Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Gdzie pan teść?
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.
Gdzie pan teść?

Pomimo, że ślub odbył się wieczorem i pomimo, że, jak już wiemy, fakt stał się w drugiej połowie listopada, na życzenie szczęśliwej mamusi Kondelikowej były prawie wszystkie powozy otwarte. Niech cały świat widzi jej córkę jako pannę młodą, i całą tę paradę, jaka jej towarzyszy! Gorące życzenie pani Kondelikowej, choć trochę dziwaczne, popierała miła, jasna pogoda, uczyniono jej więc zadość.
Zresztą pamiętała o wszystkiem, ażeby się Pepcia nie zaziębiła, a przecież o Pepcię głównie tu chodziło. Kazała jej zrobić zgrabny płaszczyk z białego atłasu, starannie watą podszyty i bogato puchem łabędzim ozdobiony.
Gdy powozy ruszyły, pani Kondelikowa, która z budowniczym Beczką siedziała w czwartym, rozejrzała się troskliwie, w jakim kierunku jadą, i zwróciła się do swego sąsiada:
— Wiedząż, którędy mają jechać, panie architekcie?
— Wiedzą, wiedzą, szanowna pani, niech się pani nie troszczy. Pojedziemy ulicą Szczepana, przez plac Wacława, Owocową, Ferdynanda, Spaloną i Purkyniego do Besedy. Umyślnie wybrałem najdłuższą drogę.
— Bardzo dobrze, panie architekcie — mówiła pani Kondelikowa z wyrazem zadowolenia — jesteśmy panu bardzo wdzięczni, tu potrzeba było męża doświadczonego. Raz w życiu człowiek jedzie na wesele, gdy je wyprawia własnemu dziecięciu, więc potrzeba doświadczonych panów aranżerów. Byle tylko nie jechali bardzo szybko — dodała prędko.
— Nie, szanowna pani, nakazałem, ażeby jechali zupełnie wolno...
— To dobrze — odetchnęła. — Pepcia nieprzyzwyczajona do tego, Boże, kiedyż ona jeździ! Szybka jazda roztrzęsie wszystkie wnętrzności, a dziś jest to najmniej pożądane...
Pan budowniczy Beczka kiwnął głową na znak, że rozumie wszystko.
Pani Kondelikowa, szczerze mówiąc, obawą o Pepcię zasłaniała prawdziwą przyczynę, dlaczego życzyła sobie wolnej jazdy. Niech się na nich świat napatrzy, niech ma dość czasu napatrzenia się na pannę młodą, na pana młodego, na wszystkich — i — na szczęśliwą matkę także...
Powozy jechały przez ulicę Szczepana, przez plac Wacława, powoli, prawie majestatycznie. Pani Kondelikowa patrzyła niby uparcie przed siebie, ale widziała wszystko i pochlebiało jej niezmiernie, że się ludzie zatrzymywali już zdaleka, że ciekawie spoglądali na powozy, głównie na kobiety, a mianowicie na panienki. Dziś chciałaby każda być na miejscu Pepci, każdaby chciała być panną młodą. A gdy się trafiło, że przypadkiem któryś z przechodniów poznał w powozie pana młodego i zdjął kapelusz, kłaniając się i kiwając przyjaźnie głową, pani Kondelikowa zawsze kłaniała się także jaknajuprzejmiej, dziękując za córkę, za siebie, za całe towarzystwo. A gdy zasłyszała z ust której z przystających cór Ewy półgłośną uwagę: jaka ładna narzeczona! rosło jej serce dumą. Gdy zaś posłyszała nawet: przystojna para! rozpływała się w szczęściu. Tak właśnie przedstawiała sobie jazdę z kościoła! Wcale się nie gniewała, że ślub był tak późno (co ją z początku oburzało trochę, choć się do tego nie przyznała), na ulicach bowiem płonął gaz, światła było dosyć, więc też gdy się znaleźli na ulicy Owocowej, na ulicy Ferdynanda, gdzie aż błyszczało od światła z niezliczonych kandelabrów i latarń przed wystawami zakładów bogato ozdobionych, pani Kondelikowa była w siódmem niebie.
Pani Kondelikowa nie czytała nigdy wiele, za jej czasów nie było jeszcze „Minerwy”, nie uczęszczała także do wyższego zakładu wychowawczego dla dziewcząt, nie wiedziała nic a nic o rydwanach tryumfalnych rzymskich imperatorów, o ich powrotach z pola bojów zwycięzkich i o jeździe po ulicach rozszalałego Rzymu. Ale gdyby była wiedziała, nie wahałaby się porównać cezara, kroczącego majestatycznie na czele pochodu, z bogatemi łupy, aby podziw wzbudzić tych plebejuszów, którzy ledwie zdążyli uciec z przed kopyt bujnych rumaków.
A gdy powozy, skręciwszy wolnym, uroczystym kłusem na ulicę Władysława, stanęły przed Mieszczańską Besedą, żałowała pani Kondelikowa, że już się skończyło. Dziś byłaby jeździła po Pradze do rana, przecież już nigdy tak nie pojedzie.

∗             ∗

Przed portykiem Besedy stał szwajcar w świątecznej liberyi, ogolony gładko, kręcąc lewicą potężne rude wąsy, z prawicą przygotowaną do otwierania powozów z gośćmi. Teraz podskoczył, klamki zazgrzytały, wychodzili goście.
Pan Beczka porządkował pochód na górę.
Najpierw para nowożeńców, potem drużba z Amalką, za nimi pan Hupner z Tonią, potem matka ze starym panem Wejwarą, potem ciocia Urbanowa z panem radcą, a dalej reszta, jak nakazywał stopień pokrewieństwa, lub znaczenia społecznego.
Pan Beczka przykazał, ażeby dwa fiakry na wszelki wypadek pozostały, wynagrodził resztę napiwkiem, i pochód szedł na górę, po szerokich schodach, uroczyście, w milczeniu. Ciszę przerywał tylko szelest atłasowych i grogrenowych sukien, sunących w górę po schodach, wyżej, wyżej.
Weszli prosto do mniejszej sali, oświetlonej uroczyście, po której środku stał długi, szeroki stół, utworzony ze stołów, ustawionych poprzecznie, pokryty obrusem bielutkim, talerzami błyszczącemi, potrójnie ustawionemi, obok których był garnitur wyczyszczonych przyborów, puharów iskrzących się, kieliszków kryształowych i innych z odcieniem lekko zielonawym. Na stole wzdłuż znajdowały się salaterki z sałatą i kompotami, po środku wspaniały bukiet w bogatym wazonie, a obok każdego talerza mały bukiet.
Tu umieją urządzać takie uczty!
Pani Kondelikowa wstrzymała oddech, gdy przebiegła oczyma stół, nigdy bowiem jeszcze nie uczestniczyła w uczcie weselnej w hotelu, w restauracyi. Czyżby to mogła w ten sposób urządzić w domu! Żaden kredens rodzinny nie obfituje w taką ilość przyborów, różnych naczyń i szkła, nawet zbierając po wszystkich krewnych nie znalazłaby takiego bogactwa.
Wokoło stało poważnie, wyczekująco czterech kelnerów, we frakach, z białemi krawatami i wykrochmalonemi gorsami, w białych rękawiczkach, a na ich czele, jak jenerał, sokolim okiem przebiegając poraz ostatni wszystkie przygotowania, w czarnym kostyumie spoglądał na salę sam właściciel restauracyi. Mistrz Kondelik, mieszczanin, długoletni członek Besedy, opłacający rocznie piętnaście reńskich, wyprawia wesele jedynej córce, to wymaga szczególnej baczności.
Na widok pierwszej pary nowożeńców, pochyliła się postać restauratora w pełnym szacunku ukłonie, poczem podał obojgu rękę, wypowiedział w kilku słowach życzenia, i już śpieszył ku drugiej parze, ku trzeciej, ku wszystkim innym, podając rękę i witając wszystkich uprzejmie.
— To pan Wacek, restaurator Besedy — szeptał pan Beczka.
Ciocia Urbanowa porwała panią Kondelikową w swe objęcia.
— Miły ten restaurator, bardzo grzeczny, bardzo, ciekawam jaka też będzie uczta?
— Sądzę, że dobra — odparła szeptem pani Kondelikowa — po trzy reńskie od osoby.
Ciocia Urbanowa mlasnęła językiem.
Wejwara zdejmował płaszczyk z panny młodej, Slawiczek i Hupner obsługiwali podobnież swoje druchny, starszym paniom pomagali kelnerzy, panowie zdejmowali palta.
Energiczny pan Wacek dostrzegł wnet okiem znawcy, kto w tym tłumie jest matką, podskoczył i pytał z uszanowaniem, czy zupa ma być podana zaraz, czy też może odpoczną „szanowni” trochę i odetchną sobie.
— Poczekamy — odparła pani Kondelikowa jak najuprzejmiej — poczekamy, aż przyjdzie mój małżonek, wstąpił do domu...
Zwykle mawiała pani Kondelikowa „mój”, albo „mąż”, dziś wyraziła się uroczyściej: „małżonek.”
— Dobrze! — ukłonił się restaurator.
W sali było napalone, ale jak zawsze, powiał na wstępie pewien chłód. Nikt nie wiedział, kto ma zacząć, przemówić, nikt nie odważył się usiąść pierwszy, nikt nie zdobył się na słowo głośniejsze.
Sytuacyę ratował pan Beczka, który podszedł do restauratora, pomówił z nim o czemś, a restaurator kiwnął głową z uśmiechem, porwał jednę z butelek, zręcznie wyjął korek, mrugnął na kelnerów, ci pochwycili małe kieliszki, i pan Wacek nalewał. Pan Beczka wziął tackę z pełnemi kieliszkami i podawał gościom.
— Szanowni państwo, nie dlatego, że jest listopad, ale podług starego, dobrego zwyczaju, napić się powinniśmy koniaku. To rozgrzewa, łamie lody i przygotowuje żołądeczek, zaostrzając apetyt. Na zdar!...
Podał Wejwarze, pannie młodej, wszystkim po kolei, ostatni kieliszek biorąc sobie. Pan Beczka ukłonił się nowożeńcom, zawołał wesoło: „Żyjcie!” i wychylił kieliszek. Wszyscy starali się iść za jego przykładem, nawet ciocia Urbanowa. Ale biedaczka zakaszlała się strasznie, zarumieniła, oczy zalały jej się łzami i wyciągając rękę z opróżnionym kieliszkiem wołała wystraszona:
— Na Boga! Gryzie to jak trucizna!
— To zdrowo! — śmiał się pan Beczka — każda żyłka zdaje się mówić, daj jeszcze! Przywyknie szanowna pani, przywyknie, najlepszy medykament na influenzę.
Stary pan Wejwara pochylił się do ucha córki i rzekł szeptem:
— Uważnie, dziewczyno, pomału! Ten trunek jest przynajmniej po cztery reńskie!
Po tym pierwszym toaście, a głównie po zakaszlaniu się cioci Urbanowej, prysnęły lody, towarzystwo zaczęło rozmawiać z sobą. Pierwsze głośne słowa budziły jeszcze echo w sali, ale powoli rozgawędzili się wszyscy, potworzyły się grupy po dwoje, po troje, jedni odchodzili znów i przyłączali się do innych, pan budowniczy Beczka podchodził do każdego, a gdy obszedł towarzystwo, powrócił do butelki z koniakiem i nalał po raz drugi. Z tego skorzystał Slawiczek, podsunął się i podał także swój kieliszek.
— Pij młodzieńcze, pij — pobudzał pan Beczka — już zapłacone i dobry trunek. Są jeszcze inne koniaki z gwiazdkami, onegdaj zaprosił mnie na taki koniak kamieniarz, który mi robi portyki; na etykiecie same gwiazdki, wokoło pełno drutu, ale w butelce jakby tynktura do wywabiania tłustych plam. Ten jest dobry, tego się pan trzymaj...
Pan Beczka był znawcą i Slawiczek postanowił sobie, że się dziś będzie trzymał nietylko tego koniaku, ale wogóle pana Beczki. Od niego się człowiek czegoś nauczy — i użyje trochę.
Minuty płynęły, upłynął kwadrans, mistrz Kondelik się nie pokazywał. Pierwszy zauważył to stary pan Wejwara, który powoli, różnemi drogami aż do syna się doszurgał, pochylił i szeptem zapytał:
— Franciszku, gdzież jest pan teść?
Wejwara dopiero teraz zauważył, że brak tu jednej z głównych osób. Przebiegł oczyma po zgromadzonych — tatki Kondelika niema.
Zostawił ojca i narzeczoną i na palcach skierował się ku pani Kondelikowej.
— Mamusiu — spytał stłumionym głosem — gdzież jest pan teść?
— Pojechał do domu — szepnęła pani na ucho — ażeby wziąć inny surdut, ale powinien już powrócić...
Spojrzała na zegar: była piąta.
Upłynął znowu kwadrans i teraz przybliżył się do Wejwary pan radca Wonasek:
— Kolego, gdzież macie teścia? Nie stało mu się co złego?
Wejwara rozejrzał się roztargniony. Rzeczywiście — nawet o tem nie pomyślał, ale mogłoby mu się coś stać. I znów szedł do pani Kondelikowej.
— Mamusiu, gdzie jest właściwie tatko? Byle mu się coś złego nie stało...
Pani Kondelikowa drgnęła. Dziwne to naprawdę, że tak długo bawi. Są już tu pół godziny, a zanim dojechali, trwało także chwilę, więc właściwie mógł przybyć prędzej niż oni, gdzież przeto jest, dlaczego nie przychodzi? Dziś, gdy każda minuta tak jest droga, opóźniać się!
— Idź, idź, Franciszku do Pepci — odrzekła roztargniona — tatko musi przyjść lada minutę...
Panią Kondelikową opanował strach. Nie, dłużej czekać nie można. Zdecydowała się, wyszła z pośpiechem do szatni, zarzuciła płaszcz na ramiona i już otwierała drzwi, gdy pochwycił ją ktoś za rękę. Był to Wejwara.
— Gdzie mamusia idzie? — spytał zaniepokojony.
— Pojadę po tatkę, zaraz powrócę — odparła prędko. — Może nie umie otworzyć szafy, nie znalazł klucza...
— Ależ to ja pojadę! — wstrzymywał ją Wejwara.
— Co też ty mówisz, Franciszku! Ty musisz pozostać przy pannie młodej.
Wyrwała się panu młodemu i śpieszyła ze schodów, a śpieszyła dlatego, że nie była siebie pewną. A nuż rzeczywiście wetknęła gdzieś klucze od szafy...
Po chwili turkotał powóz na ulicę Jeczną, jak piorun i po pięciu minutach stanął przed domem, i oto tu także stała dorożka pana Kondelika. Mistrz jest zatem w domu, napróżno dobijając się do szafy.
Pani Kondelikowej mocno biło serce, gdy wchodziła na schody. Usłyszy ona od niego ładną litanię na kobiecy porządek! Ale niech tam — byle go przywiozła do Besedy.
Weszła na trzecie piętro, ledwie nogi czuła pod sobą, odetchnęła i skierowała się do mieszkania. Weszła do kuchni — cicho, uczuła straszną trwogę. A nuż kto napadł, zamordował, ograbił Kondelika.
Przeszła przez ciemną kuchnię, nacisnęła klamkę, otworzyła drzwi pokoju, weszła.
Mistrz siedział przy stole, podpierając brodę dłońmi, i patrzył na lampę. Jakgdyby nie słyszał, że drzwi się otwarły, podobny do „lunatyka”, jak później zwierzyła się cioci Urbanowej pani Kondelikowa.
— Kondeliku! — zawołała.
Mistrz odwrócił wzrok od lampy i utkwił oczy w małżonce.
— Idziesz nareszcie! — odezwał się smutnie.
— Na Boga żywego! — wołała — tam na ciebie czekamy jak głupcy, a ty tu siedzisz i dumasz.
— Dumam! — potakiwał Kondelik.
— O czem myślisz Kondeliku! Teraz! Może przemyśliwasz nad tem, ażeby cię na tem fotelu przenieść do Besedy?
— O tem nie, Betty, nie, ale wyczekuję sposobu wydostania się z tego zatraconego fraka.
I mistrz wstał. Spostrzegła, że małżonek dotąd jest we fraku.
— Czemu tego nie zrzucisz z siebie, na Boga, czemu?
— Bądź tak dobra, zdejm mi go — rzekł mistrz w przystępie nagłej wściekłości i rozciągnął obie ręce.
Pani się przeraziła, nietylko tego wybuchu wściekłości, ale i fraka. Właściwie nie był to już frak, lecz jakaś kamizelka z długiemi połami, do której przyczepione wisiały oba rękawy, połączone z frakiem wązkiemi tylko paskami materyi. Oba rękawy wyrwane były ze szwów, co świadczyło o gwałtowności, z jaką mistrz starał się pozbyć ciasnego ubioru. Gwałtowi temu uległy powoli oba rękawy, ale stan siedział dotąd mocno na ciele Kondelika, jakby przyrośnięty. Widząc, że daremne są jego wysiłki, padł Kondelik na krzesło i — czekał. Z fraka nie mógł się wydostać, a z wyrwanemi rękawami na wesele także iść nie mógł.
Pani Kondelikowa nie przemówiła już ani słowa, by nie tracić czasu. Pochwyciła za jeden rękaw, ażeby małżonka uwolnić, ale próba jej miała tylko ten skutek, że się rękaw odłączył i został jej w ręku. Za to wysunęło się zeń ramię mistrza.
— Jeden jakby już! — odsapnął Kondelik — teraz urwij drugi, a potem zajdź do laboratoryum artyleryi, by tę resztę rozerwali dynamitem. Inaczej się z tego nie wydostanę.
Pani Kondelikowa łykała ślinę, tak ją dusił gniew ogromny na męża, za to że wlazł w obcy surdut, na krawca, który tę przeklętą „piszczałę” podrzucił, na biedny frak, na cały świat.
Właściwie wszakże na gniew nie było czasu, główne zadanie polegało teraz na tem, aby wyswobodzić małżonka z ruin fraka, ubrać go w surdut i zawlec na wesele.
Wzrok pani Kondelikowej padł na nożyk męża, leżący na stole, i zrodził się w niej nowy pomysł. Pochwyciła go, otworzyła najmniejsze ostrze i zawołała na małżonka:
— Stań tutaj, Kondeliku, dobrze pod światło, obróć się, stój prosto, nie ruszaj się, popruję to na tobie...
— Tylko nie zajedź w mięso! — napominał Kondelik.
— Cicho bądź! — rozkazała pani i wzięła się do dzieła.
Byle pochwycić pierwszy ścieg, potem pójdzie już dobrze. Udało jej się doskonale. Nożyk wrzynał się w szew, nić trzaskała, frak na plecach się otwierał i wkrótce ukazała się jasna podszewka kamizelki. Po pięciu minutach ściągała z małżonka boki nieszczęśliwego fraka, na które mistrz spoglądał z najwyższą pogardą, i ubierała go w surdut. Włożyła mu kapelusz na głowę, w rękę wcisnęła białe rękawiczki, zerwała z lewej połowy fraka gałązkę rozmarynu, przypięła ją mężowi na pierś, wypchnęła go z kuchni, zagasiła lampę, wybiegła szybko za mistrzem, zamknęła kuchnię, i za chwilę rozległ się turkot powozu zmierzającego do Besedy.
Nie przemówiła ani słowa przez całą drogę, wszystko w niej wrzało. Dopiero, gdy przed Besedą wyszli z powozu i wchodzili po schodach do sali, obróciła się do mistrza i zapytała:
— Teraz mi powiedz Kondeliku, co byłbyś zrobił, gdybym po ciebie nie była przyjechała. Mów!
Mistrz spojrzał na małżonkę, a potem patrząc w nieokreślonym kierunku, znów się tu jej wydał, jak lunatyk, odpowiedział wolno:
— Co byłbym zrobił? Byłbym wam na wesele posłał depeszę z życzeniami...
Nie, z nim mówić nie można! Pani Kondelikowa zacięła mocno usta i milcząc, raźnie szła po schodach.
Gdy się pan Kondelik ukazał na progu sali, wyrwało się z ust wszystkich gości weselnych radosne „aaah!“ Wszyscy już bowiem niecierpliwie czekali na pierwszy numer programu pana Wacka, a restaurator rozkazał uroczyście starszemu kelnerowi:
— Zupę do góry, Ferdynand!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.