Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Do ołtarza
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVIII.
Do ołtarza.

Jakgdyby miała budzik w głowie, ocknęła się pani Kondelikowa w dzień weselny punktualnie o godzinie szóstej rano, pomimo, że goście siedzieli wczoraj aż po za północ, i pomimo, że ponad zwykłą miarę popijała piwa, wina, a w końcu i słodkiego wiśniaku. Jasnemi oczyma spoglądała na szary poranek; wyspała się dobrze, a jednak się jej zdawało, jakgdyby się była położyła przed godziną.
Pierwszą jej myślą była Pepcia. Wysunęła prawicę z pod pierzyny, przeżegnała się po trzykroć i ledwie poruszając ustami zaczęła odmawiać Ojcze nasz. Zmówiła trzy razy, a potem cicho, aby nie zbudzić małżonka, wydostała się z łóżka.
Staruszek niech sobie jeszcze poleży z godzinkę.
Wczorajsze ciepło wywiał wiatr z sypialni przez noc, ale pani Kondelikowa nie czuła chłodu listopadowego. Przeświadczenie o ważności dnia dzisiejszego sprawiało, że krew żywiej krążyła w żyłach. Na pamięć znała ubiór poranny, wsunęła nogi w ciepłe bambosze i cicho przekroczyła próg sąsiedniego pokoju, gdzie spała Pepcia. Poraz ostatni się tu dziś wyspała! Nigdy już nie będzie dzieliła wspólnego mieszkania z rodzicami!
Usta pani Kondelikowej zadrgały i pogodne usposobienie, w jakiem się przebudziła, zmieniło się nagle w smutne wzruszenie, a oczy zaczęły ją palić...
Weszła tu, ażeby Pepcię obudzić, ale nie uczyni tego. Niech się wyśpi, robaczek, poraz ostatni, niech się wyśpi szczęśliwie, błogo, jak dziecko. Tu sypiała, jak pisklę pod skrzydłami matki, ale dziś się to skończy.
Na palcach, uważając, aby nic nie potrącić, szła matka do kąta, gdzie stało łóżko córki; chciała się jeszcze przyjrzeć śpiącemu dziewczęciu.
Podczas tych kilku kroków, dzielących ją od łóżka, przeleciał jej przez głowę cały dotychczasowy bieg życia Pepci, od owego dnia, gdy się poraz pierwszy ozwał jej płacz cichy. Jak błyskawica mignęły przed oczyma duszy pojedyncze stacye życia drogiego dziewczęcia, gdy dostała pierwsze ząbki, gdy chorowała na trzonowe, gdy poważnie zabawiała się pierwszą lalką. Widzi Pepcię, jak jej poraz pierwszy towarzyszyła do szkoły, a po latach kilku biało ubranej do pierwszej komunii, widzi ją w pierwszej długiej sukience, na lekcyi tańca. Nagle zjawia się obok niej Wejwara, a od tej chwili Pepcia staje się inną...
Posunęła się bliżej, wytężając wzrok, ażeby przeniknąć ciemności, gdy ozwał się głos:
— Toś ty, mamusiu?
— Czy nie śpisz, dziecię?
— Od kiedy już nie śpię! — rzekła Pepcia, siedząca na łóżku pod pierzyną, z kolanami przyciągniętemi pod brodę.
— Czemu nie śpisz? Nie chciałam cię budzić, chciałam cię tylko zobaczyć, córuniu. Dziś trzeba ci się było dobrze wyspać, wieczorem może się to odbić na tobie.
— Nie mogę, mamusiu. Przebudziłam się i miałam takie uczucie, jakby mnie kto trącił.
— Ja także, dziecię, ja także. Widzisz, takie jesteśmy, my kobiety, sen mamy zajęczy. Tatko chrapie sobie jeszcze, a z pewnością Wejwara również.
— O nie! — odpowiedziała Pepcia zcicha. — On już jest z pewnością na nogach — — i w kościele...
— Coby tam robił? — dziwiła się matka.
Pepcia zwierzyła się matce o wypadku Wejwary.
— Widzisz, widzisz, jaki to dobry człowiek. Wszystko powie o sobie. Niema w tem przewinienia żadnego, nieświadomość grzechu nie czyni.
— Ale nie mów o tem tatusiowi, mamusiu! — ostrzegała Pepcia.
— Broń Boże! To nie dla tatki! Czy naprawdę nie uśniesz więcej?
Pepcia, zamiast odpowiedzi, zeskoczyła z łóżka, porwała matkę za szyję i szeptała:
— Jakżebym chciała, mamusiu, ażeby to było od dziś za tydzień!
— Upłynie, nie zauważysz nawet, dziecię, ale skoro już wstałaś, to chodź, przygotujemy śniadanie...
Kasia paliła już w kuchni i za chwilę zgrzytał młynek.
Około godziny ósmej wygrzebał się z pierzyn pan Kondelik.
Tak miał wytrawiony żołądek po dniu wczorajszym, że odrazu zasiadł do śniadania, bez ogolenia nawet, co u niego było czemś niezwykłem.
Dzień wyjaśniał się coraz więcej, pani Kondelikowa mówiła do małżonka:
— Widzisz, jak to dobrze urządzić wesele po południu, staruszku. Człowiek się wyśpi i odpowiednio przygotuje.
— Dziwię się też zawsze, że się ludziom chce wstawać do ślubu o szóstej rano, jabym się chyba nigdy nie był ożenił.
— Ej, stary, byłbyś się ożenił. Ale tak jest lepiej. Proszę cię, powiedz, czyś wszystko w Besedzie na czas oznaczony kazał zrobić?
— Powiedziałem, że wesele o czwartej.
— To dobrze, o czwartej pojedziemy do kościoła, ale obiad powinien być na piątą.
— Wszak oni wiedzą, Betty, co potrzeba — rzekł mistrz trochę zły.
Za nic w świecie nie byłaby chciała pani Kondelikowa wywołać dziś sporu, odezwała się też zupełnie dobrodusznie:
— No tak, staruszku, ale jednak lepiej będzie, gdy tam jeszcze raz zajrzysz po ogoleniu i ubraniu. Niechaj nie przegotują i nie przepieką. Prędzej, niż o piątej, z pewnością się nie skończy, a zaraz po przyjeździe z kościoła rzucać się na jedzenie nie wypada.
Chcąc się przypodobać małżonkowi, dodała jeszcze:
— Dobrze zrobiłeś, proponując urządzenie przyjęcia gości po za domem. Za wiele miałabym kłopotów, od rana byłabym zaprzątnięta, a teraz jestem wolna, jak ptak. Z początku mi się to nie podobało, teraz mnie cieszy.
— No widzisz — uchwycił się tych słów mistrz Kondelik, chociaż nie był ten projekt bynajmniej jego zasługą — Wy, kobiety, zawsze jesteście takie, my się także trochę rozumiemy na rzeczy. Naturalnie, że to najrozsądniej! Będzie cicho, porządek, a gdy powrócimy do domu, nie znajdziemy mieszkania przewróconego do góry nogami. I gdziebyśmy także znaleźli obsługę!
— Mój Boże! ten powrót do domu... — westchnęła pani Kondelikowa.
Przeczuwała tęsknotę, jaka ją ogarnie po odejściu Pepci.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z Pepcią obchodzili się dziś wszyscy poważnie i z uszanowaniem. Jest oblubienicą! Pani Kondelikowa nie spuszczała z niej oczu, a gdy się córka gdzie zapatrzyła, już podchodziła ku niej:
— Czego szukasz, córuniu, czego sobie życzysz? Powiedz tylko, dziś ci matka poraz ostatni posłuży.
— No, no — wtrącił mistrz Kondelik wesoło — no, no! Może nie poraz ostatni! Wszak ona cię będzie jeszcze potrzebowała nieraz, matko.
Pepcia udawała, że nie słyszy, ale twarz jej gorzała i pani Kondelikowa spojrzała na męża z wyrzutem. Rada była, gdy się wybrał do Besedy.
— Jeśli nie przyjdziesz wcześniej, to w każdym razie bądź punkt o dwunastej w domu. Dziś zjemy obiad o dwunastej, ale lepiej wróć wcześniej; mogą być jakie wizyty.
— Nie zależy mi na nich — odparł.
I poszedł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O godzinie dziesiątej przyszła ciotuchna Urbanowa.
— Nie chcę ci się narzucać, Betty, ale wiem, jak to przy takim dniu bywa w domu, dwoje oczu uważnych i dwoje rąk chętnych nie są zbyteczne. Pepcia ma na głowie wesele, Kaśka jest gapa, Kondelik uciekł, więc przyszłam.
Pani Kondelikowa rada była rzeczywiście.
Drzwi się dziś nie zamykały. Co chwila przychodził to listowy, to posłaniec z telegramem, panie znajome składały życzenia, chociaż większą tu rolę grała ciekawość, niż dobre serce, a służące i posłańcy przynosili podarki od gości, zaproszonych na wesele.
Ciocia Urbanowa wszystko starannie oglądała i oceniała.
— Patrz, Betty, to już trzeci futerał z pół tuzinem łyżeczek do kawy! Dlaczego się ci ludzie nie porozumieli z sobą, byłby ktoś przysłał tuzin tych malutkich, wiesz, do czarnej kawy, lub do lodów...
— Moja Kasiu, kiedyż to człowiek jada lody!
— Prawda, że się ich ciągle nie jada, ale co Pepcia włoży do serwantki, dla oka ludzkiego?
— Ależ, Kasiu, dla oka ludzkiego takie wydatki są zbyteczne... — uspakajała ją pani Kondelikowa.
— No dobrze, dobrze, nie mój interes, ale jednak dziwi mnie: same łyżeczki do kawy, a wazowej łyżki ani jednej!
— Przecież Pepcia już ma łyżkę — zawołała pani Kondelikowa — sama pamiętałam o tem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pan Kondelik powrócił już o jedenastej, po chwili przyszedł Wejwara, który wziął na cały dzień dzisiejszy urlop.
Na wstępie zawiadomił, że właśnie przyjechał ojciec z siostrą.
— Boże mój! — wołała uradowana pani Kondelikowa — ciesz się więc, Pepciu, będziesz miała drugą druchnę!
Do tej chwili bowiem wątpliwem było, czy znajdzie się „druga para.” Jedna druchna nie wystarcza, jeśli wesele ma być okazałe, do tej zaś chwili nie było pewności, czy przyjedzie siostra Wejwary. Gdyby nie przyjechała, to na skutek postanowienia pani Kondelikowej, w drugą parę poszłaby z panem Hupnerem jedna z kuzynek Wejwary z Małej Strony. Troskliwa matka dbała naprzód o wszystko i dlatego tak radośnie przyjęła wieść o przyjeździe z ust Wejwary.
— A gdzież są? — zapytała się Wejwary.
— Teraz zaprowadziłem ich do siebie rzekł narzeczony — potrzebny im spoczynek po podróży, a siostra musi się przygotować. Przyprowadzę ich po południu.
— Tak radabym ich już teraz przyjęła u siebie! — żaliła się pani Kondelikowa — zjedliby z nami łyżkę zupy. Dużo tego wprawdzie nie mamy...
— Przy takim dniu nawet się przez roztargnienie dużo nie je — pośpieszyła ciocia Urbanowa.
— Ależ, mamusiu — zawołał Wejwara — na obiad pójdziemy gdziekolwiek razem. Zresztą moi pozostaną tu do poniedziałku.
Pepcia pociągnęła już Wejwarę za rękaw i odprowadziła go na bok.
— Czy pan byłeś, panie Wejwaro?
— Byłem, duszyczko — odpowiedział. — Wszystko już załatwione.
Pepcia wdzięcznie uścisnęła jego dłoń.
— A tu, Franciszku — ciągnęła go do stolika obok okna — tu oto jest mała pamiątka odemnie.
Otworzyła wieko dużego, kwadratowego pudełka, w którem spoczywało album, oprawne w plusz wiśniowy, na którem wyszywane były kwiaty. Po środku znajdowała się mała tarcza srebrna z monogramem Wejwary i datą dzisiejszą. Wyszywanie owo było robotą Pepci.
— Dopiero dziś rano przysłał księgarz — tłómaczyła się Pepcia.
Wejwara z zachwytem patrzył na kwiaty, wyszywane ręką ukochanej Pepci, i z łagodnym wyrzutem mówił:
— Ależ, Pepciu, tyle pracy się pani podjęła.
Przybliżyła się pani Kondelikowa i spoglądając na Wejwarę przez ramię, objaśniała:
— To takie album rodzinne, Franciszku, Pepcia nie mogła nic innego wymyślić...
Wejwara otworzył album; na pierwszej karcie ujrzał dużą, „buduarową” fotografię Pepci.
— Pepciu, Pepciu! — wołał Wejwara, całując ją w rękę.
Teraz podszedł także i pan Kondelik i, spoglądając bokiem na album, wtrącił:
— Bardzo to piękna rzecz, takie rodzinne album, ale kiedy się ono zapełni, Wejwaro? Macie miejsce na dwieście sztuk.
— Tylko znów nie powiedz czegoś sprośnego — zakrywała mu pani usta.
— Tyle pracy pani miała, kochanie moje — powtórzył Wejwara.
— Mnieby tem nikt nie zachwycił — wtrącił znów Kondelik — pachołek do butów jest ładniejszą rzeczą, a praktyczniejszą zwłaszcza, gdy jest wysoki, i gdy można się na nim oprzeć. Może tu również być zastosowana ręczna robota. Radziłem kupić pachołka do butów, ale kobiety mnie przegłosowały, więc masz album.
— Pocoś wracał do domu? — sierdziła się pani Kondelikowa — zawsze każdemu zepsujesz uciechę!
— Przecież to Wejwarę cieszy! — śmiał się mistrz — a pachołka do butów może mu Pepcia dać na gwiazdkę. Od tego niech pan nie ustępuje, panie Wejwaro!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
O trzeciej ukazał się znowu Wejwara: przyjechał z ojcem i siostrą.

Powitanie było pośpieszne i rodziną Wejwary zajął się głównie mistrz Kondelik. Pepcia przy pomocy matki i ciotki kończyła w tylnym pokoju swoją tualetę weselną. Przed chwilą odeszła pani Skrzywankowa, fryzyerka, która całą godzinę pracowała nad modną koafiurą narzeczonej.
Nareszcie ukazała się Pepcia. Cała w bieli, jak każda panna młoda, twarz miała bladą. Stary pan Wejwara znał ją już z fotografii, ale nie wyobrażał sobie tak ładną, jak znalazł w rzeczywistości, czuł się też ogromnie zakłopotanym, gdy Pepcia, ująwszy go za rękę prawą, szczerze ją pocałowała. Narzeczonego tak to wzruszyło, że oczy mu zaszły łzami. Gorąco pragnął, aby wybór jego zadowolił rodzinę, radośnie też spoglądał na ojca, z którego twarzy wyczytał zadowolenie.
— To moja siostra, Pepciu — przedstawiał Wejwara.
Pepcia objęła Tonię Wejwarównę, już również zaręczoną, i pocałowała ją gorąco. Wejwarze serce rosło w piersiach.
— Teraz powinieneś już wdziać frak, staruszku — szepnęła małżonkowi pani Kondelikowa.
— No, no, wezmę, za chwilkę. Znasz mnie dobrze i wiesz, że nie lubię być opięty...
Mistrz miał na sobie jeszcze surdut codzienny. Powoli i nań padało brzemię uroczystości chwili, więc starał się, ażeby jaknajdłużej obronić się od tego ciężaru.
— Jakże tam fiakry, Franciszku? — zbliżyła się pani Kodelikowa do Wejwary — czy zamówione i czy wiedzą, kiedy zajechać?
— Owszem, mamusiu — przyświadczył Wejwara. — Po pana budowniczego Beczkę i po pana radcę Wonaska pojadą prosto, po Slawiczka także, a potem przywiezie Slawiczek druchnę i powóz pojedzie znów po pana Hupnera...
Pan Beczka miał być świadkiem narzeczonej, pan radca narzeczonego.
— A krewni z Małej Strony? — przypomniała pani Kondelikowa, mając na myśli stryja Wejwary, rzeźbiarza.
— Po nich również pojedzie powóz prosto z domu — odrzekł Wejwara i dodał — może nawet wszyscy nie przyjadą...
Prawie go trochę kłopotało, że krewnych może być poniekąd za dużo.
— Dopierożby nas urządzili! — zawołała pani Kondelikowa, jakby odgadywała myśl Wejwary — szczerzebym się gniewała.
Nie było powodu do gniewu: krewni z Małej Strony przyjechali pierwsi i w komplecie, rodzice i córeczki. Nastąpiło powitanie, ściskanie się starych braci Wejwarów i pani bratowej, ceremonialne powitanie kuzynek, onieśmielonych trochę z początku. Ale wkrótce zwyciężyła prawdziwa ich natura i za chwilę śmiały się dziewczęta gdzieś w kącie, jak dzwoneczki. Pani Wejwarowa gromiła je surowemi spojrzeniami, które skutkowały tylko chwilowo.
O pół do czwartej, prawie jednocześnie, ukazali się panowie Beczka, Wonasek i Slawiczek.
Slawiczek przedstawił się zaledwie i już znowu leciał po schodach, ażeby przywieźć swoją druchnę.
— A kto przywiezie panią Myszkową? — spytała pani Kondelikowa. — Obie się nie zmieszczą do jednego powozu... Amalka pogniotłaby sobie suknię..
Musiał to uczynić Wejwara, więc za chwilę turkotał drugi powóz po matkę druchny.
Ciocia Urbanowa, widząc to zwożenie gości, żałowała, że po obiedzie pod jakimkolwiek pretekstem nie powróciła do domu. Byliby po nią także przyjechali! Wprawdzie odwiozą ją do domu, ale to będzie już w nocy i nikt nie zobaczy.
O trzy kwadranse na czwartą zgromadzili się wszyscy goście. Jedliczka, który był zaproszony jako reprezentant robotników mistrza Kondelika, przyszedł pieszo, nie dopuścił, ażeby po niego przyjechał powóz.
W mieszkaniu powstał rejwach. Jedni usuwali się drugim, a wszyscy przeszkadzali sobie nawzajem.
Teraz już mistrz Kondelik nie mógł dłużej zwlekać, pośpieszył więc, ażeby się rzucić we frak...
Za chwilę wyjadą do kościoła.
Bawił trochę dłużej w sypialni i naraz odezwał się jego głos:
— Betty!
Pani pośpieszyła za małżonkiem.
— Na Boga cię proszę, Betty, czyja to kapota? To nie mój frak...
— No, leżało to tu od czasu, gdy krawiec przyniósł, staruszku! Wszak spodnie i kamizelkę masz na sobie.
— No! mam, ale frak! To nie jest mój, spojrzyj-no, jestem jak na torturze. To frak jakiegoś dwudziestoletniego młodzieńca.
— Mój Boże, Kondeliku, dlaczego przedtem tego nie spostrzegłeś? Od rana leży tutaj! Zrzuć go więc i weź sobie czarny surdut — jest jak nowy...
— Zrzuć! Przecież ja tego nie mogę zdjąć z ciała! Spojrzyj tylko, jestem jak w pancerzu.
— Zatrzymaj go więc, staruszku, przynajmniej do kościoła, a potem zajedziesz sobie do domu i zmienisz ubiór...
— Coś ty mi zrobiła, Betty, coś zrobiła! — narzekał mistrz. — Wydaję jedyną córkę z domu i muszę iść na taki ważny akt w obcej kapocie. Chryste Panie, te kobiety...
— Kondeliku, to twoja wina! — oponowała pani — chodź i nie mów nic, za godzinkę zdejmiesz z siebie.
— Żeby tylko do tej pory był jeszcze cały, ja w nim nie mogę nawet...
Z bolesnym wyrazem twarzy powrócił mistrz do pokoju. Na szczęście nie miał czasu myśleć o tem. Ciocia Urbanowa przygotowała już klęcznik dla narzeczonych, ażeby odebrali błogosławieństwo rodziców.
— Córuniu, Franciszku! — więcej pani Kondelikowa nie mogła mówić. Słowa jej rozpływały się w płaczu. Trzęsła się cała, gdy jedno po drugiem znaczyła krzyżem; a gdy ucałowała oboje, załkała jeszcze tylko:
— Kochajcie się zawsze, i bądźcie szczęśliwi!...
Potem podszedł mistrz Kondelik i ojciec Wejwara, który ze staroświecką powagą wykonał ten obrzęd, dodając do swego błogosławieństwa:
— I w imieniu nieobecnej matki błogosławię was, dzieci kochane, i wzywam dla was błogosławieństwa Bożego.
— A ja w imieniu wszystkich krewnych — szybko przysunęła się do klęcznika ciocia Urbanowa, nim narzeczeni zdołali powstać. Na tę chwilę oczekiwała cały dzień.
Nastąpił podjazd powozów; komendę i utrzymanie ładu objął pan Beczka, wprawny w rzeczach podobnych.
Mistrz Kondelik, który się starał schudnąć trochę w nieszczęśliwym, obcym fraku, odczuwał, jakie dobrodziejstwo wyświadcza mu dziś doświadczony przyjaciel. Sam nie był zdolny do niczego.
Pary wychodziły, pokój się opróżniał, Pepcia patrzyła uparcie przed siebie. W miarę jak ubywało ruchu koło niej, jak się oddalały i w sieni cichnęły głosy, chwytało ją coś nagle mocno za serce. Dawne życie się kończy, nadszedł ostatni moment. Nie płakała, ale cała jej postać była płaczem. Blada, z ustami drżącemi stała z niezmiernym żalem w sercu za tem, co niknęło na zawsze.
Pani Kondelikowa stała obok niej, wpijając się oczyma w córkę. Przeczuwała, co się z jej dzieckiem dzieje! Łagodnie dotknęła córki i rzekła zcicha:
— Tak, moje dziecię, podaj rękę Wejwarze, wyjdziemy ostatni...
Pepcia ścisnęła rękę matki i szepnęła:
— Mamusiu!
Nagle wszakże wyrwała się matce i pośpieszyła do swej sypialni. Rozejrzała się poraz ostatni w dotychczasowem mieszkaniu, podeszła do łóżeczka, spojrzała na krucyfiks, który nad niem wisiał, dotknęła się końcami palców i po trzykroć się przeżegnała.
Wzruszenie pani Kondelikowej, która pośpieszyła za córką i widziała nieme to pożegnanie i prośbę do Ukrzyżowanego o siłę, zmieniło się w płacz. Wszystko rozpływało się przed nią w niewyraźne kontury, nawet postać córki.
— Pójdź, dziewczę, pójdź — zawołała — Franciszku, chodź pan po nią...
Wejwara, sam blady cały, podszedł i mówił półgłosem:
— Pepciu, Pepciu!
Pepcia podała mu rękę, a gdy przechodziła przez kuchnię, zatrzymała się przy służącej Kasi, już również wystrojonej do kościoła.
— Panienko, niech ci Bóg da szczęście.
Tłuste wargi Kasi pokryły rękawiczkę oblubienicy głośnemi pocałunkami.
Pepcia odciągnęła rękę, pochyliła się ku Kasi i szczerze pocałowała ją w usta. Dziękowała jej tem za wszystkie usługi i jednocześnie przepraszała za wszystko.
Biały atłas szeleścił w sieni ku schodom, a głośne łkanie Kasi towarzyszyło szelestowi.
— Zamknij dobrze, Kasiu — napominała pani Kondelikowa i śpieszyła za córką i panem Wejwarą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Trochę po pół do piątej pochód weselny wychodził z kościoła.
Za nim garnęli się ciekawi, którzy jeszcze poraz ostatni chcieli widzieć pannę młodą, obdarowane żebraczki tłumnie prosiły o błogosławieństwo Boże dla młodej pary, powozy zajeżdżały, odzywała się komenda pana Beczki, goście weselni wsiadali i za chwilę turkotały powozy na plac Wacławski. Mistrz Kondelik pojechał prosto do domu, ażeby się pozbyć tortur.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.