Ol-soni kisań (powieść)/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ol-soni kisań |
Pochodzenie | Ol-soni kisań |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
— Chakki, chodź-no tutaj! — krzyknął na niewolnika Kim-ki. Przewracał długo w pudełku z papierami, podczas gdy zdziwiony starzec zatrzymał się we drzwiach ze swym pudłem przekupnia.
— Na, weź twój papier!
Chakki nie ruszał się, ale zaognione jego powieki bez rzęs mrugały niespokojnie.
— Co nowego zamyślasz?... Co to jest?
— To jest... twój dokument! Zapis niewolniczy...
— Więc mię wypędzasz?!... Dawno już o tem w mieście gadają...
— Wcale nie, ale widzisz... Kim-non-czi powiedział, że ci, co pragną zmiany, co pracują dla poprawy ojczyzny, powinni zacząć od siebie i przedewszystkiem uwolnić swoich niewolników...
— Uczynisz, jak zechcesz, panie... Ale co pocznę ja i dokąd się podzieję?
— Nie martw się, stary... Możesz u mnie pozostać, tylko... Kim-non-czi mówił, że w takim razie powinienem... płacić ci pieniądze!...
Chakki rozśmiał się.
— Jakże będziesz mi płacił pieniądze, kiedy ja je tobie przynoszę?...
Obaj chwilkę rozważali powstałe trudności. Niewolnik przysiadł obok swego młodego pana na macie.
— To prawda, ale widzisz, Chakki... to musi być zrobione... bo jakże, posiadając niewolnika, będę mógł mówić innym o obrzydliwości niewoli!... Widzisz, Chakki... wyznaję, na chwilkę nawet nie przypuszczałem, że mię porzucisz... Pomyśl, cobym robił bez ciebie, sam jeden tutaj, gdzie nie mam żywej duszy przychylnej... Spytam się Kim-non-czi’ego, jak to mam uczynić, ale myślę, że mógłbyś zostać... jak towarzysz, jak przyjaciel!... — szepnął wstydliwie.
— O, mały synu mego pana!.. Chłopczyku, wypiastowany na moich rękach!... — wyrzekł stary, ocierając nieznacznie palcami łzy z pomarszczonych policzków. — Jakże ja, człowiek najniższego rzędu, ze stanu, powyżej którego stoją nawet rzeźnicy, koszykarze i aktorzy... jakże ośmielę się uważać za towarzysza i przyjaciela potomka starożytnego rodu... Choćbyś mi najsurowiej rozkazał, uczynić tego nie mogę, gdyż nie podobna zniszczyć przeszłości!... Czy cofniesz plagi, które nieraz odbierałem? Czy zniszczysz pogardliwe obejście, do którego my, niewolnicy, przyzwyczailiśmy się od dzieciństwa?!... Ty, szlachcic, musiałbyś umrzeć od jednej takiej zniewagi, a ja żyję, ścierpiawszy ich tysiąc... Aby znieść niewolę, trzeba wypruć z niewolników żyły i napełnić je nową krwią... Słuchaj, synu mego pana, przestań chodzić do tej obrzydłej tancerki, porzuć szaleńca Kim-non-czi’ego, który z własnym walczy ojcem, wróć do dawnych starych obyczajów!... Nie dobrze jest też, że chodzisz do tej przeklętej szkoły amerykańskiej, ale cóż robić? skoro powiadają, że teraz inaczej dostać nie można urzędu... Przestań jednak, panie, mięszać się do spraw burzycielskich, do nowinek japońskich... Zle się to wszystko skończy!... Wierz mi... Nie spraw, aby stare me oczy widziały twe białe ciało na placu Dzo-no!... Stary Chakki umiera od samej o tem myśli!... A przecież dojdzie do tego!... Chodząc po ulicach, słyszę, co mówią ludzie!... Macie trochę przyjaciół, ale więcej macie wrogów!... Czyż nie lepiej, zamiast rzucać się w gorączce, zaczekać cierpliwie, aż los da ci to, co się należy dziecku dostojnika?! A może stryjaszek umrze lub sumienie go ruszy i pomoże nam uzyskać dobrą posadę?!... Czyż nie nęci cię powrót w nasze góry, nie nęcą błyszczące pola, zasiane młodym ryżem?... Zabierzesz od teścia Simczen i popłynie ci życie spokojnie w wiejskiem zaciszu, wśród kwiatów i dzieci... Młody jesteś i nie wiesz co kochanie, bo Ol-soni to nie kochanie... Mocna »suli« nie ugasi pragnienia... Mądry podróżnik szuka krynicy wody...
Skupiona twarz Kim-ki’ego coraz gorętszym powlekała się rumieńcem.
— Nie rozumiesz mię, Chakki, wcale mię nie rozumiesz... Bynajmniej nie chodzi o to, aby było dobrze niektórym, lecz chodzi o to, aby było dobrze wszystkim razem... Nie raz mówiłem o tem z Kim-non-czim... Ty nie mów źle o nim, jestto człowiek równy Niebiosom... W innych krajach dawno już zmieniono stare obyczaje; ludzie są wolni, każdy robi co chce, pracuje gdzie chce, ubiera się jak chce... Ludzie choć cierpią, ale są szczęśliwi, gdyż widzą możność poprawy swego losu... U nas wszystko dusi się, jak ryż gotowany pod pokrywą kotła... Musimy koniecznie znieść niewolnictwo, gdyż ono jest przyczyną naszej własnej niewoli, niewoli całego kraju!
— Jestem więc przyczyną twojej niewoli?! — wyrzekł z wyrzutem Chakki.
— Ach, wcale nie to chciałem powiedzieć... Nie umiem ci wytłómaczyć, ale czuję wybornie, że mam racyę... Ach, gdybyś ty choć raz posłuchał Kim-non-czi’ego... Chcesz, zaprowadzę cię...
— Nie będę nigdy słuchał tego wichrzyciela! Pragnę jeszcze nosić głowę na miejscu! — odpowiedział stary.
— Proszę cię, nie mów tak... I to, co mówisz o Ol-soni, jest niesłuszne... Nie byłem ani chwilki jej kochankiem!... — dodał ze smutkiem. — I on i ona są szlachetni i czyści ludzie, hartowni jak kawałek starego nefrytu... Nigdy źle o nich nie mów, bo sobie tem tylko krzywdę wyrządzasz!... Weź swój papier, albo chcesz, to ja go podrę!...
Chakki patrzał posępnie, jak młody jego pan darł pożółkły papier i mruczał:
— Zabraliby ją prędzej do pałacu... Skończyłaby się cała ta heca!...
— Kogo mają zabrać do pałacu?
— Kogóż, jak nie tę uwodzicielkę?... Słyszałem na targu!... Znowu ją wzywano do księcia na tańce...
Kim-ki pobladł.
— Kto ci to mówił?
— Kto mówił? Wszyscy mówią... Od czasu, jak Kim-non-czi spalił dokumenty i zapisy swych dzierżawców, Cu-iremi, rzecz prosta, szuka nabywcy na swój towar... Ach, gdybyś miał wszystkie należne ci pieniądze, kupiłbyś ją sobie, choć na kilka miesięcy i uspokoiłbyś się...
Kim-ki nie odpowiedział mu, siedział zamyślony ze zmarszczonemi brwiami i dopiero, gdy niewolnik zabrawszy pudło, zniknął za drzwiami, padł ze stłumionym jękiem na bambusowe wezgłowie.
Rozpacz jego nie trwała wszakże długo, wobec tego, że na werandzie rozległy się kroki i ostrożnie wsunął się do pokoju Kim-bo-remi.
— Naje-uasso!... Jakże powodzi ci się w nowej cudzoziemskiej szkole?... — zaczął cichym głosem.
Po długiej rozmowie o najrozmaitszych rzeczach, wtrącił wreszcie od niechcenia.
— Byłoby ze wszech miar lepiej, gdyby osoby należące do dworu Kim-ok-kiuma rzadziej odwiedzały słynne tancerki!...
Kim-ki z tonu zrozumiał, że przyjaciel poto tylko przyszedł, aby o tem go powiadomić..
— Czy pan nasz kazał ci to powiedzieć?
— Nie, lecz wnioskuję z wielu rzeczy, że na tancerkę zwrócona jest uwaga... Kim-non-czi zbyt stanowczo się wypowiada... Czerń stołeczna jawnie zbiega się, aby go słuchać...
— A ty słyszałeś go?
— Nie, choć wiele obecnie gadają o jego nieziszczalnych projektach poprawy państwa...
— Nie mów mi nic z tego, co powtarzają jego nieprzyjaciele... Gdybyś go słyszał, zrozumiałbyś, dlaczego nie opuszczają go ci, co go poznali... Przez jego usta mówi sama prawda, miłość, cnota i szczerość, jego nieodstępne towarzyszki... Słuchaj, chcesz, a zaprowadzę cię... — powiedział młodzieniec gorąco.
Kim-bo-remi grzecznie wymówił się brakiem wiedzy i odpowiedniego przygotowania dla robót politycznych i niezadługo odszedł, wyrzekłszy sakramentalne:
— Na-kao!
Niezmiernie strwożony Kim-ki pobiegł natychmiast do Ol-soni. Nie zastał Kim-non-czi’ego; tancerka wyszła doń sama, blada i smutna. Opowiedział jej, co słyszał od Chakki’ego i Kim-bo-remi’ego.
— Wiem! — odrzekła cicho, zaciskając mocno blade usta. Wtem wyprostowała się, po twarzy jej przepłynęła ciemna łuna i dodała głosem podniesionym, cierpkim i stanowczym;
— Nigdy się to nie ziści. Na pół roku jeszcze jestem opłacona przez Kim-non-czi’ego i należeć będę do niego! A potem co się stanie, nikt nie może przewidzieć... Pół roku, to szmat czasu! Poco rozważać rzeczy tak odległe! Przed pół rokiem nic mię nie zmusi do złamania zobowiązania, Cu-iremi niema prawa! Kim-non-czi tego nie dopuści... Prędzej umrę! — dodała ciszej.
Wystraszony Kim-ki nie pojmował, co znaczy ostry ton jej głosu i chłodny błysk oczów, dopóki nie dostrzegł w ciemnej głębi sąsiedniej komnaty ospowatej twarzy Cu-iremi’ego. Zauważywszy, że go spostrzeżono, gospodarz ukląkł w progu i potrząsł grzecznie na powitanie pięściami.
— Dobrze, że cię widzę, Kim-ki, gdyż spotkałem niedawno znajomego kupca, który wrócił w tych dniach z twego rodzinnego miasta... Widział się z twym stryjem... Czcigodny Kim-juń-sik jest zdrów i przesyła ci swe błogosławieństwo... Dom na wzgórku za miastem, który nabył od ciebie, kazał odnowić i osadza w nim swego starszego syna... Ożenił go z córką bogacza Pak-jon-cho... Pewnie wiesz o tem?! A może nie wiesz, może, odebrawszy od stryja pieniądze, już o niego nie dbasz?!... — dodał przebiegle.
— Co mówisz?
— A tak!... Stryj opowiadał temu kupcowi, że wysłał ci niedawno należne 10.000 lang... Roztropnie, że udajesz ubogiego, ale w mieście Seulu... nie kują psów...
Młodzieniec otworzył usta, aby z oburzeniem zaprzeczyć, lecz pochwycił ostrzegające spojrzenie Ol-soni i umilkł stropiony.
— Cha! cha!... Teraz dopiero poznasz przyjemności stolicy!... A może już masz na oku jaką tancerkę?... — cedził Cu-iremi.
— Muszę już iść... czas do szkoły!... — porwał się młodzieniec. Cu-iremi ani myślał opuszczać pokoju; Ol-soni patrzyła wciąż na Kim-ki’ego znacząco, ale nie rzekła doń słowa.
Dopiero wieczorem na zwykłem zebraniu zdążyła mu szepnąć:
— Błagam cię, powiedz, że mię kupisz!... I... nie targuj się bardzo o cenę... — dodała z bolesnym uśmiechem.
Kim-ki’emu zaszumiało w głowie, spojrzał na Kim-non-czi’ego, który w głębokiej zadumie siedział wśród wesoło rozmawiających gości. Zimny wstrętny płaz zazdrości wpełznął mu do serca, ale rychło otrząsnął się z niego.
— Widzę, że nie rozumiesz mię... — szepnęła dziewczyna, zaglądając mu w oczy. — Zrób o co cię proszę a wytłómaczę ci z czasem... niedługo... Przyjdź znowu kiedy rano, ale wcześniej, niż dziś, w porze, kiedy Cu-iremi chodzi na rynek... Eee!... Nie dajcie smutkowi owładnąć sterem czasu, mili goście moi!... — zwróciła się wesoło do obecnych, uderzając w struny gitary.
Kim-non-czi podniósł głowę.
Żeby zdobyć twe uściski,
Nie szczędziłem trudów, sił...
Dziś nie straszy mię zgon blizki
Gdyż w twem sercu będę żył...
— A jeżeli nie mam na to dość pieniędzy?! — przerwał grubijańsko Kim-ho-duri i roześmiał się.
Kim-non-czi spojrzał nań pogardliwie. Ten bezczelny dworzanin jego ojca chodził za nim od niejakiego czasu jak cień. Gdyby nie wzgląd na matkę, z którą usiłował w dalszym ciągu pogodzić ojca, pozbyłby go się dawno jednem poruszeniem brwi. Czuł w nim osobistego wroga i szpiega.
— Są ludzie podobni do ślepca, co ukradł i zjadł własną kurę!... — wyrzekł szyderczo.
— Wybornie powiedziane! — ucieszył się poeta w jedwabiach. — Dajcie mi pędzelek, gdyż chcę napisać wam wiersz. Mam natchnienie.
Pomyślał i napisał kilkoma pięknemi pociągnięciami pędzelka:
Blado-żółte złocienie, nikłe i rozwiane
Jak dusze czułe, wdzięczne, ale... niekochane...
Otaczający odczytali przez ramię poety wiersz i pochwalili.
— Chyba, że wprowadzą reformy bez rozlewu krwi — wyrwał się ni z tego ni z owego gruby kupiec.
— Smutne nastały czasy — skarżył się urzędnik dworski.
— Ludzie wkrótce oduczą się śmiać. Na rynku, w hotelach, na ulicy, nawet u tancerek, wszędzie słychać wciąż tylko rozmowy o polityce, o poprawie obyczajów, o cudzoziemcach... — Jak gdyby miłość znikła ze świata i błękitne Niebo nie obejmowało Ziemi... Pamiętasz, Ol-soni, przed miesiącem śpiewałaś nam i nie skończyłaś piosenki o domku z błękitną dachówką...
— Owszem, powtórzę ją chętnie i dokończę, ale wykonanie jej wymaga tańca... Zróbcie więc miejsce, drodzy goście... Rozchmurz oczy twe, panie mój!... — szepnęła przelotnie, nachylając się do Kim-non-czi’ego. Ten uśmiechnął się zagadkowo.
— Wieści z północy wciąż niema!...
W domku krytym błękitną dachówką
Z gankiem wspartym na słupach czerwonych,
Widzę młodą kobietę w malinowej sukni
I niebieskiej bluzce...
Otwieram do połowy okno,
Śliczna dziewczyna zwraca się do mnie
Z uśmiechem na ustach...
Wchodzę do niej i siadłszy na jedwabnym kobiercu
Śpiewam o motylu uniesionym przez burze,
O rzece, w której wykąpał się ptak i odleciał...
Czy został po nich ślad jaki?...
........................
Trawy szumią dziś na polach bitew!...
Śpiewała Ol-soni, wdzięcznie kołysząc się do taktu.
— Niezrównana Ol-soni!... Wlewasz w serca nasze słodycz ukojenia... A bez radości, bez spokoju i zadowolenia, nic się nie odmieni, gdyż od wzburzenia umysłu mącą się myśli i wyrazy, a skoro mowa nie odpowiada swej treści, to sprawy toczą się wadliwie. A skoro sprawy toczą się wadliwie, to przestają kwitnąć muzyka i obyczaje. A skoro muzyka i obyczaje nie kwitną, to niepodobna wydawać sprawiedliwych wyroków. A skoro wyroki nie są, wydawane należycie, to lud traci zupełnie wskazówki, co robić i nie wie, jak ruszyć ręką lub nogą... Czy nie prawda, Kim-non-czi?... — spytał przyjaźnie poeta w jedwabiach.
Kim-non czi uśmiechnął się i miał odpowiedzieć, gdy z za drzwi wychyliła się obrzydliwa głowa Cu-iremi’ego. Szepnął kilka słów do Ol-soni i znikł. Kim-non-czi nie ruszył się, uśmiech nie znikł z jego ust, ale wszystkich obleciał nagły niepokój, którego nie rozwiały nawet żarty Kim-non-czi’ego.
— Zapewne, byłoby dobrze, gdybyśmy zawsze obok siebie mieli tancerki i arfy, ale cóż robić: nie drzewo wybiera ptaka, który na nim siada, lecz ptak wybiera drzewo!...
Chwilę potem Kim-non-czi wstał i pożegnał obecnych.
— Na-kao!...