni.
— Masz klucz od domu? — pytała Wejwary.
— Mam, mamuniu.
— Więc chodź, bo jeszcze powóz odjedzie, już i tak klnie chyba, że długo siedzę.
Teraz przypomniał sobie Wejwara, że gdy wychodzili z powozu, jakaś inna dorożka przejeżdżała zwolna ulicą. Zapewne konie nie chciały ustać na miejscu.
Świeca płonęła jasno w dłoni Wejwary, gdy schodził przed panią teściową ze schodów, cienie obu postaci tańcowały po murze, cień baryery wyskakiwał i znowu opadał.
Cicho, cichutko otwierał Wejwara bramę i pochylał się, aby pocałować matkę w rękę. Czuł, że ta ręka drży.
Pani Kondelikowa ścisnęła mu prawicę, puściła ją, pogłaskała Wejwarę po twarzy i miała tylko tyle siły, by mu szeptem rzekła:
— Franciszku, bądź dla niej dobrym, miej cierpliwość... A nie zapomnijcie, że macie do nas przyjść jutro na obiad.
Wejwara nie mógł wydobyć głosu, łykał tylko ślinę i kiwał głową potakująco. Postawił świecę w kącie, otworzył bramę, wyszedł, rozejrzał się po ulicy. Powóz podjeżdżał właśnie pod dom, więc Wejwara otworzył drzwiczki, poczekał, aż teściowa wsiądzie, zamknął za nią, jeszcze się ukłonił i w trzech susach znowu był w domu.
Stangret trzasnął biczem, powóz turkotał ku Pradze. Pani Kondelikowej było niezmiernie smutno. Na zawsze, na zawsze wydała córkę swoją z domu. Prąd łez wyskoczył jej z oczu, a wargi bez słowa poruszały się w modlitwie:
— Panie Boże, chroń ją!
Brama domu zaskrzypiała, Wejwara ostrożnie kręcił kluczem, aby nikogo w domu nie przebudzić, potem pochwycił świecę i śpiesznie biegł na górę. Nareszcie, nareszcie będzie z Pepcią sam...
Wsunął się do przedpokoju, przycisnął drzwi, klucz w zamku obrócił dwa razy, ale on jeszcze ściskał klucz, jakby chciał zamknąć na dziesięć spustów.
Postał chwilę, serce bowiem biło mu głośno w piersi, a następnie wolnym krokiem, jakby w ten sposób chciał się uspokoić, podchodził do pokoju.
Pepcia przyniosła sobie tymczasem z sypialni inkrustowane pudełko z malutkim kluczykiem, postawiła je na stoliku przy oknie i wkładała do niego biżuterye: bransolety, broszki, kolczyki, układając może po raz dziesiąty. Oby tego do rana nie skończyła!
Wejwara postawił świecę na stole i postał chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć.
Pepcia musiała przecież słyszeć, że powrócił, że wszedł, ale nie podniosła głowy od pudełka.
Wejwara nie wiedział, w jakiem usposobieniu znajduje się Pepcia, zdawało mu się jednak, że atmosfera między nim a nią przepełniona jest elektrycznością.
Nareszcie odzyskał rezon.
— Mamusia jedzie teraz szczęśliwie do Besedy — rzekł, a chociaż chciał powiedzieć głośno, czuł, że głos go zawiódł w tej chwili.
Pepcia nie odpowiedziała. Wejwara poczekał jaszcze chwilę i rzekł znowu:
— A teraz jesteśmy sami serduszko moje!
Pepcia i teraz zachowała milczenie, podszedł przeto ku niej, objął ją lekko w pasie i starając się oderwać ją od pudełka, mówił z prośbą w głosie:
— Czemu nic nie mówisz, serduszko moje?
Chętnie byłaby się oparła, ale nie mogła i szła obok Wejwary kilka kroków. Ale tu nagle, rozejrzawszy się po saloniku, rzekła:
— Trzeba to zagasić, panie Wejwaro!
— Owszem, zagaszę, dziecię, zagaszę! — i pobiegł do saloniku, zakręcił płomień, powrócił szybko i wyciągnął rękę ku kranikowi w jadalni.
— Nie, tu niech się jeszcze pali — zawołała Pepcie, przelękniona ciemnością w saloniku.
— Już mi znowu mówisz panie, Pepciu — z wyrzutem rzekł Wejwara.
— Przebacz! — mówiła Pepcia szeptem — nie mogę przywyknąć odrazu.
Wejwara objął Pepcię obiema rękami i gorąco ją pocałował.
— No, no, dziecko, musisz przywykać. Teraz mi się to „panie” wydaje takie chłodne. A nie rozbierzesz się, kochanie? Nie ciasno ci w tem? Taka jesteś opięta...
— Tak, Wejwaro, owszem...
Pepcia wywinęła się z objęć małżonka i szła do sypialni. Tymczasem Wejwara zapalał jednę z dużych lamp.
Słysząc brzęk szkła, spytała Pepcia z sypialni:
— Czemu zapalasz, Wejwaro?
— Abym mógł wszędzie pogasić, kochanie...
— Nie, nie, Wejwaro, niech się pali...
Nim jednak dopowiedziała, już zakręcił Wejwara gaz w jadalni.
— Ale na co, kochanie, na coby się tu paliło?...
— Chcę mieć widno, Wejwaro! — wołała Pepcia, ukazawszy się znowu na progu sypialni — chcę dużo światła!
Wejwara patrzył na nią zdziwiony.
— Światła? Przecież nie może się palić do rana kochanie. Wszak pójdziemy spać.
— Nie, Wejwaro — mówiła Pepcia, jakby się broniła — mnie się jeszcze nie chce spać, ja nie będę spała wcale, proszę cię, zapal znowu.
Ach, te elektryczne chmury, wzbierające między nimi! Wejwara czuł, że przy pierwszem spotkaniu prądów mogłoby dojść do wybuchu i jakkolwiek opierał się temu w duchu, jakkolwiek żądanie Pepci wydało mu się niedorzecznem, posłuchał i znowu zapalił gaz.
Stał teraz niezdecydowany pod lampą, patrząc na sypialnię i nic nie widząc.
Pepcia stała w kącie przy oknie, przed lustrem, a wchodząc, przymknęła za sobą lewą połowę drzwi.
Wejwara na palcach wyszedł do przedpokoju, zdjął czamarę, powiesił ją, poszedł do kuchni, zamknął lufcik, wziął butelkę z wodą i powrócił do jadalni.
Już go paliły stopy w nowych, ciasnych lakierkach. Radby je był zamienił na pantofle, ale pantofle... były w sypialni, a tam się Wejwara wejść nie odważył.
Pepcia nie powracała. Chwilę jeszcze szeleściła atłasowa suknia, potem ucichło wszystko.
Wejwara czekał ciągle.
Nareszcie odważył się i wszedł do sypialni. Czuł, że od niego zależy przełamanie lodów nieśmiałości, przecież jest mężem!
Pepcia siedziała na krześle w całym ubiorze weselnym, przed lustrem, oddychając głęboko, jakby zmęczona.
— Pepciu! — zawołał Wejwara. — Co robisz? Czas uchodzi.
Jakby go prosiła o przebaczenie, rzekła Pepcia cicho:
— Zrobił mi się węzeł na tasiemce i nie mogę gorsetu rozsznurować... Gdyby tu była pozostała mamusia! — dodała z żalem.
— A czyż mnie tu niema, kochanie? Pomogę ci we wszystkiem, jestem twoim mężem.
— Nie, nie, Wejwaro, zrobię to sama, gdy odpocznę — broniła się Pepcia, ale widząc, że się Wejwara jednak zbliża, powstała szybko i pobiegła do jadalni.
— Pepciu! — wołał Wejwara.
— Nie, Wejwaro, nie! Poczekaj, przecież mi się nie chce spać!
W jadalni usiadła na kanapie, wcisnęła się w kącik i pochwyciwszy obiema dłońmi róg stołu, który stał przed kanapą, starała go się przyciągnąć ku sobie, jakby się nim chciała zabarykadować. Nie powiódł się ten zamiar, stół był ciężki, rozkładany.
Wejwara stanął na progu i widząc usiłowanie Pepci zabarykadowania się, zacisnął usta i na czole ukazała mu się nieznaczna zmarszczka.
W tej chwili przypomniał sobie towarzystwo weselne, z którego tak chętnie uciekał i nagle było mu tak, jakby na niego ze wszystkich kątów spoglądały znajome postacie z uśmiechem na obliczach.
Pepcia ucieka przed nim — Wejwara zawstydził się samego siebie.
Teraz Pepcia spojrzała na Wejwarę i nie uszedł jej zmieniony wyraz jego twarzy.
— Pepciu — przemówił Wejwara, opanowując się całą siłą — czy pani sobie życzy, abym powrócił do Besedy?...
Takiego obrotu nie oczekiwała Pepcia, więc nie mógąc znaleźć prostej odpowiedzi, rzekła z łagodnym wyrzutem:
— Teraz znowu pan mnie nazywa panią, Wejwaro! — i dodała cicho: — Chodź, usiądź przy mnie, będziemy sobie opowiadali...
Wejwarze wrzała krew we wszystkich żyłach. Pośpieszył do żony, usiadł obok niej i wziął ją za rękę.
— O czem pragniesz pomówić, żonko złota! — mówił, a głos jego drżał od wzruszenia. — O czembyśmy mówili? Nie mamy o czem! O tobie? Mój Boże, wiesz, że jesteś moją myślą jedyną, czy chcesz, abym ci powtarzał, jak cię kocham? Pepciu, żono złota, więcej cię kocham, niż życie swoje, ale to wszystko powiedziałem ci już po tysiąc razy. Dziś mówić nie umiem o niczem, Pepciu, dziś wszystkie słowa wydają mi się takie puste, takie jałowe. Całowałbym cię tylko, ale taka jesteś dziwna. Nie, Pepciu, nie tak sobie wyobrażałem nasz pierwszy wieczór. Nie, zupełnie inaczej. Myślałem, że z ufnością położysz główkę na mojem ramieniu, rada, iż jesteśmy nareszcie sami, bez tego wiecznego dozoru rodziców, zdala od całego świata, że znajdujemy się po raz pierwszy we własnym domu, słyszysz, Pepciu, po raz pierwszy. Chwila taka nie powróci już nigdy, nigdy w życiu, i choćbyśmy żyli jaknajdłużej, jaknajszczęśliwiej — ten wieczór przeżyjemy raz tylko, żonko złota. A ty masz oczy jakby szklane, nie patrzysz na mnie, wymykasz mi się z rąk. Czuję, dobrze czuję, że nóżki twe znoszą tortury w nowych trzewiczkach, cały dzień w nich chodziłaś aż do nocy. Godziny uchodzą, a ty nie powiesz: Wejwaro, Franciszku, zdejm mi je. Mój Boże, tak się cieszyłem, że ci je zdejmę!
To mówiąc, Wejwara puścił dłonie Pepci, osunął się z kanapy na podłogę, na kolana, i pochylając się do nóżek Pepci, otworzył klamry i delikatnie zdjął jej trzewiczki. Ręce drżały mu od wzruszenia, ale jeszcze więcej z radości, że się Pepcia nie broni.
— Widzisz, serduszko moje, bolało cię? a ja sądziłem, że powiesz szczerze: mężu, pomóż mi zdjąć stanik! Siedzisz, jak Copelia w balecie i martwisz mnie i opierasz się ciągle, a to przecież mój obowiązek.
Teraz Wejwara odsunął Pepcię delikatnie od kanapy i ręce jego nerwowo szukały pętelki, starając się ją rozwiązać. Lecz pętelka była zupełnie zaciągnięta na supeł.
— Widzisz, złotko moje, trzeba mnie było odrazu zawołać, zaplątałaś tak, że z tem nie można...
Wejwara umilkł, nie wiedział bowiem naprawdę, co począć z tym przeklętym węzełkiem.
Usta Pepci poruszyły się:
Wejwara pobiegł do stolika, pochwycił nożyczki i przeciął fatalną tasiemkę. Jego prawica wyciągała teraz tasiemkę i wreszcie uwolniła stanik.
— Pod szyją jest haftka — szepnęła Pepcia jeszcze ciszej.
Prawda, była tam haftka, ale już ją Wejwara rozpiął i biała szyja ukazała się jego oczom. Nie mógł się pohamować i pokrywał ją niezliczonemi pocałunkami... Potem chciał ściągnąć rękawy.
— Nie, Wejwaro — broniła się Pepcia — ja sama, poczekaj...
Powstała i z głową pochyloną szła do sypialni. Znów szeleścił atłas, a szelest ten upajał słuch Wejwary.
Skrzypnął zamek komody, Pepcia szukała nocnego kaftanika, nie spostrzegając, że troskliwa matka przygotowała już dawno wszystko na łóżku, że leżał tam na jedwabnej kołdrze, bielutki, otoczony zwiewnemi koronkami.
Trwało to chwilę, Wejwara nie oddychał prawie, by znów nie przywabić chmur, przed chwilą odpędzonych szczęśliwie. Wróciwszy, słychać było tykotanie zegarka, który położył na stole przed kanapą. Po chwili, zarumieniona, jak róża, ukazała się Papcia na progu, z głową pochyloną, w bieli. Ale teraz nie przysłaniał już ciała twardy atłas, podobny do pancerza. Miała na sobie miękki szlafrok lniany, wolny, pełen fałdów.
Gdy tu tak stała, pochylając głowę, na której ciemnych włosach świecił dotąd, niby szmaragd wieniec myrtowy, pochłaniał ją Wejwara wzrokiem płomiennym. Nigdy — przebiegło mu przez myśl — nawet w najpyszniejszym ubiorze nie była Pepcia tak piękną, jak w tej chwili.
Skoczył ku żonie, pochwycił ją w objęcia, całował w usta, twarz, czoło, oczy, uszy i wołał w zachwycie:
— Nigdy nie byłaś tak piękną, jak teraz Pepciu, ty moja uparta, niegrzeczna dziewczyno, ty, ty, żono moja droga!
I znów całował ją gorąco, a na wargach czuł wilgotne, słone krople.
— Czemu płaczesz, kochanie?
— Myślę... o... mamusi... — szepnęła Pepcia.
— A mamusia myśli pewno o tobie, kapryśnico mała i nie przeczuwa, że mnie zmartwiłaś! Jutro jej się poskarżę...
Pepcia spojrzała teraz na Wejwarę pełnemi oczyma, tonącemi we łzach i rzekła z łagodnym wyrzutem:
— Już jutro?
— Nie, nie, nie! Nigdy, kochanie! — wołał Wejwara i biorąc ją za ręce, jednę po drugiej pokrywał całusami.
— A teraz — szepnęła Pepcia, kładąc głowę, jakby ją chciała schować na jego piersi — teraz zagaś. Szkoda gazu... W sypialni pali się lampa...
Wejwara zamknął jej usta długim, namiętnym pocałunkiem. W głębokiej ciszy nocnej, w mieszkaniu gdzieś pod nimi, czy nad nimi bił zegar łagodnym, melancholijnym dźwiękiem 3-cią po północy, a zaraz po nim, jakby mu odpowiadał, odezwał się jasnym dźwiękiem zegar w jadalni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy Wejwara powracał z przedpokoju, gdzie zamknął gazometr, z świecą w ręku, nie stała już Pepcia na progu jadalni. Nie widział jej Wejwara także w sypialni. Ach, teraz! Tam, pod jedwabną kołdrą, przyciągniętą aż pod brodę, rysowało się ciało młodej kobiety, nad białym obrąbkiem kołdry płonęło dwoje ciemnych oczu, a nad niemi i nad białem czołem w ciemnych włosach w blasku lampy świecił Wejwarze zielony wianek myrtowy, jak z drogich kamieni uwity, jakgdyby szmaragdowy.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.