<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ol-soni kisań
Pochodzenie Ol-soni kisań
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV. POŻAR SERC.

Kim-ki nie wierzył ani trochę w pogłoskę o wysłanych przez stryja pieniądzach. Chakki inaczej się na tę rzecz zapatrywał:
— A może ruszyło go sumienie!... Zawsze to przecież krew Kimów, dobra krew, stara krew!...
Młodzieniec machnął przed nosem przecząco dłonią i, zabrawszy podręczniki, wyruszył do szkoły.
Było zimno i chmurno. Drobne i rzadkie płateczki śniegu leciały z nizkich obłoków, kołtuniastych i obwisłych, jak podbrzusze smoka zimy zahaczonego o szczyty gór. Przechodnie, wracający z targu z koszykami pełnymi żywności, biegli szybko, zasunąwszy ręce w szerokie rękawy. Wyżsi urzędnicy kroczyli poważnie na ulicę Ministerską w futrzanych kaftanach i w czapkach zimowych. Rozsądny Kim-ki żałował pieniędzy na zimową odzież, ale mógł sobie pozwolić na zauszniki. Wstąpił więc po drodze do chińskiego sklepiku i kupił parę ładnych »futerałów na uszy«, wyłożonych futrem wiewiórczem, obszytych atłasem z wyhaftowaną pośrodku żółtą chryzantemą. Włożył je natychmiast i pobiegł dalej, niezmiernie zadowolony z siebie i z nabytku, gdy na rogu ulicy Dzon-no, w pobliżu wielkiego dzwonu, wpadł niespodzianie na Cu-iremi’ego, rozmawiającego poufale z Kim-ho-durim. Chciał się cofnąć i ominąć ich, gdyż Kim-non-czi radził mu unikać bezczelnego muń-geka, gdy ten już go spostrzegł.
— Eee!... kandydacie na zamorskiego dyabła, chodź-no tutaj!... Właśnie mówimy o tobie!... Gdy przyjdą pieniążki, spodziewam się, że niezapomnisz o swym pierwszym nauczycielu stołecznych rozkoszy... Co będziesz robił z taką górą srebra?!...
— Hm!...
— Pewnie marzysz o Ol-soni... Przyznaj się... Czekasz, kiedy Kim-non-czi wyzbędzie się ostatniego phuna... Nie długo, nie długo... Ale co do »kisań«, to chyba nigdy nie dostaniesz jej, albo na krótko, na jedną chwilkę, ale za dobre pieniądze... — dodał wolniej, jakby łowiąc myśl, która mu nagle strzeliła.
Krew zbiegła do serca Kim-ki, pomny wszakże na prośby dziewczyny, zwrócił się do Cu-iremi z udanym uśmiechem:
— Owszem!... Dlaczego nie... Jeżeli Kim-non-czi ją opuści...
Cu-iremi bystro nań popatrzał:
— Za drogi kąsek!...
— Choć nie na długo, choć na rok, wreszcie na pół roku!... — mówił z bezwiednie rosnącym zapałem.
— Ani na pół roku, ani nawet na miesiąc, ale... na raz jeden, na kilka godzin, tobyśmy mogli urządzić... Nieprawdaż, Cu-iremi? — wtrącił niespodzianie Kim-ho-duri.
Cu-iremi długo się namyślał.
— Pięćset jan!... — rzekł krótko. — Sto dolarów!...
— I sto jan dla mnie za pomysł!... — krzyknął Kim-ho-duri.
— Za kilka godzin... tyle nie dam!... Gdyby choć całą noc!... — upierał się młodzieniec.
— A może i całą noc!... Przynieś z sobą tylko pieniądze...
— A nie oszukacie?!
— Nie oszukamy... Nie bój się!... Nie żal nam...
— A jak to uczynicie?...
— Sami jeszcze nie wiemy... Ale tak, czy owak, uczynimy... Będziesz ją miał!... Tylko zachowuj się przez dzień cały jak zwykle, żeby cień podejrzenia nie padł na ciebie... Dokąd idziesz? Do szkoły?... Więc idź, idź, niech cię tam zobaczą...
Wzburzony i niespokojny pobiegł Kim-ki do szkoły.
— Co to wszystko znaczy? Co zamyślali ci niegodziwcy?... Z ich tonu, z wyrazu twarzy wnioskował, że to nie żart, że istotnie zamyślają coś ohydnego przeciw tancerce... Co znaczy, że ośmielali się mówić z tak jawnem lekceważeniem o Kim-non-czi?... Czyżby los jego już był postanowiony?... A może już go niema? Może już aresztowany?!... Może zamordowali go najemni siepacze?!...
Angielskie słówka i długie, zawiłe cudzoziemskie rachunki nie szły mu tym razem do głowy.
— Co ci to, mój wielki dzieciaku?! — spytał go życzliwie mister Hulbock.
— Nic mi nie jest, sir!... Zziąbłem pewnie... Zimny dzień... — tłómaczył młodzieniec.
Istotnie, dreszcz od czasu do czasu przebiegał po nim, twarz naprzemian bladła, lub rozpalała się rumieńcem. Wysiedział wszakże do końca w szkole, gdyż zrozumiał, iż Kim-ho-duri dał mu z wielu względów doskonałą radę. Jednocześnie czuł, że musi wszystko niezwłocznie opowiedzieć Kim-non-czi’emu, że to jedynie zdoła uśmierzyć burzę, wstrząsającą jego wnętrznościami.
Ze szkoły pobiegł wprost do niego.
Zmierzchało się... Ciemne wały obłoków zwisły jeszcze niżej i z wydętych ich piersi posypały się cicho płatki śniegu, podobne do listków wiśniowego kwiecia.
Kim-ki niezmiernie lubił śnieg, lecz zbyt był stroskany, aby mógł się z czegokolwiek cieszyć. Kim-non-czi’ego w domu nie zastał; służba powiedziała mu, że wyszedł przed chwilą z jakimś kupcem, japończykiem i że odszuka go łatwo w herbaciarni »Trzy brzegi morskie«, w dzielnicy japońskiej. Kim-ki skierował się do południowej części miasta i, minąwszy świątynię »Nieba i ziemi«, oraz koszary chińskie, wszedł w ulice »Czin-go-gaj«, szczelnie zabudowane domami kolonistów japońskich. Sklepy były już zamknięte, gdzieniegdzie przez niedowarte szczelnie zasuwy ścian błyszczało światło i widać było gładko ostrzyżone głowy japońskich mężczyzn i wysoko zaczesane, czarne jak heban włosy japońskich dziewcząt i kobiet, pochylone nad małymi stoliczkami, zastawionymi wieczerzą. Niekiedy z cienia wynurzała się postać w długiem, ciemnem »kimono« i rzucała urywane pytania. Kim-ki pospiesznie mijał je w milczeniu. Dwóch policyantów, brzęcząc wysoko podpiętemi szablami, przeszło środkiem ulicy; ukrył się w cieniu, lecz oni dostrzegli go i, zatrzymawszy się, śledzili za nim podejrzliwie.
— Dokąd to dążysz, przyjacielu?!... — zawołał jeden z nich dość poprawnie po korejsku.
— Do herbaciarni »Trzech brzegów morskich«...
— W takim razie, ponieważ w ciemnościach łatwo się zmylić, przypomnę panu, że należy zwrócić się w ulicę na prawo... Dom z napisem na latarni!... — grzecznie objaśnił policyant.
— Kombawa! (dobranoc).
— Kombawa! — odpowiedział po japońsku Kim-ki.
Z łatwością odnalazł herbaciarnię, której rzęsiście oświetlone okna pierwszego piętra i ogromna latarnia z czerwonym napisem odrazu przykuwały oczy w grubych ciemnościach ulicy. Wszedł do otwartego przedsionka, gdzie go zaleciał ostry zapach »suli«. Dwie karłowate sosny, kwitnący krzak późnych chryzantem i jeszcze jakieś drobne rośliny stały rzędem na podwyższeniu, skąd wielkie, czerwono lakierowane schody jasno oświetlone lampami, wiodły na górę. Tam brzmiał śmiech i brzęczały »samiuseny«. Szereg drewnianych sandałów japońskich i para obuwia korejskiego stały na ziemi, tuż przy podniesieniu. Z boku, przy stoliku, siedział japończyk z ostrzyżoną głową, w szarym »kimono« i czytał książkę. Spostrzegłszy Kim-ki’ego, zbliżył się doń natychmiast.
— O co chodzi?
— Czy mogę zobaczyć się z Kim-non-czim?
— Z kim?
— Z Kim-non-czim... Mam pilną sprawę!...
Japończyk udawał, że namyśla się i świdrował młodzieńca błyszczącemi oczkami.
— A co to za sprawa i kto jesteście?...
W Kim-kim obudziła się przyrodzona nieufność do odwiecznych wrogów i nie chciał powiedzieć ani nazwiska ani interesu. Wtedy japończyk poprosił go, aby zaczekał i przyprowadził drugiego japończyka, w takim samym szarym »kimonie« i z głową równie krótko ostrzyżoną.
— Niema, nie znamy żadnego Kim-non-czi’ego...
— Kim-non-czi, syn ministra!... — powtarzał z oburzeniem Kim-ki.
— Odejdź lepiej, człowieku! Powiedziałem ci, że niema tu żadnego Kim-non-czi’ego... Odejdź, proszę, w spokoju!...
— Odejdź, proszę, w spokoju!... — powtórzył drugi.
Odszedł oburzony, ale kontent, że nie powiedział swego nazwiska.
— Istotnie... Naco te psy japońskie mają wiedzieć, kto i poco szukał Kim-non-czi’ego?... Kto wie, co się stać może niedługo?-... Jestem pewny, że Kim-non-czi był na górze... Cóż robić?!... Lepiej odłożyć, niż popełnić nieostrożność... Jutro raniutko wpadnę do niego... Zastanę go w domu, gdyż nie będzie pewnie nocował u Ol-soni... Ci japończycy przesiadują w herbaciarniach zwykle noc całą...
Przechadzka i rozwaga uspokoiły go, wrócił do siebie, wysłuchał pogodnie gderań Chakki i, zjadłszy wieczerzę, usnął snem dziecka. Nazajutrz po przebudzeniu znów uczuł niepokój, postanowił opuścić lekcyę, aby odszukać przedewszystkiem Kim-non-czi’ego. Drgnął więc, gdy Kim-ok-kium na zwykłem porannem przyjęciu dworzan, zawołał nań po imieniu.
— Może pieniądze przyszły od stryja... — pomyślał z bijącem sercem.
— Eee, więc to ty?!... Przypominam sobie, żeś przywoził jakiś list, gdzie była mowa o jakichś długach!... Cóż, odebrałeś je?... Słyszałem, że chodzisz do szkoły amerykańskiej...
— Chodzę!...
— Owszem, chodź... Nie jest rzeczą naganną nabywać wiedzę... Owszem... języki cudzoziemskie będą nam potrzebna i skoro się wyuczysz, łatwo znajdziesz miejsce... I ja skorzystam z twej znajomości języka... Pójdziesz zaraz do towarzystwa elektrycznego i każesz puścić prąd do mej willi zamiejskiej... Potem udasz się tam, każesz ogrzać przy sobie i przewietrzyć pokoje, zamówisz w mieście kwiaty i ubierzesz nimi salę i mały pokoik... Każesz stróżowi przygotować dziś na wieczór ryżu i »suli« dla sześciu ludzi... i osobno dobry obiad dla osoby z lepszego stanu... Będziesz pamiętał?!... A spiesz się, abyś wrócił przed wieczorem i zdał mi sprawę... Mówiono mi, że masz niewolnika, Chakki’ego.
— Już nie jest niewolnikiem, uwolniłem go!... — szepnął nieostrożnie Kim-ki.
Kim-ok-kium nadął surowo usta.
— Mniejsza o to!... Możesz go zabrać z sobą!... Idź już!... Spiesz się!... Dnie w zimie krótkie...
Kim-ki cofnął się pospiesznie na kolanach. Już na ganku dopadł go Kim-ho-duri i zaszeptał:
— A co? Sprytnie!... Nie zapomnij zabrać z sobą pieniądze... Sto pięćdziesiąt japońskich dollarów... A Chakki’ego możesz zostawić... Powiedzieliśmy o nim staremu Kim’owi dla niepoznaki... Uciekaj!... A nigdzie nie chodź dla niepoznaki!...
Kim-ki postanowił wbrew radzie wziąć Chakki’ego, ale niewolnik już wyruszył na handlową wędrówkę po mieście. Nie mając nadziei znalezienia go, rzucił się młodzieniec na szukanie Kim-non-czi’ego, służba powiedziała, że pan wcale nie wracał do domu. Pospieszył do Ol-soni, lecz nie dopuszczono go. Stara żona Cu-iremi’ego zwymyślała młodzieńca grubijańsko.
— Wynoś się!... Dziewka śpi!... Latacie jak psy, jak psy leziecie do niej jeden przez drugiego!... Mąż kazał nie puszczać was... Tylko maty wygniatacie!... Żadnego niema z was zysku!...
Słońce wzeszło już z za śniegiem pokrytych gór i cała zaśnieżona dolina, z miastem ukrytem w białych dymach, wyglądała jak wielka kadź warzelni, wysypana świeżą, lśniącą solą. Wszędzie iskrzyły się blaski i barwy tęczowe. Błękitne niebo blade i czyste uniosło się wysoko, wysoko...
Stąpając szybko po chrzęszczącym śniegu, Kim-ki głęboko oddychał zimnem i orzeźwiającem powietrzem i czuł, jak niezwykła i rzadko widziana piękność otoczenia, wdziera mu się do stroskanej duszy i uśmierza jej ból. A gdy znalazł się w zaciszu zamiejskiego ogrodu Kim-ok-kium’a, gdzie osędziałe drzewa i krzewy, niby wał utkany z piany, ze słonecznego blasku i łabędziego puchu, okoliły go zwartym pierścieniem, zapomniał o wszystkiem i, pobrzękując srebrem w trzosie, marzył, aby co rychlej skończyć wyznaczoną robotę i zajrzeć do Ol-soni...
— Co to wszystko znaczy?... Dlaczego kazał mi ten zbój wziąć z sobą pieniądze?!.... Aha, pewnie poto, żebym wprost stąd zaszedł doń po drodze... Ale co stanie się z Kim-non-czi’m?! Chyba, że ją porzucił... Pewnie porzucił ją... Może poznał jaką gejszę japońską?!... A może, rozdawszy ziemię i uwolniwszy niewolników, popadł w długi i musiał ją odprzedać?...
Przypomniał sobie prośbę Ol-soni, aby nie odmawiał Cu-iremi’emu jej kupna i coraz mniej rozumiał, co się wkoło niego działo. Dlaczego Kim-non-czi nie prosił go o pieniądze? Przecież dałby mu je z radością. W głowie i w sercu czuł chwilami słodki, upajający, jak wino, zawrót, przelewający się w krwi wbrew jego woli i chęci. Niech będzie, co chce!... Spyta jej się szczerze, co i jak i postąpi, jak mu każę obowiązek przyjaciela, jak ona sama zechce... Ona jest panią!...
W rozmarzeniu błąkał się po roztwartych pokojach, dokąd powietrze i słońce napływało szeroką strugą. Wydając rozkazy służbie, okurzał własnoręcznie piękne, kosztowne ozdoby, malowidła i parawany w wielkim, wspaniałym salonie, wcale nie gorzej, niż to czyniła piękna Czun-hań.
Zwolna podłoga ogrzała się i, po zsunięciu ścian, ogrzało się powietrze w mieszkaniu, zapachniało lakką, kwiatami i kadzidłem.
Dzień miał się ku końcowi. Kim-ki spalił kilka wonnych papierków, spróbował elektryczności, obejrzał sypialnię, gdzie kazał pościel rozłożyć, aby ogrzała się i wyschła, zajrzał do kuchni, gdzie huczał wesoło ogień pod kotłami i uwijała się stróżka z córką i synkiem.
— Będzie ciepło!... — zapewniali go — do północy palić będziemy!...
— Więc pójdę już... Na-kao!
— Idź, idź, nie lękaj się!... Wiemy, czego wymaga nasz pan miłościwy... Nie pierwszy rok służymy mu!...
Noc mroźna, czysta i cicha wydała mu się korejską niewiastą w białej, powłóczystej szacie i szafirowej narzutce »czang-ok«, ze złotemi gwiazdami. Wśród mętnie białej doliny niewyraźnie mgliło się szarawe miasto z iskrami nielicznych ogni.
Kim-ki biegł szybko ubitą, zamarzłą drogą, wesoły, lekki jak ptak, rozśmieszony kłębami własnego oddechu, który buchał zeń niezmiernie obficie.
— Jak spotkam kogo, to zagwiżdżę i pomyślą, żem lokomotywa...
Zdala od miasta dobiegały odległe szmery, szczekania psów, jakieś stuki, jakieś dzwonienia, lecz na ścieżce skrzypiały jedynie jego kroki. Dopiero Wpół drogi zamajaczyły na wzgórku postacie i dał się słyszeć tupot miarowy wielu nóg.
— Lektyka! — szepnął. — Może Kim-ok-kium!... — podszedł bliżej.
— Stój, nie podchodź! — rozległ się głos ostrzegający.
— Kto jesteś?
— Kim-ki!...
— Kim-ki?! Ależ wracaj napowrót, niedołęgo!...
Poznał głos Kim-ho-duri’ego.
— Co to znaczy?...
— Wracaj! Wracaj!... Nie pytaj!... Zobaczysz, będziesz rad!... Cha, cha!... Udało się!... — śmiał się muń-gek, biorąc młodzieńca za rękaw. Bił odeń zapach »suli« i spotniałego od szybkiego ruchu ciała. Prowadził Kim-ki’ego za sobą, nie pozwalając mu ani zatrzymać się, ani obejrzeć z blizka na lektykę i ludzi, którzy ją nieśli.
— Cóż, czy ciepło w pokojach, widno, sucho?!
— Ciepło...
— A ryż, »suli«, czy gotowe?... A czy masz pieniądze?...
— Mam... Więc dziś jeszcze pójdziemy do Ol-soni?
— Ha, ha!... Jakiś ty śmieszny!... Jak niemowlę, które jeszcze nie widziało tygrysa!...
Kim-ki istotnie nie rozumiał wcale przyczyny jego burzliwej wesołości i przypisywał ją wypitej »suli«. Zmartwił się.
— Tu sobie do reszty podpije... Będę miał z nim biedę w powrocie do miasta...
Weszli do ogrodu i do domu, wyprzedzając na kroków kilkadziesiąt lektykę.
— Zapal latarnię! — rozkazał stróżowi Kim-ho-duri. — Odkręć elektryczność!... — zwrócił się do Kim-ki’ego.
Po chwili salon zajaśniał tysiącem ogni.
— Wybornie!... Ciepło i pachnie ładnie!...
Stał na progu, nasłuchując, nie zdjąwszy z nóg obuwia. Kim-ki zrzucił buty i w pończochach poszedł w głąb sali, aby poprawić źle rozłożone poduszki. Był pewien, że w lektyce siedzi Kim-ok-kium lub która z jego żon, może stara Miń, matka Kim-non-czi’ego. Zdziwiło go niezmiernie gdy przez drzwi wtłoczyła się do pokoju gromada ludzi, którzy położyli na środku podłogi przykryte białą zasłoną ciało człowieka.
— Zabity!...
— Juści!... Jeszcze ci się da we znaki!... Nie bój się!... Idźcie, chłopcy, do kuchni!... Śnieg wam z obuwia kapie na matę!...
Jednocześnie Kim-ki poznał wśród przybyłych Cu-iremi’ego i zaczynał się domyślać. Serce omdlało w nim z przerażenia, nie odważył się pytać więcej, usiadł pokornie na ziemi obok nicponiów, którzy z zimną krwią zapalili fajeczki.
— Cóż, masz pieniądze? — spytał po długiej przerwie Kim-ho-duri.
— Poco?...
— Jeszcze się nie domyślasz? Patrz!...
Zerwał zasłonę i odrzucił ją precz.
Na podłodze leżała Ol-soni w najpiękniejszych swych kolorowych szatach, dzierzganych srebrem, jedwabiem i złotem.
— Żyje?!... — szepnął Kim-ki drżącemi wargami.
— Spi... Połknęła opium... Kim-ok-kium dopiero jutro przyjedzie... Wezwano go do pałacu... Rozumiesz teraz?!...
Młodzieniec zrozumiał i straszne zimno wewnętrzne zaczęło nim trząść, jak burza liściami. Wytężył wszakże wszystkie siły, aby się niezdradzić.
— Dużo chcecie? — spytał głuchym głosem.
— Mówiliśmy już... Pięćset jan dla Cu-iremi’ego i sto dla mnie...
— Nie mam tyle!...
— Więc pocóż nie powiedziałeś odrazu?!.... Teraz do miasta stąd nie pójdziesz!... Oho! Nie puścimy cię!...
— Mam wszystkiego czterysta janów...
— Gotówką?
— Gotówką!...
— Pokaż...
Młodzieniec odpiął trzos i rzucił przed siebie, aż moneta zabrzękła.
— Niech da kwit na resztę!... Znajdzie się tu i tusz i papier... — zwrócił się Kim-ho-duri do Cu-iremi’ego.
Ale ten splunął w bok przez zęby i, włożywszy znowu do ust fajeczkę, mruknął niechętnie.
— Żadnych kwitów, nic z kwitów nie będzie!...
Kim-ki zlodowaciał, ale zaostrzona pomysłowość jego, niezwykle skupiona w tej dziwnej chwili, z szybkością strzały podszepnęła mu co robić; zanim zrozumiał, dlaczego to czyni, jął od niechcenia wysypywać srebro z trzosa.
Oczy nicponiów chciwie zabłysły, nie zdradzili się wszakże; Kim-ho-duri nawet wstał i wyszedł do kuchni.
— Nie wiem, czy ją, tu zostawić, czy przenieść do sypialni... Ale tam niema drugiego wyjścia a tutaj można niepostrzeżenie wejść z ogrodu, jeżeli niedosunąć jednej okiennicy... Musimy nocować razem ze stróżem, bo Kim-ok-kium głowę-by nam ściął... Zazdrosny... Kiedy stróż uśnie, po kolei będziem mogli przychodzić, choć drzwi będą pilnowane... prawda, Cu-iremi?...
— Jakto? Więc... nie zupełnie... mi ją oddacie?!... — szepnął Kim-ki.
— Możebyśmy oddali, gdybyś przyniósł obiecane pieniądze, ale tak... jeżeli puścimy cię, to na bardzo krótko...
— Przecież daję więcej, niż połowę...
— Ha, nawet, gdy grosza brakuje do ceny, to umowa już inna. Popatrz tylko, co bierzesz...
Nicponie wszczęli z nim ohydny targ; zdarli z dziewczyny kwieciste szaty i, przeginając jej bezwładne ciało na wszystkie strony, wśród barwnych jedwabi, lubowali się jej bezbronnymi wdziękami. Oczy im gorzały jak wilkom, z obwisłych warg płynęła ślina.
Kim-ki przymknął powieki. Czuł, że długo tak nie wytrzyma, że rzuci się na nich. Po długich sporach zgodzili się zostawić mu ją na przeciąg dwóch wart. Wzięli pieniądze i poszli do kuchni na wieczerzę.
— A ty... nie posilisz się?... — spytał szyderczo młodzieńca Kim-ho-duri.
Kim-ki udał, że nie słyszy. Wreszcie znikli za drzwiami. Wtedy młodzieniec szybko zerwał się, drzwi zatrzasnął i wetknął w nie swój mocny nóż tak, że niepodobna ich było odsunąć. Potem przykląkł koło śpiącej, spojrzał na twarz jej miłą, pełną ufnego spokoju i zaczął naciągać, zgarniać napowrót przejrzyste jedwabie, jak girlandy kwiatów, na gołe jej ciało. Nie wytrzymał jednak, pochylił się i ostrożnie pocałował jej piersi blade i chłodne, jak lilie. Pod głowę podsunął dziewczynie poduszkę i przykrył ją zerwaną zasłoną po szyję. Podsłuchał pod drzwiami, zgasił elektryczność i ostrożnie wysunął się przez niedomkniętą okiennicę ściany do ogrodu. Tu znowu posłuchał: w kuchni hałasowali tragarze, rozlegał się podpiły głos Kim-ho-duri’ego i ochrypłe gderanie Cu-iremi’ego. Cichutko, jak cień, przemknął się młodzieniec mimo domku stróża i, wypadłszy na drogę, pobiegł jak szalony do miasta.
Wieczorne dymy już osiadły, ognie zagasły, nieliczni przechodnie na krótko pojawiali się na puściejących ulicach. Mróz tężał, tumany gwiazd śniegowych pływały, kołysząc się w bezruchu powietrza, zasypując domy i ziemię warstwą przejrzystą i powiewną, jak szklana koronka.
Kim-ki skierował się przedewszystkiem do mieszkania Kim-non-czi’ego. Po długiem kołataniu, otworzyła mu stara, wystraszona niewolnica i powiedziała, że pan jeszcze nie przyszedł.
— Jak myślisz, gdzie go mogę znaleźć?
— Albo ja wiem... Pewnie u tej, u Ol-soni... W domu rzadko pan nocuje...
Młodzieniec zakrył oczy ręką i namyślał się. Jak świszczące groty, jak tumany skier, miotanych z ogniska porywczym wiatrem jesiennym, kotłowały się w jego głowie przeraźliwe, wystraszone myśli:
— Do kogo, do kogo zwrócić się o pomoc, jeżeli nie znajdę Kim-non-czi’ego?... Nikt nie odważy się!... Chyba japończycy?!...
Niespodzianie wypłynęła przed nim poczciwa twarz mister’a Hulbock’a.
— Spróbuję... On taki dobry, taki sprawiedliwy, taki szlachetny... Daj stara, papier i tuszownicę!... — rzekł głośno.
Napisał słów kilka:
...Ol-soni porwana... Jest w willi twego ojca... Zbieraj ludzi... Szczegóły opowiem... Idę do poselstwa amerykańskiego a potem do domu... Spiesz się, nadewszystko spiesz się... Mało czasu...
Zawahał się, podpisu nie położył, spojrzał na starą i, zakleiwszy list w kopertę, powiedział surowo:
— Oddasz do rąk panu, natychmiast jak wróci!...
Zerwał się, burknął »na-kao« i wyskoczył na ulicę.
— Powściekali się wszyscy!... — mruczała stara, zamykając drzwi. — Gadają, gadają, kłócą się... Zostawiają ludzi bez przytułku i żądają od nich wdzięczności!... Co za czasy, co za czasy!... Kiedyż nareszcie znowu człek będzie mógł usnąć bez ściskania w dołku?!...
Kim-ki po drodze wpadł do siebie. Zbudził Chakki’ego i kazał mu biedź do dzielnicy japońskiej, do herbaciarni »Trzech brzegów morskich«, dowiedzieć się, czy tam niema czasem Kim-non-czi’ego i wywołać go za wszelką cenę.
— Oddasz mu list. Jeżeli cię nie puszczą, to poślij go przez posługacza. Jeśli Kim-non-czi’ego tam niema, to dowiedz się, gdzie jest, może wiedzą...
— Zjadłbyś cokolwiek... Dzień pewnie cały nie miałeś nic w ustach...
Kim-ki teraz dopiero poczuł przykry głód.
— Dobrze, przygotuj mi trochę ryżu, zanim list napiszę...
Chakki podał mu stoliczek ze zwykłą kolacyą, chciał się spytać, co znaczy ten niezwykły pospiech i wzburzenie, ale jego młody pan, włożywszy do ust parę garści ryżu i, zabrawszy resztę w papier na drogę, ruszył ku drzwiom, nakazując mu, aby też udał się niezwłocznie według wskazówek.
Znów znalazł się Kim-ki na pustych ulicach, pod niebem gwiaździstem, z którego, niby z sita, sypał się proch brylantowy.
— Późno już, późno!... Niedługo druga warta!... A co, jeżeli popiwszy się, niedotrzymali umowy i włamali się do sali wcześniej?!...
Sarnie nogi młodzieńca poruszały się z sarnią zaiste szybkością. Na ulicach było pusto, jak wymiótł. Jedynie u bramy pałacowej chodził szyldwach, błyskając bagnetem w słabem gwiezdnem świetle. Gdy mijał zamkniętą furtę mieszkania Ol-soni, serce mu drgnęło. Już nigdy, nigdy nie wrócą czarowne wieczory! Co teraz będzie? Czem się to wszystko skończy? Przeczuwał, że to początek czegoś.. wielkiego i nieuniknionego, jak wyjście słońca po nocy, jak przypływ morza lub wybuch wezbranego wulkanu...
Bramę poselstwa znalazł zamkniętą. Zadzwonił ostro. Stróż ostrożnie uchylił furtę.
— Mister Hulbock?
— Jest, jest!... W oficynie na prawo...
Pamiętał ją dobrze od czasu swej przygody z niedźwiedziem. Sute światło gorzało i w głównym pałacu i w oficynie i, przedzierając się przez szczeliny źle domkniętych okiennic, rzucało daleko w ciemności snopy krwawo-złotych strzał. Kim-ki wszedł na ganek i jak wówczas zastukał do drzwi. I jak wówczas nikt długo nie ozwał się z wnętrza. Obeznany już cokolwiek z europejskimi zwyczajami, szukał dzwonka, ale nigdzie nie znalazł ani rączki ani gałki mosiężnej. Ruszył więc dookoła przez podwórko. Gdy zbliżył się do pamiętnej furteczki, obleciała go nagle zabobonna trwoga... Spojrzał na ciemną figurę niedźwiadka, który poczuwszy go, brzęknął łańcuchem i podniósł się na łapy; spojrzał na przymknięte okiennicą okno, w którem ukazał mu się wówczas »rudy pies«... Pruszyny śniegu wiły się w smugach światła, to wypływając, to niknąć w ciemnościach, ciche, zmienne, ruchliwe, jak rój sylfów, hasających wokoło promienia.
Kim-ki’emu wydało się, że zrozumiał wreszcie przepowiednię: »rudy pies« to dyabejski, wstrętny Cu-iremi. Wzdrygnął się i wszedł po schodkach do kuchni.
— Proszę poprosić mister’a Hulbeck’a!... — rzekł po korejsku do kucharki.
Spojrzała nań i znikła za następnemi drzwiami.
Mister Hulbeck wyszedł niezwłocznie i poprosił go dalej. Porywczym głosem opowiedział mu o zdarzeniu i błagał o pomoc. Mówił po angielsku, lękając się podsłuchania kucharki.
— Okropne, okropne!... Ale, doprawdy, nie wiem, czem mogę ci dopomódz, drogi mój uczniu?! Chyba poślę ludzi, żeby szukali Kim-non-czi’ego?!
— Poślij, poślij!... Ale czasu niema, czas upływa... Lepiej daj mi jednego, dwóch posługaczy, abym dziewczynę porwał!...
— Niepodobieństwo, niepodobieństwo!... Mister Arton nigdy się na to nie zgodzi!...
— Mister Hulbeck, czyż koniecznie musimy się go o to pytać?... Daj młodzieńcowi stróża i stajennego, niech przyniosą do nas dziewczynę... Przecież to okropne!... — rozległ się nagle z uchylonych drzwi głos melodyjny.
Kim-ki podniósł oczy i spotkał łagodne, otwarte spojrzenie »rudego psa«...
— Niemożliwe, mistress Hulbeck... ta dziewczyna jest niewolnicą... Z tego mogą wyniknąć niesłychane komplikacye!... Porwać niewolnicę z domu Kim-ok-kiuma!... Niewolnictwo prawnie istnieje w Korei... To okropne, ale ani ukryć jej w ambasadzie, ani dać ludzi dla jej porwania my nie możemy bez pozwolenia ambasadora... Ona niewolnica... Będziemy musieli ją wydać... Słyszałaś, że tam jest jej właściciel... Pójdę zaraz do ambasadora, opowiem mu... Być może, że przez wzgląd na niezwykłość wypadku...
— Lepiej nie chodź pan!... — wstrzymał go zniechęconym głosem Kim-ki. — Będzie za późno... Poślij ludzi szukać Kim-non-czi’ego... Biegnę... Dobranoc!...
Wyskoczył rozżalony niezrozumiałem zachowaniem się ukochanego nauczyciela. Było już tak późno, że z rozpaczy postanowił nie szukać już Kim-non-czi’ego, nawet do domu nie wracać, lecz spieszyć z powrotem do willi.
— Nie puszczę ich!... Nie dam jej!... — powtarzał. — A tymczasem może i Kim-non-czi’ego znajdę!...
Na zakręcie ulicy wpadł niespodzianie na gromadkę ludzi i krzyknął z radosnego zdziwienia.
— Kim-non-czi!... Odebrałeś list?!
— Nie.
— Ol-soni porwana!...
— Wiem.
— Jest w willi twego ojca...
— Idę tam właśnie! — odparł twardo syn dostojnika.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.