<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ol-soni kisań
Pochodzenie Ol-soni kisań
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX. MOGIŁA KRÓLOWEJ.

Nadeszła syta złota jesień. Ulice zaroiły się od chłopów, wiozących świeżo omłócone zboża, rumiane owoce, perłowy ryż, proso żółte, czerwone i czarne, różnokolorowe grochy, a głównie stosy zielonej, długolistnej, kędzierzawej sałaty »peccu«. Nastał czas wesel, zwad, bójek i sądów.
Pewnego razu na podwórzu Kim-ok-kium’a burzliwa odegrała się scena. Wczesnym rankiem, kiedy targi pełne są jeszcze okolicznych włościan, przybiegł z poblizkiej Dzon-no, gdzie sprzedają warzywa, jeden ze służebników ministra i wrzaskliwie opowiadał, że ludzie Miń napadli nań, odebrali mu koszyk, pieniądze i z naigrawaniem wypędzili z placu.
— Nie zaczepiałem ich. Nie wiedziałem nawet, że są podłymi Miń’ami. Podchodzę i pytam: po czemu pęczek świeżej sałaty. Zażądali 10 phun. Słyszana rzecz! Mówię im: »moi ludzie, pewnie żarty sobie stroicie, nie wiedząc, że jestem sługą dostojnego Kim-ok-kiuma, który co prawda, mógłby wam nic za sałatę nie płacić«. Twarze im natychmiast spuchły, jak nadęte pęcherze! — »Aha, wiemy! Świat byście cały chcieli zagrabić. Ale dla Kim’ów ziemia nasza wcale nic nie rodzi«. Wtedy wziąłem pęczek, oddaję im dwa phuny: »macie dosyć!...« A oni zamiast podziękować, wyszarpnęli mi cały kosz, potrącili mię, i patrzcie, jakiego nabili mi guza — mówił płaczliwie służący, odrzucając rękaw kaftana. — Dojdzie do tego, że nosa stąd pokazać nigdzie nie będziemy mogli. Każdy odważy się nas bić.
— Co oni sobie myślą?! Mają nas za chudopachołków, godnych pogardy!
Zamiast gadać, bierzcie, bracia, kije! — krzyczał zapalczywie Kim-ho-du-ri.
— Zapewne, że tu chodzi o starą Miń-sań... ale... napadać bez żadnego powodu?!...
— Miń’owie gotowi zawładuąć światem! Znamy ich żarłoczne żołądki!
— Kto im na to pozwoli!
— Zobaczą, co znaczy zaczepiać Kimów!.. — wołali rozgorączkowani dworzanie Kim-ok-kiuma, waląc tłuszczą na plac. Ciekawi po drodze łączyli się z nimi, tworząc gwarny, roznamiętniony pochód. Wymachując kijami, wpadli na plac, strasząc przekupniów i objuczone chrustem i sianem woły wieśniaków. Rzekomi Miń’owie oczywiście ulotnili się już. Daremnie Kim’owie biegali w podnieceniu, wypytując się wszystkich i przeglądając podejrzliwie zaciszne kąty, nie znaleźli żadnego przedstawiciela nieprzyjaznego rodu i gniew ich zwolna zaczął stygnąć, gdy nagle Kim-ho-du-ri krzyknął na całe gardło:
— Jest!... Trzymajcie go!...
Obstąpili groźnem kołem młodego chłopaczka, który z koszykiem w ręku usiłował prześlizgnąć się bokiem ulicy. Spostrzegłszy, że umknąć nie zdoła, pobladł, ale zatrzymał się i dumnie zwrócił do tłumu.
— Kto jesteś? Jak się nazywasz?
— Ależ nie pytajcie go, wiem, że jest Miń. Widziałem go wielokrotnie, jak przychodził do starej Miń-sań...
— Łotrze!...
— Za co mię łajecie? — spytał chłopak drgającemi ustami.
— Wasi ludzie tu niedawno!... Zbóje!... Złodzieje! Tchórze!... Pobili naszego...
— Nic nie wiem. Idę spokojnie po warzywa na obiad dla mego pana... Kim-non-czi’ego, który też jest Kimem!...
Imię to wstrzymało zapędy rozgorączkowanych muń-geków Kim-ok-kiuma. Nie wiedzieli, jak daleko sięga gniew ojca na syna.
— Czy aby doprawdy jesteś dworzaninem Kim-non-czi’ego?
— Ależ doprawdy!...
— Dobrze, dobrze! Jeżeli tak, to chodź z nami. Nic ci się złego nie stanie!... Posiedzisz u nas, dopóki Miń’owie nie wydadzą nam prawdziwych winowajców... aż nie wrócą nam straconej twarzy!...
Wzięli go między siebie i poprowadzili tryumfalnie do domu.
Wprawdzie Kim-ok-kium kazał go wypuścić niezwłocznie, ale sprawa ta narobiła wiele hałasu w mieście i długo tłumy ciekawych odwiedzały podwórze domu, krzyczały, hałasowały i przeszkadzały uczyć się wyprowadzonemu z równowagi Kim-ki’owi. Ubrał się i wyszedł. Nie podzielał on zupełnie roznamiętnienia towarzyszy dworzan w sprawach rodowych, przeciwnie, żal mu było pochwyconego chłopaczka, gdy w oczekiwaniu na Kim-ok-kiuma siedział strwożony i bezbronny w kole urągających mu pachołków.
Po kilku tygodniach naprężonej pracy znowu opadło go niezwalczone zniechęcenie, lenistwo i tęsknota. Wybrał się na przechadzkę. Wsiadł do elektrycznego tramwaju i pomknął za Wschodnie Wrota. Minął czarne pola, ogołocone z warzyw i zbóż, pokryte gdzieniegdzie rzadką szczeciną krzewów bawełnianych, już gołolistnych i obranych z torebek waty. Minął gaje ze złotem, purpurowem i bronzowem jesiennem listowiem. Pasażerowie dawno powysiadali; zamyślony Kim-ki został sam jeden ze znudzonym konduktorem, wreszcie tramwaj stanął; byli u kresu. Gęsty las jesienny zastąpił im drogę. Kim-ki wyszedł i zwrócił na lewo znaną drożyną, przecinającą zarośla prosto, jak strzała. Z obu stron wznosiła się kędzierzawa ściana jasnych liści i czarnych gałęzi, prześwietlona słońcem, nizko stojącem na widnokręgu. Korytarz drogi, zwężając się stopniowo, zamykał się w oddali wązką kolumną błękitnego powietrza. Wiszące nad przelotem złotobłękitne konary, rysowały się blado w czystem mierzchnącem przestworzu. Nic nie mąciło wspaniałej ciszy przedwieczornej, nie ćwierkały cykady, nie brzęczały muchy, nie śpiewały ptaki. Jedynie serce młodego chłopaka biło niespokojnie, potrącane rozbudzonem wspomnieniem. Rozmarzony dowlókł się do Okrągłego Pagórka mogiły królewskiej i przysiadł na podstawie jednego ze strzegących jej kamiennych rycerzy. I natychmiast zamknęło się nad nim, jak woda, niczem już, nawet krokami jego, nienaruszane milczenie, pełne miodowych zapachów i złotych połysków.
— Nie będę mędrcem!... — mówił sobie z goryczą. — Nie będę mędrcem... Miesiąc cały poświęciłem księgom i rozmyślaniom, oto wszystko prysło bez śladu... Znów tęsknię, znów pragnę!...
Błądził spojrzeniem po gęstwinach drzew, po girlandach liści, zastygłych bez ruchu, zimnych, jakby odkutych z bronzu, złota, miedzi i srebra i rozwieszonych na szkieletach stalowych pni i konarów. Purpurowy blask zorzy wieczornej, zaledwie rozgorzałej, mienił się tysiącem odcieni na pochylonych płaszczyznach listowia. I las cały wyglądał jak cyzelowana z drogich metali opaska zasypiającej ziemi. Młodzieniec wspomniał bezwiednie cnotliwe nauki, tyle razy czytane niedawno.
»Mędrzec posiada przyrodzoną wiedzę i czystość zupełną. Dąży po drogach cnoty bez wysiłku«.
— Tego o sobie powiedzieć nie mogę — westchnął.
»Ma najwyższe zalety: szybkość spostrzeżeń, jasność rozumowania, głęboki rozum i wszechstronną mądrość, co czyni go władcą«.
Rozważał pilnie i wydało mu się, że nikt ze znanych mu rządzicieli nie odpowiada tym warunkom, chyba może... sam cesarz, albo... Kim-ok-kium!
...Wspaniałomyślność, miłosierdzie, łagodność robią go wyrozumiałym...
— Eee!
...Wrażliwość, energia, stanowczość i wytrwałość dają mu niezłomność...
— To prędzej!
...Spokój, powaga, dokładność oraz brak próżności wzbudzają dlań szacunek; doskonałość, wybredność, skupienie i przenikliwość uczą go poznania... Wszechstronnym jest, szerokim jak przepaść, głębokim i czynnym jak potok i wykazuje swe cnoty zawsze w chwili odpowiedniej...
— Nie! Wątpliwą jest rzeczą, abym dostał miejsce, ale bardziej jeszcze wątpliwą, abym został mędrcem...
...Rozległość jego wiedzy podobna jest Niebiosom... głęboka jak rzeka, działalność podobna do przepaści. Gdy ukazuje się, wzbudza cześć powszechną, gdy mówi, wszyscy mu wierzą, gdy działa, wszyscy są zadowoleni... Blask jego sławy oświeca całe państwo i dochodzi do plemion barbarzyńskich... Tam, gdzie zawijają okręty, gdzie dojeżdżają wozy, gdzie siła ludzka sięga, gdzie sklepi się niebo a ziemia piastuje żywe twory, gdzie świeci słońce i księżyc, gdzie pada rosa i ścinają wodę mrozy — tam wszyscy, w czyich żyłach płynie krew i czyje piersi oddech hołysze, szanują go i kochają szczerze... Nie napróżno mówią o nim, że równy jest Niebiosom...
Kim-ki wstał; tęsknota i smutek opuściły go, nagle poweselał, gdyż zrozumiał niespodzianie, że nigdy nie zostanie mędrcem a więc nigdy nie będzie miał prawa na dobre miejsce; przestał się smucić.
— Poco mam zadziwiać świat? Życie krótkie jest, jak mgnienie powiek!...
Ogarnęła go natomiast niecierpliwość korzystania co rychlej z zerwanych ślubów przykrych. Spojrzał na ciemniejące szybko niebo, na krwawy długi pas zorzy, przeglądający przez koronkę lasu i ruszył pospiesznie do miasta. Tramwaju już nie złapał i całą drogę musiał odbyć piechotą. A tymczasem serce biło mu i gorzało płomiennie; wiedział, że ją dziś zobaczy, że nastąpiło, czego pragnienie tliło nieustannie mu w duszy, bynajmniej nie ugaszone czytaniem starych ksiąg i rozumowaniem Chakki. Każda chwila stracona wydawała mu się obecnie, gdy zerwał męczącą go tamę, ciężką obrazą. Musiał tyle jeszcze spełnić rozmaitych rzeczy. Musiał wrócić do domu, przebrać się, wziąć od Chakki pieniądze, kupić jakiś drobny podarunek...
Szedł szybko, skracając sobie drogę polnemi ścieżynkami, ale noc zapadała jeszcze szybciej i gdy znalazł się pod głębokiem sklepieniem bramy miejskiej, jedynie blada łuna świateł nad dzielnicą europejską i japońską walczyły ze zmrokiem, wypełniającym seulską dolinę. Szyldwach przyjrzał mu się niechętnie i podejrzliwie, nieliczni przechodnie trwożnie oglądali się nań, słysząc za sobą jego szybkie kroki.
Z przebraniem rychło się uwinął, ale musiał czekać na Chakki. Gdy zażądał pieniędzy, stary wtulił w ramiona głowę i w milczeniu, z psią pokorą podał mu ich cały rulon. Kim-ki wziął drżącą ręką kilka srebrnych monet i wyszedł. Kupił flakon drogich europejskich perfum i przebiegł rezolutnie ulice, ale skoro znalazł się przed małą, tajemniczą, zamkniętą furtką, stracił nagle odwagę, zatrzymał się i przeszedł kilka razy wzdłuż ulicy, oczekując, czy kto czasem nie nadejdzie, aby sam on mógł umknąć... pukania.
— A jeżeli mię nie puszczą? — rozmyślał. — Dlaczegóż mieliby mię nie puścić?!... Przecież ona »kisań«, jej gospodarz z tego żyje, co u niej tracą jej goście!... Pójdę, zastukam!... Na co i na kogo mam czekać?! Czyż jestem gorszy od innych? Czy pieniądze moje inną mają wagę?...
Zbliżył się do furtki i nasłuchiwał; zdawało mu się, iż słyszy w oddali stłumiony śpiew i śmiechy i pokoik Ol-soni tak żywo stanął mu przed oczami, że zakołatał głośniej, niż zamierzał.
Czekał dość długo, wreszcie rozpoznał za ścianą kroki i głos Cu-iremi’ego.
— Kto tam?
— Kim-ki! Naje-uasso!
— Kto?... I czego chcesz?!
— Nie poznajesz mię, Cu-iremi?... Jestem Kim-ki...
Rygle nie odsuwały się.
— Dworzanin Kim-ok-kiuma... Przychodzę do Ol-soni... Mam interes... — dodał nieśmiało.
— Eee!
Furtka uchyliła się i młodzieniec dostrzegł brzydką, dziobatą twarz rajfura z wyszczerzonymi uśmiechem zębami.
— Dobrześ trafił, niema nikogo!...
Kim-ki zlodowaciał, chciał się cofnąć, ale furtka już zatrzasnęła się za nim. Machinalnie włożył przygotowaną monetę do wyciągniętej dłoni Cu-iremi’ego i kroczył za nim, zupełnie wylękły i stropiony.
— Wejdź, proszę! — zapraszał go rajfur, wskazując na wpół uchylone drzwi.
Młodzieniec zdjął obuwie i niezgrabnie wsunął się do pokoiku. Odetchnął cokolwiek, gdyż na razie salonik był pusty. Poza tem wszystko znalazł, jak dawniej. Po rogach paliły się lampy na wysokich bronzowych postumentach, stały wazony z kwiatami, pośrodku na ziemi leżały płaskie, jedwabne poduszki i małe dywaniki do siedzenia, odrzynając się ostro ciemnemi plamami na jasnożółtej macie. Spojrzał na ryciny, na lustro europejskie i zaczął odczytywać podłużny, pięknemi chińskiemi literami nakreślony napis:

Jak gałąź śliwki poraź pierwszy wiosennym osypana kwiatem,
Pragnie słodkiej pieszczoty porannego wietrzyka,
Tak czekam na wezwanie tego, czyja
Postać nie opuszcza mię w marzeniach, nocy księżycowych...

Budzik cykał miarowo pod lustrem; zamyślony młodzieniec skierował oczy w tę stronę i nagle ujrzał przed sobą tancerkę. Klęczała o kroków parę zapewne już od niejakiego czasu i z miłym uśmiechem patrzała życzliwie na niego:
— Czytasz, widzę!... Więc możesz czytać klasyków?
— Mogę! — odpowiedział, rumieniąc się.
Klasnęła w ręce i służące natychmiast wniosły herbatę, ciastka i owoce.
— Opowiedz mi, skąd jesteś i czy piękne są wasze okolice... Wszak w stolicy jesteś niedawno?
Ośmielony słodyczą jej głosu, wytwornością obejścia, zaczął Kim-ki zwolna opowiadać o sobie, o ojcu, o stryju, o stosunku swym do Kim-ok-kiuma...
— Wspominałeś coś przeszłym razem o klasztorze »Królewskiego Uśmiechu«... Piękne to, powiadają, miejsce...
Kim-ki stawał się coraz wymowniejszy. Barwnie opisywał piękności gór Dyamentowych, szczodrze zapożyczając porównań z przeczytanych tylko co książek.
— I to tam wydało ci się, żeś spotkał się z Kim-non-czi’m? Zdziwiło mię, coś wtedy powiedział, gdyż wiem, że Kim-non-czi wcale nie opuszczał Seulu... — mówiła, patrząc nań bystro.
Młodzieniec umilkł na chwilę.
— O — rzekł wreszcie — to był może jakiś książę gór do niego podobny. W szyszaku z paszczy tygrysiej, w otoczeniu odważnych łuczników, wśród błyszczących grotów, wyglądał jak nieziemski geniusz, pociągający serca wszystkich. Takie rzeczy można spotkać jedynie w górach, nocą, w buddyjskim klasztorze. Zapewne, że to był jakiś, ukrywający się, znakomity wódz powstańców, lub wyznawca tajemnej religii, który zebrał wiernych, aby odprawiać modły i składać ofiary. Niekiedy wydaje mi się, że nie było tam ani klasztoru, ani ludzi, że wszystko nam się przywidziało. Nie wiem! Uciekliśmy przerażeni niezwykłością wypadku!... Ale serce moje urzekła piękność i szlachetność tego młodzieńca i dlatego uczułem wzruszenie, spostrzegłszy, że Kim-non-czi tak podobny do...
Wszedł pierwszy gość, za nim drugi i trzeci; przyszedł miłośnik wierszy w jedwabiach, przyszedł gruby kupiec, śmiejący się hucznie z lada powodu, przyszedł urzędnik pałacowy, milczący, chudy jegomość z świdrującemi oczkami. Wszystkich uprzejmie witała tancerka... Powstała zwykła ogólna rozmowa, wrzawa i pieśni... Pojawiły się stoliki z jadłem i miedziane dzbanuszki z grzaną »suli«. Kilku znajomych z poprzedniej wizyty przysiadło się do Kim-ki i ten wbrew żartobliwym radom Ol-soni, znowu pozwolił służącym przynieść sobie obfitą i drogo kosztującą wieczerzę.
— »Pociemniały Niebiosa nad wody równiną przychodzę na most wiklinowy, aby ryby, uniżane na sznurek, wymienić na wino. Nieznajomy mówi mi o losach ludzkości, lecz ze śmiechem wskazuję mu na księżyc, płynący nad wspaniałemi trzcinami. Upiję się na ziemi i nie będę myślał o przemijającym czasie!...« — zadeklamował gość w jedwabiach.
Proszono Ol-soni, aby śpiewała, ale nim zdołała nastroić gitarę, wszedł niespodzianie Cu-iremi i, nachyliwszy się, szepnął jej do ucha słów kilka. Podniosła twarz wylękłą i zdziwioną i, przeprosiwszy gości, odeszła w głąb domu. Gdy wróciła po chwili, wydała się wzburzoną, na twarz jej wybiły kolory.
— Wezwana jestem dziś do Pałacu, by tańczyć... — rzekła z lekka drgającym głosem. — Muszę więc przeprosić was, przyjaciele!... Bawcie się dalej, lecz ja muszę odejść!...
Poczęli życzyć jej powodzenia, dziękowała krótko z roztargnieniem, lecz Kim-ki’emu zdołała szepnąć niepostrzeżenie:
— Przychodź, ale... wcześniej!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.