Ol-soni kisań (powieść)/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ol-soni kisań |
Pochodzenie | Ol-soni kisań |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Kim-ki stał się odtąd codziennym gościem tancerki. Ol-soni wyróżniała go i to odrazu wpłynęło na stosunek pozostałych gości do młodzieńca. Przedewszystkiem »wrczorajsi« przyjaciele przestali go bezwstydnie naciągać na kolacyę, Cu-iremi zniżył mu opłatę za wejście o połowę a Kim-hodu-ri udawał ogromną przyjaźń i opowiadał na wszystkie strony o spodziewanych od »stryjaszka« milionach.
— Co on gada o twoim stryjaszku? — spytała pewnego dnia Ol-soni, gdy byli sami.
— Wcale tak nie jest!... Stryj mój jest istotnie zamożnym człowiekiem, ale... ja nigdy bogatym nie będę... — dodał, z lekka blednąc.
Twarz Ol-soni powlokła się szkarłatem.
— Nie o to chodzi!... — rzekła zmieszana. — Nie rozumiesz mię... Chodzi mi o to, chodzi mi o to... Chodzi mi o twego... stryja!... — dodała, śmiejąc się. — Opowiedz mi wszystko o twoim stryju...
Kim-ki usłuchał i opowiedział o stanowisku, jakie zajmuje czcigodny Kim-juń-sik, o jego bogactwie, o stosunkach, o swym u niego pobycie po śmierci obojga rodziców, wreszcie o sprzedaży ojcowizny, o liście, o nieporozumieniu i o braku wszelkich wyjaśnień ze strony stryja... Tłumił swe rozżalenie, łagodził barwy, oszczędzając honor rodzinny, mimo to pod koniec opowiadania Ol-soni krzyknęła gniewnie:
— Ależ to łotr skończony!...
Kim-ki uśmiechnął się blado.
— Mój stryj jest bogatym, ma wszędzie znajomości, wpływy u rządu. Sam Kim-ok-kium nie chce z nim zadzierać... Jego sekretarz Kim-bo-re-mi, porządny chłopak, powiedział mi, że kiedy napomykał mu o mojej sprawie, to minister udawał, że nie słyszy... Tem bardziej teraz, kiedy sroży się niezgoda z Miniami, Kim-ok-kium nie zechce zadrzeć ze stryjem, najbogatszym z Kimów w okolicy Ko-uöń...
Tancerka zamyśliła się.
— Wiesz co, przyjdź jutro nie wieczorem, lecz... rano! — rzekła z rozwagą.
Trwożliwa radość błysła w oczach chłopca, dostrzegł, że ją roztkliwił, zajął swą osobą, odszedł wszakże do domu smutniejszy, niż zwykle, gdyż Ol-soni zwracała nań tego wieczora mniej uwagi niż kiedykolwiek. Idąc, szeptał:
Jak majtek, żeglujący w burzliwej cieśninie
Nie wie, dokąd prowadzi go rudel strzaskany,
Tak nie wie, gdzie się wstrzyma i dokąd zawinie
Wśród zdarzeń obojętnych człowiek zakochany...
Nazajutrz, o oznaczonej porze, stanął przed furtką. Była otwartą; na dziedzińcu spotkał Cu-iremi’ego, idącego z koszykiem na targ, w głębi na werandzie stała jego gruba, brudna i różowo ubrana żona.
— Naje-uasso!...
— Eeee! — odpowiedział zdziwiony rajfur. Za furtką zatrzymał się i podejrzliwie przyglądał młodzieńcowi, pospiesznie wchodzącemu na schodki mieszkania Ol-soni.
— Powinien zapłacić! — rozważał. — Nawet mnie, swego gospodarza, ta niewolnica do siebie nie dopuszcza, korzystając, że broni ją ten hołysz, Kim-non-czi, wściekły gwałtownik. A młokosa zaprosiła! Tylko przyszedł zawcześnie! Złapie się! Kim-non-czi jeszcze tam siedzi! Oho, ho! A może też lepiej... Niech się pobiją! Zwrócę mu pieniądze i sprzedam ją ojcu. Zanim zaś przejdzie z rąk do rąk, przez parę dni ja będę panem. Dokuczyło mi wciąż tylko pielęgnować i troszczyć się dla drugich...
Nozdrza mu się rozdęły i krostowata twarz powlokła krwistym rumieńcem.
Tymczasem Kim-ki z bijącem sercem otworzył drzwi do pokoju Ol-soni i skamieniał. Pośrodku siedział przed stolikiem z jedzeniem Kim-non-czi, a wspaniała tancerka, w skromnem, białem ubraniu perkalowem, usługiwała mu, jak zwyczajna żona albo nałożnica.
— Kim-ki... chodź, chodź!... — zawołała wesoło. — Już mówiłam o tobie!...
Kim-non-czi powitał go grzecznie i zaprosił do stołu, młodzieniec równie grzecznie mu podziękował. Tancerka, japońskim obyczajem, postawiła własnoręcznie przed gościem tackę z filiżanką gorzkiej herbaty a syn dygnitarza, skończywszy posiłek, kazał sobie całą sprawę ze stryjem raz jeszcze powtórzyć.
— Naco ci ziemia? — rzekł wkońcu. — Nie uprawiasz jej! Czyś ją stworzył? Czy stworzył ją który z twoich przodków?... Istniała ona przed wiekami i jest Rodzicielką wszystkiego, czego Ojcem są Wysokie Niebiosa... Nie można kupczyć łonem matki... Ziemia powinna należeć do tych, co pracują, na niej, co umieją ją pieścić, aby rodziła... Wszystkie nasze nieszczęścia płyną stąd, że ludzie, gwałcąc sprawiedliwość, zawładnęli większą ilością ziemi, niż są w stanie sami uprawić!... Dlatego inni musieli iść do miast i wymyślać sobie niepotrzebne zajęcia i urzędy. Dlatego na każdych trzech pracowników wypada u nas, w Korei, jeden urzędnik albo wojskowy, albo ktoś, co im służy... Dlatego w naszej pięknej ojczyźnie dotychczas istnieje hańbiące nas niewolnictwo, którego niema już nigdzie na całym świecie... I wszystko to mnoży się, rozrasta, ubożeje i, niewiedząc, skąd płynie ich nieszczęście, szuka poprawy losu u wróżbitów, oddaję resztki swych zasobów poszukiwaczom szczęśliwych mogił i niepokoi trupy przodków... Nie, wszystko to musi się odmienić... I dlatego młodzieńcze, nie będę się starał, aby zwrócono ci zagrabioną ziemię... Z tego nic nie będzie... Odbierzemy ją niezadługo od wszystkich!...
Kim-ki pochylił głowę.
— Inną dam ci radę, ucz się! Potrzebujemy ludzi wykształconych, ale nie w dawnej nauce, która każe być dobrym, sprawiedliwym, szczodrym, wspaniałomyślnym, miłującym ludzi, a nie wskazuje wcale, jak zostać takimi mędrcami, jak uszczęśliwić ludzi, jak zniszczyć nędzę i występek... Na zachodzie poznałem uczonych i księgi, które oświeciły mię, skąd to pochodzi. Potrzebna nam wiedza zamorska, która uczy, jak wyrabiać tanio i szybko potrzebne przedmioty, jak pomnażać plony pól, jak układać sprawiedliwie wydatki i prawa państwa... Otóż jeżeli chcesz, Kim-ki, sam się dźwignąć i służyć szczerze ojczyźnie, to staraj się o nabycie tych nauk... I w tem ja ci mogę dopomódz!... Czy życzysz sobie?!
— Życzę! — szepnął Kim-ki.
Kim-non-czi kiwnął na Ol-soni, aby podała mu z biurka małą teczkę. Wyjął stamtąd drewienko z stalowem ostrzem, buteleczkę z czarnym płynem i kawałek białego, błyszczącego papieru. Umoczył stal w farbie i zaczął nią cieniutko rysować znaki wręcz przeciwnie, niż czynią to wszyscy. Kim-ki z zapartym oddechem śledził za tym procesem, o którym słyszał, ale który widział po raz pierwszy.
Kim-non-czi list skończył, złożył, zakleił w kopertę, na której skreślił adres po korejsku i po angielsku.
— Z tym listem udasz się do Pai-czai i odszukasz tam mistera Hulbeck’a. Zrobisz, co on ci każe. A teraz chcę cię spytać o co innego... Powiedz mi, jak to było z tym Miniem, którego uwięziliście w domu mego ojca?...
Kim-ki opisał całe zdarzenie. Ol-soni przysiadła się obok nich i słuchała z widocznym niepokojem.
— Więc nieprawdą jest, jakoby Miń nazwał Kimów wściekłymi psami?
— Tego nie słyszałem; młodzieniec był bardzo wstrzemięźliwy w wyrazach... A co mówili ci chłopi, tego nikt nie wie, gdyż nie znaleźliśmy ich...
— Czy pokrzywdzony sługa mego ojca grywa w kości? Nie wiesz, Kim-ki?
— Nie wiem. Nie znam go... Jestem niedawno na dworze ojca twego, panie... Mało znam jego ludzi, ale mogę się dowiedzieć przez Chakki...
— Kto to jest Chakki? Nie słyszałem tego nazwiska!..
— Stary mój... piastun!... — odrzekł, rumieniąc się.
Kim-non-czi spojrzał nań bystro i uśmiechnął się.
— Dobrze, uczyń, co ci radzę, a może znajdziesz szczęście bez ziemi i bez... niewolników!... Spiesz się z listem, bo mister’a Hulbeck’a zastaniesz tylko z rana... Jeszcze go złapiesz!... — dodał, spoglądając na zatknięty za pas złoty, zamorski zegarek.
Kim-ki wyszedł zmieszany i strwożony.
— Ma iść do zamorskich dyabłów po zamorską naukę, o której nie myślał? Z drugiej strony... nie będzie starożytnym mędrcem!... Eee, nie zda nawet egzaminu państwowego, gdyż trzeba na to pieniędzy!... A gdyby nawet zdał, to może jeszcze długie lata nie dostać posady, gdyż kosztuje to jeszcze drożej, niż egzamin... — powtórzył sobie raz jeszcze. — Zostanie więc na całe życie pogardzanym muń-gukiem... Ci zaś, którzy kończą szkoły cudzoziemskie, zaraz dostają miejsca i urzędy, są bardzo poszukiwani, chodzą w jedwabiach i byle naczelnik nie śmie natrząsać się z nich, gdyż są znani wśród cudzoziemców i umieją upominać się o swe krzywdy... I on z czasem, gdy się nauczy i zajmie wysoką posadę, wezwie do odpowiedzialności stryja... Coś uczynił z siostrzeńcem twym, młodym, niedoświadczonym, Kim-ki?!...
Rolne reformy Kim-non-czi’ego nie trafiły mu do przekonania, ale myślał o nich i szedł przez ulicę, potrącając przechodniów i wpadając na rozstawione nieporządnie stragany... O mało nie nadepnął na całą kupę gorących, świeżo upieczonych kasztanów, rozłożonych ponętnie na kawałku maty.
— Niezdaro!.. — wrzasnął przekupień. — Za dużo od rana pijesz »suli«!...
Kim-ki cofnął się. Był niedaleko szkoły. Nad budynkiem powiewała gwiaździsta chorągiew i wielkie szklane okna tajemniczo spoglądały na przechodniów. Młodzieniec znowu uczuł w sercu niepokój. Obciągnął ubranie, poprawił pod brodą wstęgi kapelusza, otrząsnął błoto z obuwia i wtedy dopiero wszedł w otwarte drzwi budynku. Znalazł się w długim, wązkim korytarzu, po obu stronach którego bielały drzwi. Otworzył pierwsze i zajrzał. Czarne, dziwaczne sprzęty, stoły, stojące rzędami pośrodku; z boku krzesło na wzniesieniu i wielka, czarna tablica, pokryta białemi literami i zakrętasami. Uderzył go zapach kredy, atramentu i zleżałego papieru. Zaciekawiony postąpił parę kroków. W sali głucha zalegała cisza. Była ona pusta i nie zdradzała żadnych śladów zamieszkania.
— Co to jest? — rozważał Kim-ki. — Może to jakieś miejsce tajemniczych tortur? Może na tych długich, dziwacznych sprzętach rozkrzyżowują ludzi? Niepodobna, aby kto zgodził się długo tu przebywać... wszystko widać przez te przeźroczyste szyby...
Cofnął się szybko i, stąpając na palcach, zajrzał do następnego pokoju i wszędzie znalazł to samo: czarne sprzęty, tablice, nagie ściany, okna pełne bezwstydnej jasności... Odwiedził wszystkie po kolei i nie wiedział, co z sobą robić, gdyż nigdzie nikogo nie znalazł. Rozważał, czy nie puścić się dalej, w głąb budynku, na jakieś schody, gdy usłyszał za sobą, na ulicy, u wejścia głosy, mówiące po korejsku, zawrócił więc z powrotem. Spotkał się oko w oko ze stróżem, który mu wyjaśnił opryskliwie, że tu szkoła i że w niej nikt nie mieszka. Dopiero, gdy obejrzał pokazany list, twarz mu się rozchmurzyła.
— Hulbeck-kang... Przychodzi co dzień rano ale dziś święto... Będziecie musieli pójść tam, na górę, do poselstwa... tam mieszka!...
Wskazał ręką na zachód, gdzie z poza murów cesarskiego pałacu, na podgórzu, z gęstwiny jesiennych drzew wynurzały się dziwaczne pałacyki, podobne do wielkich pudeł, z rzędami licznych okien, błyszczących w promieniach słońca, jak lustra. Na śpiczastych, żelaznych dachach powiewały różnobarwne chorągwie z obcymi godłami.
Kim-ki poszedł we wskazanym kierunku, tłumiąc wstręt i niepokój, ogarniające go znowu.
Zatrzymał się przed pałacykiem z gwiaździstym sztandarem i pokazał list marynarzowi, wartującemu u bramy. Ten rzucił okiem na adres i wskazał od niechcenia na nizką oficynkę w głębi ogrodu. Kim-ki wszedł na ganek i nieśmiało nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte a dzwonka Kim-ki użyć nie umiał. Zastukał więc leciuchno. Nikt mu nie odpowiadał, mimo, iż słyszał wewnątrz głosy i ruch. Postanowił więc poszukać innego wejścia i ostrożnie okrążył domek. Przez furtkę w wysokim parkanie dostał się na małe podwórko, gdzie stały sagi drzewa, skrzynia ze śmieciami, wielka dzieża i kojec, pełen białych kaczek, długoszyich gęsi, kur i kogutów z pozłacanemi piórami. Czarny niedźwiadek, przykuty na łańcuchu obok niewysokiej budki, dostrzegłszy go, podniósł się z mamrotaniem na tylne łapy. Kim-ki z ciekawością toczył wzrokiem wokoło siebie, uśmiechał się i nawet rękami z lekka po biodrach uderzył, gdy napotykał korejskie przedmioty, użyte w niewłaściwy sposób. Wtem oczy mu się szeroko rozwarły... skamieniał. W otwartem oknie stała kobieta, jota w jotę podobna do owej cudzoziemki, o której opowiadał Chakki. Widział doskonale jej twarz białą, jak kwiat jabłoni, śnieżną gęsią szyję, białe lśniące ramiona, z których luźna spełzała mgła cienkiej koronki, a poniżej pełne piersi, błyszczące, jak dwa wschodzące miesiące. Ledwie dyszał z przerażenia i przemyśliwał o niepostrzeżonym odwrocie.
Cudzoziemka nie widziała go; stała bokiem i, przytrzymując włosy na czubku głowy, czesała je grzebieniem po drugiej stronie. Nagle, silnym ruchem głowy i ręki przerzuciła cały ich splot na ramię od strony okna i strumień ognia i złota tysiącem promieni oblał jasne jej ciało.
— Rudy pies!... rudy pies!... — krzyknął Kim-ki rozpaczliwie. Potknął się, zatoczył i wrzasnął w niebogłosy, gdyż padając, uczuł pod sobą coś ciepłego i miękkiego, co ryknęło straszliwie i uniosło go do góry... Pomyślał, że spełnia się przepowiednia, że ginie, umiera... Kury, gęsi, kaczki gdakały przeraźliwie, wrzasnął paw, zaszczekały za parkanem psy, a tuż nad nim ryczał i zionął mu w twarz gorącym, cuchnącym oddechem niedźwiadek. Kobieta również krzyknęła i uciekła w głąb pokoju. Natomiast w furtce ukazał się zamorski pan i pospieszył na ratunek nieszczęśliwego młodzieńca, przypartego do muru przez niedźwiadka, wymachującego łapami. »Pan« miał twarz wygoloną, duże, ruchliwe usta i wesołe, błękitne oczy.
— Jak się pan tu dostał? — spytał z uśmiechem po korejsku.
— Szukam pana Hulbeck’a!... — odpowiedział, przychodząc zwolna do siebie Kim-ki.
— Do usług...
— Mam list od Kim-non-czi’ego.
— Aaa!?
List odczytał i badawczo spojrzał na młodzieńca.
— Pójdźmy do pokoju, pogadamy... — Chciałbyś się pan uczyć po angielsku i naszych cudzoziemskich nauk?
Kim-ki skłonił pokornie głową; zresztą dobra korejska wymowa pana Hulbeck’a a więcej jeszcze ujmujące obejście i miła twarz zatarły po części pierwsze przykre wrażenie. »Rudy pies« nie pokazał się wcale.