Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Co sobie Wejwara przypomniał
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII.
Co sobie Wejwara przypomniał.

Duża wskazówka wahadłowego zegara zbliżała się do szóstki, za chwilę będzie pół do ósmej. Pani Kondelikowa co chwila śpieszyła do kuchni, otwierała drzwiczki piecyka, wysuwała pierzeń, ażeby się nie przypaliła i spoglądając ku drzwiom, powtarzała już po raz dziesiąty chyba:
— Teraz powinni już przyjść, pieczonka jak brzoskwinia, byle nam tylko nie zwietrzała. Powiedziałam przecie, że o pół do ósmej...
Wtem w sionce, posypanej piaskiem, zaszeleściły kroki i do kuchni weszła ciocia Urbanowa.
— Czy nie za późno, nie za późno? — wołała na progu, zmęczona wchodzeniem po schodach.
— W samą porę! — witała pani Kondelikowa. — Wejwara przyjdzie lada chwila, a z nim pan Slawiczek. Dalej, dalej, Kasiu, zrzuć płaszcz.
— A tom rada, że was nie wstrzymywałam — mówiła ciocia — od rana do wieczora trzeba robić, a godziny lecą, jak woda. Ale zato pędziłam, aż nóg nie czuję...
— Ciekawy też jestem, jaką ciocia może mieć robotę — mruknął w pokoju mistrz do Pepci.
— Dobry wieczór, ludkowie! — wchodziła ciocia! uśmiechając się do mistrza i do Pepci. — Oto jestem! Co za fatalna pogoda! Ale tu macie cieplutko i zapachy, jak u biskupa. Aaah!
— Kasia wrzuciła się dziś w atłasy! — zauważyła pani Kondelikowa, zdjąwszy z Kasi płaszcz i wieszając go na wieszaku obok drzwi.
Ciocia Urbanowa miała na sobie świąteczny, czarny strój ze starego, ciężkiego atłasu, który już od lat dwadziestu różnemi przeróbkami przystosowywała do „ducha czasu” ale który mimo to zawsze przynajmniej o jakie pięć lat pozostawał w tyle za modą panującą właśnie.
Kasi pochlebiło, że pani domu zwróciła uwagę na jej strój galowy, uśmiechnęła się zadowolona i od powiedziała skromnie:
— Wiesz przecie, Betty, że jeżeli kiedy powinnam to włożyć, to chyba przy takiej sposobności. Sądzę, że to już ostatnie moje uroczystości — potem włożycie mi te szaty do grobu. A czy pamiętasz, że tę właśnie suknię miałam także na chrzcinach Pepci? Wtedy była nowa.
Pani Kondelikowej zaiskrzyło się w oczach, gdy spojrzała na córkę, a Pepcia, jakby przeczuwając, co mamusi przeleciało przez głowę, szybko pobiegła do kuchni:
Pani Kondelikowa, uśmiechając się błogo, mówiła półgłosem do Kasi:
— No, no, Kasiu, nie mów o ostatnich uroczystościach, da Bóg, że jeszcze się chrzcin doczekasz..
— I suknia cioci obchodzić będzie jubileusz! — dodał mistrz.
— Urwisie stary! — groziła palcem Kasia — bodajbym się tego tylko nie doczekała jeszcze u was! Będzie w domu miejsce...
— Proszę cię, na Boga, Kasiu! — zakrywała jej pani Kondelikowa usta dłonią, jakby przerażona. — Nie wywołuj wilka z lasu!...
— A czyż kobieta może robić co innego? — uśmiechnął się mistrz. — Zresztą pozwól, Betty, niech Kasia wywołuje.
— Stary z ciebie gaduła — gniewała się niby pani Kondelikowa. — Lepiej daj na piwo służącej, Wejwara przyjdzie lada chwila.
Wtem skrzypnęły drzwi kuchni i zabrzmiały męzkie głosy.
— O wilku mowa... — zawołała ciocia Kasia i zajrzała do kuchni. — I oto są obaj.
— Wilcy? — wtrącił mistrz.
— Chodźcie, chodźcie! — witała w kuchni pani Kondelikowa. — Tatko się już niecierpliwił, a nie uspokoi się, dopóki nie będzie miał misy przed sobą.
Wejwara kłaniał się, za nim Slawiczek, całowali w ręce matkę, Pepcię, a Wejwara jeszcze ciocię Urbanową. Okazywał jej szacunek, nie przeczuwając, jak jej pochlebia. Lubiła to, bardzo lubiła. Slawiczek szedł za Wejwarą, jak owieczka, i czynił wszystko za nim. Musi się nareszcie także wżyć w życie rodzinne, dotąd mało miał ku temu sposobności, a woń pieczeni cielęcej tak mile łechtała go w nosie.
Pepci zaraz przy drzwiach wcisnął Wejwara w dłoń coś dużego w jedwab owiniętego. Był to bukiet z czerwonych kwiatów.
— Zrzućcie paltoty i siadajcie — mówiła pani Kondelikowa, popychając gości do pokoju. — Pomożesz mi, Pepciu.
Ciocia Kasia odebrała Pepci bukiet, i włożywszy go do wazonu, postawiła go na środek stołu. A że pani Kondelikowa zajęta była krajaniem pieczeni w kuchni, uśmiechało się Kasi, iż na chwilę może się zabawić w panią domu. Chrzęściła przyborami na stole, posuwała talerze, brała serwetki i znów je kładła na to same miejsce, a gdy siadł już mistrz Kondelik w swoim fotelu, rzekła do młodzian:
— Zatem, panie Wejwaro, pan tutaj, a tu pan Slawiczek, tak. Jesteście już chyba głodni, co? Trochę cierpliwości, ale potem trzeba dużo jeść, ażeby się Betty cieszyła.
O ile chodziło o Slawiczka, to ten był rzeczywiście stworzony na pociechę gospodyń. Nie mówił, nie marnował czasu, ale jadł.
Teraz i Wejwara mniej był nieśmiały, dziś naprawdę po raz pierwszy wydało mu się, że należy już do rodziny.
Gdy pani Kondelikowa przyniosła półmisek z pieczenią, a Pepcia salaterkę dymiących ziemniaków, trąciła ją ciocia Kasia w bok i rzekła:
— Usiądź sobie obok narzeczonego, usiądź, Pepciu!
Pepcia usiadła, a ciocia Kasia wybiegła do kuchni za panią Kondelikową, która zapomniała sosyerki, przymknęła drzwi za sobą i pytała zaciekawiona:
— Czy ten bukiet, to niby na jutro, do ślubu?
— Co też ty mówisz? — odpowiedziała pani Kondelikowa. — To tylko na dziś, ślubny będzie biały.
Ciocia Kasia, ażeby nie powracać z niczem, wzięła druciany koszyczek z pokrajanym chlebem i śpieszyła znów do stołu.
Wejwara przebiegł teraz całe towarzystwo oczyma, jakby liczył i pochylił się do Pepci:
— Panna Myszkówna nie przyszła? Myślałem, a właściwie przyjaciel Slawiczek myślał, że będzie tu także, ażeby się mógł trochę zapoznać.
— Nie mogła — odpowiedziała z żalem Pepcia — nie przygotowała wszystkiego na jutro, byłaby chętnie, chętnie...
Pani Kondelikowa zauważyła rozmowę, choć szeptem prowadzoną i wmieszała się:
— Eh, nicbym za to nie dała, że do nas przybiegnie, choć po kolacyi, jest zaproszona. A gdyby nie przyszła, to pan Slawiczek pozna ją jutro. Wesołe to dziewczę, nikogo się nie boi.
I dodawała z humorem:
— Ale względem jakiegoś bliższego zapoznania, to już za późno, dała słowo panu Hawrdzie.
Wejwara zarumienił się, przypomniawszy sobie fatalną przygodę z Hawrdą. Na szczęście przyszedł mu w pomoc Slawiczek, który połknąwszy jakiś kąsek, mówił nieśmiało:
— O tem nawet nie myślałem, szanowna pani, wiem dobrze, że kolega Hawrda... ja nie mam wcale szczęścia u panien... pragnąłem tylko poznać, ażeby jutro nie być obcym zupełnie...
— To drobnostka, panie Slawiczku — uspakajała go ciocia Urbanowa. — Amalka jest bardzo miłem dziewczęciem, nie będzie panu z nią nudno. Jeszcze jej pan Hawrda nie wiedzie do ołtarza, nie z każdej chmury bywa deszcz, nie z każdej znajomości wesele..
Ostatnie słowa wymówiła ciocia Kasia poniekąd z gorzkim odcieniem. Może wspomniała swoje zawiedzione nadzieje w młodości. Miała i ona swoją miłość i do śmierci o niej nie zapomni.
Pani Kondelikowa, znając tę starą elegię, powstała i znowu prosiła, ażeby wszyscy jedli, a przedewszystkiem Kasia.
— Zmuszałaś ciągle nas, a teraz jesz sama, jak kanarek. Nie smakuje ci, a na ciebie tak liczyłam.
— Pewnie — uśmiechnął się mistrz Kondelik — ciotuchna chce pościć na jutro. Dopiero się zadziwicie, gdy zobaczycie, jakie menu wybrałem.
— No? — pytała Kasia.
— E, nic nie powiem! — drażnił ją mistrz. — Jutro zobaczysz! To będzie nobl, od osoby trzy reńskie.
— Ależ, Kondeliku! — napomniała pani — tego się nie mówi!
— Dlaczego się nie mówi — bronił się Kondelik. — Cóż to szkodzi? Jest to sobie sprawa rodzinna, więc można powiedzieć. Podjecie sobie dobrze.
— To dzieeiak dopiero — uśmiechnęła się pani Kondelikowa. — Nawet mnie nie powiedział, co wybrał. A jednak mogę się domyśleć: zupę, rybę, jaki drób, pieczeń — no, co za cuda!
— Mamusia wie wszystko — szeptała Pepcia na ucho Wejwarze. — Poszła się zapytać, ażeby tatko czego nie spłatał. Wszystko było dobrze.
— Co tam szepcesz, żabo, do Wejwary? — wołał mistrz.
— Et, nic, tatku. Gniewam się, że mi przyniósł taki pyszny bukiet — kłamała Pepcia.
— Wszak go pani dotąd nawet nie powąchała — wyrzucał jej po cichu Wejwara.
— Nie powąchałam? — broniła się Pepcia — zaraz, gdy mi go pan dał. A potem czasu nie było.
— I nie przyjrzała mu się pani — również z wyrzutem mówił Wejwara.
— Ciągle na niego patrzę! — twierdziła Pepcia.
Pani Kondelikowa spoglądała na narzeczonych, nie wiedząc, o co chodzi.
— Widzisz, mamusiu, już mnie Wejwara strofuje — skarżyła się Pepcia żartobliwie. — Już dziś!
— Ależ, Pepciu! — żebrał Wejwara i ściskał dziewczęciu rękę pod stołem. — Czy pani się gniewa?...
I pochyliwszy się do jej ucha szeptał:
— W tym bukiecie jest coś ukrytego.
Pepcia zerwała się z krzesła, porwała bukiet starannie go oglądała. Rzeczywiście, tu w środku jest coś ukrytego. Pepcia ostrożnie rozgarnęła kwiaty i wyjęła z drucianego pleciwa małe puzderko z białego atłasu.
Ręce jej drżały, gdy je otwierała. Na białym aksamicie spoczywała piękna broszka, kształtu owalnego. Była to miniaturowa, malowana podobizna Wejwary, otoczona rzędem perełek i dwoma rzędami pięknych granatów.
Pepcia oglądała z zachwytem podarek, pani Kondelikowa już wstawała z krzesła, ale prędzej podeszła ciocia Kasia i wzięła w ręce broszkę, Wejwary prezent ślubny.
— Franciszku, Franciszku — szeptała Pepcia. — taka wspaniała rzecz, pan mnie zawstydza.
— Serduszko kochane, czy się to tylko pani podoba? — rzekł Wejwara, ściskając dłonie dziewczyny i pochylając się ku niej, a podczas gdy inni oglądali broszkę, dotknęły nagle usta Wejwary różowych warg Pepci.
— Nieszczęście! — krzyknął mistrz Kondelik i głowy narzeczonych odsunęły się od siebie.
— Co znowu? — spytała przerażona pani Kondelikowa.
— Wejwara coś połknął! — zawołał mistrz Kondelik.
— Jezus Marya, co połknął? — przeraziła się ciocia Urbanowa.
Mistrz wybuchnął rubasznym śmiechem, a narzeczeni siedzieli, zarumienieni po uszy, patrząc pod stół. Pani Kondelikowa zaczynała pojmować.
— Ah! ty narwańcze, Kondeliku! Podemną się aż nogi trzęsą! — strofowała małżonka.
— Wejwara także się zląkł, ale już przeszło, a teraz pokażcie mi także!
Ciocia Kasia podała mu broszkę, a Kondelik mówił:
— No, proszę, ładne granaty. Nie kupi się takich tuzin za dziesiątkę. To tak coś, jakby od Rumla, jego specyalność.
— Ale perły znaczą łzy — szeptała ciocia do pani Kondelikowej.
— Ale granaty znaczą miłość płomienną i radość! — odpowiedziała dobitnie pani Kondelikowa.
— Tak bywa w życiu — westchnęła ciocia — miłość, radość, płacz, inaczej być nie może na tym padole.
— A wszystko razem jest to robota złotnika i to wyborna robota — zapieczętował wykład obu pań mistrz Kondelik, którego najwięcej zajmowała podobizna — jego specyalność.
— Ładnie kolorowana fotografia, co prawda, to prawda — pochwalał podobiznę.
— To nie fotografia tatusiu — rzekł nieśmiało Wejwara — jest to malowanie na kości słoniowej.
— Ręczne malowanie? — dziwił się mistrz i oddalał broszkę, oglądając ją znowu uważnie.
— Tak jest — potakiwał Wejwara.
— A to szkło na niej jak ładnie szlifowane — podziwiała ciocia Kasia.
— To ładna rzecz, dziewczyno — mówił mistrz Kondelik. — Możecie nawet dać na wystawę.
Slawiczek skorzystał z ogólnego ruchu, który Wejwara podarkiem swoim spowodował, ażeby sobie nałożyć jeszcze kawałek pieczeni i łyżkę sałaty. Broszkę obejrzy później, ona nie ucieknie.
Pani Kondelikowa spoglądała na Wejwarę z pewnem zakłopotaniem i nareszcie przemówiła:
— Franciszku drogi, sprawiłeś nam niespodziankę i zawstydziłeś nas. Pepcia przygotowuje dla pana także małą pamiątkę, ale niema jej jeszcze w domu. Monogram zrobią dopiero jutro...
— Tych monogramów nigdy nie zrobią w porę — mówił mistrz Kondelik — to znane rzeczy.
Wejwara zapewniał, że go to jutro podwójnie cieszyć będzie, a potem prosił Pepcię, ażeby sobie broszkę przypięła, czy jej będzie do twarzy. Pepcia uczyniła zadość właśnie w chwili, gdy mamusia z ciocią sprzątały ze stołu, a mistrz Kondelik znowu dolewał piwa. Przy lustrze w kącie przypięła ją sobie i tu jej Wejwara ukradł kilka buziaków. Cieszył się, jak dziecko, że go nikt nie widział. Slawiczek obcierał sobie również usta, ale po kolacyi.
— Panie Slawiczek — wołał mistrz — nie składaj pan broni. Kobiety uprzątną teraz ze stołu, a potem mamy jeszcze małe zakończenie: kawałek sera i morskiego zwierzęcia, dla konkoksyi żołądka. Popłóczemy sobie winem, a potem dopiero będzie nam wesoło, jak się patrzy. Przecież to ostatni dzień Wejwary, do śmierci już taki wolny nie będzie.
— Co tatko mówi? — odezwała się nagle Pepcia i pochwyciła ojca dwoma palcami bardzo lekko za ucho.
— Co mówię? Oto radzę panu Slawiczkowi, ażeby się także ożenił, a on mi na to, że już niby takiej dziewczyny niema na świecie i że najprawdopodobniej pozostanie wdowcem. Swoją drogą nie słyszysz, że w kuchni ktoś dzwoni!
Spełniło się, co przepowiadała pani Kondelikowa. Była to Myszkówna, którą tu przyprowadziła służąca i po którą przyjdzie później brat. Nie mogła wytrzymać, więc wybrała się chociaż po kolacyi.
Na widok Amalki stopniał nareszcie pan Slawiczek, a gdy po godzinie przyszedł po nią brat, towarzystwo bawiło się jaknajlepiej.
Wejwara i Pepcia bardzo byli wdzięczni nowym gościom, mogli bowiem dopiero teraz poświęcić się sobie. Chwilami wybiegała Pepcia do przyległego pokoju, ażeby pokazać jakąś drobnostkę Amelce, a zawsze biegł za nią w ślad Wejwara i potem trwało bardzo długo, nim Pepcia powróciła. Była zawsze potem bardzo rumiana, a Wejwara wychodził za nią, jak cień, ale z wyrazem twarzy, który możnaby tłómaczyć mniej więcej słowami: ja nic, proszę państwa, zupełnie nic!
Ani Kondelik, ani Slawiczek z Amalką nie zwracali uwagi na wycieczki Pepci i Wejwary do drugiego pokoju. Za to pani Kondelikowa, choć nie patrzyła prosto, dobrze obserwowała, a po zniknieniu każdorazowem „dzieci” uśmiechała się i myślała sobie w duchu:
— Poczekajcie, kocięta, jutro, jutro...
Kto wszakże najuważniej śledził ucieczki kochanków i ktoby oczyma chętnie przewiercił ścianę, ażeby widzieć, co się tam właściwie dzieje, to ciocia Kasia. Echo dawno minionej przeszłości, coś, jak zapomniana piękna, a niedopowiedziana bajka, paliło mózg i ściskało serce.
Pani Kondelikowa zlustrowała towarzystwo całe, wreszcie rzekła:
— Brak nam tu jeszcze kogoś, Franciszku, bardzo żałuję, że już dziś nie bawimy się razem.
Wejwara spojrzał na panią teściową.
— Mam na myśli rodzinę twoją, Franciszku, tak się cieszyłam.
— Nie mogli przybyć, mamusiu droga — tłómaczył Wejwara — dopiero jutro przyjedzie tatuś, a może i siostra. Mama nasza wogóle nie może przybyć, trudno dom opuścić, mają sklep. Bardzo prosiłem, ale musiałem w końcu sam przyznać, że to prawie niepodobieństwo. Jutro przyjedzie zatem ojciec, a mamusia odwiedzi nas później, gdy się już zupełnie zagospodarujemy.
— No, ja wiem, Franciszku — potakiwała pani Kondelikowa — jaka to szkoda, że mieszkamy tak daleko od siebie, jakby to pięknie było, gdybyśmy wszyscy byli w Pradze i mogli się częściej odwiedzać.
— Będziemy tu mieli ciebie, mamusiu — rzekł Wejwara. — Państwo nam wynagrodzą brak mojej rodziny.
— My nie powinniśmy się wam naprzykrzać — wtrącił mistrz — kto sobie bierze córkę, nie bierze jeszcze całej rodziny. No! ale ja to mówię żartem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Minęła jedenasta, towarzystwo było w najróżowszem usposobieniu, Amalka Myszkówna śmiała się ciągle, siedziała zupełnie blizko obok Slawiczka, którego oczy błyszczały dzięki winu Kondelika.
Młody brat Amalki, pan Adolf, oddawna już chciał coś powiedzieć, ale rozweselona siostrzyczka, kilka razy zakrywała mu usta, wołając:
— Będziesz ty milczał, ty, ty! Nigdy już i nigdzie nie pójdziesz ze mną.
Ale pana Adolfa świerzbił język i nareszcie wygadał się, że Amalka, biorąc zadanie druchny bardzo poważnie, poszła dziś rano do spowiedzi i komunii.
— To bardzo pięknie, panie Adolfie — rzekła pani Kondelikowa — to świadczy tylko, że pragnęła się zupełnie dobrze przygotować. Wszak Pepcia była także.
— Pan już także był u spowiedzi? — zapytała Pepcia Wejwarę.
— Byłem, zaraz rano — odpowiedział Wejwara i nagle zamilkł, zapatrzył się na Pepcię, przetarł dłonią czoło, jakby sobie coś przypomniał i czuł, że na czole występuje pot.
Pepci zrobiło się dziwnie, Wejwara bowiem od tej chwili nie przemówił, nie pytał i patrzył z roztargnieniem, jakby błądził myślą. Bóg wie gdzie...
Kiedy to siedzenie przedłużać się zaczęło nad miarę, trąciła go Pepcia i wstawszy, poszła do przyległego pokoju.
Wejwara, jak we śnie, szedł za nią.
— Franciszku, co się panu stało? — zapytała tkliwie.
— Pepciu droga, nic, zupełnie nic...
— Wejwaro, panu coś jest. Mnie może się pan zwierzyć, mnie — nalegała Pepcia.
Wejwara patrzył na nią wzrokiem błagalnym i nagle złożywszy ręce mówił:
— Pepciu, niech pani się nie gniewa na mnie, stało się coś nadzwyczajnego...
— Na Boga, Wejwaro, co takiego? — krzyknęła Pepcia!
— Dopiero teraz sobie przypomniałem, gdyśmy rozmawiali o spowiedzi...
— ???
— Byłem rano u spowiedzi i ksiądz mi nakazał, ażebym do Komunii przystąpił dopiero po mszy. Ale w kościele było tak zimno, a ja poszedłem dość wcześnie, pomyślałem więc sobie, że dobrzeby się było gdzie rozgrzać. Poszedłem do kawiarni, kelner postawił przede mną kawę, jak zwykle, ja ją w zamyśleniu wypiłem, a potem poszedłem do Komunii... Zapomniałem o wszystkiem, jak na śmierć, aż teraz...
— Mój Boże — rzekła Pepcia smutnym głosem — to źle...
— Wiem o tem, ale już się stało...
— Cóż teraz będzie?
— Otóż właśnie, co teraz?
Nagle błysnęła myśl w głowie Pepci, pochwyciła Wejwarę obiema rękami i rzekła pośpiesznie:
— Już wiem, Franciszku.
— No?
— Nie mów pan nikomu ani słowa i jutro rano, wcześnie, idź do kościoła, wyspowiadaj się znów i przystąp do Komunii...
— Pepciu! — zawołał uradowany — jesteś moim aniołem stróżem.
— Ale nie wybiegnij pan znów na śniadanie — rzekła wesoło.
— Nie, nie, Pepciu, nie zdarzy mi się to już nigdy. Śmiertelne poty uderzyły na mnie z obawy, że będziemy musieli ślub odłożyć.
Po dwunastej godzinie rozchodziło się całe towarzystwo, ostatni wyszedł Wejwara, który jeszcze w sionce przy schodach otrzymał od Pepci gorący pocałunek, poczem szepnęła mu do ucha:
— Nie zapomnij pan, kochanie moje, jutro rano.
— Serduszko moje! — odpowiedział wdzięcznie Wejwara, pocałował ją w rękę i śpieszył za innymi.
Po raz pierwszy Pepcia okazała się wierną doradczynią i ucieczką w ciężkiem zmartwieniu.
Wejwara postanowił sobie nie zapomnieć o tem do śmierci.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.