Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Do domu!
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX.
Do domu!

Pan Kondelik, wszedłszy na salę, prosto skierował się ku krzesłu, wyznaczonemu przez pana budowniczego Beczkę, padł na nie ciężko i ledwie rozejrzał się po towarzystwie. Ojciec Wejwary, któremu się teść syna od początku bardzo podobał, śpieszył do nowego przyjaciela i witając go, pytał troskliwie:
— Gdzie to chodziliśmy, papo? Już się naprawdę niepokoiliśmy, że pana co...
— Gdybyś pan wiedział, co mnie spotkało! — odpowiedział mistrz Kondelik — jako żywo nic podobnego nie widziałem. Już się z wami wszystkimi żegnałem w duchu.
Pan Kondelik robił przytem minę tak poważną, jakgdyby był uniknął co najmniej śmierci.
Ogromnie spoważniał pan Wejwara, mąż, jako prowincyonalista, milczący, ale współczujący bardzo drugim i gdy chodziło o rodzinę, pełen dobrych chęci.
— Na Boga, papo, co się stało!?
— Nie uwierzyłbyś pan temu! — zawołał mistrz Kondelik.
I już chciał opowiadać, gdy spostrzegł na progu Ferdynanda i innego jeszcze kelnera, niosących po wazie zupy, jakby świętość jaką.
— Poczekajcie, ojcze — przerwał — wprzód się posilimy, wytrawiło mnie porządnie, a mogliby nam zjeść inni...
Ojciec Wejwara powrócił na swoje miejsce, a mistrz Kondelik wyglądał niecierpliwie, aż dojdzie zupa do niego; płynęła mu ślinka. Kelnerzy zaczęli wszakże od końca stołu. Nim dojdzie do niego, potrwa dobrą chwilę, siedział bowiem ze swoją małżonką pośrodku, na „honorowem” miejscu.
— Niech dyabli wezmą te środkowe miejsca — mruczał półgłosem. — Czekałem wieczność całą, a teraz mi jeszcze najlepsze kawałki pobiorą, trzeba było siąść na brzegu...
Pani Kondelikowa łokciem trąciła małżonka, by nie sarkał tak głośno. Obawiała się, aby w swojej gadatliwości nie palnął głupstwa. Ogromnie rada była, że w tej chwili zabrzmiał głos pana Beczki, który pochylał się przez stół do Kondelika:
— Chwała ci, mistrzu, znakomity „porządek dzienny.” Któż to wybierał?
Pan Kondelik wypiął dumnie pierś.
— Komponowaliśmy to też z karczmarzem przez całe trzy tygodnie, przepiłem przytem pięć malowanych pokojów. Zupa „z ragü!” (ragoût). Podjecie sobie! Taką jedliśmy tu na bankiecie, od tego czasu mam ją w pamięci.
I zwracając się do małżonki, napominał ją:
— Uważaj, stara!
— Na co? — spytała szorstko.
— Uważaj tylko! — powtórzył.
Nie napróżno łykał ślinkę Kondelik. Po zupie przynieśli sandacza w wonnem, świeżem maśle (mistrz Kondelik zauważył, że jest to sandacz ze stawów trzebońskich, nie taki zachlapany ulicznik praski, wypłukany w perfumach Boticza i w sosie z kanałów), potem pieczeń sarnią, indyka, ogromną piramidę jakiegoś kompotu, bażanta, marmelady, później sery i nareszcie trzy półmiski lodów, w postaci lwa, amora z łukiem i dwojga serc, srebrną strzałą przebitych (był to oryginalny pomysł pana Wacka, łagodna aluzya do państwa młodych, skończony symbolizm).
Goście jedli poprostu z nabożeństwem, ale żaden z nich nie dorównał panu architektowi Beczce, który pod względem jedzenia był skończonym wirtuozem. Po każdym numerze spoglądał znacząco na mistrza Kondelika, a w spojrzeniu tem było uznanie, zgoda jego z wyborem całego programu stołowego. Pan Kondelik rozumiał, a gdyby nie był rozumiał, architekt ruchami dopełniał niemą mowę. Ile razy odłożył widelec, podnosił prawicę, przyciskał duży palec do serdecznego, potrzepał niemi mlaskał językiem.
Mistrz Kondelik rósł w dumę, wydawało mu się teraz, jakby to naprawdę jego była zasługa, jakby wszystko on gotował i piekł, a zwracając się do małżonki, spytał:
— Zapamiętałaś sobie wszystko? Uważałaś?
— Czego chcesz, Kondeliku?
— Widzisz, tak się powinno gotować! Teraz widziałaś jadłaś, więc pamiętaj, ażebym to miał każdej niedzieli — drażnił ją mistrz.
— Zrobię, zrobię ci, gdy mi na to co miesiąc pięćdziesiątkę dołożysz. Inaczej znowu będziesz jadł gęś z kapustą i najwyżej jakie kuropatwy, postrzelone w brzuch.
Z innemi uczuciami śledził numer po numerze uczty stary pan Wejwara. Był to mały kupiec prowincyonalny, w którego rodzinie, choć syto, ale jednak skromnie i prosto jadano. Dzisiejszy stół zrobił na nim wielkie wrażenie.
Oceniał w duchu, co to wszystko kosztuje, i po każdej potrawie rosło jego uszanowanie dla rodziny, do której dostał się syn przez ożenek. Mają widocznie na to, myślał sobie, są zamożni, i teraz dopiero zupełnie był przekonany, że syn jego zrobił „dobrą partyę.” Wstał, podszedł ku pani Kondelikowej, potrząsnął jej ręką i mówił z najwyższem uznaniem:
— Co prawda, to prawda, pani mateczko, co prawda, to prawda, było to znakomite! To będę małżonce opowiadał!
Słowa te spadały na panią Kondelikową, jak balsam. Zapominała powoli o niemiłej przygodzie z frakiem i już znowu znajdowała się w blogiem usposobieniu matki panny młodej, której wszystko idzie wybornie.
Podeszła także ciocia Urbanowa i szeptała pani Kondelikowej do ucha:
— Betty, nobl, nobl! Tak nie jadłam jeszcze — i trzeba przyznać, te za trzy reńskie, to nawet nie drogo. Czy dopłaca do tego coś od siebie Beseda?...
— Uchowaj Boże! — broniła się prędko pani Kondelikowa. — Co też ty sobie myślisz!
— Myślałam, że niby swoim członkom daje takie premium...
Po obiedzie damy chrupały jeszcze jakieś cukry, panowie wybierali migdały w skorupkach i gryźli je, nastąpiła chwila ciszy i trawienia.
Stary pan Wejwara podszedł do mistrza Kondelika:
— Papo, miałeś nam opowiedzieć, co cię spotkało...
Pan Kondelik przybrał wyraz twarzy poważny, przebiegł oczyma towarzystwo, czy też jeszcze kto oprócz Wejwary słucha, i zaczął:
— Nie życzyłbym nikomu, aby się znalazł w takiem, jak ja, położeniu. Już po drodze z kościoła ściskało mnie coś okropnie, a gdy jechaliśmy do Besedy, pomyślałem sobie: zajrzyj do domu. Dowiecie się, po co. Jadę, jadę, coraz mi ciaśniej. Schodzę z powozu, idę na górę, otwieram drzwi do kuchni, i ciągle nie mogę pozbawić się tego ucisku. Wchodzę do pokoju, ale teraz pochwyciło mnie to i trzyma za ręce, za piersi, za szyję, nie mogłem nawet odetchnąć...
— O, na Boga, i co dalej? — zawołał pan Wejwara.
Całe towarzystwo zwróciło uwagę, usłyszawszy wykrzyknik pana Wejwary i uważnie zaczęło słuchać...
— No, jednem słowem, trzymało mnie to i nie chciało puścić, nie i nie..
— Co to było, tatku? — odezwała się Pepcia.
— Było to całe czarne, miało ciało i dwie ręce, ale było bez nóg i bez głowy.
— To jakiś figiel — zauważył pan Beczka.
— Ładny mi figiel — mówił z powagą mistrz — nie życzyłbym tego panu! Ja się rzucam, szarpię na wszystkie strony, chcę się uwolnić, a przecież nie jestem słaby i odwagę też mam, jak wiecie, ale ani rusz, trzyma mnie, nie puszcza, nareszcie rzuciło mnie w fotel, oddech mi słabnie, już się z wami wszystkimi żegnam, myślę o żonie, o córce i Wejwarze, o dzieciach...
Pani Kondelikowa trąciła małżonka w bok.
— Nie trącaj, myślałem o nich, gdy nagle, chwała Panu Bogu! otwierają się drzwi do kuchni, i na progu stoi oto Betty, moja żona, jak anioł opiekuńczy.
— Ach ty, stary gaduło! — dąsała się pani.
— Widzi, co mnie trzyma — ciągnął mistrz, gestykulując rękami — przyskakuje ku mnie, łapie to za jednę rękę, urywa, to łapie za drugą, urywa, potem po rwała ogromny nóż, który leżał na stole, wbiła go temu czarnemu potworowi w grzbiet, rżnęła w dół i rozcięła go na poły. Byłem wyswobodzony!
— A cóż to było, Chryste Panie! — krzyknęła ciocia Urbanowa, która słuchała z zapartym oddechem i z otwartemi ustami.
Nim mistrz Kondelik zdążył odpowiedzieć, podszedł doń z przedpokoju kelner Ferdynand, zawiadamiając, że jest tu jakiś pan, który chciałby z panem Kondelikiem pomówić słów kilka.
— Czegoż chce? — zdziwił się mistrz — przecież jestem na weselu, nie może chyba żądać, ażebym mu teraz coś wymalował...
— Już namalowałeś dosyć, gaduło! — wtrąciła nadąsana małżonka.
Mistrz wyszedł i długo nie powracał. Pani Kondelikowa ciekawie spoglądała ku drzwiom, nareszcie zwróciła się do Wejwary:
— Proszę cię, Franciszku, zajrzyj tam, czego chcą od tatki?
Wejwara powrócił za minutę. Uśmiechał się nie wyraźnie i prosił teściową:
— Proszę mamusi, niech mamusia pozwoli — i jednocześnie spojrzeniem wywołał budowniczego Beczkę.
Zasłużony mistrz ceremonii zrozumiał, że obecność jego jest tam także potrzebna, wyszedł z całą powagą za Wejwarą.
W przedpokoju stał mały, drobny mężczyzna, zarumieniony z pośpiechu, przez lewą rękę miał przerzucony frak. Pan Beczka przyszedł właśnie w chwili, gdy mistrz może już po raz piąty wołał:
— Wyście mi dogodzili, kolego, wyście mnie ładnie ubrali!... Teraz go sobie zostawcie, teraz już go nie potrzebuję, spojrzyjcie tylko na mnie!...
— No tak, proszę pana, ja wiem, ale pan inżynier Kaczaba potrzebuje swego. Na szczęście, spostrzegł się w porę. Wyjeżdża rano na prowincyę, także na jakieś wesele, i musi mieć frak...
— Ależ ja go tu nie mam — rzekł mistrz — w domu wszystko zamknięte...
— Możeby szanowny pan mógł posłać kogo, bardzobym prosił...
— No, posłałbym, Kaniczko, posłałbym — mówił mistrz Kondelik — ale nie życz pan go sobie nawet oglądać. Jest w czterech kawałkach, „moja” oto porozdzierała go jak gęś, zdejmowała go ze mnie jak skórę z węgorza, bez mała nie powieźli mnie na stacyę Pogotowia ratunkowego.
Krawiec Kaniczka stał, nie pojmując nic, ale już pojmował pan Beczka.
— Pan Kaczaba, inżynier? Ależ to mój dobry znajomy, pożycz mu pan tymczasem fraka pana Kondelika, on go odda.
— Owszem, szanowny panie — mówił zakłopotany krawiec — ale pan inżynier ma o czterdzieści centymetrów w pasie mniej.
— A nie masz pan innego fraka na składzie?
— Zkądbym go wziął? Już późno, noc, nie mogę iść nawet do żadnego kolegi, a o szóstej rano, pan Kaczaba jedzie...
Pan Beczka śmiał się na całe gardło, mistrz Kondelik uśmiechał się także, pani szeptała, nie wiedząc co robić, Wejwara tarł sobie czoło, czyby nie mógł jakoś dopomódz, nareszcie rzekł:
— Jabym — mówił nieśmiało — pożyczył panu inżynierowi choćby tę swoją czamarę, i wziąłbym sobie tymczasem frak...
Pani Kondelikowa spojrzała wdzięcznie na zięcia.
— Proszę pana — odpowiedział krawiec rozpaczliwie — nie można. Pan inżynier jedzie na wesele pewnego oficera, musi mieć frak.
— Naturalnie, że musi mieć frak — mówił Kondelik bardzo gorliwie. — Inaczejby oficer nie wygrał wojny.
Pan Beczka klasnął nagle w dłonie.
— Poczekajcie, znajdzie się rada!
Wszyscy czterej z krawcem Kaniczką powrócili do sali, gdzie już towarzystwo oczekiwało niecierpliwie ich powrotu.
Pan Beczka prowadził Kaniczkę prosto do Slawiczka.
— Wstań, młody człowiecze, możesz ocalić ojczyznę.
Slawiczek powstał chętnie.
— Jakże się panu wydaje? — spytał Beczka Kaniczkę, pociągając Slawiczka za kołnierz.
Mistrz Kaniczka przeglądał toaletę Slawiczka, obrócił młodzieńca jakby manekina, znów oglądał, wyjął z kieszeni metr kauczukowy, zmierzył rękawy, tył, zmierzył frak w pasie i odetchnął z głębi piersi.
Tenby pasował! Prawie jedna miara.
— Przyjacielu Slawiczku, zdejm pan frak — rozkazał pan Beczka.
Jak automat zdjął Slawiczek frak i już go pan Beczka ubierał we frak pana Kondelika.
— Wybornie! — wołał pan Beczka — teraz wyglądasz pan dostojniej.
W sali zabrzmiał śmiech towarzystwa, śmiał się sam Slawiczek, który we fraku Kondelika wyglądał, jakby w nim tonął.
— No widzicie mistrzu — mówił pan Beczka — w domu go pan wyprasujesz, pan inżynier Kaczaba nic nie straci, a gdy pan zreparujesz tamten, będzie wszystko w porządku.
Kaniczka chciał już odejść, ale pani Kondelikowa, w szlachetnym porywie serca nie pozwoliła na to. Jedzenia pozostało dosyć, mieli więc przez całą godzinę nowego gościa.
Mistrz Kondelik nie potrzebował więcej mówić o swej przygodzie, wystarczyły odwiedziny Kaniczki. Stary pan Wejwara zauważył, że nic podobnego jeszcze nie widział.
— Mnie się to także już nigdy nie powtórzy, — śmiał się mistrz Kondelik — teraz będę ostrożnym ze wszystkiemi frakami.
— Najlepsze z tego wszystkiego — zwierzał się Slawiczek panu Beczce — że ten mój frak właściwie także nie jest moim. Pożyczyłem go sobie od naszego koncepisty.
Pan Beczka tłumił dłonią śmiech.
— Z tegoby można wykroić całą komedyę: „Wesele w obcych frakach” — zawołał wesoło.
Trwało dość długo, nim się uspokoiła wesołość, wywołana przygodą frakową, a pan Beczka nie podniecał już śmiechu, zbliżała się bowiem chwila poważna, na stole ukazało się wino i pan Beczka przygotowywał pierwszy toast na cześć nowożeńców. Niktby go nie poznał w tej chwili. Twarz jego spoważniała, głos drżał umiejętnie, kiedy zaczął mówić o starym przyjacielu, który niezmordowaną pracą stał się mistrzem w swoim fachu (mistrz Kondelik w zakłopotaniu głaskał dłonią kamizelkę i kręcił wąsy), o statecznej jego małżonce (pani Kondelikowa patrzyła uparcie przed siebie, ale nie widziała nic). Oceniał wzorowe wychowanie, jakie otrzymała córka obojga (oczy pani Kondelikowej utonęły we łzach, Pepci spoczęły aż na podłodze). Pochylił się do Wejwary, który doskonale przygotowany w domu rodzicielskim, doprowadził do tego, że go królewskie miasto Praga uznało godnym podjęcia pracy dla kraju (ojcowskie serce starego pana Wejwary ulżyło sobie mocnem pociąganiem powietrza przez nos) i wezwał wszystkich do powstania z miejsc i życzenia nowożeńcom jak najserdeczniej wiecznego szczęścia, na zdar!
Goście wstali, garnęli się do nowożeńców, podobnych teraz do piwonii, trącali się szklaneczkami i powtarzali za panem Beczką na zdar! szczęścia!
Ciocia Urbanowa pocałowała przy tem pannę młodą i powróciła do budowniczego.
— Panie Beczko — rzekła, biorąc go za rękę — wybornie słyszałam kiedyś mowę doktora Riegera, gdy odsłaniali pomnik Jungmanna na placu Franciszkańskim, ale wtedy mi się tak nie podobało, byliby mnie tam zagnietli. Wybornie, wybornie. Boże, jak ja lubię słuchać prawdziwych mówców! Dopiero wtedy człowiek poznaje, co to jest oświata, inteligencya.
Gdy umilkł trochę szum, wywołany pierwszym toastem, wstał nieśmiało zarządzający Jedliczka. Czuł, że nadeszła dla niego chwila stosowna.
„W imieniu pracujących” — jak mówił — uważa za obowiązek wznieść toast za zdrowie pana Kondelika i małżonki, z których pożycia czerpali zawsze wzór doskonałego połączenia sztuki malarskiej z cnotami rodzinnemi. Z tego połączenia wykwitnął najpiękniejszy deseń szablonu, jakim się kiedykolwiek pysznił pan Kondelik w swojej specyalności, panna Pepcia, która będzie ozdobą ścian nowego domostwa, założonego przez pana Wejwarę. Wznosi puhar za zdrowie panny młodej, jej rodziców i pana młodego.
Nowe trącania, wołania, defilada przed nowożeńcami i rodzicami panny młodej. Pan Beczka jakby był egzaminatorem, poklepał Jedliczkę poufale po ramieniu i rzekł:
— Dobrześ pan to powiedział, przyjacielu, bardzo dobrze.
Jedliczka uśmiechał się skromnie, było mu gorąco z radości, że już odbył pańszczyznę.
Znów powstał pan Beczka i pił za zdrowie rodziców Wejwary i całej rodziny, potem zdecydował się stary pan Wejwara, by powiedzieć kilka słów, „na dobrą, nową przyjaźń”, potem pan radca pił „za szczęście całego towarzystwa, by się znów w takiej harmonii zeszło niezadługo”, potem odpowiedział pan Kondelik trochę niewyraźnie na toast Beczki i Jedliczki.
Przez cały ten czas kręcił się Slawiczek na krześle i bez ruchu, ściskając dłońmi głowę. Laury oratorskie innych nie dały mu spokoju, musiał także coś przemówić. Przeszkadzał mu trochę „cielisty” frak pana Kondelika, w którym niknął na poły, ale poprzednie toasty dodawały mu odwagi.
Zaczął półgłosem, duszony olbrzymią tremą, ale szczęśliwie zwyciężył początki żeglugi i mówił, szastając pauzami i dłuższemi przestankami. Zwijał słowa swoje jak bukiet, lub lepiej jak duży wieniec, aż się chwilami znajdował w niebezpieczeństwie, że swoją nić czerwoną zgubi zupełnie. Wielbił piękną pannę młodą i wyrażał żal, że na potężnym tym pniu (panie Kondeliku!) łączącym się z świeżym bluszczem (panią Kondelikową!) wyrosła jedyna tylko róża, panna Józefina. Jakże byłby szczęśliwy, gdyby obok niej rumieniło się jeszcze jedno dziecię, po które mógłby sięgnąć on, nic się nie obawiając cierni.
— No, dyabli wiedzą, co Pan Bóg da — wtrącił pan Kondelik po cichu za co droga połowica dokładnie udepnęła go w nogę.
— Slawiczku, Slawiczku! — trącił mówcę budowniczy Beczka, któremu się te ciernie wydały niebezpiecznemi, zauważył bowiem, że się pani Kondelikowa zarumieniła.
Ale stryj Wejwara, rzeźbiarz, któremu się porównanie niezmiernie podobało, uważał interwencyę pana Beczki za jakieś nieporozumienie i wołał:
— Wybornie, wybornie!
— ...A zatem — kończył Slawiczek — nie mając szczęścia, bym pił za zdrowie siostry panny młodej, czynię to za powodzenie szanownej miłej druchny, panny Amalii Myszkówny.
Towarzystwo licznemi toastami już tak było oszołomione, że może nikt nie zrozumiał znaczenia słów Slawiczka, który chciał tylko wybrnąć z kłopotów. Nie wiedział, nieborak, jakby się dostać nareszcie do swojej druchny. Na jego szczęście, nie było czasu na rozbiór treści. Już brzęczało szkło, a pani Myszkowa uśmiechała się wdzięcznie. Ciocia Wejwarowa piła także, ale w tej chwili przebiegła jej przez głowę myśl, dlaczego właściwie jedna z jej córek nie jest druchną?
Pan Beczka zaproponował później zagadki, przypomniał sobie jakieś deklamacye, a gdy się i to wyczerpało, zasiadł do pianina w kącie i grał. Był wprawdzie lepszym budowniczym niż pianistą, ale goście wytańczyli się doskonale.
Było już po pierwszej po północy i jeszcze się nikomu nie śniło, aby myśleć o domu. Tylko Wejwara i Pepcia już dawno byli widocznie znudzeni i Wejwara co chwila pochylał się ku pannie młodej, szepcąc jej jakieś słówka do ucha, Pepcia nie odpowiadała, kiwała tylko główką, lub jakby zakłopotana, rozglądała się po sali.
Wejwara dobrze pamiętał, co mu rzekła matka Kondelikowa o północy.
— Franciszku — mówiła — ty i Pepcia, nie powinniście pozostać z nami do końca. Gdy będziecie zmęczeni, jedźcie do domu, ale ukradkiem, by tego nikt nie zauważył, rozpędzilibyście całe towarzystwo. Najlepiej wam będzie, gdy zostaniecie sami...
I ścisnęła mu dłoń, bardzo uprzejmie ją ścisnęła, a na Pepcię spojrzała wzrokiem pełnym współczucia.
Od tej chwili nie myślał Wejwara o niczem innem, jak o ucieczce. Sposobność wydarzyła się nareszcie. Pan Beczka wykonywał właśnie jakąś sztukę magiczną i całe towarzystwo skupiło się około niego. Teraz zatem...
Wejwara trącił Pepcię, zdawało się jednak, że tego Pepcia nie zauważyła, pociągnął więc ją za rękaw i szepnął: „Pepciu — Pepciu — chodźmy!...”
Pepcia patrzyła przed siebie, jak we śnie. Wyszli tylnemi drzwiami, a chód Pepci zdradzał jakby lekki opór.
W przedsionku, Wejwara pośpiesznie ubrał pannę młodą, by ich nikt nie spostrzegł i nie zatrzymywał, uniósł jej tren, otworzył drzwi i poprowadził ją ze schodów. Za minutkę siedzieli w powozie i już jechali obok jatek, koło wieży, ulicą Żytnią ku Winohradom.
Pepcia siedziała w kącie bez ruchu, jak posąg. Wejwara zaraz na początku jazdy pochwycił ją za rękę, ściskał dłoń i w krótkich przestankach pochylał się ku niej i pokrywał całusami. Z gardła wymykały się tylko pojedyncze słowa, bez związku; Pepcia nie odpowiadała, drżała lekko i chwilami zdawało się jakby chciała uwolnić dłoń z rąk Wejwary.
Powóz stanął w ulicy Czelakowskiego. Wejwara pomógł Pepci zejść, otworzył po cichutku bramę, i delikatnie, ostrożnie prowadził Pepcię, ażeby się nie potknęła.
Weszli na górę. Wejwara wyjął klucz z kieszeni i starał się otworzyć. Ale klucz nie chciał wejść w zamek. Wejwara powtórzył próbę, nareszcie zapalił zapałkę i świecił sobie, ażeby zobaczyć co przeszkadza i zobaczył rzecz dziwną. W zamku tkwił klucz, wewnątrz z przedpokoju!
— Pepciu! — szepnął zmieszany Wejwara — we drzwiach jest klucz! Ktoś tam jest!
I w tej chwili skrzypnęły wewnątrz któreś drzwi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.